ROZDZIAŁ PIĄTY

Leo zatrzymał się przed hermetycznymi drzwiami szpitala, żeby zebrać odwagę. W głębi ducha odczuł wielką ulgę, kiedy przerażony Pramod wywołał go, trzęsącego się w środku, z okrutnego przesłuchania Silver. I także w głębi ducha wstydził się tej ulgi. Problem Pramoda — fluktuacje poziomu mocy w jego spawarce, które w końcu udało się wyjaśnić zatruciem gazem emitującej elektrony katody — zajął Lea na jakiś czas, ale kiedy skończyło się pokazowe spawanie, wstyd przygnał go tu z powrotem.

I co możesz dla niej teraz zrobić? — drwiło jego sumienie. Zapewnić ją o swoim moralnym wsparciu, jeśli nie wplącze cię to w coś niewygodnego albo niemiłego? Też mi pociecha! Potrząsnął głową i dotknął kontrolki drzwi. Przeleciał cicho przez medyczno-techniczną stację, nie wpisując się na listę przy wejściu. Silver znajdowała się w prywatnej separatce, małym wycinku kulistego szpitala, na samym końcu segmentu. Dzięki temu nie było słychać płaczu i krzyku.

Leo zajrzał przez wizjer. Silver była sama, unosiła się bezwładnie w przypiętym do ściany śpiworze. W świetle lampy fluorowej jej twarz wydawała się bladozielona i wilgotna. Z jej oczu zniknął błękit, były teraz tylko zamazanymi mętnymi plamami. W jednej z górnych dłoni ściskała torbę na wymioty, gorącą i pomarszczoną.

Leo sam poczuł mdłości. Rozejrzał się po korytarzu, by się upewnić, że nikt go nie obserwuje, przełknął gulę bezsilnego gniewu, która narosła mu w gardle, i wślizgnął się do środka.

— Cześć, Silver. Jak się czujesz? — zaczął ze słabym uśmiechem i natychmiast przeklął sam siebie w myśli za głupotę swoich słów.

Zmętniałe spojrzenie Silver odnalazło go i zawisło na nim nieprzytomnie.

— Och, Leo — odzwała się w końcu. — Chyba zasnęłam na… na chwilę. Dziwne sny… Wciąż mi jest niedobrze.

Działanie narkotyku widocznie mijało. Głos Silver nie był już tak niewyraźny i senny jak wcześniej podczas przesłuchania. Teraz był cichy, napięty i ostrożny.

— Zwymiotowałam przez ten środek — dodała, drżąc z oburzenia. — A nigdy wcześniej nie wymiotowałam, nigdy. To przez to.

W małym świecie Silver istniały, o czym Leo niedawno się dowiedział, niezwykle silne społeczne zahamowania dotyczące wymiotów w stanie nieważkości. Prawdopodobnie byłaby dużo mniej zawstydzona, gdyby ją publicznie rozebrano do naga.

— To nie twoja wina — zapewnił ją pośpiesznie. Potrząsnęła głową; jej włosy wyglądały teraz jak strąki, nie przypominały już jasnej aureoli.

— Powinnam była… Myślałam, że będę mogła… Czerwony Ninja nigdy nie zdradził wrogom swoich sekretów, mimo narkotyków i tortur.

— Kto? — zapytał zdumiony Leo.

— Och!… — Głos Silver zmienił się w jęk. — Dowiedzieli się o książkach! Tym razem znajdą wszystkie…

Jej rzęsy były wilgotne od łez, które nie mogły spłynąć, zbierały się tylko w jednym miejscu, póki nie wyschły. Kiedy, otwarłszy szeroko oczy, wpatrzyła się z przerażeniem w Lea, oderwały się dwie albo trzy krople.


— A teraz pan Van Atta myśli, że Ti musiał wiedzieć o Tonym i Claire na promie, że to zmowa… Mówił, że każe go wyrzucić! I znajdzie Tony’ego i Claire tam na dole… Nie wiem, co on z nimi zrobi. Nigdy nie widziałam, żeby pan Van Atta tak się wściekał.

Zaciśnięte szczęki Lea zmieniły jego uśmiech w grymas. Mimo to spróbował przemówić rozsądnie.

— Ale powiedziałaś im, kiedy byłaś pod wpływem narkotyków, że Ti o niczym nie wiedział.

— On w to nie uwierzył. Uparł się, że kłamię.

— Ależ to byłoby logicznie niemożliwe… — zaczął Leo, ale przerwał. — Chociaż… nie, masz rację, jego to nie przekona. Boże, co za dupek.

Silver ze zdumienia otworzyła szeroko usta.

— Mówisz o panu Van Atcie?

— Mówię o tym gówniarzu Brucie. Nie powiesz mi, że mając z nim do czynienia przez — ile? — jedenaście miesięcy, sama do tego nie doszłaś.

