ROZDZIAŁ SZESNASTY

— Skończyliście już? — rozległ się w komunikatorze Lea pełen napięcia głos Ti.

— Ostatni spaw, Ti — odpowiedział Leo. — Sprawdź jeszcze raz ustawienie, Tony.

Tony pomachał dłonią w rękawicy na znak, że zrozumiał polecenie, i jeszcze raz przejechał optycznym laserem wzdłuż linii, po której za chwilę miał się przesunąć promień spawarki.

— W porządku, Pramod! — zawołał i odsunął się. Spawarka zaczęła się przesuwać po metalu, tworząc na ostatnim zacisku kołnierz, który miał trzymać nowe zwierciadło wirowe. Światełko na grzbiecie spawarki zmieniło kolor z czerwonego na zielony, maszyna wyłączyła się, a Pramod pośpieszył, by ją odłączyć od zasilania. Natychmiast zbliżyła się Bobbi, by wykonać test ultradźwiękowy.

— Dobrze, Leo. Będzie trzymać.

— W porządku. Zabierajcie przyrządy i dawajcie tu zwierciadło.

Czworaczki poruszały się szybko i sprawnie. W ciągu kilku minut zwierciadło wirowe zostało umieszczone na miejscu. Znów wszystko sprawdzono.

— Dobra, drużyno. Odsuńmy się i niech Ti zrobi test na dym.


— Test na dym? — odezwał się w komunikatorze głos Ti. — Co to, u diabła, jest? Zdawało mi się, że chciałeś dziesięcioprocentowej mocy w silnikach.

— To starodawne i szlachetne określenie na ostatni etap w każdym przedsięwzięciu inżynieryjnym — wyjaśnił Leo. — Włącz i zobacz, czy dymi.

— Powinienem był się domyślić — zakrztusił się Ti. — Bardzo naukowe.

— To jest zawsze ostateczny test. Ale dodawaj mocy powoli, dobra? Mamy do czynienia z delikatnym urządzeniem.

— Powtarzałeś to już z dziesięć razy, Leo. To zwierciadło jest dobre czy nie?

— Dobre. Przynajmniej z wierzchu. Ale wewnętrzna struktura krystaliczna tytanu… no, nie jest tak pewna, jak byłaby przy normalnej fabrykacji.

— Jest dobre czy nie? Nie zamierzam przeskoczyć z tysiącem ludzi prosto na tamten świat. Zwłaszcza że sam jestem wśród nich.

— Dobre, dobre — wycedził przez zaciśnięte zęby Leo. — Ale nie przesadzaj, dobrze? Chociażby ze względu na moje ciśnienie.

Ti mruknął coś pod nosem, możliwe, że było to “pieprz się ze swoim ciśnieniem”, ale Leo nie miał pewności. Nie poprosił jednak pilota o powtórzenie.

Leo i jego czworaczki zebrali swoje narzędzia i odlecieli na bezpieczną odległość od generatora. Zawiśli jakieś sto metrów nad Domem. Światło słońca Rodeo było blade i ostre tutaj, godzinę drogi od punktu Skoku. Było wprawdzie czymś więcej niż tylko jasną gwiazdą, ale jednak czymś mniej niż nuklearnym piecem, który kiedyś ogrzewał habitat na orbicie Rodeo. Leo wykorzystał okazję, by spojrzeć na ich statek-kolonię pod tym niezwykłym kątem. Ponad sto segmentów ściśnięto w końcu wzdłuż osi statku; wszystkie spełniały przy tym — mniej lub bardziej udanie — swoje pierwotne funkcje. Niech to diabli wezmą, jeżeli ta konfiguracja nie wyglądała tak, jakby została właśnie w ten sposób zaprojektowana; oczywiście, zaprojektowana przez kogoś lekko stukniętego. Trochę przypominała Leowi swą brzydotą wczesne przedsięwzięcia kosmiczne z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. O dziwo, wszystko utrzymywało się w kupie, mimo stałego przyśpieszania i hamowania w ciągu ostatnich dwóch dni. Oczywiście, okazało się, że wewnątrz przeoczono pewne szczegóły. Młodsze czworaczki odważnie krzątały się wokół i sprzątały, Wyżywienie zdołało jakoś wszystkich nakarmić, chociaż menu sprawiało wrażenie raczej przypadkowego. Dzięki młodemu człowiekowi z Konserwacji Systemów Wentylacyjnych, który ostatecznie jednak został z nimi, i jego czworaczkom nie musieli już hamować co jakiś czas, żeby hydraulika działała porządnie. Przez jakiś czas Leo się obawiał, że te przerwy doprowadzą ich wszystkich do śmierci. Ale sam też wykorzystał je do wykończenia zwierciadła wirowego.

