ROZDZIAŁ JEDENASTY

Natychmiast po tym, jak zderzenie z uchwytami na lądowisku wstrząsnęło pchaczem, Silver zrozumiała, że błędem było pozwolić Ti na dokowanie przy Superskoczku. Zaniepokojona Zara pisnęła cichutko. Ti warknął na nią i ponownie skupił się na sterach.

To był jej błąd; pozwoliła temu wyposażonemu w nogi mężczyźnie z dołu zapanować nad jej własnym rozsądkiem. Przecież wiedziała, że on nie zna się na takich pchaczach, sam jej to powiedział. Jego autorytet stanie się ważny dopiero wtedy, kiedy dostaną się do wnętrza Superskoczka. Nie, powiedziała sobie twardo. Nawet wtedy nie.

— Zara, przejmij stery — zawołała.

— Cholera — zaczął Ti. — Gdyby tylko…

— Ti, jesteś nam bardziej potrzebny przy komunikatorach, do rozmów z pilotami, niż tam, przy sterach — powiedziała w nadziei, że Ti nie odrzuci ofiarowanej szansy na ocalenie swej dumy.

Niechętnie pozwolił Żarze odsunąć się na bok.

Pierścień ryglujący na końcu harmonijkowego korytarza nie chciał się porządnie zamocować. Nawet drugie dokowanie i pełne nadziei wiercenie się nic nie pomogło. Silver bała się, że umrze, a może miała taką nadzieję — sama już nie była pewna. Poczuła, że dłoń ściskająca lutownicę stała się śliska od potu, a przełożenie broni do drugiej ręki nic nie pomogło — tę też pokrywał pot.

— No widzisz — zwrócił się Ti do Żary. — Wcale nie robisz tego lepiej.

Dziewczyna spojrzała na niego.

— Wygiąłeś któryś pierścień, ty głuptaku. Mam tylko nadzieję, że ich, a nie nasz.

— Głuptasie — poprawił Jon, usiłując przy luku zmusić pierścienie do połączenia się. — Jak już chcesz używać słów tych z dołu, to używaj ich prawidłowo.

— Pchacz R-26 do Superskoczka GalacTechu D-620 — odezwał się Ti do komunikatora. — Von, musimy się odłączyć i spróbować z drugiej strony. Tu się nie da.

— Jasne, Ti — rozległ się głos pilota. — Źle się czujesz? Masz taki dziwny głos. To było żałosne dokowanie. A tak właściwie, to o co chodzi?

— Wyjaśnię wszystko na pokładzie. — Ti spojrzał na Zarę, która skinęła mu potwierdzająco głową. — Odłączamy się.

Mieli więcej szczęścia przy luku od strony gwiazd. Nie, napomniała się znowu Silver. Sami stwarzamy swoje szczęście. Do mnie należy zadbanie o to, by było to szczęście, a nie pech.

Ti przecisnął się przez korytarz jako pierwszy. Główny mechanik czekał na niego po drugiej stronie. Silver słyszała jego wściekły głos.

— Gulik, pogiąłeś nam pierścień od strony portu. Wy, druciane głowy, uważacie się za mistrzów, kiedy jesteście podłączeni do tych swoich statków, ale przy ręcznym sterowaniu partaczycie wszyscy bez wyjątku… — urwał, bo z luku wyłoniła się Silver i zawisła w powietrzu, celując ze swojej laserowej lutownicy prosto w jego brzuch. Właściwie to minęło jeszcze parę chwil, zanim zauważył broń. Jego oczy i usta otworzyły się szeroko, kiedy do Silver dołączyli Siggy i Jon.


— Prowadź do pilota, Ti — rozkazała Silver. Miała nadzieję, że strach, jaki czuła, sprawi, że jej głos zabrzmi zdecydowanie i brutalnie, a nie słabo i nieśmiało. Miała wrażenie, że cała jej siła zniknęła bez śladu. Przełknęła ślinę i mocniej ścisnęła lutownicę.

— Co to, u diabła, jest? — zaczął główny mechanik głosem o oktawę wyższym niż poprzednio. — Co to w ogóle za… ludzie? Gulik, czy oni są z tobą?

Ti wzruszył ramionami i zdobył się na słaby uśmiech.

— Niezupełnie. To ja jestem tak jakby z nimi.

Napomniany w ten subtelny sposób Siggy przypomniał sobie nareszcie, co ma robić, i wycelował swoją lutownicę w Ti. Silver, zgadzając się na ten pomysł, nie zdradziła się ze swoimi najtajniejszymi myślami: pozostawienie Ti nie uzbrojonego i pozorne trzymanie go pod lufami lutownic miało stanowić jego alibi na wypadek, gdyby zostali złapani i postawieni przed sądem. Poza tym była to również gwarancja, że nie rozmyśli się w ostatniej chwili i nie zdecyduje przejść na stronę swoich kumpli z nogami. Od liczby zazębiających się problemów rozbolała ją głowa.

Szybko przeszli z sekcji dla załogi na mostek. Podłączony do potężnej korony hełmu sterowniczego pilot-skoczek zmieniony chwilowo w potężnego cyborga zajmował miękki fotel, przywodzący skojarzenie z tronem. Naszywki na fioletowym kombinezonie dumnie głosiły jego rangę i specjalizację. Oczy miał zamknięte i pomrukiwał coś niemelodyjnie, naśladując odgłosy statku. Pisnął, zaskoczony, kiedy jego hełm został nagle odłączony, a komunikacja ze statkiem przerwana. To Ti wcisnął rozłączający przycisk.