— Myślałam, że to ja, że to ze mną jest coś nie w porządku… — Głos Silver wciąż był cichy i płaczliwy, ale w jej oczach pojawiło się słabe światełko. Zwalczyła swoje wewnętrzne kłopoty na tyle, by przyjrzeć się Leowi ze zwiększoną uwagą. — Gówniarz Brucie?

— Aha. — Wspomnienie jednego z wykładów doktor Yei na temat zachowania połączonego i stałego autorytetu powstrzymało Lea na chwilę. Wtedy wydawało mu się, że to wszystko jest jak najbardziej słuszne. — Nieważne. Ale z tobą jest wszystko w najlepszym porządku, Silver.

Oprzytomniała już zupełnie.

— Ty się go nie boisz. — Zdziwienie w jej głosie świadczyło, że odkrycie to było dla niej niespodziewane i niezwykłe.

— Ja? Miałbym się bać? Bruce’a Van Atty? — Leo prychnął. — Też coś.

— Na początku, kiedy przyszedł na miejsce doktora Caya, uważałam… uważałam, że będzie taki sam jak tamten.


— Posłuchaj, jest takie bardzo stare, obiegowe powiedzenie, które mówi, że ludzie awansują aż do osiągnięcia poziomu swej niekompetencji. Jak dotąd udawało mi się chyba uniknąć tego niezbyt interesującego schematu. To samo robił, jak rozumiem, twój doktor Cay. — Leo umilkł na chwilę. A tam, pieprzę skrupuły Yei, pomyślał i dodał bez ogródek: — A Van Atta nie.

— Tony i Claire nigdy nie próbowaliby uciec, gdyby doktor Cay tu był. — W oczach Silver pojawił się błysk nadziei. — Mówisz, że cały ten bałagan mógłby powstać z winy pana Van Atty?

Leo poruszył się niespokojnie, jakby do jego świadomości dotarło tłumione podejrzenie, do którego nie śmiał się jeszcze sam przyznać.

— Wasz status… — niewolniczy, pomyślał — jest z natury… — bezprawny, podpowiedział jego umysł, ale usta to przemilczały. — …delikatny, co sprawia, że jesteście bezbronni wobec przemocy, wobec wszelkiego rodzaju złego traktowania. Ponieważ doktor Cay był wam szczerze oddany…

— Był dla nas jak ojciec — potwierdziła ze smutkiem Silver.

— …więc ta bezbronność nie była aż tak widoczna. Ale prędzej czy później ktoś musiał zacząć wykorzystywać ją i was, to było nieuniknione. Jeżeli nie Van Atta, to ktoś inny. Ktoś… — Gorszy? Leo nieźle znał historię.Tak. — …dużo gorszy.

Silver miała taką minę, jakby usilnie starała się wyobrazić sobie kogoś gorszego od Van Atty. Ale chyba bez skutku. Żałośnie potrząsnęła głową. Uniosła twarz w stronę Lea, jej oczy były teraz jak kwiaty powoju, obracającego się za słońcem. Zaskoczone słońce uśmiechnęło się mimo woli.

— Co się teraz stanie z Tonym i Claire? Próbowałam ich nie wydać, ale od tego, co mi dali, byłam jakaś taka zamroczona… Przedtem byli w niebezpiecznej sytuacji, ale teraz są w jeszcze gorszej…

Leo spróbował przybrać uspokajający ton.


— Nic im się nie stanie, Silver. Nie daj się zastraszyć atakami furii Bruce’a. Tak naprawdę to niewiele im może zrobić, są zbyt cenni dla GalacTechu. Nawrzeszczy na nich, na pewno, i tego nie możesz mu mieć za złe, sam jestem gotów na nich nawrzeszczeć. Ochrona znajdzie ich gdzieś tam na dole, nie mogli przecież zajść daleko, wysłuchają najdłuższego wykładu w życiu i za parę tygodni wszystko się rozejdzie po kościach. Będą mieli nauczkę na przyszłość. — Leo zawahał się, czego właściwie mieliby się nauczyć z tej klęski? — I będzie po wszystkim.

— Mówisz tak, jakby… jakby to, że na ciebie wrzeszczą, nic nie znaczyło.

— Do tego dochodzi się z wiekiem. Któregoś dnia też to zrozumiesz i poczujesz, że to nic nie znaczy.

Leo nagle stracił pewność. A może ta akurat odporność przychodziła wraz z władzą? Ale on nie miał przecież żadnej władzy, tylko talent do budowania. Wiedza jako władza. Ale kto miał władzę nad nim? Logiczne rozumowanie zawiodło, więc niecierpliwie zwrócił myśli ku innym sprawom. Ta cała myślowa karuzela przynosiła mu tyleż pożytku, co kurs filozofii na studiach.

— Teraz tak się nie czuję — stwierdziła Sibler.

— Coś ci powiem. Jeżeli to ci poprawi samopoczucie, to polecę na dół, kiedy już znajdą te dzieciaki. Może zdołam nad wszystkim zapanować.