— Widzicie jakiś dym? — rozległ się w jego uchu głos Ti. — Nie.

— W porządku. Lepiej zabierajcie się już do środka. I, Leo, jak tylko wszystko będzie gotowe, byłbym wdzięczny, gdybyś przyszedł na mostek. — Coś w tonie głosu Ti wywołało u Lea dreszcze.

— Coś się dzieje?

— Od strony Rodeo zbliża się prom Służby Bezpieczeństwa. Na pokładzie jest twój stary kumpel Van Atta, przez cały czas domaga się, byśmy się zatrzymali i poddali. Nie sądzę, żeby zostało nam dużo czasu.

— Mam nadzieję, że mu nie odpowiadasz?

— Jasne, że nie. Ale to mnie nie ratuje przed słuchaniem. Słychać też dużo gadania ze Stacji, ale to mnie nie martwi tak bardzo jak to, co słychać za nami. No cóż, nie sądzę, żeby Van Atta dobrze znosił frustrację.

— Niewiele już mu brakuje, tak?

— Chyba już nic mu nie brakuje. Te promy są uzbrojone, wiesz? I w normalnej przestrzeni dużo szybsze niż nasz potwór. Wprawdzie ich lasery są klasyfikowane jako “lekka broń”, ale to nie znaczy, że zdrowo jest stać tuż przed nimi. Wolałbym skakać, zanim znajdziemy się w zasięgu ich ognia.

— Zrozumiałem.

Leo machnął ręką w stronę luku wejściowego do segmentu składu skafandrów, żeby pogonić swoich ludzi.

A więc stało się. Leo wymyślił wprawdzie z tuzin sposobów obrony, z użyciem spawarek i min, przed od dawna przewidywaną interwencją ludzi GalacTechu, usiłujących przejąć habitat, ale… Przez cały czas byli zajęci zwierciadłem, na skutek czego tylko najważniejsza broń, spawarki promieniowe, była teraz dostępna, ale nawet ona nie zdałaby się na nic, gdyby doszło do bitwy wewnątrz. Łatwo mógł sobie wyobrazić promień ze spawarki nie trafiający w cel i przebijający ścianę sąsiedniego segmentu żłobków. W walce wręcz w stanie nieważkości czworaczki mogłyby mieć przewagę, ale możliwość użycia broni przewagę tę niwelowała, gdyż broń w istocie była bardziej niebezpieczna dla obrońców niż dla atakujących. Wszystko zależało od tego, jaki rodzaj ataku planował Van Atta.

Van Atta po raz ostatni zaklął w komunikator, po czym z wściekłością uderzył w wyłącznik. Już parę godzin temu wyczerpała się jego inwencja w zakresie wymysłów; wiedział, że się powtarza. Odwrócił się tyłem do komunikatora i rozejrzał po kabinie kontrolnej promu.

Z przodu obaj piloci zajęci byli swoją pracą. Bannerji, dowodzący całą akcją, i doktor Yei — a właściwie jak ona wkręciła się w tę ekspedycję? — siedzieli przypięci do swoich foteli przeciążeniowych; Yei w fotelu głównego mechanika, Bannerji za konsolą obsługiwania dział, naprzeciw Van Atty.

— No, dobra — warknął Van Atta. — Czy mamy ich w zasięgu ognia?


Bannerji sprawdził odczyty.

— Jeszcze nie.

— Proszę mi pozwolić jeszcze raz z nimi porozmawiać… — odezwała się doktor Yei.

— Jeżeli na dźwięk twojego głosu robi im się choć w połowie tak niedobrze jak mnie, to na pewno nie odpowiedzą — parsknął z irytacją Van Atta. — Spędziłaś całe godziny na mówieniu do nich. Zrozum, Yei, oni już nie słuchają. Koniec z psychologią.

Sierżant Fors wyjrzał z tylnej kabiny, gdzie siedział z dwudziestoma sześcioma strażnikami z GalacTechu.

— Co się dzieje, kapitanie Bannerji? Czy mamy już nakładać skafandry do abordażu?

Bannerji spojrzał na Van Attę.

