ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Silver ścisnęła mocno poręcze fotela drugiego pilota promu, czując jednocześnie radość i strach. Jej dolne ręce chwyciły brzeg fotela, szukając oparcia. Prom hamował. Poza tym odczuwała już działanie grawitacji. Jedną ręką sprawdziła na wszelki wypadek zapięcie pasów krzyżujących się na ramionach, trzymających ją bezpiecznie w fotelu. Prom zmienił kąt lotu i skierował się dziobem w dół, a w oknie ukazała się ziemia. Czerwone, opustoszałe góry,-skaliste i nieprzyjazne, migały pod nimi coraz szybciej i szybciej, w miarę jak się do nich zbliżali.

Ti siedział obok niej w fotelu głównego pilota; jego dłonie i stopy leciutko dotykały przyrządów, dokonując nieustannie drobnych poprawek, spojrzenie przesuwało się od odczytu do odczytu, a potem przenosiło się na prawdziwy horyzont. Rozdzierane powietrze wyło wokół kadłuba promu, który zakoły-sał się gwałtownie, wpadłszy w jakąś dziurę. Silver nareszcie rozumiała, dlaczego Leo, mimo iż wyraźnie się niepokoił, że na dole mogą stracić Ti, co byłoby wielkim niebezpieczeństwem dla nich wszystkich, nie wysłał w tej misji Żary albo któregoś innego z pilotów pchaczy. Pomijając nawet trudności związane z obsługiwaniem pedałów, lądowanie na planecie było najwyraźniej zupełnie inną sztuką niż latanie w próżni, zwłaszcza jeśli pojazd był wielkości niemal całego segmentu habitatu.

— Tam jest wyschnięte jezioro — zwrócił się do niej Ti i wskazał kierunek ruchem głowy, nie odrywając oczu od deski rozdzielczej. — Tam, na horyzoncie.

— Czy to będzie dużo trudniej niż wylądować na lądowisku w porcie? — zapytała zaniepokojona.

— Żaden problem — uśmiechnął się Ti. — Nawet łatwiej. To tylko takie duże bajorko. Poza tym to jest jedno z naszych awaryjnych lądowisk. Wystarczy uważać na rowy po północnej stronie, i jesteśmy na ziemi.

— Aha. — Silver poczuła się pewniej. — Nie wiedziałam, że już tu lądowałeś.

— No, tak naprawdę to nie — mruknął Ti. — Jeszcze nigdy nie miałem awarii. — Mocniej ścisnął stery, a Silver pomyślała, że może lepiej będzie nie zawracać mu teraz głowy rozmową.

Obejrzała się na doktora Minchenkę, siedzącego za nimi w fotelu głównego mechanika, żeby zobaczyć, jak on to wszystko znosi. Uśmiechnął się do niej szyderczo, jakby bawił go jej niepokój, ale zauważyła, że on też sprawdza, czy klamra pasów mocno trzyma.

Od dołu zbliżała się w ogromnym pędzie ziemia. Silver niemal pożałowała, że jednak nie zaczekali z lądowaniem do nocy. Wtedy przynajmniej nie mogłaby widzieć nadchodzącej śmierci. Oczywiście, zawsze mogła zamknąć oczy. I nawet zamknęła je, ale prawie natychmiast otworzyła. Dlaczego miałaby przegapić ostatnie doświadczenie swojego życia? Żałowała, że Leo nigdy nie spróbował się do niej zbliżyć. Przecież on też musiał cierpieć z powodu akumulującego się stresu.

Coraz szybciej i szybciej…

Prom uderzył o ziemię, podskoczył raz, a potem pomknął z rykiem po płaskiej, popękanej powierzchni. Żałowała, że sama nie spróbowała zbliżyć się do Lea. Czekanie, aż inni zrobią za kogoś to, na co sam ma ochotę, może trwać w nieskończoność i do niczego nie doprowadzić. Uprząż fotela wpijała się w jej piersi, kiedy siła rozpędu ciągnęła ją do przodu, a wibracje sprawiały, że zęby zaczęły dzwonić.

— Nie jest tu tak gładko jak na lądowisku — zawołał Ti, uśmiechając się szeroko do niej. — Ale wcale nie najgorzej…

No dobra, nikt inny nie trząsł się z przerażenia, może lądowanie tak właśnie powinno wyglądać. Zatrzymali się w końcu w samym środku pustki. Postrzępione ciemnoczerwone góry majaczyły na horyzoncie. Zapanowała cisza.

— Jesteśmy na miejscu — odezwał się Ti. Energicznie rozpiął pasy i odwrócił się do doktora Minchenki, który usiłował wygrzebać się ze swojego fotela. — I co teraz? Gdzie ona jest?

— Gdyby był pan tak dobry i pokazał nam, co się dzieje na zewnątrz… — odparł doktor Minchenko.

Widok okolicy przesuwał się w tę i z powrotem po monitorze, a Silver niemal słyszała mijające minuty. Grawitacja, jak zauważyła, nie była nawet w połowie tak straszna, jak opisywała ją Claire. To przypominało przyśpieszenie, kiedy lecieli do czarnej dziury, tylko że spokojnie i bez wibracji. Z pewnością zniosłaby to dużo lepiej, gdyby fotel został zaprojektowany odpowiednio do kształtu jej ciała.

— A co będzie, jeżeli kontrola ruchu z Rodeo widziała, jak tu lądujemy? — zapytała. — Jeżeli GalacTech dotrze tu pierwszy?

— Bardziej przerażające byłoby, gdyby kontrola ruchu mogła nas nie zauważyć — odparł Ti. — A co do tego, kto będzie pierwszy… No, doktorze Minchenko?

— Mhm — mruknął doktor ponuro. Potem się rozpromienił, pochylił, zatrzymał obraz i wskazał małą smugę na ekranie, odległą może o piętnaście kilometrów.

— Wiatr? — spytał Ti.

Doktor Minchenko poprawił ostrość.

— Łazik — stwierdził doktor. — Dobra dziewczynka. Smuga zmieniła się w wir pomarańczowego pyłu, wzniecanego przez pędzący pojazd. Pięć minut później łazik zahamował obok przedniego luku promu. Postać ukryta pod zakurzonym niebieskim dachem poprawiła maskę gazową, potem dach się uniósł, a rampa z boku opadła.

