Rozdział 6 Kalenica

Dzwoniły topory, mężczyźni śpiewali przy pracy nabożne pieśni, a budynek kościoła wielebnego Philadelphii Throwera rósł coraz wyżej nad łąkami miasteczka Vigor. Wszystko działo się o wiele szybciej, niż wielebny Thrower sobie wyobrażał. Pierwsza ściana domu bożego stanęła ledwie dzień czy dwa temu, a już pijany, jednooki Czerwony przywlókł się i przyjął chrzest, jakby sam widok kościoła był dźwignią, unoszącą go do cywilizacji i chrześcijaństwa. Jeżeli tak ciemny Czerwony, jak Lolla-Wossiky, mógł dojść do nauki Jezusa, to jakich jeszcze cudownych nawróceń może się spodziewać, gdy dom parafialny zostanie ukończony, a służba boża wielebnego Throwera potrwa dłużej?

Mimo wszystko wielebny Thrower nie był całkiem zadowolony. Żyli tu nieprzyjaciele cywilizacji o wiele silniejsi od pogańskich Czerwonych. A wszelkie znaki wskazywały, że nie ma wiele nadziei — nie tak jak wtedy, gdy Lolla-Wossiky po raz pierwszy w życiu założył odzienie białych ludzi. W szczególności psuła nastrój tego pogodnego dnia nieobecność wśród robotników Alvina Millera. Jego żona wyczerpała wszelkie możliwe usprawiedliwienia. Wrócił z wyprawy na poszukiwanie odpowiedniego młyńskiego kamienia, wypoczął przez jeden dzień, więc zgodnie ze zwyczajem powinien być teraz tutaj.

— Czyżby zachorował? — spytał Thrower. Faith przygryzła wargę.

— Kiedy mówię, że nie przyjdzie, to nie oznacza, że nie może przyjść, wielebny ojcze.

Potwierdziła tylko narastające podejrzenia Throwera.

— Chyba nie uraziłem go niechcący?

Faith westchnęła i odwróciła głowę, patrząc na belki i podpory kościoła.

— Nie, w żaden sposób nie nadepnęliście mu na odcisk, jak to mówią. — Nagle spojrzała uważniej. — A co to ma znaczyć?

Obok nagiej ściany mężczyźni wiązali liny do jednego z końców belki kalenicy, by podciągnąć ją na miejsce. Praca nie była prosta, a utrudniali ją jeszcze mali chłopcy, przewracający się na ziemi i wpadający ciągle pod nogi. To właśnie zapaśnicy zwrócili uwagę Faith.

— Al! — krzyknęła. — Alvinie Juniorze, puść go natychmiast!

Szybko postąpiła dwa kroki w stronę chmury kurzu, znaczącej heroiczne zmagania pary sześciolatków.

Wielebny Thrower nie mógł dopuścić do tak nagłego zakończenia rozmowy.

— Pani Faith — zawołał ostro. — Alvin Miller jest pierwszym osadnikiem w tej okolicy i cieszy się szacunkiem ludzi. Jeżeli z jakichś powodów zwróci się przeciw mnie, bardzo to utrudni moją służbę bożą. Możecie przynajmniej wytłumaczyć, com uczynił, że go uraziłem.

Faith spojrzała mu w oczy, jakby chciała ocenić, czy potrafi znieść prawdę.

— Poszło o wasze głupie kazanie, ojcze.

— Głupie?

— Nie mogliście o niczym wiedzieć, skoro pochodzicie z Anglii i…

— Ze Szkocji, pani Faith.

— …i kształciliście się w szkołach, gdzie nic nie wiedzą o…

— Na Uniwersytecie w Edynburgu! Dobre sobie, nie wiedzą!

— O heksagramach, znakach, urokach, zaklęciach i tym podobnych sprawach.

— Wiem, pani Faith, że korzystanie z takich mrocznych i niewidzialnych mocy jest straszliwą zbrodnią na ziemiach posłusznych Lordowi Protektorowi, choć on w swej łaskawości jedynie wygnał tych, którzy…

— No właśnie, o to mi chodziło — przerwała tryumfalnym tonem. — Raczej nie uczyli was o tym na uniwersytecie, prawda? Ale my tutaj tak żyjemy i określanie tego zabobonem…

— Nazwałem to histerią.

— Nazwa nie zmienia faktu, że to działa.