— No, panie Van Atta? Jaki plan realizujemy? Zdaje się, że trzeba wykreślić wszystkie scenariusze zaczynające się od ich kapitulacji.

— Ma pan cholerną rację. — Van Atta spojrzał na komunikator, który wydawał z siebie tylko pusty gwizd. — Jak tylko będziemy mieć ich w zasięgu, otwieramy ogień. Najpierw trzeba zniszczyć generatory pola Necklina, następnie pozostałe, jeśli tylko się da. Potem możemy zrobić dziurę z boku, dostać się do środka i zrobić porządek.

Sierżant Fors odchrząknął.

— Ale pan mówił, że na pokładzie jest tysiąc mutantów. Nie można by zaniechać dostawania się do środka, a wziąć statek na hol i zaciągnąć dokądkolwiek? Czy przy abordażu siły nie są trochę, hmm, nierówne?

— Proszę się poskarżyć Chalopin, to ona nie chciała wziąć wystarczającej liczby ludzi. Ale nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Czworaczki nie stanowią żadnego problemu. Na litość boską, przecież połowa z nich nie ma jeszcze dwunastu lat! Po prostu strzelajcie do wszystkiego, co się rusza. Jak pan myśli, ilu pięcioletnim dziewczynkom może pan dorównać, Fors?

— Nie wiem, proszę pana. — Fors mrugnął. — Nigdy nie wyobrażałem sobie walki z pięcioletnimi dziewczynkami.

Bannerji zabębnił palcami o konsolę i spojrzał na Yei.

— Czy na pokładzie jest ta dziewczyna z dzieckiem, ci, których o mało co nie zastrzeliłem wtedy w magazynie, doktor Yei?

— Claire? Tak — odpowiedziała.

— Aha. — Bannerji odwrócił wzrok i poruszył się niespokojnie w fotelu.

— Miejmy nadzieję, że tym razem wyceluje pan lepiej, Bannerji — wtrącił Van Atta.

Bannerji obracał widoczny na ekranie schemat Super-skoczka, przeprowadzając obliczenia.

— Rozumie pan — powiedział powoli — że to wydarzenie będzie miało pewne nie kontrolowane następstwa… Jest spore prawdopodobieństwo, że wybijemy kilka dodatkowych dziur w segmentach mieszkalnych, strzelając do generatorów.

— Nic nie szkodzi. — Van Atta skrzywił wargi z namysłem. — Niech pan posłucha, Bannerji — dodał niecierpliwie. — Czworaczki są… ehm… Same do tego doprowadziły, stając się przestępcami. To się niczym nie różni od zastrzelenia złodzieja uciekającego po włamaniu albo napadzie. Zresztą nie można zrobić omletu, nie rozbijając jajek.

Doktor Yei przesunęła dłońmi po twarzy.

— Panie Kryszno — jęknęła. Spojrzała na Van Attę z dziwnym, pełnym napięcia uśmiechem. — Zastanawiałam się, kiedy pan to powie. Mogłam chyba przyjmować zakłady…

— Gdybyś porządnie wykonywała to, co do ciebie należało — najeżył się Van Atta — nie musielibyśmy teraz rozbijać jajek. Mogliśmy je na Rodeo ugotować w skorupkach. Zamierzam o tym zresztą wspomnieć kierownictwu. Ale nie muszę się już z tobą kłócić. Do wszystkiego, co zamierzam zrobić, mam upoważnienie.

— Którego mi pan nie pokazał.

— Widzieli je Chalopin i kapitan Bannerji. Jeżeli ta akcja mi się uda, to ciebie wyrzucą, Yei.

Nie skomentowała tych słów, ale przyjęła zawartą w nich groźbę z ironicznym pochyleniem głowy. Wyciągnęła się w fotelu i splotła ramiona na piersi, najwyraźniej uciszona. Dzięki Bogu, pomyślał Van Atta, nareszcie.

— Proszę nakładać skafandry, Fors — powiedział do sierżanta.

Mostek kapitański D-620 był zatłoczony. Ti tronował w swoim fotelu pod zawieszonym w górze hełmem, Silver obsługiwała komunikator, a Leo objął stanowisko głównego mechanika, tak przynajmniej w końcu uznał. W tym punkcie hierarchia stawała się nieco zamazana. Może powinien mieć tytuł Oficjalnego Za-martwiacza Się? Żołądek zmienił mu się w kamień chyba już na stałe, w gardle zaschło. Bez względu na to, co by zrobili, zbliżali się nieuchronnie do punktu, z którego nie było już odwrotu.