Doktor Minchenko naciągnął swoją maskę mocno na nos i wraz z Ti zbiegł po schodkach, by pomóc delikatnej kobiecie o srebrzystych włosach, która walczyła ze stosem paczek o przedziwnych kształtach. Z wyraźnym zadowoleniem przekazała je mężczyznom, oprócz jednej czarnej walizeczki, z kształtu podobnej trochę do łyżki; tuliła ją do piersi w podobny sposób, zdaniem Silver, w jaki Claire tuliła Andy’ego. Doktor Minchenko troskliwie poprowadził żonę w stronę śluzy — jej nogi sztywno poruszały się na schodkach — a potem do środka, gdzie wreszcie mogli zdjąć maski i porozmawiać.

— Wszystko w porządku, Warren? — zapytała madame Minchenko.

— W doskonałym — zapewnił ją.

— Prawie nic nie zdążyłam zabrać… Nie mogłam się zdecydować, co właściwie wybrać.

— No to pomyśl, ile będziemy musieli wydać na transport.

Silver była zafascynowana kształtem, jaki grawitacja nadawała sukni madame Minchenko. Ciepły, ciemny materiał, spięty w talii srebrnym paskiem, spływał w miękkich fałdach aż do ukrytych w butach kostek nóg. Spódnica falowała, kiedy madame Minchenko szła, jakby reagując na jej zdenerwowanie.

— To kompletne szaleństwo. Jesteśmy za starzy na uchodźców. Musiałam zostawić mój klawikord!

Doktor Minchenko uspokajająco poklepał ją po ramieniu.

— I tak by nie działał w stanie nieważkości. Te małe kołeczki wpadają z powrotem na miejsce właśnie dzięki grawitacji. — Nagle w jego głosie pojawiło się błaganie. — Oni chcą zabić moje czworaczki, Ivy!

— Tak, tak, rozumiem… — Madame Minchenko rzuciła trochę zdenerwowany i nieobecny uśmiech w stronę Silver, która wisiała, trzymając się jedną ręką pasa, i przysłuchiwała się rozmowie.

— Ty pewnie jesteś Silver?

— Tak, madame Minchenko — odpowiedziała bez tchu Silver swoim najuprzejmiejszym tonem. Ta kobieta była najstarszym człowiekiem z dołu, jakiego kiedykolwiek widziała, oprócz doktora Minchenki i samego doktora Caya.

— Musimy już ruszać, żeby zabrać Tony’ego — powiedział doktor Minchenko. — Wrócimy tak szybko, jak szybko da się jechać. Silver ci pomoże, to bardzo dobra dziewczynka. Pilnujcie statku!

Obaj mężczyźni wyszli i po kilku sekundach łazik zaczął się oddalać.

Silver i madame Minchenko przyglądały się sobie.

— No, tak — odezwała się madame Minchenko.

— Przykro mi, że musiała pani zostawić wszystkie swoje rzeczy — powiedziała nieśmiało Silver.

— Hmm. Cóż, nie mogę powiedzieć, żeby mi było żal stąd wyjeżdżać. — Madame Minchenko rozejrzała się po ładowni statku, która w tej chwili symbolizowała dla niej Rodeo.

Poszły do kabiny pilota i usiadły. Na monitorze widniał monotonny obraz horyzontu. Madame Minchenko wciąż ściskała swoją walizkę w kształcie łyżki. Silver odwróciła się w tym źle ukształtowanym fotelu i spróbowała sobie wyobrazić, co to znaczy być żoną tego samego człowieka przez czas dwa razy dłuższy niż jej życie. Czy madame Minchenko była kiedyś młoda? Bo doktor Minchenko, to nie ulegało dla niej wątpliwości, zawsze musiał być stary.

— Jak to się stało, że została pani żoną doktora Minchenki? — zapytała.

— Czasami sama się nad tym zastanawiam — mruknęła madame Minchenko na pół do siebie.

— Czy była pani pielęgniarką albo laborantką? Madame Minchenko popatrzyła na nią z lekkim uśmiechem.

— Nie, kochanie, nigdy nie pracowałam w szpitalu. I dzięki Bogu. — Jej dłoń popieściła czarną walizkę. — Jestem muzykiem. Tak jakby.

Silver ożywiła się.

— Syntavidy? Programuje pani? Mieliśmy kilka w bibliotece. To znaczy w firmowej bibliotece.

Usta madame Minchenko wygięły się w półuśmiechu.

— W tym, co ja robię, nie ma nic syntetycznego. Jestem zawodowym odtwórcą historycznej muzyki. Utrzymuję przy życiu starą sztukę. Możesz o mnie myśleć jak o żywym eksponacie muzealnym… wymagającym odrobiny odkurzenia… ale z minimalną liczbą pajęczyn… — Otworzyła swoją walizeczkę, żeby Silver mogła zajrzeć. Lśniące, gładkie, czerwonawe drewno odbiło kolorowe światła z kabiny pilota. Madame Minchenko podniosła instrument i oparła o niego podbródek.

— To są skrzypce.

— Widziałam je na obrazkach — powiedziała Silver. — Są prawdziwe?

Madame Minchenko uśmiechnęła się i szybko przejechała smyczkiem po strunach, wydobywając kaskadę przedziwnych dźwięków. Muzyka wznosiła się i opadała jak… jak małe czworaczki w sali gimnastycznej; tylko takie porównanie przyszło Silver do głowy. Natężenie dźwięku było niezwykłe.

— Gdzie te druciki na czubku są przyczepione do głośników? — zapytała, unosząc się na dolnych rękach i wyciągając szyję.

— Nie ma żadnych głośników. Cały dźwięk wydobywa się z drewnianego pudła.

— Ale on wypełnia całą kabinę!

Uśmiech madame Minchenko stał się niemal drapieżny.

— Ten instrument mógł wypełnić dźwiękiem całą salę koncertową.

— Czy pani gra na koncertach?