— Rozumiem, że wierzycie, iż to działa — tłumaczył cierpliwie Thrower. — Ale wszystko na świecie jest albo nauką, albo cudem. W pradawnych czasach Bóg czynił cuda, lecz ta era już minęła. Dzisiaj, jeśli pragniemy odmienić świat, nie magia lecz nauka dostarcza nam narzędzi.

Wyraz jej twarzy wskazywał, że słowa nie wywarły najlepszego wrażenia.

— Nauka — powtórzyła. — Na przykład macanie guzów na głowie.

Żeby przynajmniej próbowała ukryć swą pogardę…

— Frenologia jest młodą dziedziną wiedzy — odparł chłodno. — Wiele tam jeszcze niedociągnięć, ja jednak próbowałem ustalić…

Zaśmiała się; dziewczęcy chichot sprawił, że wydawała się zbyt młoda jak na matkę czternaściorga dzieci.

— Przepraszam, wielebny ojcze, ale przypomniałam sobie, że Measure nazwał to szukaniem rozumu. Dodał jeszcze, że w tej okolicy nie będziecie mieli szczęścia w poszukiwaniach.

Święta prawda, pomyślał wielebny Thrower. Był jednak dość rozsądny, by nie powiedzieć tego głośno.

— Pani Faith, mówiłem to wszystko, by ludzie pojęli, że na świecie powstały znakomitsze szkoły myślenia i nie ma więcej potrzeby, by wiązały nas przesądy…

Nic nie skutkowało. Jej cierpliwość wyczerpała się.

— Mój chłopak sam się prosi, żeby oberwać kijem, jeżeli nie da spokoju innym dzieciom. Wybaczcie, wielebny ojcze.

I odbiegła, by na podobieństwo gniewu pańskiego runąć na sześcioletniego Alvina i trzyletniego Calvina. Była mistrzem w robieniu wymówek. Mimo że wiatr wiał w przeciwną stronę, dokładnie słyszał jej krzyki.

Cóż za ignorancja, mruczał do siebie Thrower. Jestem tu potrzebny nie tylko jako wysłannik boży między poganami, ale jako człowiek nauki wśród zabobonnych głupców. Ktoś wyszepcze klątwę a potem — pół roku później — coś złego przytrafi się osobie, na którą klątwę rzucono. Zawsze tak jest, przynajmniej dwa razy do roku każdemu przytrafia się coś złego. A oni są przekonani, że to klątwa wywarła złowrogi efekt. Post hoc ergo propter hoc.

W Brytanii studenci uczyli się odrzucać tak elementarne błędy logiczne, gdy jeszcze studiowali trivium. Tutaj był to sposób na życie. Słusznie uczynił Lord Protektor, karząc srogo adeptów czarnej magii, choć Thrower wolałby, aby zarzucano im głupotę zamiast herezji. Oskarżenie o herezję przydawało tym bzdurom pewnej godności, jakby należało się ich bać, nie pogardzać nimi.

Trzy lata temu, tuż po uzyskaniu stopnia doktora teologii, Thrower pojął nagle, jaki błąd popełnia Lord Protektor. Pamiętał, że był to punkt zwrotny jego życia, a także pierwszy raz, kiedy odwiedził go Przybysz. Rzecz miała miejsce w niewielkim pokoiku na probostwie kościoła św. Jakuba w Belfaście, gdzie służył jako asystent pastora — jego pierwsza funkcja po wyświęceniu. Spoglądał wtedy na mapę świata, a jego wzrok zabłądził do Ameryki. Wyraźnie wyrysowano Pensylwanię, rozciągającą się na zachód od szwedzkich i duńskich kolonii, aż linie granic zanikały w nieznanej krainie za rzeką Mizzipy. I było tak, jakby mapa nagle ożyła; zobaczył tłumy ludzi przybywających do Nowego Świata. Dobrzy purytanie, lojalni wierni i zaradni ludzie interesu płynęli do Nowej Anglii; papiści, rojaliści i inne wyrzutki trafiały do krain zbuntowanych niewolników: Virginii, Karoliny i Jacobii, tak zwanych Kolonii Korony. Tacy ludzie, kiedy już znajdą sobie miejsce, pozostają w nim na zawsze.

Ale do Pensylwanii trafiali także inni: Niemcy, Holendrzy, Szwedzi i Hugenoci uciekali z własnych krajów i zmieniali kolonię Pensylwanii we wrzący kocioł, pełen najgorszego ludzkiego śmiecia na całym kontynencie. Co gorsza, oni nie chcieli zostać na miejscu. Ci tępogłowi wieśniacy lądowali w Filadelfii, przekonywali się, że zasiedlone — Thrower nie nazwałby ich „cywilizowanymi” — regiony są już zbyt zatłoczone, i natychmiast ruszali na zachód. Prosto na ziemie Czerwonych, by tam wyrąbać sobie farmę wśród puszczy. Nieważne, że Lord Protektor wyraźnie zabronił osadnictwa w tych rejonach. Co tych pogan obchodziło prawo? Chcieli ziemi, jakby samo jej posiadanie mogło zmienić chłopa w szlachcica.