— Boże,Ti, nie rób mi takich rzeczy… Sam przecież wiesz…

Drugie piśniecie, na widok czworaczków, zagłuszył jęk. Pilot uśmiechnął się do Silver kompletnie ogłupiały. Jego spojrzenie, po wyczerpującej i pełnej zaskoczenia wędrówce po jej ciele, uprzejmie zatrzymało się na twarzy. Silver pomachała lutownicą, by zwrócić jego uwagę na broń.


— Wynoś się z fotela — rozkazała. Wtulił się w niego.

— Proszę pani… Co to jest?

— Laserowy karabin. Wynoś się z fotela.

Zmierzył wzrokiem ją, potem Ti, w końcu przeniósł spojrzenie na swojego mechanika. Unosząca się do klamry pasów dłoń zastygła w połowie ruchu. Napięte mięśnie rysowały się wyraźnie pod kombinezonem.

— Wstań powoli — dodała Silver.

— Dlaczego? — spytał.

Chce zyskać na czasie, pomyślała Silver.

— Ci ludzie chcą pożyczyć sobie twój statek — wyjaśnił Ti.

— Porywacze! — mruknął mechanik. Przekręcił się w powietrzu na swoim miejscu, blisko hermetycznych drzwi. Lutownice Jona i Siggy’ego natychmiast skierowały się w jego kierunku. — Mutanci…

— Wynoś się — powtórzyła Silver. Jej głos był niemal histerycznie wysoki. Na twarzy pilota pojawił się wyraz skupienia. Jego dłonie przeniosły się z paska uprzęży na kolana, jak w jakiejś idiotycznej parodii pozycji człowieka w pełni zrelaksowanego.

— A jeżeli tego nie zrobię? — zapytał cicho.

Czuła, jak kontrola nad sytuacją wymyka jej się z rąk; niemal widziała, jak przepływa, przyciągana tą doskonałą imitacją spokoju i opanowania w ręce tamtego. Spojrzała na Ti, ale on bezpiecznie i stanowczo trzymał się swojej roli bezradnej — i w niczym niepomocnej — ofiary. Minęła sekunda, druga, trzecia. Pilot wyraźnie się odprężył; widać to było po głębszych oddechach i błysku triumfu w oczach. Miał ją w ręku, wiedział, że nie wystrzeli. Uniósł rękę do klamry i jednocześnie podwinął nogi, by się odbić.

Tyle razy powtarzała sobie tę scenę w myślach, że dokonanie tego przyniosło niemal ulgę. Wszystko stało się nagle kryształowo jasne; jakby obserwowała tę scenę z odległości, z innego czasu, z przyszłości lub przeszłości. W mgnieniu oka wybrała cel. Skierowała lutownicę tuż poniżej jego kolan, bo tam nie mieściły się żadne ważne narządy.

Przyciśnięcie guzika okazało się nadspodziewanie łatwe, po prostu skurcz małego mięśnia w jej kciuku. Promień był ma-towoniebieski, nie wywołał u niej nawet mrugnięcia, chociaż jaskrawożółty płomień pojawił się na moment na stopionym brzegu podobno ognioodpornego kombinezonu pilota. Jej nozdrza drgnęły, czując zapach palonego materiału, bardziej cierpki niż zapach zwęglonego ciała. Pilot zgiął się w pół, wrzeszcząc.

Ti powtarzał, zdenerwowany:

— Dlaczego to zrobiłaś? On był jeszcze przypięty do fotela, Silver! — Jego oczy były studniami pełnymi zaskoczenia.

Mechanik, po jednym, konwulsyjnym ruchu, zamarł, zwinięty w kłębek; w milczeniu przenosząc wzrok z jednego czwo-rączka na drugiego. Siggy szeroko otworzył usta, a Jon zacisnął wargi.

Krzyki pilota przestraszyły Silver, przemknęły wzdłuż nerwów i jak nóż wbiły się w mózg. Znowu skierowała na niego lutownicę.

— Cicho bądź! — zażądała.

O dziwo, ucichł natychmiast. Oddychając ciężko przez zaciśnięte zęby, odwrócił głowę, by spojrzeć na nią przymkniętymi z bólu oczami. Miejsca poparzeń na jego nogach wydawały się wypalone, czarne i zagadkowe — czuła jednocześnie odrazę i dziwną chęć, by spojrzeć z bliska na to, co zrobiła. Brzegi były nabrzmiałe i czerwone, żółty płyn już wypływał, ale przywierał do jego skóry, nie musieli przystawiać próżniowego pochłaniacza. Rany nie sprawiały wrażenia śmiertelnych.

— Siggy, odepnij go i zabierz z tego fotela — rozkazała Silver. Przynajmniej ten jeden raz Siggy usłuchał bez protestów; nie zgłosił nawet żadnej sugestii, jak można by to zrobić lepiej, wzorując się na którymś z holowidowych filmów.


Wrażenie, jakie to, co zrobiła, wywarło na obecnych, nie tylko na jeńcach, z jej punktu widzenia okazało się bardzo korzystne. Teraz wszyscy poruszali się szybciej. Żadnych kłótni, żadnych skarg…

No, trochę skarg.

— Czy to było konieczne? — spytał Ti, kiedy prowadzili więźniów korytarzem. — Przecież właśnie miał wstać z fotela…

— Chciał na mnie skoczyć.

— Nie możesz być tego pewna.

— Nie byłam pewna, czy uda mi się w niego trafić, gdy będzie już w ruchu.

