ROZDZIAŁ SIÓDMY

— Leo! — Silver trzymała się uchwytu jedną ręką, a pozostałymi trzema waliła z przerażeniem w drzwi kabiny inżyniera. — Leo, szybko! Obudź się, pomóż mi! — Przytuliła policzek do chłodnego plastiku, zmieniając krzyk w ciche: — Leo?

Nie ośmieliła się zawołać głośniej, by nie zwrócić na siebie uwagi kogoś innego.

W końcu drzwi się otworzyły. Leo miał na sobie tylko czerwoną koszulkę i szorty. Był beż” butów. Śpiwór na przeciwległej ścianie wisiał otwarty jak pusty kokon. Przerzedzające się jasne włosy Lea sterczały we wszystkie możliwe strony.

— Co u diabła… Silver? — Twarz miał zmiętą, ale spojrzenie przytomne mimo otaczających oczy ciemnych obwódek.

— Chodź szybko, chodź szybko! — szepnęła Silver, chwytając go za rękę. — Claire próbowała wyjść przez śluzę powietrzną. Zablokowałam kontrolki. Teraz ona nie może otworzyć zewnętrznych drzwi, ale ja z kolei nie mogę otworzyć wewnętrznych, jest uwięziona w środku. Nasza przełożona niedługo wróci, a wtedy nie wiem, co nam zrobią…

— Sukin…

Pozwolił wyciągnąć się na korytarz, ale po chwili wrócił do kabiny i zabrał pas z narzędziami. — Dobra, prowadź.


Ruszyli przez labirynt korytarzy habitatu, rzucając wysilone, uprzejme uśmiechy mijanym czworaczkom i ludziom z dołu. Wreszcie zamknęły się za nimi znajome drzwi “Hydroponiki D”.

— Jak to się stało? — dopytywał się Leo, kiedy przeciskali się obok pojemników na rośliny na sam koniec segmentu.

— Nie pozwolili mi zobaczyć się z Claire przedwczoraj, kiedy przywieźliście ją z powrotem, chociaż obie byłyśmy wtedy w szpitalu. Wczoraj wyznaczono nas do różnych brygad. Myślę, że specjalnie. Dzisiaj namówiłam jakoś Teddiego, żeby się ze mną zamienił. — W głosie Silver wyczuwało się ogromne zdenerwowanie. — Claire powiedziała, że nie wpuszczają jej do żłobka i nie pozwalają zobaczyć się z Andym, nawet kiedy ma wolne. Poszłam do magazynów po nawóz do tych pojemników, którymi się akurat zajmowałyśmy, a kiedy wróciłam, właśnie zaczynał się proces otwierania śluzy…

Gdybym nie zostawiła Claire samej… — powtarzała sobie w myślach. — Gdybym przede wszystkim nie pozwoliła, aby prom zabrał ich na dół… Gdybym nie zdradziła ich pod wły-wem tych narkotyków doktor Yei… Gdybyśmy urodzili się na dole… Albo wcale się nie urodzili…

Śluza powietrzna na końcu segmentu Hydroponiki nie była właściwie nigdy używana, po prostu czekała na dzień, w którym stanie się hermetycznymi drzwiami prowadzącymi do następnego segmentu, który zostałby dobudowany, w miarę rozwoju habitatu. Silver przycisnęła twarz do wizjera. Ku jej ogromnej uldze Claire wciąż była w środku.

Rzucała się szaleńczo między jednymi drzwiami a drugimi, twarz miała umazaną łzami i krwią, palce czerwone. Silver nie potrafiła określić, czy Claire walczy o oddech, czy tylko krzyczy — drzwi tłumiły wszystkie dźwięki. Klatka piersiowa samej Sil-ver była tak ściśnięta, że ledwo mogła oddychać.

Leo zajrzał do środka. Pobladł i syknął gniewnie, odwracając się do mechanizmu kontrolującego drzwi i sięgając jednocześnie ręką do pasa.


— Zablokowałaś to na amen, Silver…

— Musiałam coś zrobić, i to szybko. Takie spięcie nie pozwoliło, żeby włączył się alarm w Centralnym Systemie.

— Ach… — Leo zawahał się. — Czyli to wcale nie był taki przypadkowy cios, jak mogłoby się wydawać.

— Przypadkowy? W mechanizm kontrolujący śluzę? — Popatrzyła na niego zaskoczona i chyba nieco oburzona. — Nie mam przecież pięciu lat!

— Rzeczywiście. — Krzywy uśmiech rozjaśnił na moment ściągniętą twarz Lea. — Każdy wasz sześciolatek poradziłby sobie lepiej. Przepraszam, Silver. A zatem problem nie polega na samym otworzeniu drzwi, ale na otworzeniu ich bez uruchamiania alarmu.

— No właśnie.

Przyjrzał się mechanizmowi, a potem spojrzał na drzwi, które aż wibrowały od uderzeń.

— Jesteś pewna, że Claire nie potrzebuje… no, więcej pomocy?

— Może i potrzebuje — warknęła Silver — ale i tak dostanie tylko doktor Yei.