— Kiedyś, kiedy byłam bardzo młoda, może w twoim wieku, chodziłam do szkoły, gdzie uczono takiej sztuki. To była jedyna szkoła muzyczna na mojej planecie. Widzisz, w koloniach nie ma dużo czasu na sztukę. Kiedyś zorganizowano taki konkurs… Zwycięzca miał pojechać na Ziemię i tam nagrywać. Co zresztą zrobił. Ale firma nagraniowa, która urządzała konkursy, interesowała się tylko najlepszymi. A ja byłam druga. Dla bardzo niewielu wystarczy miejsca… — Jej głos przeszedł w westchnienie. — No i tak zostałam z muzyką, której nikt nie chciał słuchać. Nie wtedy, kiedy wystarczyło kupić sobie dysk, żeby usłyszeć najlepszych nie tylko na moim świecie, ale i w całej galaktyce. Na szczęście, właśnie wtedy spotkałam Warrena. Mojego stałego sponsora i jednoosobową publiczność. Może i lepiej, że nie chciałam robić kariery; tak często się wtedy przeprowadzaliśmy. On kończył studia i zaczynał pracę dla GalacTechu. Udzielałam trochę lekcji miłośnikom historii…

— Przechyliła głowę i spojrzała na Silver. — A czy wśród tych wszystkich rzeczy, których was uczyli na tym waszym satelicie, była w ogóle jakaś muzyka?

— Uczyliśmy się piosenek, kiedy byliśmy jeszcze w żłobkach — odpowiedziała nieśmiało Silver. — A potem były piszczałki. Ale niedługo.

— Piszczałki?

— Takie małe, plastikowe. One były prawdziwe. Przywiozła je jedna z naszych opiekunek, kiedy miałam jakieś osiem lat. Ale one jakoś wydostały się ze żłobka i ludzie skarżyli się na… no, piszczenie. Więc musiała je zabrać z powrotem.

— Rozumiem. Warren nigdy nie wspominał o piszczałkach.

— Brwi madame Minchenki uniosły się w górę. — A jakich piosenek się uczyliście?

— No… — Silver wzięła głęboki oddech i zaśpiewała: — Roy G. Biv, Roy G. Biv, cztery ręce ma, może wybrać każdy kolor, jaki spektrum da, żółty, niebieski, zielony, pomarańczowy, czerwony, fiolet, indygo, wszystko dla niego… — przerwała i zarumieniła się. Jej głos wydawał się taki chwiejny i słaby w porównaniu z niezwykłym głosem skrzypiec.


— Rozumiem — powiedziała madame Minchenko dziwnie stłumionym głosem. Nie spojrzała w oczy Silver, choć tej nie wydawało się, by ją czymś obraziła. — Och, Warren — westchnęła — za jakie rzeczy ty odpowiadasz…

— Czy mogę… — zaczęła Silver, ale przerwała. Z pewnością nie będzie jej wolno dotknąć tego wspaniałego antyku. Co by się stało, gdyby na chwilę przestała go mocno trzymać i grawitacja wyrwała go z jej rąk?

— Spróbować? — dokończyła za nią madame Minchenko. — Czemu nie? I tak przecież mamy trochę czasu do stracenia.

— Boję się…

— Nie trzeba. Kiedyś je chroniłam. Leżały nie tykane przez lata, zamknięte w specjalnie klimatyzowanych pomieszczeniach… Martwe. Potem, niedawno, zaczęłam się zastanawiać, po co je właściwie tak oszczędzam. Proszę. Unieś głowę, o tak, oprzyj je tutaj, tak. — Madame Minchenko zawinęła jej palce wokół gryfu skrzypiec. — Jakie masz ładne, długie palce, kochanie. I… hmm… jak dużo. Zastanawiam się…

— Co takiego? — zapytała Silver, kiedy głos madame Minchenko ucichł.

— Tak? Ach… Właśnie wyobraziłam sobie czworączka w stanie nieważkości z dwunastostrunową gitarą. Gdybyś nie siedziała tak wciśnięta w to krzesło, mogłabyś podnieść dolną rękę…

Może było to tylko złudzenie wywołane przez światło zachodzącego słońca Rodeo, opadającego za postrzępiony horyzont i ślącego swoje czerwone promienie przez okno kabiny, ale oczy madame Minchenko wydawały się lśnić.

— Teraz zegnij palce, o tak…

Ogień.

Pierwszym problemem było znalezienie na habitacie dostatecznej ilości czystego tytanu, żeby można nim było uzupełnić ubytki w zniszczonym lustrze. Należało też liczyć się z nieuniknionymi stratami w trakcie przeróbek. Czterdziestoprocentowy margines mógłby Leowi wystarczyć.

Powinny gdzieś być tytanowe pojemniki na te wredne, żrące płyny; pojedynczy, dajmy na to stulitrowy, pojemnik by wystarczył — przewody, zawory, cokolwiek. Po godzinie gorączkowych poszukiwań Leo doszedł do wniosku, że jego plan padnie już na samym początku. A potem znalazł tytan tam, gdzie się tego najmniej spodziewał: w Wyżywieniu — całą chłodnię pełną tytanowych pojemników, ważących dobre pół kilo każdy. Ich różnorodna zawartość została pośpiesznie przerzucona do pojemników zastępczych, jakie tylko Leo i jego czwororęczni poszukiwacze zdołali znaleźć.

— Sprzątanie — rzucił zawstydzony Leo przerażonej dziewczynie, która teraz zarządzała Wyżywieniem — zostawia się jako ćwiczenie dla studentów.

Drugim problemem było znalezienie miejsca odpowiedniego do wykonania tej pracy. Pramod wskazał na jeden z porzuconych segmentów habitatu, cylinder mający w przekroju jakieś cztery metry. Kolejne dwie godziny zajęło wycięcie w jego boku dziur, żeby można było wejść do środka, oraz pokrycie jednego końca zbędnymi kawafićami dobrze przewodzącego metalu, jakie zdołali znaleźć. Masę tę zetknięto potem z powierzchnią innego porzuconego segmentu, wyklepano i wypolerowano do takiej gładkości, jaką mogli osiągnąć w pustej półkuli o precyzyjnie wyliczonym łuku i o średnicy większej niż średnica segmentu. Teraz masa tytanu unosiła się zawieszona w samym środku segmentu. Połamane kawałki lustra oraz spłaszczone pojemniki na żywność zostały powiązane ze sobą za pomocą drutu z czystego tytanu, który jakiś genialny czwo-rączek znalazł w magazynach. Twardy szary metal lśnił i błyszczał, odbijając światła lampek na ich hełmach oraz strumień słonecznego światła wpadający przez jedną z dziur.