— Nie można powiedzieć, że nie miałaś wyboru… Odwróciła się w jego stronę tak gwałtownie, że Ti aż odskoczył.

— Jeżeli nie uda nam się przejąć tego statku, tysiąc moich przyjaciół umrze. Miałam wybór. Wybrałam. I wybrałabym jeszcze raz tak samo. Rozumiesz? “I wybierasz za wszystkich, Silver” — odezwał się w jej pamięci głos Lea. Ti spotulniał natychmiast.

— Tak jest.

“Tak jest?” Silver mrugnęła i wyprzedziła go, chcąc ukryć swoje zmieszanie. Dopiero teraz zaczęły jej się trząść ręce. Pierwsza weszła do kabiny ratunkowej, pozornie po to, żeby zablokować wszystkie aparaty do komunikacji z wyjątkiem awaryjnego sygnału naprowadzającego i żeby sprawdzić apteczkę — była tam, zaopatrzona we wszystkie potrzebne środki — ale także po to, żeby choć na chwilę znaleźć się z dala od szeroko otwartych oczu swoich towarzyszy.

Czy właśnie taką przyjemność płynącą z władzy odczuwał pan Van Atta, kiedy wszyscy ustępowali mu z drogi? Widziała, co wystrzał zrobił z opornym pilotem, ale co zrobił z nią? Wszak każda akcja ma równą sobie reakcję. To podstawowa prawda, wewnętrzna wiedza zakorzeniona w każdym czworączku od urodzenia, oczywista i wynikająca z każdego ruchu.


Opuściła kabinę. Ochrypły jęk wyrwał się z gardła pilota, kiedy jego nogi przypadkowo uderzyły o luk, gdy wpychali jego i mechanika do kabiny ratunkowej; uporawszy się z tym, zamknęli kapsułę i odpalili.

Podniecenie Silver ustąpiło miejsca zimnemu zdecydowaniu, choć jej dłonie wciąż drżały ze zdenerwowania. A więc to tak. Czworaczki wcale nie różnią się tak bardzo od ludzi z dołu. Każde zło, do jakiego tamci byli zdolni, mogły też popełnić czworaczki. Jeżeli chciały.

Tak. Jeżeli przechyli się pojemnik pod tym właśnie kątem, to przy sześciogodzinnej rotacji da się wyłączyć cztery lampy w segmencie Hydroponiki, nie pozbawiając liści światła wystarczającego do wywołania kwitnienia w ciągu czternastu dni. Claire wprowadziła polecenie do przenośnego komputera i doprowadziła cykl na symulacji do końca, na przyśpieszonych obrotach, żeby się jeszcze upewnić. Z pierwszych wyliczeń wynikało, że pozwoliłoby to zmniejszyć zużycie energii w segmencie o dwanaście procent. Ucieszyło ją to. Wiedziała, że zanim habitat dotrze do celu i założą baterie słoneczne, energia będzie niezwykle cenna. Wyłączyła przenośny komputer i westchnęła. Ostatnie zadanie, jakie miała wykonać zamknięta tu, w Klubie, skończone. To była dobra kryjówka, ale zbyt cicha. Przedtem nie mogła się skoncentrować, ale teraz stwierdziła, że bezczynność jest jeszcze gorsza. Podpłynęła do szafki, wyjęła paczkę rodzynek i zjadała je jedną po drugiej.

Wyobraziła sobie, że trzyma Andy’ego, że jego ciepłe, małe paluszki zaciskają się wokół jej palców. Miała nadzieję, że Sil-ver pośpieszy się i wyśle wreszcie ten sygnał. Wyobraziła sobie Tony’ego uwięzionego w szpitalu na dole i pomyślała z udręką, że chyba jednak lepiej by było, gdyby Silver za bardzo się nie śpieszyła, bo może jakimś cudem zdołają go zabrać w ostatniej chwili. Nie wiedziała, czy ma popędzać, czy zatrzymywać mijające minuty; każda z nich wydawała się wiekiem udręki.

Gdy hermetyczne drzwi syknęły, otwierając się, poderwała się gwałtownie. Czyżby ją odkryto? Nie, to były trzy czwo-roręczne dziewczyny: Emma, Patty i Kara z personelu szpitalnego.

— Czy już czas? — spytała ochrypłym głosem Claire. Kara pokręciła głową.

— Dlaczego się nie zaczyna, cóż takiego wstrzymuje Silver…

— Claire urwała. Mogła sobie wyobrazić aż nazbyt wiele strasznych powodów zwlekania Silver.

— Lepiej, żeby szybko przesłała ten sygnał — stwierdziła Kara. — Polują na ciebie po całym habitacie. Pan Wyzak, szef Konserwacji Systemów Wentylacyjnych, wpadł w końcu na pomysł, żeby sprawdzać puste przestrzenie między ścianami. Na razie są w ładowni. Wszyscy w jego brygadzie dostali niespodziewanego ataku niezgrabności. — Na jej twarzy pojawił się uśmiech.

— Ale prędzej czy później dotrą i tu.

Emma chwyciła jedną z dolnych rąk Kary.

— Czy w tym przypadku na pewno jest to najlepsza kryjówka?

— Musi wystarczyć. Mam tylko nadzieję, że wszystko się zacznie, zanim doktor Curry dotrze do końca swojej listy, bo inaczej zrobi się tu strasznie ciasno — stwierdziła Kara.

— A więc doktor Curry już doszedł do siebie? — spytała Claire, niezbyt pewna, czy wolałaby usłyszeć “tak” czy “nie”.