— Racja.

Uśmiech zniknął z twarzy Lea. Przeciął kilka cieniutkich drucików i połączył je w innej konfiguracji. Rzuciwszy ostatnie, pełne wątpliwości spojrzenie na zamknięte drzwi, postu-kał w płytkę naciskową mechanizmu. Wewnętrzne drzwi otworzyły się i Claire wpadła do sali.

— Puśćcie mnie, puśćcie mnie! Och, dlaczego mi nie pozwoliliście… Nie mogę tego znieść…

Zwinęła się w kłębek w powietrzu, chowając twarz. Silver objęła ją ramionami.

— Claire! Nie rób takich rzeczy. Pomyśl… Pomyśl, jak czułby się Tony w tym szpitalu na dole, kiedy by mu powiedzieli…

— A jakie to ma znaczenie? — spytała Claire głosem stłumionym przez niebieską koszulkę Silver. — Już nigdy nie pozwolą mi go zobaczyć. Równie dobrze mogę umrzeć od razu. Nigdy nie pozwolą mi zobaczyć Andy’ego…

— Tak — wtrącił się Leo. — Pomyśl o Andym. Kto będzie go chronił, jeżeli ciebie zabraknie? Nie tylko dzisiaj, ale za tydzień, za rok…

Claire rozwinęła się i z krzykiem rzuciła w jego stronę.

— Nie pozwalają mi go nawet zobaczyć! Wyrzucili mnie ze żłobka…

Leo chwycił jej górne dłonie.

— Kto? Kto cię wyrzucił?

— Pan Van Atta…

— Mogłem się tego domyślić. Claire, posłuchaj mnie. Właściwa reakcja na Bruce’a to nie samobójstwo, tylko morderstwo.

— Naprawdę? — spytała z zainteresowaniem Silver. Nawet Claire otrząsnęła się ze swojej rozpaczy na tyle, że po raz pierwszy spojrzała Leo prosto w oczy.

— No, może nie dosłownie. Ale nie możesz pozwolić, żeby ten drań wdeptał cię w ziemię. Posłuchaj, wszyscy tu jesteśmy mądrzy, prawda? Wy, dzieciaki, jesteście mądre, ja też rozwiązałem w swoim czasie parę problemów; na pewno wymyślimy jakieś wyjście z tego bagna, jeżeli tylko się postaramy. Nie jesteś sama, Claire. Pomożemy ci. Ja ci pomogę.

— Ale ty pracujesz w firmie… Jesteś z dołu… Dlaczego miałbyś?…

— GalacTech nie jest Bogiem, Claire. Nie powinnaś poświęcać mu swojego pierworodnego. GalacTech, jak każda firma, to tylko sposób, jeden ze sposobów, w jaki ludzie się organizują, by wykonać robotę, która jest zbyt duża, żeby ktokolwiek poradził sobie z nią sam. Nie jest Bogiem, nie jest nawet istotą. Nie ma wolnej woli. To tylko grupa pracujących ludzi. Bruce to tylko Bruce, musi być jakiś sposób, żeby go ominąć.

— Masz na myśli przeskoczenie go? — spytała Silver z namysłem. — Może trzeba się zwrócić do tej wiceprezes, która tu była w zeszłym tygodniu…


— Może lepiej nie do Apmad — przerwał jej Leo. — Ale zastanawiałem się, przez trzy dni nie myślałem o niczym innym tylko o tym, jak rozwalić cały ten śmierdzący interes. Ale wy musicie się trzymać, żebym ja miał czas na działanie… Claire, wytrzymasz? — Mocno ścisnął jej dłonie w swoich.

Potrząsnęła głową.

— To tak okropnie boli…

— Musisz. Posłuchaj mnie. Tu, na Rodeo, nic nie mogę zrobić, ono jest w jakiejś dziwnej próżni prawnej. Gdyby istniał tu normalny planetarny rząd, przysięgam, że zadłużyłbym się po uszy, żeby kupić dla każdego z was bilet na odlatujący stąd statek, ale z drugiej strony, gdyby była to normalna planeta, nie musiałbym wcale tego robić. Zresztą GalacTech ma monopol na miejsca na skokowych statkach, tutaj podróżuje się firmowym statkiem albo wcale. Zatem musimy czekać, ale i wykorzystywać czas, jaki nam pozostał. Już niedługo, za kilka miesięcy, pierwsze czworaczki opuszczą Rodeo. Będą pracować na obszarach podlegających prawdziwej planetarnej jurysdykcji albo przynajmniej będą przez nie podróżować. Rządy są zbyt potężne, by nawet GalacTech mógł z nimi zadzierać. Jestem pewien, absolutnie pewien, że jeżeli wybiorę odpowiednie miejsce… Oczywiście, nie planetę wiceprezes Apmad, ale, powiedzmy, Ziemię… Tak, Ziemia byłaby z pewnością najlepsza, jestem jej obywatelem… Mógłbym doprowadzić do procesu i do uznania was za osoby w obliczu prawa. Najprawdopodobniej stracę przez to pracę, a koszty zjedzą mnie żywcem, ale załatwię to. Nie o to w życiu walczyłem, ale w końcu uda się wyrwać was z łap GalacTechu.