Leo rozejrzał się po raz ostatni. Czwórka ubranych w skafandry czworaczków, każdy wyposażony w laser, tkwiła pod ścianami, otaczając masę tytanową. Mierniki Leo przywiązał do swego paska; unosiły się teraz swobodnie w zasięgu jego rąk. Już czas. Leo dotknął przełączników hełmu, przyciemniając frontową szybkę.

— Ognia — rzucił do komunikatora.

Cztery promienie laserowego światła rozbłysły jednocześnie. Przez kilka minut zdawało się, że nic szczególnego się nie dzieje. Potem metal zaczął świecić — ciemnoczerwono, jasno-czerwono, żółto, biało — a potem jeden z byłych pojemników na żywność zaczął się topić i łączyć z resztą. Czworaczki nadal słały w metal energię.

Masa zaczęła się nieznacznie przesuwać, co zasygnalizował jeden z przyrządów; ruch nie był jeszcze widoczny gołym okiem.

— Czwórka, zwiększyć moc o dziesięć procent — polecił Leo. Jeden z czworaczków pomachał dolną ręką, sygnalizując przyjęcie polecenia, i dotknął przełącznika. Ruch masy ustał. Dobrze, system zadziałał. Leo widział już oczyma wyobraźni, jak masa rozgrzanego metalu wpada na ścianę lub, co gorsza, na kogoś; jednak promienie, które ją topiły, zdawały się też wystarczać do kontrolowania jej ruchu, przynajmniej w sytuacji, gdy nie występowały żadne silniejsze bodźce.

Teraz topienie się metalu widać już było nawet gołym okiem, masa tytanu zamieniała się z wolna w biały świecący bąbel, unoszący się w próżni, usiłujący przybrać kształt idealnej kuli. To będzie naprawdę czyste, kiedy skończymy, pomyślał Leo z satysfakcją.

Sprawdził wskazania przyrządów. Zbliżał się moment najważniejszej decyzji — kiedy przestać? Muszą dać dość energii, by metal zupełnie się roztopił, żeby wewnątrz nie zostały żadne grudki. Ale nie mogło jej też być za dużo; chociaż tego nie widział, Leo wiedział doskonale, że z kuli już umyka gaz; to jednak stanowiło wkalkulowaną stratę.

Najważniejsze było to, że każdą kilokalorię wpakowaną w ten metal trzeba będzie wydobyć z powrotem. Na planecie wymagany kształt nadano by metalowi za pomocą miedzianej formy, podczas gdy mnóstwo wody zabierałoby ciepło w potrzebnym tempie, w tym wypadku bardzo szybko. Nazywało się to monokrystalicznym punktowym chłodzeniem. No, w każdym razie wiedział, jak przynajmniej częściowo to osiągnąć.

— Przerwać ogień — rozkazał.

Teraz kula stopionego metalu wisiała w próżni — idealna, biało-niebieska ze względu na olbrzymią ilość energii, jaką pochłonęła. Leo upewnił się, a potem upewnił się jeszcze raz, czy na pewno znajduje się w samym centrum, a następnie kazał laserowi numer dwa uruchomić promień na pół sekundy, już nie dla stopienia metalu, lecz dla nadania mu rozpędu.

— Dobra — powiedział Leo do komunikatora. — Teraz zabieramy stąd wszystko, co jest do zabrania, i sprawdzamy dwa razy wszystko, co zostaje. Jeszcze tylko tego by brakowało, żeby teraz wpadł nam do metalu jakiś klucz.

Dołączył do czworaczków wypychających bezceremonialnie sprzęt przez dziury wycięte w ścianach segmentu. Potem wyszło dwóch operatorów laserów, dwaj zaś zostali z Leo, który jeszcze raz sprawdził wszystkie wskaźniki. Wreszcie przypięli się z czworaczkami pasami do śeiany.

Leo przełączył kanały w komunikatorze.

— Zara, gotowa? — zapytał.

— Gotowa, Leo — odpowiedziała dziewczyna ze swojego pchacza, teraz przyczepionego do tylnej części zmasakrowanego segmentu.

— Tylko pamiętaj: delikatnie i powoli. Ale stanowczo. Wyobraź sobie, że twoja maszyna jest skalpelem, a ty robisz operację swojej przyjaciółce, albo coś podobnego.

— Dobrze, Leo.

W jej głosie usłyszał śmiech. Tylko bez zbytniej brawury, dziewczyno, modlił się w duchu.

— Zacznij, kiedy będziesz gotowa.

— Zaczynam. Trzymajcie się!

Początkowo nie wyczuli żadnej zmiany. Powoli uprząż Lea zaczęła delikatnie wpijać się w jego ciało. To segment się rusza, nie kula stopionego tytanu, przypomniał sobie. Kuli wcale nie znosiło, to ściana przybliżała się do niej.

Działało, Boże, działało! Lśniący bąbel dotknął tylnej ściany, rozpłaszczył się i wpasował w metalową formę.

— Powoli przyśpieszaj — polecił Leo.

Pchacz przyśpieszył, a krąg stopionego tytanu rozszerzał się coraz bardziej, zbliżając się do pożądanej średnicy około trzech metrów i przestając z wolna świecić. Tworzył się płat tytanu o określonej grubości, gotowy (po ochłodzeniu) do nadania mu ostatecznej formy.

— Wyrównaj. Już?

Chłodzenie punktowe? No, niezupełnie. Leo miał nieprzyjemną świadomość, że najprawdopodobniej nie uda im się osiągnąć idealnej, monokrystalicznej struktury. Ale będzie dobra, wystarczająco dobra. Oby tylko nie musieli topić zwierciadła znowu i zaczynać od początku, o niczym więcej już nie marzył. Ledwo mieli czas na wykonanie jednego. Na pewno nie dwóch. A kiedy rozpocznie się spodziewany kontratak z Rodeo? Bez wątpienia niedługo.

