ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W doku dla promów towarowych panował chłód, więc Claire zatarła ręce, żeby je rozgrzać. Wydawało jej się, że tylko ręce są zimne, w środku bowiem palił ją strach i oczekiwanie. Spojrzała na Lea, który unosił się tuż przy niej. Wydawał się całkowicie spokojny, jak zwykle.

— Dziękuję, że załatwiłeś mi zwolnienie z tej zmiany — powiedziała. — Jesteś pewien, że nie będziesz miał kłopotów, kiedy pan Van Atta się o tym dowie?

— A kto mu powie? — zdziwił się Leo. — Poza tym myślę, że Bruce’a przestało już interesować znęcanie się nad tobą. Wie, że to wszystko i tak nie ma już sensu. Tym lepiej dla nas. Poza tym chcę porozmawiać spokojnie z Tonym i pomyślałem, że będę miał na to większe szansę, kiedy już zakończycie powitania.

— Ciekawe, w jakim on jest stanie?

— Możesz być pewna, że w dużo lepszym niż wtedy, inaczej doktor Minchenko nie narażałby go na trudy podróży, nawet po to, by móc go mieć stale na oku.

Stuknięcie, warkot i zgrzyt maszynerii powiedziały Claire, że prom jest już w uchwytach. Jej ręce podświadomie wyciągnęły sie naorzód. a potem cofnęły. Czwororeczny mechanik obsługujący drzwi doczepił harmonijkowe korytarze i zabezpieczył je. Najpierw otworzyła się rura dla personelu i wysunął z niej głowę główny mechanik promu, jeszcze raz wszystko sprawdził, po czym cofnął się. Serce Claire biło jak szalone, suche gardło ścisnęło się jeszcze bardziej.

Nareszcie wyłonił się doktor Minchenko, trzymając się jedną ręką uchwytu. Pomarszczony, pełen wigoru mężczyzna o włosach równie białych jak kombinezon służb medycznych Galac-Techu, który miał na sobie. W młodości musiał być potężny, teraz skurczył się w sobie jak suszona morela, ale wciąż pozostał jędrny. Claire miała wrażenie, że wystarczyłoby podlać go odrobiną wody, a spęczniałby do swych dawnych wymiarów.

Doktor Minchenko odepchnął się od luku i przeleciał przez ładownię w ich kierunku, lądując precyzyjnie na uchwytach obok hermetycznych drzwi.

— Witaj, Claire. — Jej widok najwyraźniej go zdziwił. — I… Ach, pan Graf — dodał mniej kordialnie. — Słuchaj pan, nie lubię, kiedy zmusza się mnie do podpisywania protokołu będącego jawnym pogwałceniem zasad lekarskich. Skoro pański urlop został odłożony, ma pan spędzać dwa razy więcej czasu w sali gimnastycznej, zrozumiano?

— Tak, doktorze, dziękuję panu — odpowiedział obłudnie Leo, który, jak Claire wiedziała, ostatnio w ogóle nie pojawiał się w sali gimnastycznej. — Gdzie jest Tony? Czy możemy pomóc przetransportować go do szpitala?

Doktor Minchenko spojrzał uważniej na Claire.

— Więc o to chodzi. Tony’ego nie ma ze mną, kochanie. Został w szpitalu na dole.

— O, nie… — Claire stłumiła okrzyk. — Czy jest gorzej?

— Ależ nie, nie. Miałem szczery zamiar zabrać go ze sobą. Moim zdaniem do całkowitego wyzdrowienia potrzeba mu stanu nieważkości. Problem jest, hmm, administracyjny, nie medyczny. I właśnie przybywam tu po to, by się nim natychmiast zająć.


— Czy to Bruce kazał panu zostawić go na dole? — spytał Leo.

— Właśnie. — Lekarz zmarszczył brwi. — Nie jestem też zadowolony z tego, że ktoś mi się wtrąca do kuracji. Będzie mi musiał przedstawić przekonujące powody swego postępowania, inaczej biada mu. Daryl Cay nigdy by na coś takiego nie pozwolił.

— A więc nie słyszał pan jeszcze ostatnich rozkazów? — spytał Leo ostrożnie, rzucając Claire ostrzegawcze spojrzenie.

— Jakich nowych rozkazów? Właśnie wybieram się do biura tego małego gówniarza… to znaczy tego człowieka, żeby się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. — Odwrócił się do Claire i jego głos natychmiast złagodniał. — Wszystko w porządku, wkrótce przywrócimy go do formy. Krwotok wewnętrzny Tony’ego został powstrzymany i nie ma śladu infekcji. Wy, czworaczki, jesteście twarde. Lepiej znosicie grawitację niż ludzie z dołu stan nieważkości. Cóż, zaprojektowaliśmy was specjalnie do zmiennych warunków. Wolałbym tylko, żeby potwierdzający to eksperyment odbył się w innych okolicznościach. Oczywiście, ma z tym coś wspólnego młodość — westchnął. — A skoro o tym mowa, jak się ma mały Andy? Sypia już lepiej?

Claire wyglądała, jakby się zaraz miała rozpłakać.

— Nie wiem — wykrztusiła i przełknęła z trudem ślinę.

— Jak to?

— Nie pozwalają mi go zobaczyć.

— Co takiego?

Leo, do tej pory obserwujący uważnie swoje paznokcie, wtrącił się do rozmowy.