— Potrzeba na to tyle czasu — westchnęła Claire.

— Nie martw się, czas działa na naszą korzyść. Najmniejsi z was stają się starsi z każdym dniem. Kiedy zakończy się proces, wszyscy będziecie dorośli i przysposobieni do pracy. Wynajmiecie się jako cała grupa, na pewno znajdziecie zajęcie; nawet GalacTech nie byłby takim złym pracodawcą, kiedy już staniecie się obywatelami i normalnymi, prawnie chronionymi pracownikami. Może nawet przyjąłby was Związek Astronau-tów, chociaż oni mogliby się wahać… Cóż, nie jestem pewien. Ale gdyby nie uznali was za zagrożenie… W każdym razie coś dałoby się wymyślić. Ale musisz wytrzymać, Claire! Obiecujesz?

Silver odetchnęła, kiedy wreszcie Claire wolno skłoniła głowę. Pociągnęła przyjaciółkę do najbliższej skrzynki na ścianie, żeby zdezynfekować skaleczenia, założyć plastikowe bandaże i obetrzeć krew z jej posiniaczonej twarzy.

— No, już lepiej…

W tym czasie Leo doprowadził mechanizm kontrolujący do pierwotnego stanu, a potem dołączył do nich.

— Już wszystko w porządku? — zwrócił się do Silver. Silver nie zdołała opanować groźnego spojrzenia spode łba.

— Na tyle, na ile jest w porządku z nami wszystkimi… To nie fair! — wybuchnęła. — Tu jest mój dom, ale zaczynam się tu czuć jak w butli tlenowej pod nadmiernym ciśnieniem. Wszystkie czworaczki są zdenerwowane z powodu Tony’ego i Claire. Nie wydarzyło się tu nic takiego, odkąd Jamie zginął w tym strasznym wypadku z pchaczem. Ale wtedy to był wypadek, nie to co teraz. Skoro mogli to zrobić Tony’emu, który był taki dobry, co mogą zrobić ze mną? Z nami wszystkimi? Co się teraz stanie?

— Nie wiem. — Leo pokręcił ponuro głową. — Ale jestem całkiem pewien, że idylla się skończyła. I że to dopiero początek.

— Ale co my zrobimy? Co możemy zrobić?

— Cóż… Nie panikować. I nie rozpaczać. Zwłaszcza nie rozpaczać.

Hermetyczne drzwi na końcu sali otworzyły się i rozległ się głos przełożonej Hydroponiki.

— Dziewczęta? Jednak przyszła ta dostawa ziaren. Macie już gotowy pojemnik?


Leo, zanim odszedł, mocno uścisnął dłonie obu dziewczyn.

— To stare powiedzenie, ale z doświadczenia wiem, że prawdziwe: “Okazja zawsze przytrafia się tym, którzy są na nią przygotowani”. Więc bądźcie silne. Wrócę do was…

Prześlizgnął się obok przełożonej, ziewając obojętnie, jakby zajrzał tu tylko na chwilę, by zobaczyć, jak idzie praca.

Silver obserwowała Claire z tak bolesnym niepokojem, że aż czuła ściskanie w dołku. Claire zaś pociągnęła nosem i odwróciła się szybko, by zająć się pojemnikiem i ukryć posiniaczoną twarz przed wzrokiem przełożonej. Silver odetchnęła z ulgą.

Mdłości powoli ustępowały, wraz z nimi strach, a ich miejsce zajęło jakieś dziwne, nie znane jej wcześniej uczucie. Jak oni śmią robić jej coś takiego… jej… im wszystkim? Nie mają żadnego prawa, żadnego prawa, żadnego prawa…

Z wściekłości rozbolała ją głowa, ale to było lepsze niż tamten obezwładniający strach. Czuła się niemal podniecona. Sil-ver także pochyliła głowę, by ukryć przed przełożoną skrzywioną w grymasie gniewu twarz.

Czwororęczna dziewczyna-wydająca pożywienie, może trzynastoletnia, podała tacę przez okienko bez zwykłego promiennego uśmiechu. Kiedy Leo uśmiechnął się do niej i powiedział: “Dziękuję”, jej usta rozciągnął w odpowiedzi wyćwiczony grymas. Leo zastanawiał się, w jakiej postaci dotarła do jej uszu opowieść o wpadce Tony’ego i Claire na dole. Fakty były wystarczająco ponure. Cały habitat zdawał się wrzeć z niepokoju. Leo czuł się zmęczony czworaczkami i ich nie kończącymi się problemami. Ominął grupkę swoich studentów jedzących obiad w pobliżu okienka, chociaż machali do niego. Przeleciał przez niemal cały segment, dopóki nie wypatrzył miejsca na zaczepienie tacy w sąsiedztwie kogoś z nogami. Kiedy zorientował się, że owym kimś był kapitan promu towarowego, Durrance, było już za późno, żeby się wycofać.