Zastanawiał się przez chwilę, co ta nowa maszynka do grawitacji zmieni przy tego rodzaju produkcyjnych problemach w kosmosie. Zrewolucjonizuje — to chyba za słabe słowo. Szkoda, że teraz tego nie mamy, pomyślał. Mimo to — uśmiechnął się, ukryty we wnętrzu swojego hełmu — idzie nam całkiem nieźle. Skierował miernik temperatury na tylną ścianę. Metal stygł prawie tak szybko, jak się tego spodziewał. Trzeba będzie jeszcze latać przez kilka godzin, zanim ostygnie na tyle, by dać się zdjąć ze ściany bez ryzyka odkształcenia.

— No dobrze, Bobbi. Ty i Zara tu dowodzicie — powiedział. — Wygląda nieźle. Kiedy temperatura spadnie do pięciuset stopni Celsjusza, wracajcie. Będzie gotowe na ostateczne chłodzenie i kształtowanie.


Ostrożnie, starając się nie wywołać dodatkowych wibracji w ścianach, Leo odczepił uprząż i podpłynął do dziury w ścianie. Z takiej odległości miał doskonały widok na D-620, teraz załadowany więcej niż do połowy, a dalej na Rodeo. Lepiej już ruszać, zanim dzieląca ich odległość stanie się za duża dla silników jego skafandra.

Uruchomił silniki i pośpiesznie oddalił się od wciąż lekko przyśpieszających segmentu i pchacza. Wyglądał rzeczywiście jak pijany, zniszczony wrak kryjący w sercu nadzieję.

Leo zbliżał się do habitatu i drugiej fazy swojego planu Naprawy Statków Skokowych Na Poczekaniu.

Słońce zachodziło nad wyschniętym jeziorem. Silver spoglądała niespokojnie na ekran monitora, na którym wciąż przesuwał się horyzont. Jej twarz rozjaśniała się za każdym razem, kiedy pojawiała się czerwona kula słońca.

— Z pewnością nie uda się im wrócić w ciągu najbliższej godziny — powiedziała obserwująca ją madame Minchenko. — Nawet jeżeli nie zdarzy im się nic nieprzewidzianego.

— Nie ich wypatruję — odparła Silver.

— Hmm. — Madame Minchenko bębniła swoimi długimi, napiętnowanymi starością palcami w konsolę. Odchyliła fotel drugiego pilota do tyłu i w zamyśleniu wpatrzyła się w sufit kabiny. — Tak, jasne, że nie. Ale i tak gdyby kontrola ruchu GalacTechu zobaczyła, jak lądujecie, i wysłała dżetkopter, to już dawno by tu dotarł. Może jednak was nie zauważyli.

— Może po prostu nie są najlepiej zorganizowani — zasugerowała Silver — ale zaraz tu będą.

— To jest, niestety, dość prawdopodobne — westchnęła madame Minchenko. Popatrzyła na Silver. — A co masz w takim wypadku zrobić?

— Mam broń. — Silver dotknęła laserowej lutownicy, leżącej na konsoli obok fotela pierwszego pilota, w którym teraz siedziała, kręcąc się niespokojnie. — Ale nie chciałabym już do nikogo strzelać.

— Już do nikogo? — W głosie madame Minchenko pojawiło się nieco więcej respektu.

Strzelanie do ludzi jest takie głupie, dlaczego na niektórych — na wszystkich! — robi takie wrażenie, zastanawiała się z irytacją Silver. Można by pomyśleć, że zrobiła coś naprawdę wspaniałego, jak wynalezienie nowego leku na zgorzel. Zacisnęła wargi.

Potem znów je rozchyliła i pochyliła się do przodu, by spojrzeć na monitor.

— Oho. Jedzie pojazd terenowy.

— To na pewno nie nasi — powiedziała zaniepokojona madame Minchenko. — Czyżby stało się coś złego?

— To nie jest wasz łazik. — Silver poprawiła ostrość. Promienie słońca prześwietliły kurz, zamieniając go w świecącą, czerwoną zasłonę dymną. — Wygląda na… To jest pojazd służby bezpieczeństwa GalacTechu.

— O, Boże. — Madame Minchenko wyprostowała się. — I co teraz?

— W żadnym wypadku nie otwieramy luków. Cokolwiek by się działo.

Po kilku minutach pojazd zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt metrów od promu. Z jego dachu uniosła się antena i wyprostowała stanowczo. Silver włączyła komunikator — to, że nie mogła swobodnie używać dolnych rąk, strasznie ją irytowało — i wywołała na komputerze spis kanałów komunikatora. Najwyraźniej prom miał dostęp do olbrzymiej ich liczby. Kanał dźwiękowy ochrony to było 9999. Dostroiła komunikator.

— …rany boskie! Hej, wy tam w środku, odpowiedzcie!

— Tak, czego chcecie? — odezwała się Silver. Nastąpiła pełna trzasków przerwa.

— Dlaczego nikt nie odpowiadał?

— Nie wiedziałam, że ktoś się ze mną kontaktuje — odparła logicznie Silver.


— No, tak… Ten prom towarowy jest własnością GalacTechu.

— Ja też. I co z tego?

— Proszę pani, tu mówi sierżant Fors ze służby bezpieczeństwa GalacTechu. Musicie zejść z pokładu i przekazać prom nam.

Głos w tle, niezbyt skutecznie stłumiony, zapytał:

— Bern, jak myślisz, czy za odzyskanie tego dadzą nam dziesięć procent znaleźnego?

— Chyba śnisz — jęknął inny głos. — Nikt nam nie da ćwierć miliona.

Madame Minchenko uniosła rękę i pochyliła się do przodu, żeby się wtrącić.

— Młody człowieku, tu mówi Ivy Minchenko. Mój mąż, doktor Minchenko, zażądał tej jednostki do swojej dyspozycji, żeby odpowiedzieć na wezwanie do gwałtownego wypadku. Ma do tego nie tylko prawo, to wręcz należy do jego prawnych obowiązków, a regulamin GalacTechu każe panu pomóc mu w takim wypadku, a nie przeszkadzać.

W odpowiedzi usłyszały jakby zaskoczony jęk, a potem słowa:

— Mam odebrać ten prom, takie otrzymałem rozkazy. Nikt mi nic nie mówił o żadnym nagłym wezwaniu.

— No to ja panu mówię! Znowu rozległ się głos w tle.