— Naprawdę mógłbyś? Zrobisz to? — spytała Silver z ulgą. — Tak jak próbowałeś pomóc mnie?

Leo miał ochotę odgryźć sobie język.

— No, tak. Coś w tym rodzaju.

— Ty się nie boisz pana Van Atty. Możesz mu się przeciwstawić. — Zmarszczyła brwi i pomachała dolnymi ramionami. — Jak widzisz, ja nawet nie mam odpowiedniego wyposażenia, żeby chociaż stanąć. Dziękuję ci, Leo.

— No, tak. Lepiej się już stąd zabiorę, jeżeli mam złapać prom lecący do Portu Trzy. Sprowadzimy ich z powrotem, całych i zdrowych, jeszcze przed śniadaniem. Spójrz na to z drugiej strony, przynajmniej GalacTech nie może potrącić im z pensji kosztów dodatkowego lotu. — Teraz udało mu się wywołać u niej blady uśmiech.

— Leo…

Głos Silver zabrzmiał poważnie, więc Leo zatrzymał się w połowie drogi do drzwi.

— Co zrobimy, jeżeli przyjdzie ktoś jeszcze gorszy niż pan Van Atta?

Miał ochotę odpowiedzieć coś w rodzaju: będziemy się zastanawiać, kiedy naprawdę przyjdzie, ale czuł, że jeżeli wygłosi jeszcze jeden frazes, to chyba się udławi. Uśmiechnął się więc tylko, potrząsnął głową i uciekł.

Magazyn kojarzył się Claire z kryształową klatką. Był pełen kątów prostych, wielkie załadowane półki sięgały sufitu, nie kończące się rzędy, krzyżujące się korytarze. Zagradzające drogę spojrzeniu, zagradzające drogę ucieczki. Ale nie było ucieczki. Czulą się jak zabłąkana cząsteczka złapana w węzły sieci przestrzennej kryształu, nie na miejscu, ale w pułapce. Przyjemne zaokrąglenia habitatu wydawały się teraz obejmującymi, macierzyńskimi ramionami.

Kulili się na jakiejś wielkiej, pustej półce, jednej z niewielu nie zajętych przez towary, mierzącej dobre dwa metry w każdą stronę. Tony nalegał, żeby wdrapali się na trzecią kondygnację; w ten sposób znajdą się poza zasięgiem wzroku kogoś z dołu, kto szedłby korytarzem wyprostowany, na swoich długich nogach. Wspięcie się po jednej z ustawionych co kilka metrów przy półkach drabin okazało się łatwiejsze niż czołganie się po podłodze, ale wywindowanie tam paczki z zapasami nastręczyło już mnóstwo kłopotów, zwłaszcza że sznurek nie był wystarczająco długi, by mogli wdrapać się na górę i dopiero potem wciągnąć ją za sobą.


Claire straciła całą odwagę. Andy nauczył się już odpychać i czołgać mimo grawitacji, na razie tylko po kilka centymetrów, ale ona wciąż nie mogła pozbyć się straszliwych wizji; w wyobraźni widziała swoje dziecko niknące za krawędzią półki. Rozwinęła się u niej gwałtowna niechęć do wszelkich krawędzi.

Dołem przejechał automatyczny wózek widłowy. Claire zamarła, wtuliła się w najdalszy kąt kryjówki, przyciskając do siebie Andy’ego i chwytając jednocześnie Tony’ego za jedną z rąk. Maszyna odjechała.

— Uspokój się — jęknął Tony. — Uspokój się… — Odetchnął głęboko, najwyraźniej starając się również pójść za własną radą.

Claire podejrzliwie śledziła wózek, który zatrzymał się w korytarzu i zajął się wydobywaniem plastikowego pudła z odpowiedniej przegrody.

— Czy możemy już coś zjeść? — zapytała szeptem. Pozwalała Andy’emu ssać bez przerwy przez ostatnie trzy godziny, starając się go w ten sposób uspokoić, i czuła się wewnętrznie wyjałowiona w każdym znaczeniu tego słowa. Jej żołądek burczał; a w gardle zaschło.

— Chyba tak — odparł Tony i wygrzebał kilka kostek żywnościowych z paczki. — A potem lepiej spróbujmy dostać się z powrotem do hangaru.

— Nie moglibyśmy odpocząć jeszcze trochę? Tony pokręcił głową.

— Im dłużej będziemy tu czekać, tym większe prawdopodobieństwo, że zaczną nas szukać. Jeżeli nie dostaniemy się szybko na prom lecący do Stacji Transferowej, mogą zacząć przeszukiwać odlatujące statki i stracimy sposobność wydostania się stąd i wyruszenia tak daleko, że nie będą już mogli nas zawrócić.

Andy pisnął i zagruchał, w powietrzu rozszedł się znajomy zapach.

— O, rany. Czy mógłbyś wyjąć pieluszkę? — spytała Claire.