— Andy został odebrany Claire pod zarzutem narażania na niebezpieczeństwo czy coś w tym rodzaju. Czyżby Bruce o tym też panu nie wspomniał?

Twarz doktora Minchenki przybrała kolor ceglasty.

— Odebrany? Karmiącej matce? To skandal. Znowu spojrzał na Claire.


— Dali mi jakiś lek, żebym straciła mleko — wyjaśniła Claire.

— No, to już coś… — głos doktora złagodniał nieco. — Kto to zrobił?

— Doktor Curry.

— Nie zgłosił mi tego.

— Był pan na urlopie.

— Na urlopie nie znaczy nieosiągalny. No, panie Graf! Wyduś to pan wreszcie! Co tu się, do diabła, dzieje? Czy ten służbista do końca stracił rozum?

— Pan rzeczywiście o niczym nie słyszał. Cóż, lepiej będzie, jeśli pan zapyta Bruce’a. Otrzymałem wyraźny rozkaz, by o niczym nikomu nawet nie pisnąć słowa.

Minchenko rzucił mu ostre spojrzenie.

— I tak też uczynię.

Odepchnął się i popłynął korytarzem, mamrocząc coś pod nosem.

Claire i Leo wpatrywali się w siebie, zatroskani.

— I jak teraz wydostaniemy Tony’ego? — wykrzyknęła Claire. — Do sygnału Silver zostało mniej niż dwadzieścia cztery godziny!

— Nie wiem, ale nie załamuj się! Pamiętaj o Andym. Będzie cię potrzebował.

— Nie załamię się — oświadczyła Claire. Wzięła głęboki oddech. — Już nigdy. Co zrobimy?

— Cóż, zobaczę, co się da zrobić, żeby ściągnąć Tony’ego. Wcisnę Bruce’owi jakiś kit, powiem mu, że potrzebuję Tony’ego do pilnowania spawaczy czy coś w tym rodzaju, zastanowię się jeszcze. Może Minchenko mi pomoże i razem wymyślimy jakiś pretekst, chociaż wolałbym nie ryzykować wzbudzenia u niego podejrzeń. Jeżeli to nie wypali — Leo westchnął — będziemy musieli opracować inny plan.

— Nie okłamuj mnie, Leo — powiedziała groźnie Claire.

— Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Ja wiem równie dobrze jak ty, że istnieje i taka możliwość, że nie uda się nam sprowadzić go tu. No dobra, wypowiedziałem to na głos. Ale błagam cię, weź pod uwagę to, że jakakolwiek… ehm… alternatywa wymaga, żeby Ti pilotował promu, a zatem musi zaczekać, aż skontaktujemy się z jego załogą. A do tego czasu będziemy już mieli statek, ja zaś uwierzę, że nie ma rzeczy niemożliwych. — Jego brwi drgnęły. — I jeśli tylko będzie choćby minimalna szansa, spróbujemy. Obiecuję.

Lodowaty chłód, który narodził się gdzieś w środku Claire, rozprzestrzeniał się z wolna na całe jej ciało.

— Leo, nie możesz ryzykować życia wszystkich tylko dla jednej osoby. To nie w porządku.

— Zobaczymy. Tysiąc rzeczy może się wydarzyć między tą chwilą a decyzją, tak że wydostanie Tony’ego stanie się nierealne. Nie traćmy czasu na jałowe spekulacje. Jestem pewien tylko tego, że rozpraszanie naszej uwagi na rozważanie tysięcy różnych możliwości, zamiast skoncentrowania się na wykonaniu następnego pewnego kroku, jest autosabotażem. Ważne jest nie to, co będziemy robić w przyszłym tygodniu, ale to, co mamy zrobić teraz. A zatem, co teraz?

Claire przełknęła ślinę.

— Wrócić do pracy i udawać, że nic się nie dzieje. W dalszym ciągu sporządzać inwentarz zasobów nasion. Skończyć projekt takiego rozmieszczenia lamp, żeby rośliny nadal rosły, kiedy habitat odsunie się od słońca. Jak tylko opanujemy habitat, posadzić nowe sadzonki i wykorzystać zapasowe pojemniki, żeby zacząć gromadzić na wszelki wypadek zapasy żywności. I jeszcze zadbać o zamrożenie próbek każdej odmiany genetycznej, jaką mamy, żeby uzupełnić zasoby w wypadku jakiejś katastrofy…

— Wystarczy! — Leo uśmiechnął się, próbując dodać jej odwagi. — Skup się na wykonaniu następnego kroku. Na pewno potrafisz to zrobić.

Skinęła głową.


— Potrzebujemy cię, Claire — dodał. — My wszyscy, nie tylko Andy. Produkcja żywności to jeden z fundamentów naszego przetrwania. Potrzebujemy każdej pary… to znaczy wszystkich doświadczonych rąk. I będziesz musiała zacząć szkolenie młodszych, by przekazać im tę praktyczną wiedzę, której nie można znaleźć nawet w najlepiej zaopatrzonej bibliotece.

— Nie załamię się — wydusiła przez zęby Claire, dając do zrozumienia, że pojmuje ukryty sens jego słów.

— Przestraszyłaś mnie wtedy, w śluzie — powiedział przepraszającym tonem.

— Sama też się przestraszyłam — przyznała.

— Miałaś prawo być wściekła. Ale pamiętaj, że twój prawdziwy cel to nie to — dotknął jej przelotnie, tuż nad sercem. — Twój cel jest tam.

