ROZDZIAŁ DWUNASTY

Starszy wykładowca Mannen był Ziemianinem w trudnym do określenia wieku. Mimo zmarszczek i łysiny robił młodzieńcze wręcz wrażenie. Na jego biurku piętrzyły się rozłożone skrypty i taśmy, pod nogami kręcił się brązowo-biały szczeniak. Był już całkiem dobrze ułożony i chodził wszędzie za swoim panem. Nie miał wstępu jedynie na oddział i powiadano, że sypiał z Mannenem w jednym łóżku. Wykładowca nigdy temu oficjalnie nie zaprzeczył. Teraz uniósł oczy znad papierów, skinął głową, rozpoznawszy gościa, i wskazał mu krzesło. Potem czekał w milczeniu.

— Psiak się chyba już zaaklimatyzował? — spytał O’Mara po chwili wahania.

Mannen kiwnął głową.

— Jeśli zaczyna pan od psa, to chyba chodzi o jakąś przysługę? — spytał z uśmiechem. — Ma pan szczęście, że złapał mnie między wykładami. Czym mogę panu służyć przez… — Spojrzał na zegarek. — Przez najbliższe dziewięć i pół minuty?

— Czasy mamy takie, że teraz każdy jest psychologiem — mruknął O’Mara melancholijnie. — Potrzebuję paru informacji i porady, może psychologicznej, może też i medycznej. Chodzi o Tralthańczyków i Melfian. Sprawa wygląda następująco…

Opisał pokrótce konflikt, który rozwinął się na poziomie sto jedenastym, wyłączając w to ksenofobiczne reakcje otoczenia. Mannen uniósł nagle rękę i wystukał coś na komunikatorze.

— To potrwa dłużej niż dziewięć minut — zauważył. — Sala wykładowa numer osiemnaście? Niestety, spóźnię się. Przekażcie stażyście Yursedthowi, aby zajął się grupą do mojego przybycia. Koniec. — Spojrzał na O’Marę. — Problem w tym, że przyjmujemy tu tylko najlepszych. Yursedth uważa, że wie o położnictwie Kelgian więcej niż ja. Może zresztą ma rację. Ucieszy się, mogąc mnie zastąpić, chociaż grupa niekoniecznie. Jednak dość o moich kłopotach. Zajmijmy się pańskim problemem.

Mannen przerwał i cień troski przebiegł przez jego twarz.

— Jak dotąd nie zasypiają na zajęciach, chociaż niektórzy, zwykle głośni, rzeczywiście zrobili się bardziej milczący. Mylnie sądziłem, że zaczęli po prostu uważać, chociaż nie rozumiałem, dlaczego jednocześnie ich oceny lecą na łeb na szyję. Tak więc widzi pan, to również i mój problem, skoro ma poważny wpływ na osiągnięcia naszych studentów. Czy wpadł pan na jakieś rozwiązanie, poruczniku?

O’Mara pokręcił głową, potem jednak przytaknął niepewnie.

— Nie całkiem. Chyba że istnieje jakiś sposób, aby wyleczyć z chrapania.

— Chrapanie jest przypadłością występującą u pięciu procent mieszkańców galaktyki — odparł Mannen. — Nie jest to również żadna anomalia ani zjawisko zagrażające zdrowiu, chyba że kogoś mocno tym zdenerwujemy i po prostu nam przyłoży. Nie wiąże się z zaburzeniami psychicznymi. Zwykle chrapiący są całkiem normalni, nie wymagają zatem psychoterapii. Na każdej planecie istnieją różne tradycyjne sposoby przeciwdziałania, wszystkie równie nieefektywne. Jedyną skuteczną metodą jest obudzenie chrapiącego, co oznacza jednak pozbawienie snu. A tego nie chcemy.

Jeśli zaś chodzi o mechanizm chrapania, u Ziemian jest to związane ze zwiotczeniem podniebienia, które opada trochę podczas snu w pozycji na wznak — podjął Mannen, wpadając w ton wykładowcy. — W przypadku Tralthańczyków, którzy wszystko, włącznie ze spaniem, robią na stojąco, też chodzi o zwiotczenie mięśni, które kierują powietrze z czterech tchawic do kanału ze strunami głosowymi. Nazywają to „nocnym gadaniem”. Przyczyna, dla której Melfianie szczękają przez sen szczypcami, jest nieco bardziej złożona i nader ciekawa. Ale przepraszam, poruczniku, rozumiem, że nie chodzi panu o zbadanie przyczyn, lecz o znalezienie rozwiązania tego problemu. Czy to, co powiedziałem, może być panu pomocne?