— Znowu? To chyba już czwarty raz, odkąd opuściliśmy habitat.

— Czuję, że wzięłam ich zdecydowanie za mało — zmartwiła się Claire.

— Połowa paczki to pieluszki. Czy nie możesz zrobić czegoś, żeby dłużej działały?

— Boję się, że dostał biegunki. Jeżeli zostawię mu pieluszkę zbyt długo, to wyżre mu skórę… zrobi się cała czerwona… zacznie krwawić… pojawi się infekcja… a wtedy on za każdym razem, kiedy się go tam dotknie, nawet po to, żeby oczyścić, będzie wrzeszczał i płakał. I to naprawdę głośno — podkreśliła.

Palce dolnej prawej ręki Tony’ego zabębniły o półkę. Westchnął, nie kryjąc rozczarowania. Claire mocno zwinęła w rulonik zużytą pieluszkę i chciała wepchnąć ją z powrotem do paczki.

— Czy musimy wlec je ze sobą? — spytał nagle Tony. — W końcu wszystko w środku zaśmierdnie. Poza tym paczka i bez tego jest dosyć ciężka.

— Nigdzie nie widziałam zsypu — stwierdziła Claire. — Co innego mogę z nimi zrobić?

Tony zmarszczył brwi, co oznaczało, że toczy wewnętrzną walkę.

— Po prostu je zostaw — wyrzucił w końcu z siebie. — Na podłodze. Tutaj nie wylecą na korytarz i nie dostaną się do systemu recyrkulacji powietrza. Zostaw je wszystkie.

Claire jęknęła. Tony postanowił wprowadzić swój straszliwie rewolucyjny pomysł w życie natychmiast, zanim opuści go odwaga. Wziął cztery małe paczuszki i wepchnął je w kąt półki. Uśmiechał się przy tym niepewnie, pełen jednocześnie dumy i poczucia winy. Claire przyjrzała mu się ze zmartwieniem. Owszem, sytuacja była niezwykła, ale co będzie, jeżeli Tony przyzwyczai się do takich nieodpowiedzialnych, karygodnych zachowań? Czy stanie się znów normalny, kiedy dotrą tam, dokąd mają dotrzeć? Jeśli w ogóle dotrą. Claire wyobraziła sobie ich prześladowców idących śladem brudnych pieluszek, jak śla dem płatków kwiatów, które upuszczała bohaterka jednej z książek Silver, przez pół galaktyki…

— Jeżeli już z nim skończyłaś — oznajmił Tony, wskazując swojego syna — to lepiej ruszajmy z powrotem w stronę hangaru. Mam nadzieję, że ten tłum ludzi już się stamtąd wyniósł.

— A jak teraz znajdziemy właściwy prom? — spytała Claire.

— Skąd będziemy wiedzieli, że nie leci do habitatu albo nie zabiera towaru do rozładowania w próżni? Jeżeli opróżnią luk towarowy w kosmosie, a my będziemy w środku…

Tony pokręcił głową.

— Nie wiem. Ale Leo mówił, że sekret radzenia sobie z dużymi problemami albo dużymi zadaniami polega na podzieleniu ich na małe części i radzeniu sobie z każdą po kolei. Na razie wróćmy do hangaru. I zobaczmy, czy w ogóle są tam jakieś promy.

Claire skinęła głową. Ledwie jednak ruszyli, zatrzymała się. Stwierdziła, że nie tylko Andy ma problemy z fizjologią.

— Tony, myślisz, że znajdziemy po drodze jakąś toaletę? Muszę tam iść.

— Ja też — przyznał Tony. — Widziałaś gdzieś jakąś?

— Nie.

Lokalizowanie toalet nie było jej największym problemem w czasie tej upiornej podróży, kiedy to czołgała się po podłodze, unikając śpieszących się ludzi i przyciskając do siebie Andy’ego w strachu, że się rozpłacze. Claire nie była nawet pewna, czy umiałaby odtworzyć drogę, którą przebyli, kiedy z pierwszej kryjówki wystraszyła ich ekipa mechaników.

— Musi coś być — stwierdził optymistycznie Tony. — Przecież tu się pracuje.

— Nie w tej części — zauważyła Claire, patrząc na ściany pełne półek. — Tu są same roboty.

— W takim razie bliżej hangaru. Powiedz… — zawahał się.

— No… Czy wiesz może, jak wygląda toaleta w polu grawitacyjnym? Jak oni to robią? Zasysany strumień powietrza nie mógł by chyba zwalczyć grawitacji. Jeden z przemyconych filmów historycznych Silver zawierał scenę w takim pomieszczeniu, ale Claire nie była pewna, czy technologia była współczesna.

— Wydaje mi się, że jakoś używają wody. Tony zmarszczył nos z niepokojem.

— Poradzimy sobie. — Spojrzał tęsknie na cztery zwinięte pieluszki w kącie. — Szkoda…

— Nie! — wzdrygnęła się z odrazy Claire. — Przynajmniej spróbujmy znaleźć wpierw toaletę.