A więc on wiedział, że to wściekłość, zablokowana i zwrócona do wewnątrz agresja, a nie rozpacz, zaprowadziła ją tamtego dnia do śluzy. Odczuła ulgę, mogąc nazwać swoje uczucie właściwym imieniem. Ale jednocześnie poczuła się nieswojo.

— Leo… To mnie przeraża. Uśmiechnął się ironicznie.

— Zatem znasz już wszystkie ludzkie uczucia.

— Następny krok — mruknęła. — Dobrze. Następne osiągnięcie.

Skinęła mu głową i ruszyła korytarzem.

Leo z westchnieniem zawrócił do ładowni. Całe to jego przemówienie o następnym kroku było oczywiście bardzo przekonujące, ale, niestety, sprzyjające okoliczności zazwyczaj zmieniały się właśnie wtedy, kiedy już trzymało się nogę uniesioną do wykonania tego kroku. Na moment zatrzymał wzrok na załodze czworaczków, która podłączyła harmonijkowy korytarz do luku promu i wyładowywała towar za pomocą podnośników. Ładunek składał się z szarych cylindrów wysokości człowieka, których Leo z początku nie rozpoznał. A przecież ten ładunek powinien rozpoznać natychmiast. Miał składać się z wolnych pojemników paliwa do towarowych pchaczy. “Do rozmontowania habitatu — wyjaśnił słodkim tonem Van Atcie, przedstawiając zamówienie. — Żebym nie musiał przerywać pracy. Jeżeli coś zostanie, można to przesłać na Stację Transferową razem z pchaczami, kiedy im je przekażemy. Wpisz to w koszty odzysku”.

Zaniepokojony Leo zbliżył się do pracujących czworaczków.

— Co to jest, dzieciaki?

— Dzień dobry, panie Graf. Sam nie jestem pewien, co to jest — odpowiedział chłopak w kanarkowożółtej koszulce i szortach Konserwacji Systemów Wentylacyjnych, których pododziałem były Doki i Śluzy. — Nie przypominam sobie, żebym już kiedyś widział coś takiego. Tak czy inaczej, dużo tego. — Przerwał, żeby odczepić tabliczkę od swojego podnośnika i podać ją Leowi. — To jest manifest ładunkowy.

— To miały być pojemniki z paliwem do towarowych pchaczy… Rozmiar mniej więcej właściwy, ale kształt jakby nie całkiem. — Leo wystukał na klawiaturze tabliczki rządek numerów kodowych.

— One bulgoczą — zauważył chłopak w żółtej koszulce.

— Bulgoczą? — Leo spojrzał na kod na tabliczce, podniósł wzrok na szare cylindry; pasowało. Przecież umiał rozpoznać kod paliwa do pchaczy… A może nie? Wystukał: “Pojemniki z paliwem, Orbitalny Towarowy Pchacz, typ II, kod inwentarzowy”. Tabliczka zamrugała i ukazał się numer. Tak, był taki sam… Nie, na Boga! G77618PD, a nie G77681PD wypisane na cylindrach. Leo pośpiesznie wystukał G77681PD. Nastąpiła długa przerwa, bynajmniej nie ze względu na powolność tabliczki, ale z powodu trudności, jakie z przyswojeniem informacji miał mózg Lea.

— Benzyna? — wykrztusił w końcu, nie dowierzając własnym oczom. — Benzyna?

Ci idioci naprawdę przysłali setki ton benzyny na stację kosmiczną?

— No i co to jest? — dopytywał się czwororęczny chłopak.

— Benzyna. Oparte na węglowodorze paliwo używane na dole do pojazdów terenowych. Produkt uboczny petrochemicznego krakingu. Tlen zawarty w atmosferze służy jako utleniacz. To zabiera mnóstwo miejsca, jest toksyczne, łatwo się ulatniające, łatwo zapalne — wybuchowe! — płynne w temperaturze pokojowej. Na litość boską, nie dopuśćcie, żeby któryś z tych pojemników się otworzył!

— Dopilnujemy — obiecał chłopak, na którym lista niebezpieczeństw wyrecytowana przez Lea najwyraźniej wywarła duże wrażenie. Dwunożny nadzorca załóg orbitalnych pchaczy pojawił się w tej chwili w ładowni, a za nim grupa czworaczków z jego departamentu.

— Dzień dobry, panie Graf. Wie pan, chyba jednak zamawianie tego paliwa było błędem, będziemy mieć problemy ze zmagazynowaniem…

— Czy to pan je zamówił? — zapytał Leo.

— Co? — Nadzorca zamrugał powiekami, a potem spojrzał uważniej na cylindry. — Co do… Gdzie są moje pojemniki z paliwem? Powiedzieli mi, że przyleciały.

— Chodzi mi o to, czy pan osobiście wysłał zamówienie. Czy wypisał je własnymi paluszkami.

— Tak. Sam pan mnie o to prosił.

— No cóż… — Leo wstrzymał oddech i podał nadzorcy tabliczkę. — Zrobił pan literówkę.

Tamten spojrzał na tabliczkę i zbladł.

— O mój Boże!

— No i przysłali — mruknął Leo, przeczesując palcami to, co jeszcze zostało z jego włosów. — Wypełnili zamówienie… Nie mogę uwierzyć, że to źrebili. Że załadowali wszystko na prom, nawet przez chwilę się nie zastanawiając, wysłali setki ton benzyny na stację kosmiczną, a to przecież kompletny absurd…

— Nie mogę uwierzyć — powtórzył nadzorca. — Boże. Trudno. Musimy to odesłać i wysłać nowe zamówienie. Pewnie potrwa z tydzień. Nie powiem, żeby nasze zapasy paliwa były akurat na wyczerpaniu, chociaż sporo pan zużył na to swoje specjalne zadanie, o którym nie chce pan nic powiedzieć.