Ale w powitalnym mruknięciu Durrance’a nie usłyszał wrogości. Najwyraźniej, w przeciwieństwie do innych osób, on nie uważał inżyniera za człowieka odpowiedzialnego za nieszczęście Tony’ego. Leo wsunął nogi w pętle przytwierdzone do ściany, żeby uwolnić ręce i zaatakować posiłek, odpowiedział mruknięciem na mruknięcie i pociągnął łyk gorącej kawy z gruszki. W całym wszechświecie nie było dość kawy, żeby rozpuścić w niej dręczące go dylematy.

Durrance wydawał się w nastroju do uprzejmej pogawędki.

— Zdaje się, że niedługo wypada panu urlop na dole?

— Niedługo… — Za tydzień, uświadomił sobie nagle Leo. Nawet czas wymykał mu się spod kontroli, jak wszystko. — Jakie jest Rodeo?

— Nudne.

Durrance włożył do ust łyżkę czegoś w rodzaju jarzynowego puddingu.

Leo rozejrzał się wokół.

— Czy Ti jest z panem? Durrance prychnął.

— O, nie. Wpadł po uszy, chociaż złożył apelację. Ja z pewnością miałem już go dość. Dostałem naganę w papierach przez tę cholerną kijankę. Gdyby to się zdarzyło po raz pierwszy, może by go nie wylali, ale teraz zaprzepaścił wszelkie szansę. Pański Van Atta domaga się jego głowy.

— To nie jest mój Van Atta — zaprzeczył Leo. — Gdyby był mój, przehandlowałbym go na psa…

— …i zastrzelił jak psa — dokończył Durrance. Uśmiechnął się krzywo. — Van Atta. To prawda. Jeżeli plotki, które słyszałem, są prawdziwe, to jego dobre dni też się już kończą.

Leo z nadzieją nadstawił uszu.

— Wczoraj rozmawiałem ze skoczkiem z tego cotygodniowego pasażerskiego z Orientu IV, właśnie spędzał tam swój urlop grawitacyjny. Proszę tylko posłuchać: on przysięga, że ambasada Bety demonstruje nowe urządzenie do tworzenia sztucznej grawitacji. — Co? Jak…

— W jaki sposób, to ja nie wiem, mogą ją sobie spokojnie pobierać chociażby z czarnych dziur. Założę się, że Kolonia Beta będzie z tym siedzieć cicho, a potem rzuci maszynkę na rynek, i raz-dwa odbije sobie wszystkie koszty badań i rozwoju. Najwyraźniej ich wojsko trzymało to w ukryciu już od paru lat, dopóki nie nadszedł dobry moment, niech ich diabli. Galac-Tech i wszyscy inni dostaną świra, zanim nadrobią zaległości. Wszystkie projekty badawcze w tej firmie mogą się na dobre parę lat pożegnać z budżetem, zobaczy pan.

— O, mój Boże. — Leo spojrzał na stołówkę wypełnioną czworaczkami. Durrance podrapał się po brodzie.

— Jeżeli to prawda, to ma pan pojęcie, co się zacznie wyrabiać z transportem kosmicznym? Ten skoczek mówił, że Betanie sprowadzili tę cholerną maszynkę tutaj w trzy miesiące — z Kolonii Beta! — lecąc z przyśpieszeniem piętnaście g i za jej pomocą całkiem neutralizując efekty przyśpieszenia. Teraz przyśpieszenie będą ograniczać tylko koszty paliwa. Z tego powodu niewiele się pewnie zmieni w towarowym, ale w pasażerskim będzie rewolucja. Wzrośnie tempo przekazywania informacji, co z kolei wpłynie na wymianę walut między planetami, transport wojskowy, bo tam nikogo nie obchodzą koszty paliwa, a to z kolei wpłynie na politykę międzyplanetarną. Zupełnie nowe reguły. — Durrance wyłapał ostatnie kulki jedzenia z przegródek tacy.

— Niech licho porwie te kolonie. Dobry, stary, konserwatywny ziemski GalacTech znowu został na lodzie. Wie pan, czasami naprawdę mam ochotę wyemigrować gdzieś na drugi koniec czarnej dziury. Ale żona ma rodzinę na Ziemi, więc pewnie nigdy tego nie zrobię.

Zaskoczony Leo od dobrych paru chwil zwisał bezwładnie w swoich pętlach. W końcu przełknął kęs, który utkwił mu w ustach; nie było bardziej praktycznego sposobu na pozbycie się go.

— Czy rozumie pan — wykrztusił — co to oznacza dla czworaczków?

— Chyba nic. Wciąż będzie sporo pracy w zerowej grawitacji.

— Ale to zniweczy całą ich przewagę nad zwykłymi robotnikami. To przecież urlopy grawitacyjne dla ludzi zwiększały koszty. Jak się je wyeliminuje, właściwie nie będzie wyboru… Czy to urządzenie może zapewnić sztuczną grawitację na stacji kosmicznej?

— Skoro mogli je zamontować na statku, mogą i na stacji — zawyrokował Durrance. — Ale ono przecież nie napędza się samo. Skoczek mówił, że żre energię jak szalone. To będzie nieco kosztować.