— Prom służby bezpieczeństwa przestał nadawać — zameldowała Silver.

— No to mi ulżyło — stwierdził Ti. — Możesz już włączyć głos.

— To żadna ulga — zaprzeczył Leo. — Jeżeli przestali gadać, to mogą się przygotowywać do otwarcia ognia. — A było za późno, by wysłać na zewnątrz czworaczki ze spawarkami.

Ti skrzywił się i zamknął oczy; zdawało się, że D-620 też zadrżał.

— Jesteśmy już nieomal w dobrym punkcie do skoku — stwierdził.

Leo spojrzał na monitor.

— A oni mają nas prawie w zasięgu ognia. — Zawiesił na chwilę głos, a potem dodał: — Już mają nas w zasięgu ognia.

Ti jęknął i ściągnął z góry hełm.

— Wzmacniam pole Necklina…

— Ostrożnie — jęknął Leo. — Moje zwierciadło…

Dłoń Silver odszukała jego rękę. Poczuł gwałtowne pragnienie, by przeprosić Silver, czworaczki, Boga, sam już nie wiedział kogo. To ja was w to wplątałem… Przepraszam…


— Jeżeli uruchomisz kanał, Silver… — powiedział desperacko, w odruchu paniki… te wszystkie dzieci… — Moglibyśmy jeszcze się poddać…

— Nigdy — odparła Silver. Mocniej zacisnęła palce na jego dłoni i spojrzała mu w oczy. — Dokonuję wyboru za nas wszystkich, nie tylko za siebie. Lecimy.

Leo zacisnął zęby i skinął głową. Jego mózg odliczał sekundy, a wtórowało mu bicie serca. Prom na ekranie monitora stawał się coraz większy.

— Dlaczego oni nie strzelają? — zapytała Silver.

— Ognia! — rozkazał Van Atta.

Jaskrawe wykresy na komputerze ustawiły się w szereg, liczby zmieniały się szybko, światełka migotały. Doktor Yei, jak zauważył, nie siedziała już w swoim fotelu. Pewnie schowała się w toalecie. Taka dawka prawdziwego życia z prawdziwymi konsekwencjami to dla niej bez wątpienia za dużo. Jest identyczna jak ci wszyscy szmatławi politycy — pomyślał jadowicie — którzy gadaniem doprowadzają do katastrofy i znikają, kiedy zaczyna się strzelanina.

— Ognia, już — syknął do Bannerjiego, kiedy komputer zamigotał na znak gotowości; lasery zostały wycelowane.

Dłoń Bannerjiego przesunęła się nieco w stronę przycisku, znieruchomiała.

— Czy ma pan na to formularz? — zapytał nagle.

— Czy mam co? — powiedział Van Atta.

— Formularz. Właśnie zauważyłem, że formalnie można by to uznać za likwidację niebezpiecznych odpadów. Do tego zaś trzeba formularza podpisanego przez przedstawiającego zlecenie — to pan — mojego przełożonego — to administrator Chalopin — i urzędnika kierującego departamentem niebezpiecznych odpadów.

— Chalopin przekazała pana pod moje dowództwo. A więc rozkaz jest ważny, proszę pana!


— Niezupełnie. Niebezpiecznymi odpadami zajmuje się Laurie Gompf, a ona jest na Rodeo. Nie ma pan upoważnienia od niej. Bardzo mi przykro. — Bannerji opuścił konsolę i usadowił się w pustym fotelu głównego mechanika, krzyżując ręce na piersi. — Pozbycie się niebezpiecznych odpadów bez prawomocnego rozkazu może mnie kosztować pracę. Trzeba też załączyć oszacowanie skutków dla środowiska.

— To bunt! — wrzasnął Van Atta.

— Ależ skąd — zaprzeczył kordialnie Bannerji. — Nie jesteśmy w wojsku.

Purpurowy z wściekłości Van Atta wlepi! wzrok w Banner-jiego, który spokojnie oglądał swoje paznokcie. Van Atta z przekleństwem rzucił się w kierunku konsoli i ponownie uruchomił procedurę celowania. Powinien był to przewidzieć — zawsze sobie powtarzał: jeżeli chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, musisz to zrobić sam. Teraz zawahał się, pośpiesznie przypominając sobie parametry Superskoczków klasy D. Gdzie w tej skomplikowanej strukturze jest punkt, w który trafienie nie tylko unieruchomi generatory, ale także spowoduje wybuch głównych pchaczy?