— Dobrze…

Oddalone rytmiczne stukanie teraz się przybliżyło. Tony, który właśnie miał zejść po drabinie, mruknął “oj” i wsunął się z powrotem do przegrody. Przyłożył palec do warg, na jego twarzy malowała się panika. Wszyscy się skulili.

— Aaaa? — odezwał się Andy. Claire podciągnęła go wyżej i wetknęła sutek do jego ust. Najedzony i znudzony, nie chciał ssać, odwrócił główkę. Claire pozwoliła, by jej koszulka opadła i spróbowała odwrócić jego uwagę, licząc w milczeniu wszystkie jego ruchliwe paluszki. On też był już cały brudny, co wcale jej specjalnie nie dziwiło, bo planety składały się przecież z brudu. Ten brud wyglądał lepiej z dużej odległości. Powiedzmy, z odległości kilkuset kilometrów.

Stukanie stało się jeszcze głośniejsze, przesunęło się pod ich przegrodę i ucichło.

— Ochroniarz — szepnął Tony do ucha Claire.

Skinęła głową, nie mając nawet odwagi głębiej odetchnąć. To stukanie wydawały twarde okrycia nóg noszone przez ludzi z dołu, uderzające o betonową podłogę. Minęło kilka minut, a stukanie nie wróciło. Tylko Andy wydawał cichutkie dźwięki.

Tony ostrożnie wysunął głowę, rozejrzał się w prawo i w lewo, w górę i w dół.

— Dobra. Bądź gotowa, żeby pomóc mi spuścić paczkę, jak tylko przejedzie ten następny wózek. Z ostatniego metra trzeba ją będzie puścić, żeby spadła, ale może wózek zagłuszy hałas.

Razem przesunęli paczkę na brzeg półki i czekali. Warkoczący wózek zbliżał się korytarzem; na widłach wiózł wielki plastikowy pojemnik, prawie tak wielki jak cała przegroda, w której się ukryli.

Wózek zatrzymał się pod nimi, wydał parę dźwięków i obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni. Widły zaczęły się podnosić.

W tej chwili Claire przypomniała sobie, że zajmują jedyną pustą przegrodę na tej ścianie.

— On przyjechał tutaj! Zgniecie nas! — krzyknęła. — Uciekaj stąd! Zejdź po drabinie! — jęknął Tony.

Ona jednak zawróciła, żeby złapać Andy’ego, którego położyła za sobą, jak najdalej od przerażającej przepaści. Kiedy pomagała Tony’emu przesunąć paczkę, w przegrodzie ściemniło się — to podniesiony na widłach wózka pojemnik zasłonił wejście. Tony’emu ledwo udało się przecisnąć na drabinę, kiedy wielkie pudło zaczęło wsuwać się do środka.

— Claire! — wrzasnął. Walił bezskutecznie w bok wielkiego plastikowego pojemnika i krzyczał: — Claire! Nie! Nie! Głupi robot! Stop, stop!

Ale wózek najwyraźniej nie był aktywowany głosem. Pudło wciąż się przesuwało, popychając przed sobą ich paczkę. Między nim i ścianami po bokach i na górze zostawały ledwie kilkucentymetrowe prześwity. Claire cofała się, tak przerażona, że nie mogła nawet krzyknąć, co najwyżej wydając z siebie cichutki pisk. Do tyłu, do tyłu; zimna metalowa ściana zatrzymała ją. Przycisnęła się do niej najbliżej, jak tylko mogła, stając na dolnych rękach, w górnych zaś trzymając Andy’ego. Płakał przeraźliwie, pewnie udzielił mu się jej strach.

— Claire! Andy! — zawołał Tony przez łzy, z drabiny. Paczka obok nich traciła powoli swój kształt. Wydobywały się z niej ciche chrupnięcia. W ostatniej chwili Claire przerzuciła Andy’ego do dolnych rąk, a górnymi naparła na zbliżającą się ścianę. Może jej zmiażdżone ciało zatrzyma pojemnik na tyle daleko, by uratować dziecko. Mechanizmy wózka trzeszczały.


Nagle zatrzymał się, a potem zaczął się wycofywać. Claire przesłała milczące przeprosiny paczce za wszystkie przekleństwa, jakie rzucili na nią z Tonym w ciągu ostatnich godzin. Żadna pewnie ze znajdujących się w środku rzeczy nie będzie już taka sama, ale jednak ich dwoje paczka uratowała. Robot dostał czkawki, ogłupiałe mechanizmy zgrzytały. Widły ponownie uniosły pudło. Kiedy wózek wycofywał się, pojemnik pojechał razem z nim, oddalając się coraz bardziej od miejsca swojego przeznaczenia.