— Nie tak bardzo. I z pewnością je ulepszą. O, Boże.

Ten Bóg nie chciał jednak pomóc czworaczkom. Nikomu nie pomagał. Cholernie, cholernie, cholernie zły moment! Dziesięć lat później, nawet rok później, ta maszynka byłaby ich wybawieniem. Teraz mogła być… wyrokiem śmierci? Leo wysunął stopy z pętli i zamierzał odepchnąć się w stronę drzwi.

— Zostawia pan tę tacę? — zapytał Durrance. — Mogę zjeść pański deser? — Leo machnął ręką w niecierpliwym geście przyzwolenia i odskoczył.

Jedno spojrzenie na ponurą i groźną twarz Bruce’a Van At-ty utwierdziło Lea w przekonaniu, że Durrance miał rację.

— Słyszałeś te plotki o sztucznej grawitacji? — zapytał jednak. Może Van Atta temu zaprzeczy, powie, że to bzdura…

Van Atta spojrzał na niego z irytacją.

— A jak, u diabła, ty się o tym dowiedziałeś?

— Nie twój interes, skąd wiem. Czy to prawda?

— Ależ tak, Leo, to zdecydowanie mój interes. Chcę tę wiadomość utrzymać w tajemnicy, jak długo się da.

A więc to prawda. Serce Lea zamarło.

— Dlaczego? Od jak dawna o tym wiesz?

Dłoń Van Atty przesunęła się po stosie plastikowych notatników, wydruków z komputera i karteczek z wiadomościami.

— Od trzech dni.

— Czyli że została podana oficjalnie.

— Tak, tak, jak najbardziej oficjalnie. — Van Atta skrzywił się z obrzydzeniem. — Dostałem wiadomość z lokalnej siedziby GalacTechu na Oriencie IV. Najwyraźniej Apmad usłyszała te wieści, będąc jeszcze w drodze, i podjęła jedną ze swoich słynnych decyzji.

Znowu przełożył coś w stosie na biurku i zmarszczył czoło.

— Nie ma żadnego wyjścia. Wiesz, co jeszcze przyszło wczoraj? Kline Station zerwała kontrakt z GalacTechem. Pierwszy kontrakt, na który mieliśmy wysłać czworaczki. Zapłacili karę bez zmrużenia oka. Kline Station jest bliżej Kolonii Beta, musieli dowiedzieć się o tym całe tygodnie, może nawet miesiące wcześniej. Przerzucili się na jakąś firmę z Bety, która pewnie chce nas wygryźć. Projekt Cay jest ugotowany. Nic już nie da się zrobić. Trzeba zwinąć interes, zbierać manatki i wynosić się stąd, im szybciej, tym lepiej. Cholera! Teraz będę kojarzony z projektem, który nie wypalił. Pójdzie za mną smród porażki.

— Zwinąć interes? Jak?

— Ulubiony scenariusz tej wiedźmy, Apmad. Założę się, że dostawała przez czworaczki palpitacji serca. Mamy ich wysterylizować i wysłać na dół. Wszystkie ciąże usunąć… Cholera, a właśnie rozpoczęliśmy piętnaście! Co za klęska. Cały rok mojej kariery na nic.

— Do diabła, Bruce, nie zamierzasz chyba wykonać tych rozkazów?

— Nie? To się wkrótce przekonasz. — Van Atta wpatrywał się w niego, zagryzając dolną wargę. Leo czuł, jak napinają mu się mięśnie, pobladł od tłumionej wściekłości. Van Atta prychnął. — A czego ty właściwie ode mnie chcesz, Leo? Apmad mogła kazać ich po prostu sprzątnąć. I tak wywinęli się tanim kosztem. Mogło być gorzej.

— A gdyby kazała ich pozabijać, zrobiłbyś to? — zapytał Leo z udawanym spokojem.

— Ale nie kazała. Uspokój się, Leo. Nie jestem nieludzki. Pewnie, że żal mi tych małpek. Robiłem, co mogłem, żeby zaczęli przynosić zyski. Ale nic już na to nie poradzę. Wszystko, co mogę zrobić, to zwinąć interes jak najszybciej, jak najczyściej i tak bezboleśnie, jak to tylko możliwe. No i postarać się, żeby przyniósł jak najmniej strat. Może ktoś w zarządzie firmy to doceni.

— Bezboleśnie dla kogo?

— Dla wszystkich. — Van Atta pochylił się w stronę Lea. — A to znaczy, że nie życzę sobie paniki i plotek, słyszysz? Chcę, żeby do ostatniej chwili wszystko szło jak zwykle. Ty i inni instruktorzy będziecie prowadzić lekcje tak samo jak przedtem, jakby czworaczki naprawdę miały jechać do tej roboty, dopóki nie przygotuję tych budynków na dole i nie będziemy mogli zacząć transportować naszych maluczkich. Może najpierw weźmiemy dzieci. Te części habitatu, które można jeszcze wykorzystać, mają być przesłane po orbicie do Stacji Transferowej. Moglibyśmy zaoszczędzić trochę i użyć do tego po raz ostatni czworaczków.