Kremacja, właśnie. A śmierć czterech czy pięciu ludzi z dołu, znajdujących się na pokładzie, da się, jeśli zajdzie taka potrzeba, zwalić na Bannerjiego. “Ja robiłem, co mogłem, proszę pani… Gdyby on wykonał, co mu poleciłem…”

Na ekranie pojawił się schemat statku. Musi być taki punkt… Tak. Gdyby udało się trafić w ten węzeł i tamte przewody chłodzące, uruchomiłby nie kontrolowaną reakcję, która zakończyłaby się… jak nic awansem, kiedy już cała sprawa przycichnie. Apmad go za to ucałuje. Będzie jak bohaterski lekarz, który sam jeden zapobiegł rozprzestrzenieniu się genetycznej epidemii po wszechświecie…

Znowu pojawiły się linie wyznaczające cel. Spocona dłoń Van Atty zacisnęła się na dźwigni. Za moment… tylko za moment…


— Co pani robi, doktor Yei? — zapytał z zaskoczeniem Bannerji.

— Stosuję psychologię.

Van Atta poczuł nagle, że tył jego głowy eksploduje z obrzydliwym chrupnięciem. Poleciał do przodu, rozcinając podbródek o konsolę i uderzywszy twarzą w klawisze, zmienił program ustawiający cel w kolorową sieczkę migoczącą na ekranie. Zobaczył gwiazdy wewnątrz promu, zamazane postacie i jakieś zielone plamy — wyprostował się z jękiem.

— Doktor Yei — zaprotestował Bannerji — jeżeli chce się kogoś ogłuszyć, trzeba uderzyć dużo mocniej.

Doktor Yei cofnęła się z obawą, kiedy Van Atta podciągnął się w fotelu.

— Nie chciałam go zabić…

— A czemu by nie? — mruknął pod nosem Bannerji.

Van Atta z wściekłością zacisnął palce na nadgarstku Yei i wyrwał z jej dłoni metalowy klucz.

— Ty naprawdę niczego nie umiesz zrobić dobrze, co? — warknął.

Jęczała i chlipała. Fors, ubrany już w skafander, ale wciąż bez hełmu, znowu wyjrzał z tylnej kabiny.

— Co tu się, do diabła, dzieje?

Van Atta popchnął Yei w jego kierunku. Bannerji, wiercący się niespokojnie w fotelu, najwyraźniej nie był godzien zaufania.

— Trzymajcie tę wściekłą sukę. Właśnie usiłowała zabić mnie kluczem.

— Tak? A mnie powiedziała, że potrzebuje go do poprawienia ustawienia fotela — stwierdził Fors. — Czy też może powiedziała tylko: “fotela”? — Posłusznie przytrzymał jednak Yei za ramiona. Jej szamotanina, jak wszystko, co robiła, była słaba i bezskuteczna.

Van Atta z sykiem rzucił się z powrotem do fotela przed konsolą i znowu uruchomił procedurę celowania. Ustawił wszystko i przestawił monitory na widok z zewnętrznych przekaźników. Konfiguracja habitatu i D-620 była na holowidzie wyraźnie widoczna, światło odległego i zimnego słońca połyskiwało srebrzyście na ich powłokach. Na obraz z przekaźników nałożył się komputerowy schemat.

D-620 zadrżał, obrócił się i zniknął. W tym momencie lasery wystrzeliły, ale ich promienie rozpłynęły się w próżni.

Van Atta zawył, waląc pięściami w konsolę, krople krwi kapały z jego podbródka.

— Uciekli. Uciekli. Uciekli…

Yei zachichotała.

Leo zwisał bezwładnie, przytrzymywany uprzężą fotela, a w jego gardle wzbierał śmiech.

— Udało się!

Ti popchnął hełm do góry i siedział teraz równie bezwładnie, jego twarz była blada i poorana bruzdami. Skoki wykańczały pilotów. Leo sam też czuł się tak, jakby ktoś go wywrócił na lewą stronę, ale mdłości przeszły szybko.

— Twoje zwierciadło było dobre, Leo — stwierdził Ti słabym głosem.

— Tak. Bałem się, że od napięć przy Skoku może wybuchnąć.

Ti spojrzał na niego z oburzeniem.

— Nic nie mówiłeś. A uważałem cię za takiego świetnego inżyniera.