— …to tylko para kobiet. Chodźmy!

— Czy zamierza pani otworzyć luk, proszę pani? — zapytał sierżant.

Silver milczała, a kiedy madame Minchenko pytająco uniosła brew, pokręciła tylko głową. Madame Minchenko westchnęła.

Sierżant powtarzał swoje żądanie coraz bardziej napiętym głosem. Silver zrozumiała, że niewiele mu już brakuje do bluź-nięcia przekleństwami. Po minucie czy dwóch zamilkł.


Po kolejnych kilku minutach otworzyły się drzwi pojazdu i wyszło z niego trzech mężczyzn w maskach gazowych. Zadarłszy głowy, popatrzyli na luki znajdujące się wysoko nad ich głowami, po czym wrócili do pojazdu, który po chwili ruszył. Odjeżdżają? Silver wiedziała, że to niemożliwe, ale miała taką nadzieję. Nie, znowu się zbliżył i zaparkował tuż pod przednim lukiem. Dwóch mężczyzn poszukało w tyle wozu narzędzi, a potem wspięło się na dach.

— Mają chyba coś do przecinania powłoki — powiedziała zaniepokojona Silver.

— Pewnie będą chcieli dostać się do środka. Uderzenia rozległy się echem w całym promie. Madame Minchenko skinęła głową w kierunku lutownicy.

— Czy nadszedł czas na to? — spytała z obawą. Nieszczęśliwa Silver pokręciła głową.

— Nie. Tylko nie to. A poza tym nie mogę pozwolić, by uszkodzili prom. Musi być zdolny do lotu, bo inaczej nie dostaniemy się do domu.

Obserwowała przecież Ti, kiedy sterował promem. Wzięła głęboki oddech i sięgnęła do kontrolek. Pedały były zbyt niewygodne, by ścisnąć je rękami, będzie musiała obyć się bez nich. Prawy silnik — włączyć; lewy silnik — włączyć… Przez prom przebiegł głuchy pomruk. Hamulce… To musi być to. Delikatnie przesunęła dźwignię do pozycji “zwolnione”. Nic się jednak nie stało.

Nagle prom ruszył do przodu. Przerażona gwałtownym ruchem Silver szarpnęła dźwignię hamulców i prom równie gwałtownie się zatrzymał. W popłochu przyglądała się monitorom. Gdzie?…

Prawy płat nośny promu przesunął się nad dachem pojazdu, mijając go zaledwie o pół metra. Zakłopotana Silver uświadomiła sobie, że powinna była sprawdzić jego wysokość, zanim uruchomiła prom. Mogła oderwać skrzydło, co miałoby straszne następstwa.


Strażników nie było w zasięgu wzroku. Nie, jednak leżeli tam, porozrzucani na dnie jeziora. Jeden wstał z brudnej ziemi i ruszył z powrotem do pojazdu. Co teraz? Jeśli zatrzyma prom albo nawet odjedzie kawałek i zatrzyma, spróbują znowu. Nie minie wiele czasu, a zmądrzeją i przestrzelą opony promu albo unieruchomią go w jakiś inny sposób. Fatalna sytuacja.

Silver w zamyśleniu ssała dolną wargę. Potem, niezręcznie pochylając się do przodu w fotelu nie zaprojektowanym dla czworaczków, zwolniła częściowo hamulce i uruchomiła lewy silnik. Prom przejechał kolejne kilka metrów, skręcając i zataczając się. Na ekranie monitora widać było pojazd terenowy, na pół pokryty pomarańczowym pyłem, wzbitym przez gorące powietrze; obraz drżał od wysokiej temperatury.

Zaciągnęła hamulce najmocniej, jak potrafiła, i dodała trochę mocy w lewym silniku. Pomruk zmienił się w skowyt — nie ośmieliła się dodać aż tyle mocy, by silnik zaczął wyć tak jak wtedy, kiedy Ti lądował. Kto wie, co by się wtedy stało?

Plastikowy kadłub pojazdu pękł gwałtownie i zaczął się topić. Jeżeli Leo nie mylił się, opisując im kiedyś to węglowodorowe paliwo, którego na dole używa się do pojazdów, za jakąś sekundę powinno…

Żółta kula ognia pochłonęła pojazd, przez moment świecąc jaśniej niż zachodzące słońce. Kawałki karoserii latały we wszystkich kierunkach, odbijając się i podskakując dziwnie w polu grawitacyjnym. Silver rzuciła okiem na ekrany monitorów; strażnicy rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Zmniejszyła moc, zwolniła hamulce i pozwoliła, by prom potoczył się po wyschniętym błocie. Na szczęście, dno jeziora było płaskie, więc nie musiała się martwić o takie rzeczy jak sterowanie.

Jeden ze strażników biegł za nimi przez jakiś czas, machając rękami, ale szybko został w tyle. Pozwoliła, by prom przejechał kilka kilometrów, znów zahamowała i wyłączyła silniki.

— Tych mamy z głowy — westchnęła.

— Z całą pewnością — odezwała się słabym głosem madame Minchenko, powiększając obraz na monitorze, by po raz ostatni spojrzeć do tyłu. Słup czarnego dymu i gasnącego pomarańczowego światła znaczył miejsce ich poprzedniego postoju.

— Mam nadzieję, że mają dosyć powietrza w butlach — powiedziała Silver.

— Ojej — zmartwiła się madame Minchenko. — Może powinnyśmy zawrócić i coś zrobić. Na pewno będą mieli dość rozsądku, by zostać przy samochodzie i poczekać na pomoc, a nie próbować wędrować na piechotę. W filmach instruktażowych zawsze to podkreślano. “Zostań przy swoim pojeździe i czekaj na oddział ratunkowy”.

— Ale czy to nie oni są oddziałem ratunkowym? — Silver też obserwowała małe figurki na ekranie monitora. — Z pojazdu zostało niewiele. Ale chyba wszyscy trzej zostają na miejscu. Cóż… — pokręciła głową. — To zbyt niebezpieczne, wracać tam i zabierać ich. Ale kiedy Ti i doktor przyjadą z Tonym, może strażnicy mogliby wrócić waszym łazikiem. O ile, ehm, ktoś tu nie dotrze wcześniej.