O’Mara zachował dyplomatyczne milczenie.

— Tak myślałem — mruknął Mannen. — Co do leczenia, interwencja chirurgiczna nie wydaje mi się dobrym rozwiązaniem. Nie możemy nakazać naszym stażystom, aby poddali się niebezpiecznym, a czasem i ryzykownym zabiegom tylko dlatego, że bezwiednie hałasują po nocy. Szybko zostalibyśmy bez stażystów, a Rada Medyczna podniosłaby wielki rwetes.

Sądzę, że powinniśmy poszukać raczej technicznych środków zaradczych. Na przykład lokując chrapiących gdzieś dalej albo lepiej wyciszając kwatery.

O’Mara zastanowił się chwilę.

— Gdy Szpital w pełni rozwinie swą działalność, będziemy tu mieli spory tłok. Nie da się tak odsunąć kwater, aby chrapiący pozostawali z dala od pozostałych. Ale to pan już z pewnością wie, sir. Gdy pytałem w utrzymaniu, powiedziano mi, że maksymalnie wyciszono już pokoje zajmowane przez Tralthańczyków i Melfian. Nic więcej zrobić się nie da, bo wtedy dojdzie do zniekształceń zwykłych dźwięków. Nawet rozmowa, muzyka czy dźwięki z kanałów rozrywkowych brzmiałyby jak przytłumione. Nikt by tego nie chciał.

— A co z ekranami ciszy? — spytał Mannen.

— Większość oddziałów została w nie wyposażona, aby oszczędzić stresu pacjentom.


Niemniej w utrzymaniu twierdzą, że to bardzo drogie urządzenia, a budżet psychologii jest proporcjonalny do wielkości naszego działu.

— Owszem, są drogie — zgodził się Mannen. — Niemniej dział nauczania ma budżet wręcz gigantyczny. Chętnie uszczknę z niego trochę środków, aby oszczędzić sobie problemów ze studentami. Proszę tylko powiedzieć, ilu modułów potrzeba, a porozmawiam z majorem Craythorne’em o ich zamówieniu. Tak więc pański problem został rozwiązany.

Dlaczego nadal wygląda pan na strapionego?

— Przepraszam, sir, ale to tylko jedna sprawa. Ekrany nie zostaną zainstalowane wcześniej niż za kilka tygodni czy miesięcy. Do tego czasu ten drugi problem może przerodzić się w poważny konflikt.

— Słucham — powiedział Mannen.

— Wiemy, że brak snu wywołuje rozdrażnienie — zaczął O’Mara, starając się nie mówić jak wykładowca. — Zwykle znika ono dość szybko, jeśli jednak niedobór snu będzie się powtarzać, może to spowodować ogólne pogorszenie samopoczucia i zmianę nastawienia wobec otoczenia. Już teraz wykryłem jednoznacznie ksenofobiczne elementy w postawach kelgiańskich, eurilańskich i nidiańskich stażystów. Z czasem będą tu mieszkać i pracować przedstawiciele co najmniej sześćdziesięciu gatunków, niekiedy bardzo niezwykłych, zawsze jednak inteligentnych. Sądzę, że nie należy dopuszczać do stworzenia jednorasowych enklaw, w których wszyscy będą dzielili te same zwyczaje i tak samo będą spędzali wolny czas. To ma być szpital dla całej galaktyki. W założeniach najlepszy i największy. Jeśli ma nam się udać, musimy podjąć działania integracyjne. Kluczem będzie różnorodność i wielość kontaktów interkulturowych. Nie tylko podczas zajęć czy na oddziałach…

Urwał, gdy Mannen uniósł rękę.

— Poruczniku, nie musi pan uczyć ojca dzieci robić.

— Przepraszam, sir — mruknął O’Mara. — To coś, o czym ostatnio wiele myślałem.

Mannen pokiwał głową i spojrzał na zegarek.