— Na tyle, żeby operować? Miałam nadzieję, że to będzie działało dłużej.

Kara zachichotała.

— Niezupełnie. Tylko tam siedzi z podpuchniętymi oczami i zezuje, pilnując wszystkiego, a pielęgniarka robi zastrzyki. To znaczy pilnowałby, gdyby mogli znaleźć jakieś dziewczyny, żeby im te zastrzyki zrobić.

— Zastrzyki?

— Środki poronne — skrzywiła się Kara.

— Aha. Czyli to nie moja lista.

A więc to dlatego Emma i Patty były takie blade, pomyślała Claire. — Chyba wszyscy jesteśmy na tej czy innej liście — westchnęła Kara i wyślizgnęła się na zewnątrz.

Claire poweselała nieco w towarzystwie dziewcząt, chociaż ich obecność oznaczała rosnące niebezpieczeństwo wykrycia, nie tylko ich samych, ale i całego planu. Ile spraw może jeszcze pójść źle, zanim personel z dołu zacznie zadawać właściwe pytania? A co będzie, jeżeli odkryją całą intrygę? I to właśnie przez nią? Czy powinna była poddać się posłusznie zabiegowi Curry’ego, żeby utrzymać wszystko w sekrecie trochę dłużej? Niewykluczone, że “trochę dłużej” to właśnie tyle czasu, ile było potrzeba, żeby wszystko zakończyło się sukcesem, a nie katastrofą.

— I co teraz? — zapytała cichutko Emma.

— Po prostu czekaj. Chyba że przyniosłaś coś do roboty — odparła Claire.

Emma pokręciła głową.

— Kara wyciągnęła mnie z mojej zmiany w Drobnych Naprawach jakieś dziesięć minut temu. Nie pomyślałam o zabraniu czegokolwiek.

— Mnie wyciągnęła ze śpiwora — wtrąciła Patty. Mimo napięcia ziewnęła. — Jestem ostatnio taka zmęczona…

Emma bezwiednie masowała dolnymi rękami podbrzusze znanym Claire kolistym ruchem. A więc dziewczęta zaczęły już swoje lekcje rodzenia.

— Zastanawiam się, jak to będzie — westchnęła Emma. — Jak to się skończy. I gdzie my wszyscy będziemy za siedem miesięcy…

Liczba ta nie padła raczej przypadkowo, pomyślała Claire.

— Na pewno daleko od Rodeo. Albo wszyscy będziemy martwi.

— Jeżeli martwi, to nie będzie już żadnych problemów — orzekła Patty. — A jeżeli nie… Claire, jaki właściwie jest poród? Jak to jest naprawdę? — Jej oczy błagały o uspokojenie bardziej doświadczoną Claire, której tajemnice macierzyństwa nie były już obce.

— Przyjemne to raczej nie było, ale dało się wytrzymać — odparła ze zrozumieniem Claire. — Doktor Minchenko powiedział, że my i tak mamy lepiej niż kobiety z dołu. Nasza miednica ma szerzej rozstawione kości, a jej dno jest bardziej elastyczne, bo nie musimy walczyć z grawitacją. Mówił, że to jego pomysł, tak samo jak wyeliminowanie błony dziewiczej… cokolwiek to było. Chyba coś bolesnego.

— Brrr, biedactwa — odezwała się Emma, mając na myśli kobiety z dołu. — Ciekawe, czy się zdarza, żeby grawitacja wyciągnęła im dziecko z ciała?

— Nigdy o czymś takim nie słyszałam — odparła z powątpiewaniem Claire. — Mówił, że zdarzają się kłopoty pod koniec ciąży, kiedy ciężar dziecka tamuje krążenie i uciska nerwy i narządy matki.

— Cieszę się, że nie urodziłam się na dole — stwierdziła Emma. — A w każdym razie nie jako kobieta. Pomyśl o tych biednych matkach z dołu, które muszą się ciągle zamartwiać, czy pielęgniarka nie upuści ich dziecka. — Wzdrygnęła się.

— Tam na dole jest okropnie — potwierdziła gorąco Claire. — Warto zaryzykować wszystko, żeby się tam nie znaleźć. Naprawdę.

— Ale za siedem miesięcy będziemy same — odezwała się Patty. — Ty miałaś pomoc. Miałaś doktora Minchenkę. A Emma i ja będziemy same.

— Nie, nie będziecie — oznajmiła Claire. — Co za okropne myśli. Kara z wami będzie, ja przyjdę; pomożemy wam.

— Leo będzie z nami — przypomniała Emma, usiłując nie popaść w pesymizm. — On jest z dołu.

— Nie jestem pewna, czy to akurat jego dziedzina — stwierdziła szczerze Claire, usiłując sobie wyobrazić Lea jako technika medycznego. Powiedział, że nie obchodzą go systemy hydrauliczne nawet w maszynach, a co dopiero w ludziach. — Jedyne, co było rzeczywiście skomplikowane przy urodzeniu An-dy’ego — kontynuowała pewniejszym tonem — to zbieranie danych, bo byłam jedna z pierwszych i dopiero ustalali procedurę; tak powiedział doktor Minchenko. Samo urodzenie dziecka okazało się nie takie znów trudne. Nie dokonał tego doktor Minchenko, właściwie to nawet ja tego nie dokonałam, tylko moje ciało. Doktor jedynie trzymał pochłaniacz próżniowy. Niezbyt to, hm, czyste, ale proste. — Jeśli coś nie pójdzie źle, chciała dodać, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Patty nadal nie wyglądała na uspokojoną.