Claire patrzyła z otwartymi ustami, jak pudło wysunęło się z przegrody. Rzuciła się naprzód. Cały magazyn zatrząsł się od huku, kiedy pudło uderzyło w beton, a zaraz potem rozległo się echo, najgłośniejszy dźwięk, jaki Claire kiedykolwiek słyszała. Pojemnik pociągnął za sobą i przewrócił na bok wózek, którego koła obracały się bezradnie w powietrzu.

Potęga grawitacji była straszliwa. Pojemnik pękł, jego zawartość rozsypała się. Setki metalowych, okrągłych pokryw na koła czy czegoś w tym rodzaju rozsypały się wokół, brzęcząc jak stado zdziczałych cymbałów. Kilkanaście pokryw potoczyło się korytarzami we wszystkie strony, jakby starały się uciec. Wpadały na ściany i przewracały się na bok, nie przestając się obracać i hałasować. W martwej ciszy, która nastąpiła potem, w uszach Claire jeszcze przez chwilę dzwoniło echo.

— Och, Claire!

Tony wdrapał się z powrotem na półkę i otoczył dziewczynę ramionami, ściskając Andy’ego między sobą a nią.

— Och, Claire… — jego głos załamał się, kiedy przytulił twarz do jej gęstych, miękkich włosów.

Ponad ramieniem Tony’ego Claire spojrzała na bałagan na dole. Przewrócony wózek znowu piszczał jak cierpiące zwierzę.

— Tony, myślę, że powinniśmy się stąd wynosić — odezwała się cichutko.

— Myślałem, że wejdziesz za mną na drabinę. Zaraz za mną.

— Musiałam zabrać Andy’ego.

— Oczywiście. Uratowałaś go, a ja… Ja ratowałem tylko siebie. Claire! Nie chciałem cię tam zostawić…

— Nie przyszło mi nawet do głowy, że chciałeś.

— Ale wyskoczyłem…

— Byłbyś głupi, gdybyś tego nie zrobił. Posłuchaj, czy możemy porozmawiać o tym później? Naprawdę uważam, że powinniśmy się stąd zabierać.

— Tak, tak. Eee, a paczka? — Tony zajrzał w mrok kryjówki. Claire nie sądziła, żeby mieli czas na szukanie paczki, ale jak daleko zawędrowaliby bez niej? Pomogła Tony’emu przyciągnąć ją do brzegu.

— Jeżeli złapiesz się tam z tyłu, a ja zejdę na drabinę, możemy ją spuścić… — zaczął Tony.

Claire, niewiele myśląc, zepchnęła z półki paczkę, która wylądowała na podłodze, uderzając mocno o beton.

— Nie sądzę, żeby martwienie się o jakieś rzeczy miało jeszcze sens. Chodźmy — popędzała Tony’ego.

Tony przełknął ślinę, skinął głową i szybko zsunął się po drabinie, jedną z górnych rąk podtrzymując Andy’ego, którego Claire trzymała w obu dolnych, górnymi chwytając się szczebli. Szybko znaleźli się z powrotem na podłodze i podjęli powolne, denerwujące, owadzie pełzanie po niej. Claire zaczynała nienawidzić zimnego, gęstego zapachu betonu. Przesunęli się zaledwie kilka metrów korytarzem, kiedy Claire znowu usłyszała tupanie ludzkich butów. Zbliżało się szybko w ich kierunku. Jakieś dwa rzędy stąd; ludzie z pewnością dotrą zaraz do nich. Potem rozległo się echo kroków… nie, to pojawił się ktoś nowy.

To, co się stało, wydawało się tylko chwilą, momentem między jednym oddechem a drugim. Z krzyżującego się z ich korytarzem przejścia wyskoczył człowiek z niezrozumiałym okrzykiem. Nogi rozstawił szeroko, żeby utrzymać równowagę, na pół zgięty ściskał w dłoniach jakiś metalowy przyrząd, trzymał go pół metra od swojej twarzy, która była tak samo biała z przerażenia jak twarz Claire.


Tony rzucił paczkę i uniósł się na dolnych ramionach, górne rozkładając szeroko i krzycząc:

— Nie!

Człowiek cofnął się, oczy miał szeroko otwarte, usta też. Dwa, a może trzy jasne błyski wydobyły się z jego przyrządu wraz z głośnym hukiem, który odbijał się echem od ścian po całym magazynie. Potem ręce człowieka poderwały się do góry, wyrzucając przedmiot. Czyżby się zepsuł i sparzył go albo poraził? Jego twarz zmieniła kolor z białego na zielony. Tony krzyknął i przewrócił się na podłogę, owijając wszystkie ręce wokół ciała.

— Tony? Tony!

Claire przyczołgała się do niego, przyciskając mocno do siebie krzyczącego z przerażenia Andy’ego. Jego krzyki mieszały się z krzykami Tony’ego, tworząc przerażającą kakofonię.

— Tony, co się stało? — Nie dostrzegła krwi na jego czerwonej koszulce, dopóki kilka kropel nie spadło na beton. Biceps jego dolnego lewego ramienia zmienił się w szkarłatną masę.