— Dobrze. A czego dokładnie oczekiwałby pan ode mnie?

— Chciałbym, aby spróbował pan wpłynąć na studentów — odparł szybko porucznik. — Nie chodzi o to, by cokolwiek im pan wmawiał. Starczy trochę sugestii. Kliniczne zagadnienia to nie wszystko. Dobrze byłoby, gdyby podczas każdego wykładu przeznaczył pan kilka minut, więcej, jeśli będzie można, na rozmowę o ich osobistych odczuciach i postępach. Jak surowy, ale troskliwy ojciec. Wspomniał pan, że zauważył ich zmęczenie i spadek wyników w nauce, tylko nie znał przyczyny. Proszę powiedzieć im o planie zainstalowania ekranów ciszy wszędzie tam, gdzie okażą się potrzebne, dodając jednak, że niestety, nie stanie się to od razu i niektórzy będą musieli pomęczyć się jeszcze przez kilka miesięcy. Nie mówiąc tego wprost, zasugeruje im pan, że ich zdolności adaptacyjne w tej sytuacji też staną się przedmiotem oceny. Podobnie jak zdolność zrozumienia potrzeb przedstawicieli innych gatunków, ich zachowań i odczuć. W ten sposób ci, którzy dostaną ekrany jako ostatni, będą mieli słuszne powody do dumy.

Nie rozmawiałem o tym jeszcze z moim szefem — dodał szybko. — Jednak zrobię to i jestem pewien, że major Craythorne chętnie podejmie się czegoś podobnego. Jest w tym o wiele lepszy ode mnie.

— Chyba nie byłby skłonny się z tym zgodzić — mruknął Mannen. — To już wszystko?

O’Mara zawahał się.

— Nie, sir. Nie wiem dokładnie, jak to zrobić, ale czy dałoby się tak poprowadzić zajęcia, aby nie wszyscy równo z nich korzystali? Mam na myśli zwłaszcza kontekst niektórych zadanych prac. Chodzi o to, aby różny poziom zrozumienia i ogólnej wiedzy potrzebnej do ich wykonania zmuszał pańskich podopiecznych do samodzielnych poszukiwań poza salami wykładowymi i oddziałami, na których praktykują. Najlepiej w dyskusjach z innymi studentami. Niech pojawi się coś, co skłoni ich do nawiązywania osobistych kontaktów. Czy to możliwe?

— Zapewne tak — powiedział Mannen. — Chociaż niełatwe… Będę musiał zmienić…

Poruczniku, ma pan naprawdę niegodziwe pomysły.

Zadowolony O’Mara pokiwał głową.

— Jestem psychologiem, sir.

Mannen spojrzał na niego podejrzliwie.

— Niemniej mają one sens i mogą się sprawdzić. Zrobię, jak pan proponuje. Nie jestem psychologiem, ale jako doświadczony belfer potrafię wyczuć, gdy ktoś coś przede mną ukrywa. Co jeszcze lęgnie się panu w głowie, poruczniku?

O’Marze zrobiło się przez chwilę gorąco.

— Wolałbym nie mówić, sir — odparł po krótkim wahaniu. — Major powierzył mi odpowiedzialność za tę sprawę, ale kolejny pomysł jest trochę niezwykły. Skuteczny może, ale i drastyczny. Nie przemyślałem go jeszcze do końca i nie wiem, czy na pewno zadziała, lepiej więc, aby nie znał pan szczegółów.

Mannen przytaknął, ponownie sprawdził czas i zerwał się na nogi.

— Tylko niech pan nie zniszczy Szpitala — powiedział.

— Nie zniszczę — odparł O’Mara. W każdym razie nie cały, dodał w myślach i także wstał.


Potem zajrzał do swojej kwatery, gdzie przebrał się w najstarszy i najbrudniejszy kombinezon, jaki mu się ostał. Pralnia odsyłała go regularnie z adnotacją, że coś takiego nadaje się tylko do zsypu. Major Craythorne i tak najpewniej nie byłby zachwycony tym, co O’Mara zamierzał zrobić, i porucznik wolał nie dokładać do tego zarzutów o zniszczenie kolejnego munduru. Musiał wejść do tuneli serwisowych pod stołówką, a stamtąd nikt nigdy nie wychodził czysty.