— Poród to tylko początek. Mieliśmy sporo zajęć, kiedy pracowaliśmy dla GalacTechu, ale odkąd zaczęły się te plany ucieczki, pracujemy trzy razy tyle. I trzeba być kompletnie ślepym, by nie widzieć, że będzie jeszcze gorzej. Jak sobie poradzimy z tym wszystkim i jeszcze z dziećmi? Nie jestem pewna, czy bardzo mi się podoba ta cała wolność. Leo ładnie o tym mówi, ale dla kogo ta wolność ma być? Nie dla mnie. Miałam więcej wolnego czasu, pracując dla firmy.

— Wolisz iść do doktora Curry’ego? — spytała Emma. Patty poruszyła się niespokojnie.

— No, nie…


— Nie sądzę, żeby Leo przez “wolność” rozumiał “wolny czas” — stwierdziła Claire z namysłem. — Raczej przeżycie. A nie… a nie pracę dla ludzi, którzy mają prawo nas zastrzelić, kiedy tylko zechcą. Wciąż będziemy musieli pracować, ale już dla siebie. I dla naszych dzieci.

— Głównie dla naszych dzieci — stwierdziła ponuro Patty.

— To nie jest takie złe — zauważyła Emma.

Claire pomyślała, że chyba wie, skąd wywodzi się pesymizm Patty.

— I następnym razem, jeśli oczywiście będziesz chciała, sama sobie wybierzesz ojca twojego dziecka. Nie będzie nikogo, kto mógłby ci go wyznaczyć.


Patty wyraźnie się ożywiła.

— To prawda…

Zapewnienia Claire odniosły skutek, rozmowa zeszła na mniej przerażające tematy. Dużo później hermetyczne drzwi otworzyły się i Pramod wsunął głowę do kryjówki.

— Mamy sygnał od Silver — oznajmił.

Claire wydała okrzyk radości, Patty i Emma uścisnęły się mocno, wirując w powietrzu.

Pramod wykonał ostrzegawczy gest.

— Jeszcze nie zaczynamy. Musicie tu zostać trochę dłużej.

— Dlaczego? — zawołała Emma.

— Czekamy na specjalny prom towarowy z dołu. Kiedy wyląduje, to będzie sygnał do rozpoczęcia.

Serce Claire podskoczyło.

— Tony… Czy mają na pokładzie Tony’ego?

Pramod pokręcił głową, w jego ciemnych oczach odbił się jej ból.

— Nie, tylko paliwo. Leowi naprawdę zależy na tej dostawie. Boi się, że inaczej nie uda się nam dotrzeć z habitatem do czarnej dziury.

— Ach… Tak, oczywiście.

— Zostańcie tutaj, nie ruszajcie się, nie zwracajcie uwagi na żadne syreny alarmowe, jakie ewentualnie usłyszycie — powiedział Pramod. Ścisnął dolne ręce w geście mającym im dodać otuchy, a potem się wycofał. Claire czekała więc dalej. Gdyby chociaż mogła zapłakać, by ulżyć napięciu… Nie powinna jednak dawać Emmie i Patty złego przykładu.

Przycisnąwszy palec do nosa, Bruce Van Atta zatkał jedną dziurkę i wciągnął mocno powietrze, a następnie przyłożył palec do drugiej dziurki. Do diabła z tą nieważkością; to przez nią, jakby mało było innych niewygód, miał jeszcze kłopoty z oczyszczaniem zatok. Już nie mógł się doczekać, kiedy z powrotem znajdzie się na Ziemi. Nawet ponure Rodeo jest lepsze niż to tutaj. Może dałoby się wymyślić jakiś pretekst… Na przykład gdyby poleciał sprawdzić, czy baraki dla czworaczków są gotowe. Jakby to dobrze rozegrać, dałoby się pewnie rozciągnąć wizytę do jakichś pięciu dni.

Zatrzymał się w rogu trójkątnego biura doktor Yei; oparłszy się plecami o płaską wewnętrzną ścianę, umieścił stopy na wygiętej magnetycznej tablicy, pełnej przyczepionych karteczek i notatek. Zirytowana Yei zacisnęła wargi i przekręciła się w jego stronę. Poruszył stopami, układając je wygodniej; właściwie zrobił to specjalnie, by zamieszać w papierach. Yei odwróciła się do holowidu, nie reagując na zaczepkę; Van Atta jeszcze raz przełożył stopy. Głupia baba, pomyślał. Dobrze, że to tylko kilka tygodni; potem nie będę już musiał jej znosić.

— Jak daleko zaszliśmy?

— Ja nie mam pojęcia, jak panu idzie — odparła. — Właściwie to nawet nie wiem, co pan robi… — dodała dość jadowicie.

Van Atta uśmiechnął się z zadowoleniem. A jednak umie się odgryźć. Można by to uznać za niesubordynację, ale on tylko pogratulował sobie w duchu swojego poczucia humoru.

— Ja do tej pory zawiadomiłam prawie połowę personelu o nowych zadaniach — kontynuowała Yei.

— Czy ktoś sprawiał kłopoty? Mogę robić za wrednego faceta w razie potrzeby — zaproponował szlachetnie. — Rozprawiać się z odmawiającymi współpracy.

— Oczywiście, wszyscy są raczej zaszokowani — odparła. — Ale mimo to nie sądzę, by pańska… bezpośrednia interwencja była konieczna.

— To świetnie — stwierdził jowialnie.