— Uwięzić ich na dole…

— Przestań dramatyzować. Będą mieszkać w normalnych barakach dla robotników z odwiertów, porzuconych sześć miesięcy temu, kiedy złoże się wyczerpało. — Twarz Van Atty rozjaśniła się nieco w uśmiechu samozadowolenia. — Sam je wybrałem, kiedy szukałem odpowiedniego miejsca. W porównaniu z budową nowych, przeróbka to prawie zerowe koszty.

Leo mógł to sobie bez trudu wyobrazić. Wzdrygnął się.

— A co się stanie za czternaście lat, kiedy Orient IV przejmie Rodeo? Jeśli przejmie.

Zirytowany Van Atta przesunął dłonią po włosach.

— A skąd, u diabła, ja mam to wiedzieć? Wtedy będzie to już problem Orientu IV. To wszystko, co człowiek jest w stanie zrobić, Leo.

Leo uśmiechnął się, ogarnięty ponurym otępieniem.

— Nie jestem pewien, co może człowiek. Nigdy nie próbowałem dojść do tej granicy. Myślałem, że tak, ale teraz widzę, że jednak nie. Wszystkie próby, jakie przeprowadzałem, były zawsze nie niszczące.

Ta próba była o wiele poważniejsza niż jakakolwiek inna. Może ten Sędzia gardził zwykłymi ludzkimi możliwościami. Leo usiłował przypomnieć sobie, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz się modlił. Nigdy, stwierdził, nigdy w ten sposób. Nigdy wcześniej nie musiał…

Van Atta podejrzliwie zmarszczył czoło.

— Dziwny jesteś, Leo. — Wyprostował się, jakby chcąc przybrać postawę bardziej odpowiednią do wydawania rozkazów. — Na wypadek gdybyś nie zrozumiał tego, co mówiłem, pozwól, że powtórzę ci to głośno i wyraźnie. Nie wolno ci nikomu wspominać o tym ustrojstwie do sztucznej grawitacji, a zwłaszcza czworaczkom. I nie mów o tym, że mają być przeniesione na dół. Niech Yei wymyśli, jak im to przekazać, żeby nie protestowali. Już czas, żeby sobie zapracowała na swoją zdecydowanie wygórowaną pensję. Żadnych plotek, żadnej paniki, żadnych cholernych buntów. Jeżeli coś takiego się wydarzy, to ja już wiem, kogo za to kopnąć. Zrozumiałeś?

Leo uśmiechnął się wilczym uśmiechem.

— Zrozumiałem. — Wycofał się, nie mówiąc już ani słowa więcej.

Zazwyczaj trudno było wytropić doktor Yei; miała w zwyczaju krążyć wśród czworaczków, obserwując ich zachowania, robiąc notatki, podsuwając sugestie. Tym razem jednak Leo znalazł ją od razu. Była w swoim biurze, gdzie plastikowe karteczki oblepiały dosłownie każdą dostępną powierzchnię, a konsola biurka błyszczała jak choinka. Czy na habitacie miewali w ogóle Boże Narodzenie? — pomyślał Leo. Od razu uznał, że pewnie nie.

— Czy słyszałaś…

Jej ponuro przygarbione plecy odpowiedziały na jego pytanie, zanim jeszcze skończył je wypowiadać.

— Tak, słyszałam — odpowiedziała zmęczonym głosem. — Bruce właśnie zwalił na mnie organizację ewakuacji personelu habitatu. Twierdzi, że on, jako inżynier, zajmie się demontażem i odzyskiem ekwipunku. Jak tylko usunę mu z drogi ciała. Przepraszam, cholerne ciała.

— Zrobisz to? Wzruszyła ramionami.

— A mam jakiś wybór? Czy powinnam się gdzieś zabarykadować? To by nic nie dało. Cała ta sprawa nie stałaby się ani trochę mniej okrutna, gdybym umyła ręce, a mogłoby być nawet dużo gorzej.

— Nie wiem jak — mruknął Leo.

— Nie? — zmarszczyła czoło. — Nie, pewnie nie. Nigdy nie rozumiałeś, w jak delikatnej sytuacji prawnej znajdują się czworaczki. Ale ja — tak. Jeden nieostrożny ruch i…’. Do diabła z tym wszystkim! Wiedziałam, że z Apmad trzeba postępować ostrożnie. Wszystko wymknęło mi się z rąk. Chociaż pewnie cała ta sprawa ze sztuczną grawitacją wykończyłaby projekt niezależnie od tego, kto by tu rządził. I tak mamy wielkie szczęście, że nie kazała czworaczków zlikwidować. Musisz to zrozumieć. Ona sama w młodości usuwała cztery czy pięć ciąż ze względu na defekty genetyczne, tam, na swojej planecie. Takie było prawo. W końcu zrezygnowała, rozwiodła się, podjęła pozaplanetarną pracę w GalacTechu i zaczęła awansować. Wiedziałam, że jest bardzo mocno zaanagażowana emocjonalnie w tę działalność przeciwko manipulacjom genetycznym. I wszystko zepsułam… Ciągle jeszcze może kazać je pozabijać, rozumiesz? Jakiekolwiek doniesienia o kłopotach czy niepokojach, dodane do jej paranoi na tle genetyki i… — Zacisnęła mocno powieki i zaczęła masować nerwowo czoło czubkami palców.