Odszukał technika Lennetha, który grzebał w jednym z licznych robotów zajmujących się w Szpitalu sprzątaniem, wydawaniem posiłków i kontrolą systemów. Lenneth miał na sobie aż dwa kombinezony robocze, ale Kelgianie zawsze nadmiernie troszczyli się o bezpieczeństwo swojej sierści.

— O’Mara — przywitał go technik. — Czego chcesz?

— Dużej przysługi — odparł psycholog.

— Ziemianie nie zawsze mówią wprost, czego chcą — zauważył Lenneth. — Czy to znaczy, że oczekujesz wzajemności za to, co ty zrobiłeś dla mnie?

O’Mara pokręcił głową.

— Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. Jeśli potraktujesz to jako wzajemność, będziemy kwita. Ale jeśli po prostu spełnisz moją prośbę, wtedy będę ci coś winien i to może ci się przydać w przyszłości. Zgoda?

— Chyba trochę się zgubiłem — mruknął Kelgianin. — Ale to nic. Dzięki twojej pomocy przy usuwaniu awarii przepompowni w tralthańskim systemie kanalizacyjnym dostałem awans, więc tak czy siak, zrobię, o co prosisz. Co to jest?

— Po pierwsze, czy nadal sprzątasz w stołówce, używając tych wielkich maszyn?

— Tak.

— Dobrze. Przy następnym sprzątaniu, które będzie za sześć godzin, chcę sam poprowadzić tę maszynę. Poproszę cię o instruktaż, jak operować tym bydlęciem między stolikami, ale tak naprawdę zamierzam…

Im dłużej mówił, tym gwałtowniejsze było falowanie sierści Kelgianina. W końcu wyglądał tak, jakby pod jego futrem grasowało stado dzikich łasic.

— Obaj za to wylecimy! — powiedział wreszcie, gdy O’Mara skończył. — Na pewno nie potrzebujesz porady psychologa?

— Nie sądzę, aby nas wyrzucili — stwierdził O’Mara. — A już na pewno nie obu. Potem omówimy szczegóły, ale zadbam, żebyś został na najbliższe godziny skierowany do innych prac z dala od stołówki. Jakby co, nie będzie na ciebie. Dam ci nawet rozkaz na piśmie, ale nie pokazuj go nikomu, dopóki nie spróbują cię oskarżać. Ostatecznie zwykły technik, nawet pierwszej klasy, nie może odmówić wykonania rozkazu porucznika, prawda?

W ostatnich godzinach przed popełnieniem niegodziwego czynu O’Mara próbował się zdrzemnąć, ale nic mu z tego nie wyszło. W końcu siadł i napisał raport dla Craythorne’a. Od razu, niejako z wyprzedzeniem, dodał też wnioski. Starał się przedstawić wszystko w logiczny i przejrzysty sposób, aby ułatwić majorowi lekturę. Poza tym mógł to być jego ostatni raport przygotowany w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego.

Niemniej gdy położył go następnego dnia na biurku majora, Craythorne tylko zerknął na pierwszą stronę i odsunął wydruk na bok. O’Mara po raz pierwszy ujrzał swojego przełożonego w stanie wzburzenia.

— Dziękuję, poruczniku, ale nie mam czasu na lekturę. Musimy zająć się czymś ważniejszym. Ktoś dokonał wczoraj szeregu zniszczeń w stołówce. Część umeblowania została wyrwana z mocowań i połamana na kawałki. Zrobiono to za pomocą maszyny do sprzątania, i nie był to przypadek. Wszystko wskazuje na akt rozmyślnego wandalizmu. Ktoś wykorzystał czas, gdy osoba odpowiedzialna za ten odcinek została skierowana do innych prac. Zniszczenia będą łatwe do naprawy, chcę jednak, aby udał się pan tam zaraz i ustalił, kto to zrobił i dlaczego.

— Wiem, kto to zrobił i dlaczego — odparł O’Mara. — Zawarłem to w raporcie, sir.

Craythorne zamrugał powoli. Potem, nie odrywając spojrzenia od twarzy porucznika, sięgnął po raport i położył go przed sobą.

— W tej sytuacji znajdę czas, aby go przeczytać — powiedział.