— Uważam, że lepiej byłoby powiedzieć wszystkim od razu. Takie ujawnianie informacji po kawałku powoduje mnóstwo plotek, co jest bardzo niepożądane.

— Już za późno…

Przerwał mu dźwięk syreny alarmowej. Holowid Yei został nagle zajęty przez centralny kanał awaryjny. Rozległ się ochrypły męski głos i ukazała się ściągniętą lękiem twarz.

Boże, przecież to Leo Graf!

— Alarm! Alarm! — wołał Graf… właściwie skąd? — Gwałtowny spadek ciśnienia. To nie są ćwiczenia. Cały planetarny personel habitatu proszony jest o udanie się natychmiast do wyznaczonej strefy bezpieczeństwa i pozostanie tam aż do odwołania alarmu.

Holowid pokazał komputerową mapę z zaznaczoną najkrótszą trasą prowadzącą od tego terminalu do wyznaczonych stref bezpieczeństwa. Do tylko jednej strefy, zauważył Van At-ta. Spadek ciśnienia musi obejmować cały habitat. Co się, u diabła, dzieje?

— Alarm! Alarm! To nie są ćwiczenia — powtarzał Graf. Yei gapiła się szeroko otwartymi oczami na mapę, bardziej niż kiedykolwiek podobna do żaby.

— Jak to możliwe? Przecież system zabezpieczania drzwi powinien odizolować zagrożoną strefę od pozostałych…

— Założę się, że wiem — warknął Van Atta. — Graf kombinował coś ze strukturą habitatu, przygotowując ją do odzysku… Założę się, że to właśnie on coś schrzanił albo jego czworaczki! Chyba że to ten idiota Wyzak coś pokręcił… Idziemy!

— Alarm! Alarm! — rozbrzmiewał wciąż głos Graf a. — To nie są ćwiczenia. Cały planetarny personel habitatu proszony jest o udanie się natychmiast… O, cholera! — Głowa Lea okręciła się w miejscu i zniknęła; na holowidzie została tylko pulsująca mapa.

Van Atta wyprzedził Yei w drodze do hermetycznych drzwi na końcu segmentu. Powinny być zamknięte, ale nie były — pozostawały na pół otwarte, ich kontrolki były martwe i bezużyteczne. Van Atta i Yei włączyli się w rozkrzyczany strumień pracowników, pośpiesznie zmierzających w bezpieczne rejony. Van Atta przełknął ślinę i wściekł się, gdyż jedno jego ucho odetkało się, a drugie nie. Ze zdenerwowania i gwałtownego napływu adrenaliny rozbolał go brzuch.

Segment Wykładowy C, kiedy tam dotarli, był już zatłoczony. Jedna z pracownic Wyżywienia ściskała pod pachą paczkę mrożonek; Van Atta odrzucił pierwszą myśl, że wiedziała wcześniej o alarmie, i uznał, że musiała akurat trzymać paczkę w rękach, kiedy zaczął się alarm, i nie pomyślała o odłożeniu jej przed ucieczką.

— Zamknijcie drzwi! — jęknął chór głosów, kiedy Yei i Van Atta weszli z grupą ludzi. Za nimi rozległ się gwizd wydawany przez strumień powietrza; urwał się nagle, kiedy zamknęły się hermetyczne drzwi.

W sali wykładowej panowały chaos i hałas.

— Co się dzieje?

— Spytajcie Wyzaka.

— Na pewno jest tam, gdzie usiłują to naprawić.

— Jeżeli nie, to lepiej, żeby się tam natychmiast znalazł…

— Czy wszyscy tu są?

— Gdzie czworaczki? Co z czworaczkami?

— Mają swoją własną strefę bezpieczeństwa, ta nie jest dość duża.

— Pewnie ich sala gimnastyczna.

— Nie zauważyłam żadnych wskazówek dla nich na monitorze, do sali czy gdzie indziej…

— Spróbujcie się z nimi połączyć.

— Połowa kanałów jest martwa.

— Nie może pan wywołać nawet Systemów Centralnych?

— Proszę pani, ja jestem Systemami Centralnymi.

— Czy nie powinniśmy się policzyć? Czy ktokolwiek wie, ilu nas jest w tej chwili na habitacie?

— Dwieście siedemdziesiąt dwie osoby, ale skąd mamy wiedzieć, kogo brakuje dlatego, że gdzieś utknął, a kogo dlatego, że usiłuje naprawić tę awarię…

— Dopuśćcie mnie do tego cholernego komunikatora…

— ZAMKNIJCIE DRZWI!

Tym razem sam Van Atta dołączył, choć niezbyt chętnie, do chóru. Różnica ciśnień musiała już być znaczna. Cieszył się, że nie należał do spóźnialskich. Jeżeli tak pójdzie dalej, niedługo jego obowiązkiem stanie się pilnowanie, żeby drzwi pozostawały zamknięte, niezależnie od tego, kto będzie się do nich dobijał. Miał swoją małą listę… Cóż, jeżeli ktoś nie był dość inteligentny, by natychmiast zareagować na alarmowe instrukcje, nie powinien się znajdować na stacji kosmicznej. Przeżywają najtwardsi. Jeśli nawet nie zebrali się już wszyscy, to na pewno niewielu brakowało. Van Atta przeciskał się przez niespokojny tłum na środek segmentu, traktując znajdujące się na drodze osoby jak słupki, od których można się odepchnąć. Kilkoro z nich odwróciło się, by zaprotestować, ale gdy zobaczyli, kto ich popchnął, milkli w pół słowa. Ktoś ściągnął obudowę z komunikatora i grzebał nerwowo w jego wnętrznościach, nie mając jednak delikatnych narzędzi, porzuconych pewnie gdzieś po drodze.