— Ona może sobie kazać, ale kto mówi, że ty masz wykonać jej rozkaz? — odezwał się Leo. — Mówiłaś, że zależy ci na czworaczkach. Musimy coś zrobić!

— Ale co? — Yei zacisnęła pięści. — Nawet gdybym mogła zaadoptować jedno czy dwoje, zabrać ze sobą… Przeszmuglować jakoś, kto wie?… Tylko że wtedy musieliby żyć ze mną na planecie, izolowani przez społeczeństwo jako kaleki, potwory, mutanci. Prędzej czy później staliby się dorośli, i co wtedy? A co z pozostałymi? Ich jest przecież tysiąc, Leo!

— A jeżeli Apmad każe ci ich zlikwidować, jaką wtedy znajdziesz wymówkę, żeby nic nie robić?

— Och, idź już stąd — jęknęła. — Nie rozumiesz, jak niezwykle skomplikowana jest ta sytuacja. To koszmar. Jak ci się wydaje, co jeden człowiek jest w stanie tu zrobić? Kiedyś miałam własne życie, zanim ta praca je pochłonęła. Poświęciłam jej sześć lat, o pięć i trzy czwarte więcej niż ty. Poświęciłam wszystko, co mogłam. Jestem wypalona. Kiedy wydostanę się z tej dziury, nie chcę już nigdy więcej słyszeć o czworaczkach. To nie są moje dzieci. Nie miałam czasu, żeby urodzić dzieci.

Ze złością potarła oczy i pociągnęła nosem — powstrzymywała łzy czy tylko gorycz? Leo nie wiedział i nie obchodziło go to.

— Oni w ogóle nie są niczyimi dziećmi — warknął. — Na tym polega problem. Są czymś w rodzaju genetycznych sierot.

— Jeżeli nie potrafisz wymyślić niczego sensownego, to proszę, odejdź stąd — powtórzyła. Ruchem ręki wskazała na stos kartek. — Mam dużo pracy.

Leo nie uderzył kobiety, odkąd skończył pięć lat. Tym razem też po prostu wyszedł, cały dygocząc.

Powoli przemierzał korytarze, kierując się w stronę swojego apartamentu. Próbował odzyskać równowagę. Co właściwie zamierzał uzyskać u Yei? Zmniejszyć ciężar odpowiedzialności? Czy miał zamiar posłużyć się metodą Bruce’a, rzucając swoje sumienie na jej biurko, powiedzieć “Proszę się tym zająć…”? A jednak, a jednak, a jednak… Musiało istnieć jakieś rozwiązanie. Czuł je, jak niewyraźny, ale namacalny kształt, jak ściskanie w dołku, jak narastającą, krzyczącą frustrację. Problem, który nie chciał zniknąć, nieuchwytne rozwiązanie — przecież to znał. Rozwiązywał już w przeszłości problemy techniczne, które wydawały się początkowo węzłami gordyjskimi, ścianami nie do zdobycia. Nie wiedział, skąd brały się te rozwiązania pozornie przekraczające zwykłą logikę, które w końcu się pojawiały, wiedział tylko tyle, że nie były wynikiem świadomego procesu, niezależnie od tego, jak umiejętnie potrafił go potem opisać. Nie zdołał rozwiązać tego problemu, ale nie mógł też zostawić go w spokoju. Doprowadzał sam siebie do szaleństwa. Koła obracały się bezskutecznie, pojazd trwał bez ruchu.

— Jest tutaj — szepnął, dotykając głowy. — Czuję to. Tylko nie mogę go dostrzec…

Muszą jakoś wydostać się z lokalnej przestrzeni Rodeo, jedynie to było oczywiste. Wszystkie czworaczki. Tutaj nie ma dla nich przyszłości. Ta cholerna szczególna sytuacja prawna! Co miał zrobić — porwać statek skokowy? Ale osobowy statek może pomieścić najwyżej trzystu pasażerów. Mógł, choć z trudem, wyobrazić sobie siebie trzymającego jakąś — jaką? — broń. Nie miał karabinu, a jego scyzoryk składał się głównie ze śrubokrętów. Właśnie, przyłożyć pilotowi do głowy śrubokręt i wrzasnąć: — ”Skacz do Orientu IV!” — gdzie zresztą zostałby natychmiast aresztowany i zapuszkowany na dwadzieścia lat za rozbój, a czworaczki zostałyby same, i co wtedy? No, a poza tym w pojedynkę nie mógłby porwać trzech statków jednocześnie, a tyle by trzeba.

Leo pokręcił głową.