Ja nie mam tygodnia, pomyślał Leo z przerażeniem. Mam góra dwadzieścia cztery godziny.

— Nie mam tygodnia na czekanie — wściekał się na głos. — Chcę je dostać teraz, zaraz. Proszę to wysłać jako zamówienie szczególnej wagi. — Zniżył głos, uświadamiając sobie, że jego zachowanie może wzbudzić podejrzenia.

Nadzorca poczuł się wystarczająco urażony, by jego poczucie winy ulotniło się bez śladu.

— Nie ma potrzeby robić takiego zamieszania, panie Graf. Przyznaję, mój błąd, i pewnie będę musiał za niego zapłacić, ale to idiotyczne kazać mojemu działowi ponosić koszty natychmiastowego dostarczenia ładunku, który może sobie spokojnie poczekać. I bez tego będzie wystarczająco źle. — Machnął ręką w kierunku pojemników z benzyną. — Hej, dzieciaki! — zawołał. — Przerwać rozładunek! Nastąpiła pomyłka, to musi wrócić na dół.

Pilot promu wyłonił się z łuku osobowego w odpowiedniej chwili, żeby to usłyszeć.

— Co takiego? — zbliżył się do nich, a Leo w paru słowach wyjaśnił istotę pomyłki. — Nie możecie tego teraz odesłać — stwierdził stanowczo pilot. — Nie mam dość paliwa, żeby wracać z pełnym ładunkiem. Będzie musiał poczekać. — Odepchnął się i odpłynął, żeby spędzić swoją obowiązkową przerwę w kantynie.

W oczach operatorów podnośników widać było niemy wyrzut, gdy kolejny raz zmieniono polecenie. Ograniczyli jednak swój krytycyzm do żałosnego:

— Czy jest pan już tego pewien?

— Tak — westchnął Leo. — Ale znajdźcie jakieś miejsce na boku, nie można tego zostawić tutaj.

— Tak jest.

Leo znowu odwrócił się do nadzorcy załóg pchaczy.

— Bardzo potrzebuję paliwa.

— Trudno, musi pan trochę poczekać. Nie wykonam zamówienia. Van Atta pewnie i tak obedrze mnie ze skóry za to, co się stało.

— Niech pan przerzuci koszty na mój specjalny projekt. Podpiszę to.

Nadzorca uniósł brwi, nieco pocieszony.

— No dobra, spróbuję. A co z pańską skórą? Już sprzedana, pomyślał Leo.

— To moje zmartwienie, prawda?

— Chyba tak. — Nadzorca wzruszył ramionami i oddalił się, mrucząc pod nosem. Jeden z podążających za nim czworaczków z załóg pchaczy rzucił Leowi znaczące spojrzenie. Leo odpowiedział stanowczym potrząśnięciem głową, podkreślonym jeszcze przez przeciągnięcie palcem wskazującym po gardle: “Ani słowa!”

Odwrócił się i niemal wpadł na Pramoda, który czekał cierpliwie z boku.

— Nie podkradaj się do mnie w ten sposób! — warknął, ale zdołał jakoś opanować rozdygotane nerwy. — Przepraszam, przestraszyłeś mnie. O co chodzi?

— Mamy problem, Leo.

— Jasne. Czy ktoś w ogóle przychodzi do mnie z dobrymi wieściami? O co chodzi?

— Zaciski.

— Zaciski?

— Na zewnątrz jest sporo zaciskowych połączeń. Powtarzaliśmy sobie plan przebudowy habitatu, no, wiesz, na jutro…

— Wiem, wiem, nie tłumacz.

— Pomyśleliśmy, że trochę wprawy nie zaszkodzi.

— Tak, to dobrze.

— Prawie żadnego nie da się rozłączyć. Nawet za pomocą narzędzi.

Leo, zaskoczony, dopiero po chwili zrozumiał, w czym sedno problemu.

— Metalowe zaciski?

— Głównie.

— Jest gorzej od strony słońca?

— Dużo gorzej. Tych w ogóle nie mogliśmy rozłączyć. Niektóre są wyraźnie stopione. Jakiś idiota musiał je zespawać.

— Zespawać, tak. Ale nie jakiś idiota. Słońce.

— Leo, przecież aż tak to one się nie nagrzały…

— Nie bezpośrednio. Mamy do czynienia ze spontanicznym zespawaniem w próżni. Cząsteczki metalu odrywają się w próżni od powierzchni. Powoli, jasne, ale to się nawet da zmierzyć. Przemieszczają się na powierzchniach połączonych zaciskami, i w końcu całkiem ładnie je łączą. Dzieje się to trochę szybciej na płaszczyznach podgrzanych od strony słońca, a wolniej po drugiej stronie… Założę się, że część tych zacisków nie była ruszana przez ostatnie dwadzieścia lat.

— Aha. Ale co z tym zrobimy?


— Trzeba je będzie przeciąć. Zmartwiony Pramod zacisnął wargi.

— To nas trochę przystopuje.