— Nie może pan przynajmniej wywołać sali gimnastycznej czworaczków? — zapytała młoda kobieta. — Muszę wiedzieć, czy moja klasa tam dotarła.

— No to dlaczego nie poszła pani z nimi? — warknął majsterkowicz.

— Zabrał je któryś ze starszych czworaczków. Powiedział, żebym przyszła tutaj. Nie chciałam się z nim kłócić, kiedy ten alarm tak wył…

— Nic z tego. — Mężczyzna skrzywił się i założył z powrotem obudowę.

— W takim razie idę tam — oznajmiła stanowczo kobieta.

— Nigdzie pani nie idzie — wtrącił się Van Atta. — Zbyt wielu ludzi tu oddycha, żeby otwierać drzwi i niepotrzebnie tracić powietrze. Nie ma mowy o wychodzeniu, dopóki nie dowiemy się, co się dzieje, jaki to ma zasięg i jak długo potrwa.

Mężczyzna poklepał obudowę holowidu.


— Jeżeli to nie zacznie działać, trzeba będzie wysłać kogoś z maską gazową na zwiady.

— Zaczekamy jeszcze kilka minut.

Do diabła z tym cholernym durniem, Grafem. Co on narobił? I gdzie on jest? Van Atta miał nadzieję, że jest tam, gdzie jest, w masce gazowej, albo jeszcze lepiej w skafandrze ciśnieniowym; chociaż jeżeli to rzeczywiście Graf spowodował cały ten bałagan, Van Atta nie był pewien, czy życzy mu skafandra. Niech w takim razie ma maskę, a później paskudne bóle z powodu niedotlenienia za karę. Idiota Graf.

To jego słynne bezpieczeństwo. Małe upokorzenie dobrze mu zrobi.

Jednak… To, co się stało, było zbyt nieprawdopodobne. Przypadkowy spadek ciśnienia jednocześnie na terenie całego habitatu nie powinien w ogóle być możliwy. Zastosowano przecież zabezpieczenia zabezpieczeń, blokady, oddzielne segmenty… Katastrofa o takim zasięgu wymagałaby precyzyjnego zaplanowania. Van Atta pogrążył się w pełnej wściekłości koncentracji. Zaplanowany wypadek — czy to możliwe?

Genialny Graf. Wypadek, wypadek, doskonały wypadek; ten wypadek, na który on sam miał w głębi ducha nadzieję, ale nie ośmielił się wyrazić życzenia głośno. Czyżby to było właśnie to? To musi być to! Wypadek, fatalny dla czworaczków, teraz, w ostatniej chwili, kiedy byli wszyscy razem i dało się to osiągnąć jednym posunięciem?

Kawałki układanki zaczęły wreszcie do siebie pasować. Naleganie Grafa, by pozwolił mu zająć się wszystkimi szczegółami planowania demontażu; jego skrytość; nieustanne poprawianie planów ewakuacji; wycofanie się z życia towarzyskiego, co Yei zaobserwowała z niezadowoleniem; pogrążenie się w pracy; zachowanie typowe dla człowieka dążącego do ukrytego celu. Wszystko świetnie się zgadzało.

Oczywiście, to musiało pozostać tajemnicą. Teraz, kiedy rozgryzł już plan Grafa, Van Atta mógł się z nim tylko zgodzić. Wdzięczność władz GalacTechu dla Grafa za uwolnienie ich od problemu czworaczków nie powinna się ujawnić bezpośrednio: raczej w lepszych zadaniach, szybszych awansach… Trzeba będzie w jakiś oględny sposób przekazać tę sugestię kierownictwu. A z drugiej strony, dlaczego miałby się dzielić? Van Atta uśmiechnął się do siebie uśmiechem drapieżnika. W tej sytuacji Graf raczej nie może domagać się należnych mu honorów. Przeprowadził wszystko subtelnie, ale nie dość subtelnie. Będzie trzeba kogoś poświęcić po wypadku, dla pozoru. Wystarczy, że nic nie powie i…

— Muszę się dowiedzieć, co z moimi czworaczkami! — krzyczała młoda kobieta tuż obok. Była bliska histerii. Dała spokój komunikatorowi i zaczęła przepychać się w stronę drzwi.

Natychmiast dołączył do niej jakiś mężczyzna.

— A ja muszę znaleźć Wyzaka, wciąż go tu nie ma. Na pewno potrzebuje kogoś do pomocy. Pójdę z panią…

— Nie! — wrzasnął Van Atta, niemal dodając: “Wszystko zepsujecie!” — Macie czekać na odwołanie alarmu. Nie pozwolę na żadną panikę. Wszyscy musimy tu siedzieć i czekać na instrukcje.

Kobieta skapitulowała od razu, ale mężczyzna zapytał sceptycznie:

— Czyje instrukcje?

— Grafa — odparł Van Atta. Uznał, że wcale nie jest za wcześnie na oznajmienie świadkom, na kim ciąży bezpośrednia odpowiedzialność. Opanował swój przyśpieszony oddech i przywołał na twarz maskę spokoju. Ale wiedział, że nie może przesadzić — musi przecież wyglądać na równie zaskoczonego jak pozostali, nie, na bardziej zaskoczonego niż pozostali — kiedy rozmiary katastrofy staną się jawne.