— To prawda — powiedziała madame Minchenko. — Dobry pomysł. Ulżyło mi. — Spojrzała na ekran monitora i dodała z westchnieniem: — Biedacy.

Lód.

Leo obserwował z hermetycznie zamkniętej kabiny kontrolnej nad ładownią habitatu, jak czwórka ubranych w skafandry czworaczków przesuwa przez luk nietknięte zwierciadło wirowe, zabrane z drugiego generatora D-620. Nie był to najwy-godniejszy obiekt do transportu — ogromny tytanowy lejek o trzymetrowej średnicy, o licznych, precyzyjnie wykreślonych zakrzywieniach, gruby na centymetr z brzegu i rozszerzający się do dwóch centymetrów w środkowej części. Śliczny kształt, tylko że zdecydowanie nie standardowy, ale jakoś trzeba sobie z tym poradzić.


Nie uszkodzone zwierciadło zostało przetransportowane na miejsce i zabezpieczone wśród wijących się obwodów chłodniczych. Czworaczki w skafandrach opuściły halę. Ze swej kabiny Leo zamknął zewnętrzny luk i włączył pompy powietrzne, po czym dosłownie wyskoczył z kabiny kontrolnej, wraz ze strumieniem powietrza wyssanym przez różnicę ciśnień; musiał kilka razy mocno łykać ślinę, żeby odetkać uszy.

Jedyne obwody chłodzące na tyle duże, żeby się nadawały do tego zadania, zostały znalezione przez Bobbi w chwili natchnienia — znowu w Wyżywieniu. Dziewczyna zarządzająca działem aż jęknęła, kiedy Leo ze swą bandą znów się w nim pojawił. Bezlitośnie wybebeszyli największą chłodnię i zabrali obwody do swojej pracowni zlokalizowanej w największym dostępnym segmencie dokowym, zainstalowanym już w D-620. Do załadowania została, według obliczeń Lea, mniej niż jedna czwarta habitatu, mimo że dwunastu najlepszych pracowników zajmowało się produkcją zwierciadła.

Po kilku minutach troje czworaczków dołączyło do Lea. Przyjrzał się im uważnie. Były opatulone w dodatkowe koszulki i szorty, a także w kombinezony z długimi rękawami, zostawione w habitacie przez ludzi z dołu. Nogawki miały podwinięte i zabezpieczone elastycznymi opaskami wokół dolnych rąk. Na szczęście, znaleźli dość rękawic; to dobrze, bo Leo martwił się, że przy tylu nie okrytych palcach mogą zdarzyć się odmrożenia. Każdy oddech zmieniał się w chmurkę w mroźnym powietrzu.

— Dobra, Pramod, możemy zaczynać. Przynieście węże.

Pramod rozwinął kilka węży i podał je czekającym czworaczkom, jedno z nich sprawdziło po raz ostatni podłączenie do najbliższego hydrantu. Leo włączył obwody chłodzące i również chwycił wąż.

— Dobra, dzieciaki, teraz patrzcie uważnie; pokażę wam, na czym polega ta sztuka. Musicie lać wodę powoli, starając się, żeby nie chlapnęła w powietrze. Musicie też lać ją ciągle, żeby węże nie pozamarzały. Jeżeli ktoś poczuje, że traci czucie w palcach, niech zrobi sobie krótką przerwę w pokoju obok. Nie trzeba nam już żadnych dodatkowych wypadków.

Leo przesunął się do tylnej ściany lustra, zabezpieczonej między obwodami, ale nie dotykającej ich. Zwierciadło było w cieniu, na zewnątrz, od dobrych kilku godzin, więc powinno być już całkiem zimne. Otworzył zawór i puścił srebrzystą kulkę wody na jego powierzchnię. Zmieniła się w lodowe pióro. Spróbował puścić kilka kropel na obwody, zamarzły jeszcze szybciej.

— Właśnie tak. Zacznijcie robić wokół lustra lodową formę. Najmocniejszą, jak tylko się da, bez żadnych pęcherzy powietrza. I nie zapomnijcie umieścić małej rurki, żeby powietrze mogło się wydostawać.

— Jak gruby ma być lód? — zapytał Pramod, polewając wodą obwody i obserwując z zafascynowaniem formujący się lód.

— Przynajmniej na metr. Masa lodu musi być co najmniej równa masie metalu. A skoro możemy próbować tylko raz, lepiej mieć go dwa razy tyle. Niestety, nie da się potem odzyskać wody. Chcę jeszcze raz sprawdzić rezerwy, bo dwa metry grubości byłoby jeszcze lepsze, ale nie wiem, czy możemy sobie na to pozwolić.

— Jak na to wpadłeś? — zapytał Pramod z podziwem.

Leo parsknął, kiedy zrozumiał, że Pramod jest przekonany, iż to on wymyślił cały ten sposób fabrykacji na poczekaniu.

— Nie wymyśliłem tego. Czytałem o tym. To stara metoda, której kiedyś używano przy wstępnych testach, zanim udoskonalono teorię fraktali i symulacje komputerowe nie były jeszcze tak dobre jak obecnie.

— Ach. — Pramod wyglądał na nieco rozczarowanego. Leo się uśmiechnął.

— Jeżeli kiedykolwiek będziesz musiał wybierać między nauką a inspiracją, mały, zawsze wybierz naukę. Zazwyczaj się sprawdza.

Taką przynajmniej mam nadzieję, dodał w duchu Leo i odsunął się, żeby przyjrzeć się swoim czworaczkom. Pramod miał dwa węże, po jednym w każdej parze rąk, i uruchamiał je na zmianę. Kulki wody padały jedna po drugiej na obwody i zwierciadło, lód wyraźnie już pogrubiał. Jak dotąd nie stracili ani jednej kropli. Leo odetchnął z ulgą, widząc, że tę część zadania mógł im powierzyć bezpiecznie. Pomachał Pramodowi i wyszedł zająć się tą częścią, której nie ośmieliłby się powierzyć nikomu.

Leo zabłądził dwa razy, zmierzając przez habitat do magazynu materiałów toksycznych, a przecież sam zaprojektował taką konfigurację. Nic dziwnego, że po drodze bez przerwy mijał czworaczki wyglądające na całkiem zagubione. Wszyscy wydawali się szalenie zajęci, co Leo mógł tylko pochwalać.