— Tony!

Człowiek z ochrony rzucił się naprzód. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Jego ręce, teraz puste, szarpały przenośny komunikator, doczepiony do paska. Dopiero po trzech próbach zdołał go odczepić.

— Nelson! Nelson! — wołał do niego. — Nelson, na litość boską, sprowadź lekarzy, szybko! To tylko dzieci! Właśnie postrzeliłem dzieciaka! — Jego głos drżał. — To tylko jakieś kalekie dzieci!

Leo poczuł paniczny strach ściskający wnętrzności, kiedy zobaczył żółte, pulsujące światło odbijające się od ścian magazynu. Firmowa ekipa medyczna, tak, to była ich elektryczna ciężarówka, z włączonym kogutem, zaparkowana w szerokim centralnym korytarzu. Pośpiesznie wydyszane słowa pracowni ka, który wyszedł im na spotkanie do promu, dźwięczały mu w uszach.

— …znalezieni w magazynie… wypadek… ranny… Leo przyśpieszył kroku.

— Zwolnij, Leo, już nie mogę — skarżył się z irytacją idący za nim Van Atta. — Nie każdy może tak błyskawicznie przechodzić ze stanu nieważkości do grawitacji bez żadnych problemów.

— Mówił, że któreś z dzieciaków zostało ranne…

— A co ty możesz zrobić, czego lekarze nie mogą? Osobiście zatłukę tego idiotę z ochrony…

— Spotkamy się na miejscu — rzucił Leo przez ramię i pobiegł naprzód.

Korytarz 29 wyglądał jak pobojowisko. Rozbite maszyny, wszystko porozrzucane.

Leo o mało nie potknął się o kilka okrągłych metalowych przykryć. Niecierpliwie kopnął je na bok. Kilku pielęgniarzy i oficer ochrony pochylali się nad leżącymi na podłodze noszami, a nad nimi pojemnik z kroplówką wisiał na stojaku jak flaga.

Czerwona koszulka; Tony, to Tony został ranny. Claire kuliła się na podłodze opodal, ściskając Andy’ego, łzy lały się strumieniem po jej bladej jak ściana, zastygłej twarzy. Na noszach Tony wił się i krzyczał z bólu.

— Nie możecie przynajmniej dać mu czegoś przeciwbólowego? — dopytywał się strażnik.

— Nic nie wiem. — Medyk najwyraźniej stracił głowę. — Nie wiem, co oni zrobili z ich metabolizmem. Szok to szok, w takich przypadkach trzeba stosować kroplówkę, podtrzymywać ciepłotę organizmu i dawać środki wzmacniające, ale co do reszty…

— Połączcie się na kanale alarmowym z doktorem Warrenem Minchenko — poradził Leo, klękając obok nich. — To główny oficer medyczny na Habitacie Cay, a teraz znajduje się na miesięcznym urlopie na planecie. Poproście, żeby zaczekał na was w szpitalu, a potem niech przejmie sprawę.

Oficer ochrony pośpiesznie odczepił od paska komunikator i zaczął wystukiwać cyfry kodu.

— Dzięki Bogu — odezwał się pielęgniarz, odwracając się do Lea. — W końcu znalazł się ktoś, kto ma pojęcie, o co tu, do cholery, chodzi. Czy wie pan, co mogę mu dać na uśmierzenie bólu?

— Syntamorph. — Leo przypomniał sobie kursy pierwszej pomocy. — Nie powinno zaszkodzić, ale proszę uważać z dawką. I jak najszybciej skontaktować się z doktorem Minchenko. Te dzieciaki ważą mniej, niż wydaje się, że powinny, Tony waży jakieś czterdzieści parę kilo.

Szczególny rodzaj ran Tony’ego wreszcie dotarł do świadomości Lea. Spodziewał się raczej obrażeń po upadku, strzaskanych kości, uszkodzenia kręgosłupa albo urazu czaszki… — Co tu się stało?

— Rana postrzałowa — wyjaśnił pielęgniarz. — Podbrzusze z lewej strony i… hm, przecież nie kość udowa… lewa dolna kończyna. To tylko powierzchowna rana, ale ta w podbrzuszu jest poważna.

— Postrzał! — Leo wpatrywał się z przerażeniem w strażnika, który pod jego spojrzeniem purpurowiał coraz bardziej. — Czy pan… Sądziłem, że wy macie ogłuszacze… Dlaczego, na litość boską?

— Kiedy ten cholerny histeryk zadzwonił z habitatu, bełkocząc coś o zbiegłych potworach, pomyślałem… pomyślałem… Sam już nie wiem, co pomyślałem. — Strażnik wpatrywał się uparcie w swoje buty.

— A nie spojrzał pan, zanim pan wystrzelił?

— O mały włos nie strzeliłem do tej dziewczyny z dzieckiem. — Strażnik wzdrygnął się ze zgrozy. — Jego trafiłem przez przypadek.