— Tak. I musimy wymyślić jakiś sposób, żeby to wszystko połączyć w nowej konfiguracji… Będziemy potrzebowali więcej zacisków albo czegoś, co może zastąpić zaciski… Zbierz wszystkich, którzy nie mają teraz zmiany. Robimy awaryjny kurs złodziejstwa.

Leo przestał już się zastanawiać, czy w ogóle przeżyje Wielki Bunt; zaczął się natomiast zastanawiać, czy w ogóle dożyje do Wielkiego Buntu. Modlił się szczerze, żeby Silver poszło lepiej niż jemu samemu.

Silver miała gorącą nadzieję, że Leowi idzie lepiej niż jej. Poruszyła się w fotelu przeciążeniowym, gdzie przez pierwsze osiem godzin robiło się jej coraz bardziej niewygodnie, i oparła brodę na poduszce, żeby spojrzeć na swoją załogę, ściśniętą w kabinie pchacza. Pozostałe czworaczki były pozawieszane i pozaczepiane tak samo jak ona, tylko Ti nie miał problemów przy stałej prędkości; siedział przechylony do tyłu w swoim fotelu, opierając stopy na ścianie.

— Widziałem taki świetny film — Siggy entuzjastycznie machał niektórymi rękami — gdzie była bitwa z abordażem. Marines użyli magnetycznych min, podziurawili bok statku-bazy jak ser, a potem wpadli do środka. — Wydał z siebie niesamowity, podobny do zawodzenia okrzyk mający zastąpić efekty dźwiękowe. — Obcy biegali we wszystkie strony, wszędzie latały różne przedmioty, bo powietrze uciekało…

— Widziałem to — stwierdził Ti. — “Gniazdo Zagłady”, tak?

— Sam go nam dałeś — przypomniała Silver.

— Wiesz, że jest tego druga część? — zapytał Ti Siggy’ego. — “Zemsta Gniazda”.

— Naprawdę? Czy…

— Po pierwsze — przerwała mu Silver — nikt jeszcze nie znalazł żadnych inteligentnych obcych, agresywnych czy też nie. Po drugie, nie mamy magnetycznych min. A po trzecie, nie sądzę, żeby Ti chciał mieć mnóstwo brzydkich dziur w swoim statku.

— No, nie — przyznał Ti.

— Wejdziemy do statku przez śluzę — oznajmiła Silver stanowczo — którą zaprojektowano specjalnie do tego celu. Myślę, że załoga będzie zaskoczona, więc bez problemów zdołam ich zamknąć w kabinie ratunkowej, którą wystrzelimy, i po kłopocie. Ze strachu mogliby się zdobyć na jakiś heroiczny wyczyn. Poza tym jeżeli nawet pułkownik Wayne z “Gniazda Zagłady” prowadził swoje oddziały do walki, wykrzykując buntownicze okrzyki do komunikatora, nie sądzę, żeby prawdziwi marines tak robili. To by im przecież okropnie przeszkadzało w komunikacji.

— Zrobimy tak, jak powiedział Leo — ciągnęła. — I wyceluje my w nich laserowe lutownice. Nie znają nas, więc nie mogą wiedzieć, czy wystrzelimy, czy nie. — Zresztą, skąd mieli wiedzieć o tym oni, obcy, skoro ona sama też nie wiedziała? — A skoro już o tym mowa, to skąd będziemy wiedzieć, którego Superskoczka… — musiała się zastanowić, żeby przypomnieć sobie właściwe określenie — oddzielić od stada? Myślę, że łatwiej byłoby uzyskać pozwolenie na wejście na pokład, gdyby wśród załogi znajdował się ktoś, kto dobrze znati. Ale z drugiej strony, mogłoby być też trudniej… — przerwała; nie podobała jej się ta myśl. — Zwłaszcza gdyby chcieli stawiać opór.

— Jon mógłby ich pobić — zaproponował Ti. — W końcu po to tu jest.

Potężny Jon rzucił mu ponure spojrzenie.

— Myślałem, że jestem tu jako zapasowy pilot pchacza. Sam się z nimi bij, jak tak bardzo chcesz, to twoi przyjaciele. Ja potrzymam lutownicę.

Ti odchrząknął.

— Chciałbym dostać D-771, jeżeli tam będzie. Ale raczej nie oczekuję wielkiego wyboru. Po tej stronie dziury może znajdować się najwyżej kilka Superskoczków. Przede wszystkim musimy znaleźć statek, który właśnie przeskoczył z Orientu IV i wyrzucił już puste kontenery, a nie zaczął jeszcze załadunku nowych. W ten sposób zdołamy szybko uciec. Niewiele da się zaplanować, musimy to po prostu wykonać.

— Prawdziwe kłopoty zaczną się wtedy — stwierdziła Silver — kiedy zrozumieją, co naprawdę zamierzamy. Mogą próbować odebrać nam statek.

Zapanowała cisza. Przez chwilę nawet Siggy nie miał żadnych propozycji.

Leo znalazł Van Attę w sali gimnastycznej dla ludzi z dołu, drepczącego zajadle na ścieżce, prawdziwej medycznej maszynie tortur. Sprężynujące pasy utrzymywały piechura na ruchomym chodniku, od którego odpychały się jego stopy, ćwiczenie należało wykonywać przez godzinę lub więcej w tygodniu, zależnie od orzeczenia lekarza. Miało to zwolnić, jeżeli nie zatrzymać, proces słabnięcia dolnej połowy ciała i demine-ralizację kości długich u ludzi żyjących w stanie nieważkości. Sądząc po wyrazie twarzy Van Atty, tego dnia wydeptywał przepisany dystans z wyjątkową niechęcią. Pewien stopień irytacji był, rzecz jasna, konieczny, żeby w ogóle wykonać to nudne, lecz podobno superważne dla zdrowia ćwiczenie. Po chwili namysłu Leo zdecydował się podejść w sposób możliwie naturalny i nie wzbudzający podejrzeń. Zrzucił kombinezon i zawiesił na rzepie przytwierdzonym do ściany, zostając w czerwonej koszulce i szortach, a potem przypiął się do wolnej maszyny obok Van Atty.