Magazyn materiałów toksycznych nie miał z resztą habitatu żadnego połączenia oprócz jednej potrójnej i zawsze zamkniętej śluzy z grubej stali. Leo wszedł do środka i natknął się na zmierzającego na zewnątrz jednego ze swych uczniów, zajmującego się rekonfiguracją habitatu.

— Jak wam idzie, Agba?

— Całkiem dobrze — odparł zapytany. Wydawał się zmęczony. Jego skóra i opalona twarz były pokryte czerwonymi liniami świadczącymi o długim pobyeie w skafandrze. — Te głupie zamrożone zaciski bardzo hamują tempo pracy, ale już prawie z nimi skończyliśmy. A jak wam idzie?

— Jak dotąd, w porządku. Przyszedłem po materiały wybuchowe, jesteśmy już na tym etapie. Czy pamiętasz, gdzie to? u diabła… — Okrągłe ściany sali były pełne rozmaitych pojemników. —… gdzie trzymamy tę wybuchową pastę?

— Była tam — wskazał Agba.

— To dobrze. — Nagle Leo poczuł ucisk w brzuchu. — Co to znaczy była? — Chodzi mu pewnie tylko o to, że została gdzieś przeniesiona, pocieszał się nadzieją.

— No, sporo już zużyliśmy na rozsadzanie zacisków.

— Rozsadzanie zacisków? Myślałem, że je rozcinacie.

— Robiliśmy tak, ale potem Tabbi wymyślił, jak włożyć do środka mały ładunek, który je rozsadza na linii próżniowego zespawania. Połowę z nich można będzie znowu wykorzystać; druga połowa wcale nie jest w gorszym stanie, niż gdybyśmy je cięli. — Agba wyglądał na dość dumnego z siebie.

— Ale chyba nie zużyliście wszystkiego!

— No, trochę nam się wymknęło. Na zewnątrz oczywiście — dodał pośpiesznie Agba, źle odczytując przyczynę przerażonego spojrzenia Lea. Podał mu do sprawdzenia zapieczętowany półlitrowy pojemnik. — To jest resztka. Chyba wystarczy akurat na dokończenie.

— Nie! — Leo zacisnął ręce na pojemniku i przycisnął do brzucha, jakby to był granat. — To mi jest potrzebne! Muszę to dostać! — Muszę mieć dziesięć razy więcej, zawył w myśli.

— O, przepraszam — mruknął Agba. Rzucił Leowi spojrzenie pełne kryształowej niewinności. — Czy to znaczy, że wracamy do cięcia zacisków?

— Tak — wykrztusił Leo i czując, że za moment sam wybuchnie, dodał: — Leć!

Agba z niepewnym uśmiechem wysunął się przez śluzę. Zamknęła się za nim, pozostawiając Lea samego, by ochłonął w spokoju.

Myśl, człowieku, myśl, rozkazał sobie Leo. Nie panikuj. Jakiś wewnętrzny głos usiłował mu powiedzieć, że to wcale nie musi być koniec, ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, co mogłoby go uratować… Niestety, szybkie przypomnienie sobie wszystkich obliczeń, wspomagane palcami (och, żeby tak być czworączkiem!), tylko potwierdziło początkowe obawy.

Wybuchowe przetworzenie masy tytanu w skomplikowany kształt zwierciadła wirowego wymagało, oprócz odpowiedniej liczby przekładek, pierścieni i klamer, trzech istotnych elementów: lodowej formy, metalu i materiału wybuchowego do ich połączenia. A która noga jest w trójnogu najważniejsza? Ta, której brak. A on myślał, że z tą wybuchową galaretką nie będzie żadnych problemów… Zaczął systematycznie sprawdzać zawartość magazynu materiałów toksycznych. Jakiś dodatkowy pojemnik ze środkiem wybuchowym mógł się przecież gdzieś tu zaplątać. Niestety, czworaczki zbyt dobrze znały się na inwentaryzacji. Każdy wór zawierał tylko to, o czym mówiła tabliczka, ni mniej, ni więcej. Agba nawet poprawił już napis: “Zawartość — pasta wybuchowa typu B-2, półlitrowe pojemniki. Ilość — 0”.

W tej chwili Leo potknął się o beczkę benzyny. Nie — o sześć beczek tego cholernego świństwa, które w jakiś sposób dostały się tutaj i teraz tu tkwiły, przymocowane mocno do ściany. Bóg raczy wiedzieć, gdzie się podziała reszta z tych stu ton. Leo miał nadzieję, że wszystko znalazło się w piekle, gdzie przynajmniej dałoby się do czegoś wykorzystać. Z najwyższą rozkoszą wymieniłby całe sto ton na cztery aspiryny. Sto ton benzyny, której… — Leo zamrugał i wydał okrzyk radości —… której jeden litr zmieszany z tetranitrometanem dałby środek wybuchowy mocniejszy niż ta galaretka!

Będzie musiał to sprawdzić, upewnić się — i tak musiałby sprawdzić, jakie powinny być proporcje — ale był pewien, że pamięć go nie zawodzi. Nauka plus inspiracja; to zawsze była najlepsza metoda. Tetranitrometan w wielu pchaczach był używany jako zapasowe źródło tlenu; wydzielał go więcej na centymetr sześcienny niż płynny tlen, do tego bez problemów z temperaturą i ciśnieniem przy przechowywaniu. Składowano go w formie tetranitrometanowych świec, które paląc się, wydzielały tlen. Teraz — o Boże, jeśli tylko TNM nie został przez kogoś zużyty do nadmuchiwania baloników dla dzieci albo czegoś takiego… Przecież tracili powietrze w czasie przebudowy habitatu… Zatrzymał się tylko po to, żeby włożyć pojemnik z powrotem do worka, a do beczek przyczepić tabliczkę z dużymi czerwonymi literami TO JEST BENZYNA LEA GRAFA. JEŻELI KTOKOLWIEK INNY JEJ DOTKNIE, POŁAMIĘ MU WSZYSTKIE RĘ-.CE. Skończywszy, rzucił się na poszukiwanie najbliższego działającego terminalu bibliotecznego komputera.

Загрузка...