Pojawił się zasapany Van Atta.

— Cholera jasna, co za burdel! — Jego wzrok padł na strażnika. — Zdawało mi się, że kazałem panu wszystko uciszyć, Bannerji! Co pan zrobił, rzucił bombę?


— Postrzelił Tony’ego.

— Ty idioto, kazałem wam ich złapać, nie zamordować! Jak, do diabła, mam to teraz zatuszować? — Wskazał ręką korytarz. — I co, u diabła, robił pan z tym pistoletem?

— Powiedział pan… Myślałem… — zaczął strażnik.

— Przysięgam, że wpakuję cię za to do pierdla. Ze wszystkich przeklętych osłów… Co ty myślałeś, że to jakiś cholerny film? Sam nie wiem, kto tu jest większym idiotą, ty czy ten kretyn, co cię wynajął…

Twarz strażnika z purpurowej stała się kredowobiała.

— Ty cholerny skurwysynu, to wszystko przez ciebie… — ryknął.

Ktoś powinien tu zachować spokój, pomyślał Leo. Bannerji wyciągnął z kabury swoją nie zarejestrowaną broń, czego Van Atta chyba nie dostrzegł. Nie można było dopuścić, by pokusa zastrzelenia szefa projektu stała się dla strażnika nie do przezwyciężenia, więc Leo uznał, że powinien interweniować.

— Panowie — powiedział pojednawczo. — Może odłóżmy to do czasu oficjalnego śledztwa, kiedy już wszyscy się uspokoją i, hmm, zaczną myśleć rozsądnie. Na razie musimy zająć się rannym i tymi przerażonymi dzieciakami.

Bannerji nawet nie próbował ukryć urazy; Van Atta natomiast mruknął coś przepraszająco, zadowalając się rzuconym strażnikowi morderczym spojrzeniem, które źle wróżyło jego dalszej karierze. Dwaj pielęgniarze wysunęli kółka w noszach Tony’ego i potoczyli je korytarzem w stronę czekającej karetki. Jedna z rąk Claire wyciągnęła się w jego stronę, a potem opadła bezradnie. Jej gest przyciągnął uwagę Van Atty. Pełen tłumionej wściekłości, nareszcie znalazł obiekt, na którym mógł się wyładować.

— Ty!… — zwrócił się do Claire. Skuliła się jeszcze bardziej.

— Ty!… Czy ci w ogóle do łba przyszło, jakich szkód ta wa sza ucieczka narobi dla projektu Cay? Ze wszystkich nieodpowiedzialnych… Czy to ty wciągnęłaś w to Tony’ego? Pokręciła głową. Jej oczy stawały się coraz większe.

— Oczywiście, że ty, zawsze tak jest. Facet nadstawia karku, a baba pomaga mu go złamać…

— Nie…

— I jeszcze w takim momencie… Czy specjalnie starałaś się mi zaszkodzić? Skąd się dowiedziałaś o tej wiceprezes? Czy sądziłaś, że z powodu jej obecności będę starał się ukryć waszą nieobecność? Sprytnie, sprytnie, ale nie dość sprytnie…

Leo czuł wściekłe pulsowanie krwi w głowie, w oczach, w uszach.

— Daj spokój, Bruce. Przeżyła wystarczająco dużo jak na jeden dzień.

— Ta suka nieomal doprowadziła do śmierci twojego najlepszego ucznia, a ty się za nią wstawiasz? Bądź poważny, Leo.

— Jest już i tak śmiertelnie przerażona. Daj jej spokój.

— I bardzo dobrze, że jest. Jak będziemy z powrotem w habitacie… — Van Atta minął Lea, chwycił Claire za górne ramię i brutalnie, boleśnie szarpnął w górę. — Chciałaś znaleźć się na dole? To masz okazję pochodzić: marsz z powrotem do promu!

Potem Leo nie mógł sobie przypomnieć momentu, kiedy podbiegł do Van Atty i szarpnięciem odwrócił go do siebie. Pamiętał tylko wyraz zaskoczenia na jego twarzy i otwarte ze zdziwienia usta.

— Bruce — warknął, mając przed oczami czerwoną mgłę. — Ty nędzny draniu, odpieprz się!

Cios w szczękę, którym zakończył swoje polecenie, okazał się nadspodziewanie skuteczny, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Leo po raz pierwszy w życiu uderzył kogoś w gniewie. Van Atta runął jak podcięty na wznak.

— Panie Graf… — zaczął oficer straży, chwytając Lea za ramię.

— Wszystko w porządku. Od tygodni na to czekałem — zapewnił go Leo, zamierzając chwycić Van Attę za kołnierz.

— Nie o to chodzi, proszę pana…

— Fascynująca metoda przekonywania — rozległo się za plecami Lea. — Powinnam chyba robić notatki.

Wiceprezes Apmad, otoczona świtą księgowych i adwokatów, stalą w korytarzu 29.

Загрузка...