— Czy ktoś to posmarował klejem? — fuknął, ściskając uchwyty i próbując zmusić chodnik do ruszenia.

Van Atta odwrócił głowę i uśmiechnął się sardonicznie.

— Co się stało, Leo? Czyżby Minchenko, nasz medyczny minidyktator, urządził sobie małą zemstę?

— Coś w tym rodzaju…

Leo w końcu uruchomił urządzenie i jego nogi zaczęły zginać się w równym rytmie. Ostatnio rzeczywiście zaniedbał ćwiczenia.

— Rozmawiałeś z nim po przylocie? — Tak.

Nogi Van Atty zaatakowały wściekle maszynę, która zaprotestowała przeraźliwym zgrzytem.

— Powiedziałeś mu, co się stanie z projektem?

— Niestety, musiałem. Miałem nadzieję, że uda się zawiadomić go na końcu. Minchenko jest chyba najbardziej arogancki ze starej gwardii Caya… Nigdy nie ukrywał, że to jemu powinni byli zaproponować stanowisko szefa projektu, a nie nasyłać kogoś z zewnątrz, konkretnie mnie. Gdyby nie to, że za rok idzie na emeryturę, z całą pewnością postarałbym się go stąd pozbyć.

— Czy, ech… wyraził sprzeciw?

— Chodzi ci o to, czy wył jak zarzynana świnia? Oczywiście, że tak. Zupełnie jakbym to ja osobiście był odpowiedzialny za wynalezienie tej pieprzonej sztucznej grawitacji. Na cholerę mi to gówno. — Ścieżka Van Atty jęknęła.

— Jeżeli był w projekcie od początku, to czworaczki są praktycznie dziełem jego życia — zauważył rozsądnie Leo.

— Mhm. — Van Atta maszerował dalej. — Ale to nie daje mu prawa do robienia awantur. Nawet ty miałeś w końcu więcej rozsądku. Jeżeli nie okaże chęci do współpracy, kiedy uspokoi się i zrozumie, że nic się już nie da odwrócić, trzeba będzie opóźnić urlop Curry’ego, a wysłać Minchenkę z powrotem na dół.

Leo odchrząknął. To nie był dobry początek rozmowy. A czasu pozostało już niewiele.

— Czy rozmawiał z tobą o Tonym? — zagadnął.

— Tony! — Przez moment ścieżka Van Atty bzyczała jak rozwścieczony szerszeń. — Jeżeli nie zobaczę tego małego drania już nigdy w życiu, to jeszcze nie będzie dość. Przez niego mieliśmy same kłopoty. Kłopoty i wydatki.

— Miałem nadzieję go wykorzystać — powiedział Leo ostrożnie. — Nawet jeżeli ze względów medycznych nie może jeszcze pracować na zewnątrz, to jest sporo roboty przy komputerach. No i nadzorowanie, mógłbym je na niego zwalić, gdyby tu był. Może byśmy go ściągnęli?

— Nonsens — warknął Van Atta. — Lepiej wykorzystaj jakiegoś innego majstra, na przykład Pramoda, albo weź któregokolwiek z czworaczków. Nie obchodzi mnie którego; po to chyba dałem ci to pełnomocnictwo. I tak za dwa tygodnie zaczniemy te potworki przewozić na dół. Nie ma sensu ściągać na górę takiego, którego Minchenko i tak przez cały ten czas nie wypuściłby ze szpitala. I to właśnie mu powiedziałem. — Spojrzał wrogo na Lea. — Nie chcę już słyszeć ani słowa o Tonym.

— No tak — mruknął Leo.

Cholera. Powinien był wziąć Minchenkę na stronę, zanim tamten narozrabiał u Van Atty. Teraz było już za późno.

Leo zastanawiał się, co jeszcze Minchenko nagadał… Pewnie sporo; przyjemnie byłoby posłuchać. Ale to za droga przyjemność dla czworaczków. Przybrał minę, którą — miał nadzieję — dałoby się odczytać jako współczucie dla Van Atty.

— Jak tam plany demontażu? — zapytał Van Atta po chwili.

— Prawie skończone.

— O, naprawdę? — rozpromienił się Van Atta. — No, nareszcie coś.

— Na pewno się ucieszysz, słysząc, że prawie wszystko z habitatu da się odzyskać. — Leo mówił szczerą prawdę. — Zarząd firmy zdziwi się.

— A jak szybko można zacząć?

— Jak tylko nam każą. Wszystko zaplanowałem, mówię ci: prawdziwa strategia na wojnę. — W tym momencie ugryzł się w język. Powinien raczej unikać takich dwuznaczności. — Wciąż planujesz przekazanie personelowi Ważnej Wiadomości jutro o trzynastej? — zapytał obojętnie. — W głównej sali wykładowej? Chciałbym tam być, mam kilka obrazków do pokazania, kiedy skończysz.