Minuty płynęły. Ostatnia grupa zdyszanych uciekinierów wpadła przez hermetyczne drzwi. Spadek ciśnienia w habitacie musiał być już prawie zahamowany. Jeden z administratorów z kontroli inwentarza — stare nawyki bywają nie do opanowania — zaczął liczyć obecnych.


Van Atta w myśli przeklął ten pomysł, mimo że rezultaty przyjął z wdzięcznością. Gdyby okazało się, że brakuje wielu ludzi, musiałby podjąć jakieś kroki, a na to nie miał ochoty.

Tylko jedenaście osób nie dotarło na miejsce. Cena, jaką musimy zapłacić, przekonywał nerwowo sam siebie. Część z nich bez wątpienia została w innych miejscach, gdzie utrzymywało się odpowiednie ciśnienie; w każdym razie potem będzie mógł mówić, że tak sądził. Skutki ich fatalnego błędu zwali się na Grafa. Spora grupa przy drzwiach przygotowywała się do wyjścia. Van Atta wziął głęboki oddech, ale odczekał, nie wiedząc, jak ma ich powstrzymać bez ujawniania wszystkiego.

— Na korytarzu pewnie nie ma już powietrza! — zawołała nagle jakaś kobieta.

— Nie przedostaniemy się bez skafandrów! Van Atta odetchnął z ulgą.

Przepchnął się do wizjera, przez który zobaczył świecące jasno i równo gwiazdy. Wizjer po drugiej stronie dawał widok na habitat. Van Atta zauważył jakiś nieznaczny ruch, przycisnął więc nos do zimnego szkła, usiłując dojrzeć coś więcej.

Srebrzysty błysk skafandrów przy zewnętrznej powierzchni habitatu.

Uciekinierzy czy brygada naprawcza? Czyżby jego pierwsza hipoteza o prawdziwym wypadku była jednak słuszna? Niedobrze, ale tak czy inaczej to wciąż sprawa Grafa.

Ale przecież na zewnątrz były czworaczki; do cholery, uratowały się! Wyraźnie widział ręce. Graf nie zadbał o wszystkie szczegóły. Z punktu widzenia Apmad jedna uratowana parka była równie zła jak cały tysiąc. Może jednak brygada składa się z samych chłopców.

Nagle dostrzegł Grafa, był tam, między poruszającymi się figurkami! Mieli ze sobą narzędzia. Van Atta nie był w stanie dostrzec, jakie. Wykręcił szyję, przeginając się boleśnie, ale w tym momencie brygada znikła za załamaniem ściany habitatu. Na mgnienie oka pojawił się mały pchacz; gładko zakręcił obok segmentu wykładowego i też znikł. Kolejni uciekinierzy? Czworaczki czy ludzie z dołu?

— Hej! — zadowolony głos ze środka segmentu przerwał dociekania Van Atty. — Mamy szczęście, ludzie. Ta szafa jest pełna masek gazowych. Musi ich być ze trzysta.

Van Atta spojrzał w tamtą stronę. Kiedy ostatni raz był w tym segmencie, szafa pełna była maszyn audio-wideo. Kto, do diabła, to zmienił i dlaczego? Nagły wstrząs wywołał wewnątrz segmentu potworny rezonans; zupełnie jakby ktoś uderzył młotkiem w metalowe wiadro, założone na głowie. Rozległy się krzyki i wrzaski. Światła zmatowiały, a potem rozjaśniły się, ale już tylko do jednej czwartej poprzedniej mocy. To włączyło się awaryjne zasilanie segmentu. Odcięto dopływ energii z habitatu.

Odcięto najwyraźniej nie tylko energię. Zdumiony Van Atta zobaczył, jak habitat zaczyna powoli obracać się w jego wizjerze. Nie, to nie habitat — to poruszał się segment. Rozległo się powszechne “aaaach!”, gdy lekkie przyśpieszenie popchnęło tłumy w stronę jednej ze ścian. Van Atta trzymał się kurczowo uchwytów przy wizjerze.

Zrozumienie odczuł wręcz fizycznie, promieniowało z piersi, rozchodziło się wzdłuż ramion, nóg, uderzając w końcu mocno o czubek głowy, jakby chciało wybić dziurę w czaszce.

Zdradzony! Został zdradzony, zdradzony całkowicie i pod każdym względem. Obdarzona nogami postać w skafandrze tuż obok dziury powstałej w ścianie habitatu pomachała wesoło rękami na pożegnanie. Van Atta zatrząsł się z oburzenia.

— Dopadnę cię, Graf! Dopadnę cię, ty podstępny sukinsynu! Ciebie i każdego z tych czwororęcznych potworków…

— Uspokój się, człowieku! — powiedziała doktor Yei; jakimś cudem udało jej się dotrzeć do wizjera. — O co właściwie chodzi?

Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że mówił na głos. Wytarł ślinę z kącików ust i spojrzał na Yei.

— Ty… ty… ty… Przegapiłaś to. Miałaś mieć oko na wszystko, co się dzieje wśród tych potworków, a zupełnie przegapiłaś to…


Szarpnął się w jej stronę, sam nie wiedząc, co chce zrobić, wypuścił z ręki uchwyt i ześlizgnął się po ścianie. W uszach czuł pulsowanie krwi, tak silne, że przez moment bał się, iż dostał zawału. Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami, gwałtownie wciągając powietrze. Kontrola — myślał w śmiertelnym strachu przed nadciągającym samozniszczeniem. Opanuj się, zachowaj kontrolę… Grafa dopadniesz później. Dopaść go, dopaść ich wszystkich.

Загрузка...