— Słuchaj, nigdy wcześniej niczego takiego nie produkowałem — zaprotestował Leo. — Nigdy nie ma pewności. Można tylko zgadywać. — Usiadł, starając się opanować ogłupiały umysł. — Jesteśmy tutaj. Udało się nam. Ale co się dzieje na zewnątrz, czy habitat nie został uszkodzony… Silver, zobacz, co z komunikatorem.

Ona też była blada.

— O, rany. Więc to taki jest Skok?! Coś jak sześć godzin serum prawdy doktor Yei wciśnięte w jedną sekundę. Brrr. Czy będziemy to robić często?

— No, przynajmniej mam nadzieję, że tak — oznajmił Leo. Odpiął się od fotela i podleciał do Silver, żeby jej pomóc.

Przestrzeń wokół czarnej dziury była pusta. Paranoiczne wizje Lea, że wskoczą prosto na czekające statki wojskowe, nie sprawdziły się jednak, co zauważył z ulgą. Ale zaraz — zbliżał się do nich jakiś statek. I to nie zwykły towarowy statek, ale jakiś wyglądający niebezpiecznie i oficjalnie…

— To chyba coś w rodzaju statku policyjnego z Orientu IV — zgadła Silver. — Czy mamy kłopoty?

— Niewątpliwie — odezwał się doktor Minchenko, który właśnie wpłynął do kabiny. — GalacTech z pewnością tego tak nie zostawi. Wyświadczy pan nam wszystkim wielką przysługę, Graf, jeżeli pozwoli pan mnie zająć się teraz rozmowami. — Bezceremonialnie odsunął na bok Silver i Lea, przejmując komunikator. — Tak się składa, że minister zdrowia na Oriencie IV jest moim dobrym kolegą. Chociaż nie ma wielkich politycznych wpływów, jest w stanie umożliwić nam kontakt z najważniejszymi członkami rządu. Jeżeli zdołam się z nim porozumieć, będziemy w dużo lepszej sytuacji, niż gdybyśmy się starali dogadać z jakimś niższym oficerem policji albo, co jeszcze gorsze, wojskowym.

Oczy doktora Minchenki rozbłysły.

— Stosunki między GalacTechem a Orientem IV trudno w tej chwili nazwać szczególnie przyjaznymi. Na każde oskarżenie GalacTechu możemy odpowiedzieć… oszustwa podatkowe… co za możliwości…

— A co my mamy robić, kiedy pan będzie rozmawiał? — zapytał Ti.

— Lecieć dalej przed siebie — poradził doktor Minchenko.

— To jeszcze nie koniec, prawda? — odezwała się cicho Silver do Lea, kiedy odsuwali się, by nie przeszkadzać doktorowi.

— Jakoś tak mi się wydawało, że wszystkie nasze kłopoty się skończą, kiedy tylko uciekniemy od pana Van Atty.


Leo pokręcił głową. Triumfalny uśmieszek unosił w górę kąciki jego ust. Ujął delikatnie jedną z górnych dłoni Silver.

— Nasze kłopoty by się skończyły, gdyby mały Brucie w nas trafił. Albo gdyby zwierciadło wirowe wybuchło w samym środku Skoku, albo… Nie bój się kłopotów, Silver. One są dowodem tego, że życie toczy się nadal. Poradzimy sobie z nimi razem… Jutro.

Odetchnęła głęboko. Napięcie znikało z jej twarzy, ciała, rąk. Uśmiech rozjaśnił nareszcie jej oczy, które rozbłysły jak dwie gwiazdy. Wyczekująco uniosła twarz w jego stronę.

Stwierdził, że sam uśmiecha się dosyć niemądrze jak na mężczyznę dobiegającego czterdziestki. Spróbował ułożyć rysy twarzy w bardziej odpowiedni sposób. Nastąpiła chwila przerwy.

— Leo — odezwała się Silver tonem pełnym nagłego zrozumienia. — Czyżbyś był nieśmiały?

— Kto, ja? — odparł Leo.

Błękitne gwiazdy zamieniły się na chwilę w dwa całkiem drapieżne błyski. Pocałowała go. Leo, oburzony jej oskarżeniem, odpowiedział na pocałunek z jeszcze większym zaangażowaniem. Teraz była jej kolej na niemądry uśmiech. Życie wśród czworaczków, uznał Leo, może okazać się całkiem niezłe… Zwrócili twarze w stronę nowego słońca.

Загрузка...