— Nie — odparł Van Atta.

Co takiego? — sapnął Leo. Stracił rytm i sprężyny przycisnęły go boleśnie do ścieżki, obitej miękkim materiałem na takie właśnie okazje. Udało mu się na szczęście jakoś utrzymać równowagę.

— Coś sobie zrobiłeś? — zapytał Van Atta. — Masz dziwną minę…

— Nic się nie stało. — Stanął znowu na ścieżce, naprężając mięśnie nóg, odzyskując powoli oddech i równowagę. — Myślałem, że tak właśnie masz zamiar rzucić tę bombę. Zebrać wszystkich i załatwić rzecz od razu, za jednym zamachem.

— Po awanturze z Minchenką mam dość kłótni na ten temat — stwierdził Van Atta. — Kazałem Yei wziąć na siebie tę sprawę. Może wzywać personel do biura małymi grupkami i przy okazji rozdać plany ewakuacji jednostek i działów. Tak będzie dużo praktyczniej.

I w ten oto sposób piękny plan Lea i Silver bezpiecznego wyłączenia ludzi z dołu, ułożony na czterech tajnych sesjach, rozwiał się jak dym. Na nic pochlebstwa, zamaskowane sugestie, chytre przekonywanie Van Atty, że to był jego własny pomysł, by zebrać cały personel z dołu w jednym miejscu i wygłosić mowę, w której dałoby się przedstawić zmianę jako awans, nie karę.

Wszystko zostało już przygotowane, żeby odłączyć salę wykładową od habitatu jednym naciśnięciem guzika. Maski, niezbędne do zaopatrzenia trzystu osób w tlen przez kilka godzin — koniecznych, by przesunąć kapsułę wokół planety do Stacji Transferowej, zostały starannie ukryte w środku. Dwie załogi pchaczy przeszkolono, ich maszyny czekały pełne paliwa i gotowe do lotu.

Był idiotą, układając plany zależne od dotrzymania czegokolwiek przez Van Attę. Leo nagle poczuł się niedobrze. Zatem trzeba zastosować plan awaryjny, który omówili i odrzucili jako zbyt ryzykowny, grożący katastrofalnymi skutkami. Leo zdjął uprząż i przypiął ją do obudowy ścieżki.

— To nie była pełna godzina — powiedział Van Atta.

— Chyba coś nie w porządku z moim kolanem — skłamał Leo.

— Wcale się nie dziwię. Myślałeś, że nie widziałem, jak unikasz ćwiczeń? Tylko nie próbuj wytoczyć GalacTechowi procesu, bo możemy ci udowodnić osobiste zaniedbanie. — Van Atta uśmiechnął się, przykładnie maszerując dalej.

Leo zatrzymał się.

— A przy okazji… Dotarło już do ciebie, że magazyny na Rodeo właśnie omyłkowo przysłały na habitat setki ton benzyny? I każą nam w dodatku za nią zapłacić.


— Co takiego?

Leo uzyskał jednak swoją drobną satysfakcję — odwracając się, usłyszał, jak ścieżka Van Atty zatrzymuje się, a zbyt luźna uprząż uderza użytkownika, tak jak przedtem jego.

— Au! — krzyknął Van Atta. Leo nawet się nie obejrzał.

Doktor Curry ucieszył się na widok Claire, kiedy pojawiła się na umówionym spotkaniu w szpitalu.

— O, dobrze, że jesteś.

Claire rozejrzała się po korytarzu, potem po gabinecie zabiegowym, do którego zapędził ją doktor Curry.

— Gdzie jest doktor Minchenko? Myślałam, że tu będzie. Doktor Curry lekko się zarumienił.

— Doktor Minchenko jest u siebie. Nie przyjdzie na dyżur.

— Ale ja chciałam z nim porozmawiać… Doktor Curry odchrząknął.

— Czy powiedziano ci, po co masz tu przyjść?

— Nie… Myślałam, że to znowu coś na moje piersi.

— Ach, rozumiem.

Claire odczekała chwilę, ale doktor zajął się wyjmowaniem różnych instrumentów z przegródek na tacy i wkładaniem ich do sterylizatora, unikając jej spojrzenia.

— Cóż, to całkiem bezbolesne — mruknął jakby do siebie. Kiedyś pewnie nie zadawałaby żadnych pytań, poddałaby się posłusznie — przeszła tysiące medycznych badań, jeszcze zanim uwolniono ją ze sztucznej macicy, która żywiła ją w teraz już zlikwidowanej sekcji tegoż szpitala. Kiedyś, przed tą katastrofą z Tonym na dole, była inną osobą. Potem przez krótki czas była bliska niebycia w ogóle nikim. Teraz czuła się, jakby lada chwila miała narodzić się na nowo.

— Co… — pisnęła. Jej głos był zbyt cichy. Odchrząknęła i powiedziała już głośniej. — Po co miałam tu przyjść?

— To tylko drobny zabieg w okolicach podbrzusza — powiedział beztrosko doktor Curry. — Za chwilę będzie po wszystkim. Nie trzeba się nawet rozbierać, tylko podciągnij koszulkę i zdejmij szorty. Ale będziesz musiała zostać unieruchomiona pod kurtyną nadmuchu sterylnego powietrza; wiesz, to tylko na wypadek, gdyby poleciało parę kropel krwi.

Nie będziesz mnie nigdzie unieruchamiał…

— Co to za zabieg?