A potem wizja przyszłej Ameryki zmieniła się z ponurej w naprawdę tragiczną — Thrower widział, jak z początkiem nowego wieku wybucha wielka wojna. Zobaczył, jak król Francji wysyła do Kanady tego odrażającego pułkownika z Korsyki, Bonapartego, i jak jego ludzie rozniecają niepokoje wśród Czerwonych w warownym mieście Detroit. Czerwoni runą na osadników i zniszczą ich. I chociaż to tylko wyrzutki, to jednak wyrzutki angielskie, a wizja okrucieństw popełnianych przez Czerwonych sprawiła, że Throwerowi dreszcz przebiegł po karku.

I gdyby nawet Anglicy zwyciężyli, nie zmieni to wyniku wojny. Ameryka na zachód od Appalachów nigdy nie będzie krajem chrześcijańskim. Zdobędą ją albo ci przeklęci francuscy czy hiszpańscy papiści, albo zatrzymają pogańscy Czerwoni, albo osiądą tam najbardziej zdeprawowani Anglicy, grając na nosie Chrystusowi i Lordowi Protektorowi. Jeszcze jeden kontynent przepadnie dla Pana. Wizja była tak przerażająca, że Thrower zapłakał. Sądził, że nikt go nie usłyszy, zamkniętego w małym pokoiku.

Ktoś jednak usłyszał.

— Tam czeka praca życia dla człowieka oddanego Bogu — odezwał się jakiś głos za jego plecami. Thrower odwrócił się szybko, lecz głos był łagodny i ciepły, a twarz stara i dobra. Thrower bał się tylko przez jedną chwilę, mimo że żaden śmiertelnik nie mógłby wejść do pokoju przez zamknięte drzwi i okno.

Uznawszy, że przybysz jest elementem oglądanej właśnie wizji, Thrower zwrócił się do niego z szacunkiem.

— Panie, kimkolwiek jesteś… właśnie ukazano mi przyszłość Ameryki Północnej i wygląda ona jak zwycięstwo szatana.

— Szatan zwycięża — odparł mężczyzna — gdy lud boży traci serce i złemu oddaje pole bitwy.

A potem po prostu zniknął.

Od tamtej chwili Thrower wiedział, czemu poświęci swe życie. Musi wyruszyć na pustkowia Ameryki, wybudować tam kościół i walczyć z diabłem na jego własnym terenie. Trzy lata zajęło mu zebranie pieniędzy i uzyskanie zgody zwierzchników Kościoła Szkockiego. W końcu jednak znalazł się tutaj, a belki i filary domu bożego rosły w górę, by jasnym, surowym drewnem wyzywać ciemną puszczę barbarzyństwa, z której je wyciosano.

Naturalnie, szatan musiał zwrócić uwagę na tak wspaniałe dzieło. I, oczywiście, pierwszym jego uczniem w osadzie Vigor był Alvin Miller. Wprawdzie wszyscy jego synowie pomagali przy budowie, ale Thrower wiedział, że to zasługa Faith. Ta kobieta przyznała nawet, że w głębi serca należy do Kościoła Szkockiego, choć przyszła na świat w Massachusets. Gdyby inni poszli za jej przykładem, Thrower mógł oczekiwać licznej kongregacji — pod warunkiem, że Alvin Miller wszystkiego nie zniszczy.

A zechce zniszczyć, z całą pewnością. Nieważne, że Alvin Miller poczuł się urażony czymś, co Thrower niechcący zrobił lub powiedział. Ważne, że już na samym początku nastąpił spór o magię, a przed tym konfliktem nie było ucieczki. Wytyczono linie frontu. Thrower stał po stronie nauki i chrześcijaństwa, zaś naprzeciw zajęły pozycje moce ciemności i zabobonu, zwierzęca i zmysłowa natura człowieka. Alvin Miller był przywódcą.

To dopiero początek mojej walki w sprawie Pana, pomyślał Thrower. Jeśli nie pokonam tego właśnie, pierwszego przeciwnika, już nigdy nie odniosę zwycięstwa.