Tekst liczył pięć stron. Major odezwał się dopiero wtedy, gdy skończył czytać ostatnią. Wsparł łokcie na blacie biurka i na krótką chwilę schował twarz w dłoniach. W końcu spojrzał ponownie na porucznika.

— Gdy wspomniał pan o nabijaniu guzów, sądziłem, że to tylko żart — powiedział.

— Nikogo nie uderzyłem, sir — zaprotestował O’Mara. — Zmusiłem ich tylko, aby zbliżyli się i zaczęli rozmawiać. Zniszczenia w stołówce zostały starannie zaplanowane. Od teraz nie będzie tam dość miejsca, aby każda grupa gatunkowa mogła znaleźć własny kąt. Będą musieli jadać razem, korzystając ze stołów i siedzisk zaprojektowanych dla innych ras. Z początku pewnie będzie wiele narzekania na nawyki żywieniowe obcych, z czasem jednak dogadają się, a wtedy zrozumienie weźmie górę. Gdy zniknie izolacja w obrębie grup, zniknie też wrogość pomiędzy grupami. Starszy wykładowca Mannen tak zmieni swój sposób prowadzenia wykładów, aby dodatkowo zachęcać ich do dyskusji w wolnym czasie. Będzie to poniekąd warunek uzyskania najlepszych ocen podczas egzaminów.

Ponadto Mannen znalazł fundusze na instalację ekranów ciszy w niektórych kwaterach mieszkalnych, chociaż jeśli mój pomysł wypali i stażyści przestaną wściekać się na cudze chrapanie, ekrany mogą okazać się już zbędne. Na razie jednak musimy dać sobie czas, aby całość zaczęła działać.

— I dlatego chce pan, aby opóźniać maksymalnie naprawę zniszczeń w stołówce — powiedział Craythorne, stukając palcem w raport.

— Tak, sir. Potrzebuję jednak pańskiej pomocy. Zajmuję zbyt niskie stanowisko, aby dyktować cokolwiek utrzymaniu. Pan może im powiedzieć, aby się nie spieszyli. Jeśli chodzi o stażystów, nasz dział mógłby się włączyć. Mam na myśli wprowadzenie szczególnej zachęty, czegoś na kształt rywalizacji zawodowej. Taśmy edukacyjne staną się niebawem dostępne dla personelu. Na początku tylko dla starszych stażem, ale studenci też będą ich ciekawi. Być może moglibyśmy, we współpracy z doktorem Mannenem, wprowadzić zasadę, że jeśli ktoś nie wykaże się daleko idącą skłonnością i zdolnością do rozumienia postaw i zachowań przedstawicieli innych gatunków, nie zostanie dopuszczony do hipnozapisów.

Zacząć możemy od rozpowszechnienia opinii, że każdy, kto ma awersję do korzystania z mebli obcych i nie chce zawierać wśród nich przyjaźni czy znajomości, to po prostu mięczak.

Albo jego odpowiednik w językach obcych.

Craythorne przytaknął.

— Z raportu wynika, że proponuje pan też takie przeorganizowanie grafiku dyżurów i pór posiłków, aby w stołówce nigdy nie było dość pustych stolików. W zasadzie moglibyśmy uczynić to stałą zasadą jako część procesu aklimatyzacji. Dział utrzymania będzie wprawdzie narzekał, ale oni zawsze narzekają. Inni zaś pogodzą się z czasem z tą niewygodą i uznają ją za stały element pejzażu Szpitala.

Ponownie postukał w raport.

— Podoba mi się to, O’Mara. Pańskie zalecenia zostaną natychmiast wprowadzone w życie. Dobra robota.

O’Mara skinął głową. Dodatkowo cieszył się i z tego, że obyło się bez komentarzy.

— Dobrze pan sobie poradził, chociaż muszę przyznać, że wybrał pan nad wyraz nieortodoksyjną metodę. Aż waham się zlecić panu nowe zadanie. Niemniej jedno mnie zdumiało.

— Tak, sir?

— Otóż dotąd nie przypuszczałem, że znajdzie się ktoś gotów wyświadczyć panu przysługę.

Gdy porucznik wychodził z gabinetu, usłyszał jeszcze za sobą:

— Proszę zapomnieć ostatnie zdanie, O’Mara. Ćwiczę tylko brak ogłady.

Загрузка...