— Nawet cię nie zaboli, niczym nie ryzykujesz. No, chodź. — Uśmiechnął się i poklepał dmuchawy, które wyciągnął ze ściany.

— Co to za zabieg? — powtórzyła Claire, nie ruszając się z miejsca.

— Nie mogę ci tego wytłumaczyć jaśniej. To jest… tajne. Przykro mi. Będziesz musiała zapytać pana Van Attę albo doktor Yei, albo kogoś innego. Wiesz co, wyślę cię do doktor Yei zaraz potem, żebyś mogła z nią od razu porozmawiać, dobrze? — Oblizał nerwowo wargi. Jego uśmiech stawał się coraz bardziej wymuszony.

— Nie zapytałabym… — Claire usiłowała sobie przypomnieć wyrażenie, którego użył kiedyśJttoś z dołu. — Nie zapytałabym Bruce’a Van Atty nawet o godzinę.

Doktor Curry spoglądał zupełnie zaskoczony.

— Och. — A potem wymamrotał, jednak nie na tyle cicho, by Claire nie usłyszała: — A zastanawiałem się, dlaczego jesteś druga na liście.

— A kto był pierwszy? — spytała.

— Silver, ale ten instruktor inżynierii przydzielił jej akurat jakieś zadanie. To twoja przyjaciółka, tak? Będziesz mogła jej powiedzieć, że nic nie bolało.

— Nic mnie to nie obchodzi… Nie obchodzi mnie ni cholery, czy to boli, chcę wiedzieć, co to jest. — Zmrużyła oczy, kiedy wreszcie do niej dotarło. A potem otworzyła je szeroko z oburzenia. — Sterylizacja! — szepnęła. — Zaczęliście sterylizację!

— Skąd się… Mieliście nie… To znaczy, skąd ci coś takiego przyszło do głowy? — wykrztusił Curry.

Rzuciła się do drzwi. On miał bliżej i był szybszy, zamknął je tuż przed jej nosem.

— No, Claire, uspokój się! — wydyszał. — Tylko zrobisz sobie krzywdę, zupełnie niepotrzebnie. Mogę dać ci znieczulenie ogólne, ale dla ciebie będzie lepiej, jeżeli użyję miejscowego, a ty poleżysz spokojnie. Muszę to zrobić, tak czy inaczej…

— Dlaczego pan musi to robić? — krzyknęła Claire. — Czy doktor Minchenko też musiał? Czy właśnie dlatego go tu nie ma? Kto pana zmusza i jak?

— Gdyby Minchenko tu był, to bym nie musiał — warknął rozwścieczony Curry. — Stchórzył i zostawił mnie z tym kramem. A teraz chodź tutaj i właź pod te dmuchawy, pozwól mi nastawić przyrządy, bo inaczej będę musiał być bardziej stanowczy.

— Muszę, muszę, muszę! — szydziła Claire. — To zadziwiające, o jakich rzeczach ci z dołu myślą, że muszą je zrobić! Ale prawie nigdy nie są to te same rzeczy, jakie muszą robić czworaczki. Jak pan myśli, dlaczego?

Wypuścił gwałtownie powietrze i ze złością zacisnął wargi. Wziął z tacy strzykawkę.

Położył ją tam wcześniej, pomyślała Claire. Przygotował się na to — zdecydował się, zanim jeszcze tu przyszłam…

Rzucił się w jej kierunku i chwycił jej lewe ramię, jednocześnie próbując wbić w nie igłę. Złapała go za prawy nadgarstek i przytrzymała w miejscu. Przez chwilę pozostali tak, spleceni i drżący, płynąc powoli w powietrzu. Potem Claire uniosła dolne ręce i wzmocniła chwyt. Curry jęknął, zaskoczony, kiedy bez trudu rozwarła szeroko jego ramiona. Spróbował kopnąć, trącając ją kolanem, ale nie mając o co się oprzeć, nie mógł też kopnąć wystarczająco mocno, żeby sprawić jej ból.

Uśmiechnęła się, ogarnięta dziką radością, jednym szarpnięciem ściągnęła jego ramiona, a potem rozłożyła je znowu. Jestem silniejsza! Jestem silniejsza! Jestem silniejsza od niego, i nawet o tym nie wiedziałam… Ostrożnie zacisnęła dolne dłonie na jego nadgarstkach i uwolniła górne. Dwiema rękami bez trudu wyłuskała strzykawkę z jego palców. Uniosła ją do góry.

— To nie będzie ani trochę bolało — zanuciła.

— Nie, nie…

Była zbyt niedoświadczona, a on zbyt się miotał, by odważyła się spróbować zastrzyku dożylnego, więc zdecydowała się na domięśniowy. Trzymała go, dopóki nie osłabł, co nastąpiło po kilku minutach. Potem bez trudu unieruchomiła go pod dmuchawami.

Przyjrzała się instrumentom przyczepionym do tacy i dotknęła ich z namysłem.

— Jak pan myśli, czy zamienimy się miejscami do końca? — zapytała.

Jęknął mimo oszołomienia i szarpnął się słabo w miękkich pętach. W jego oczach zobaczyła panikę. Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, naprawdę się roześmiała, po raz pierwszy od… Od jak dawna? Nie pamiętała. Przysunęła wargi do jego ucha i powiedziała wyraźnie:

— Ja nie muszę.

Wciąż śmiała się, kiedy zamknęła za sobą drzwi gabinetu zabiegowego i ruszyła korytarzem do kryjówki.

Загрузка...