— Okazja czyni złodzieja — wymamrotał. — Okazja czyni, okazja czyni…


Orient IV nie zechce czworaczków. Nikt nie zechce czworaczków. Właśnie, jaka mogłaby być ich przyszłość, nawet gdyby udało się uwolnić ich od GalacTechu? Cygańskie sieroty, na zmianę ignorowane, wykorzystywane lub dręczone, mogące żyć tylko w wąskiej niszy ekologicznej ludzkich stacji kosmicznych. To właśnie jest technologiczna pułapka.

Wyobraził sobie Silver — nie miał żadnych wątpliwości, jaki rodzaj wykorzystywania przypadłby jej w udziale, z tą jej przyciągającą uwagę twarzą i ciałem. Nie, to nie jest dla niej miejsce…

Nie! — zbuntował się Leo w myśli. Wszechświat jest przecież tak cholernie duży. Musi być jakieś miejsce. Ich własne miejsce, daleko od pułapek ludzkiej tak zwanej cywilizacji. Historie poprzednich eksperymentów z odizolowanym, utopijnym społeczeństwem nigdy nie kończyły się zachęcająco, ale czworaczki były wyjątkowe pod każdym względem.

I nagle Leo doznał objawienia. Nie pojawiło się jak logiczny wniosek, wysnuty z przemyślanych przesłanek, ale jak oślepiająca wizja, kompletna, właściwa, całościowa, nierozłączna, natchniona. Teraz każda godzina jego życia będzie badaniem jej pełni.

System gwiezdny z gwiazdą klasy M, G albo K, łagodną, stabilną, promieniującą siłą, którą można złowić. Krążący wokół niej gazowy gigant w rodzaju Jowisza, z pierścieniem metanowego i wodnego lodu, z którego można by uzyskiwać wodę, tlen, azot, wodór. I, co najważniejsze, pas asteroidów.

I kilka równie istotnych braków. Żadnej planety podobnej do Ziemi, która przyciągnęłaby konkurencję, żadnych czarnych dziur i tras statków skokowych, ważnych ze względów strategicznych dla potencjalnych konkwistadorów. Ludzkość mija setki takich systemów w swoim obsesyjnym poszukiwaniu nowych Ziemi. Mapy były ich pełne.

Kultura czworaczków, rozprzestrzeniająca się wzdłuż pasa asteroidów z początkowej bazy; społeczeństwo czworaczków, budowane przez czworaczki i dla czworaczków. Czworaczki zagrzebujące się głęboko w skałach, dla ochrony przed promieniowaniem i żeby zabezpieczyć cenne powietrze, skaczące jak żaby ze skały na skałę, żeby tam wiercić i budować nowe domy. Wszędzie minerały, więcej, niż da się kiedykolwiek zużyć. Całe hy-droponiczne farmy dla Silver. Nowy świat do zbudowania. Przy tym Stacja Morita będzie się wydawać dziecinną igraszką.

Oczy Lea rozbłysły. No właśnie! To przecież jest zadanie dla inżyniera! Zawisł bezwładnie w powietrzu, zauroczony wizją. Na szczęście korytarz był w tej chwili pusty, inaczej na pewno ktoś pomyślałby, że zwariował albo że jest pod wpływem narkotyku.

Rozwiązanie leżało przed nim przez cały czas, lecz we fragmentach, niedostrzegalne, dopóki w nim samym nie zaszła przemiana umożliwiająca ich scalenie. Śmiał się jak oszalały. Wszystko. Wszystko. Nie ma żadnych granic dla tego, czego może dokonać jeden człowiek, jeżeli da z siebie wszystko, jeżeli poświęci się czemuś bez reszty.

Nie powstrzymywać się, nie ograniczać, nie oglądać — bo i tak nie będzie już powrotu. Ludzie przystosowywali się do stanu nieważkości, to powroty na dół ich okaleczały.

— Ja też jestem czworączkiem — wyszeptał zaskoczony Leo. Przyjrzał się swoim dłoniom, zacisnął i rozprostował palce. — Tyle że z nogami.

Nie zamierzał już wracać.

A co do początkowej bazy — właśnie w niej się unosił. Wymagała tylko przemieszczenia. Jego pędzące naprzód myśli przeleciały przez wszystko zbyt szybko, by wdawać się w szczegółowe analizy. Teraz, kiedy się zastanowił, zrozumiał, że wcale mie musi porywać statku kosmicznego; przecież właśnie w nim się znajdował! Potrzebował tylko trochę energii.

Energia zaś czekała na orbicie Rodeo, rozrzutnie marnowana nawet w tej chwili na wypychanie ropy z orbity. Czym było tych parę kontenerów w porównaniu z taką masą jak habi tat? Tego Leo jeszcze nie wiedział, ale mógł się dowiedzieć. Liczby i tak będą po jego stronie, bez względu na to, jakie okażą się w końcu konkretne wartości.

Wielkie towarowe pchacze z pewnością poradzą sobie z habitatem, jeśli się je odpowiednio ustawi, a z czym poradzą sobie wielkie pchacze, z tym poradzi sobie też olbrzymi towarowy Superskoczek. Wszystko tam było, wszystko, tylko brać.

Tylko brać.

Загрузка...