— Pastorze! — krzyknął najstarszy syn Alvina, David. — Możemy już podnosić kalenicę!

Thrower ruszył ku nim, najpierw truchtem, potem przypomniał sobie o należnej powadze i resztę drogi pokonał statecznym krokiem. W Biblii nie było ani słowa, które sugerowałoby, że Pan kiedykolwiek biegał — chodził tylko, jak przystało Jego godności. Oczywiście, Paweł wygłaszał pewne komentarze na temat porządnego wyścigu, ale to tylko alegoria. Kapłan winien być cieniem Jezusa Chrystusa, chodzić jak On i reprezentować Go wobec ludzi. Tylko w ten sposób tutejsi parafianie mogą podziwiać majestat Pana. Wielebny Thrower miał obowiązek hamować żywotność swego ciała i kroczyć z godnością starca, choć miał zaledwie dwadzieścia cztery lata.

— Pobłogosławicie kalenicę? — upewnił się jeden z farmerów. To Ole, Szwed z pochodzenia, który przybył tu z wybrzeży Delaware, był więc w głębi serca luteraninem. Jednak wiedząc, że najbliższy kościół to katedra papistów w Detroit, chętnie pomagał przy budowie kościoła prezbiteriańskiego w Dolinie Wobbish.

— Istotnie — potwierdził Thrower. Położył dłoń na ciężkiej, obrobionej toporami belce.

— Wielebny Thrower! — rozległ się z tyłu dziecięcy głos, tak przenikliwy i głośny, jak może być tylko głos dziecka. — Czy to nie rodzaj czarów, to błogosławienie kawałka drewna?

Thrower obejrzał się; Faith Miller uciszyła już chłopca. Alvin Junior liczył sobie dopiero sześć lat, ale wyraźnie miał wyrosnąć na mężczyznę sprawiającego tyleż kłopotów, co jego ojciec. Może nawet więcej — Alvin Senior zachował przynajmniej dość przyzwoitości, by trzymać się z dala od budowanego kościoła.

— Mówcie dalej — poprosiła Faith. — Nie zwracajcie na niego uwagi. Nie nauczyłam go jeszcze, kiedy ma mówić, a kiedy siedzieć cicho.

Wprawdzie matka zakrywała mu dłonią usta, lecz oczy chłopca spoglądały na kapłana nieruchomo. A kiedy Thrower odwrócił się znowu, zauważył, że wszyscy dorośli przypatrują mu się wyczekująco. Musiał odpowiedzieć na pytanie tego dzieciaka; inaczej zostanie napiętnowany jako hipokryta albo głupiec — i to przez tych samych ludzi, których chciał nawrócić.

— Owszem, jeśli sądzicie, że błogosławieństwo w istocie zmienia coś w samej naturze belki — powiedział. — Wtedy byłoby czymś pokrewnym czarom. Prawda jednak jest taka, że kalenica dostarcza tylko okazji. W istocie błogosławić będę kongregację chrześcijan, jacy przyjdą pod dach tego kościoła. I nie ma w tym żadnej magii. Prosimy o pomoc i miłość bożą, nie o lekarstwo na kurzajki albo zaklęcie przeciw złemu urokowi.

— Szkoda — mruknął któryś z mężczyzn. — Przydałoby mi się lekarstwo na kurzajki.

Wszyscy się roześmiali, ale niebezpieczeństwo minęło. Kiedy kalenica powędruje do góry, wznoszenie jej będzie chrześcijańskim, nie pogańskim dziełem.

Pobłogosławił kalenicę, pamiętając o zmianie zwykłej modlitwy tak, by nie prosiła o żadne specjalne właściwości dla samej belki. Potem mężczyźni pociągnęli za linę, a Thrower z całej mocy zaintonował wspaniałym barytonem: „O Panie wśród morza wzburzonego”, by nadać pracy rytm i inspirację.

Jednak przez cały czas był świadom obecności Alvina Juniora. Nie z powodu dość kłopotliwego pytania, jakie przed chwilą chłopiec zadał. Mały był równie prostoduszny jak większość dzieci — Thrower nie sądził, by planował coś złego. Uwagę pastora przyciągała zupełnie inna sprawa, nie tyle szczególna cecha chłopca, ale raczej coś w zachowaniu otaczających go ludzi. Jakby bez przerwy na niego uważali. Nie patrzyli — nie mieliby wtedy czasu na nic innego, gdyż chłopak wciąż biegał. Raczej byli świadomi jego obecności; trochę tak, jak kucharz jest świadom obecności psa w kuchni: nie odzywa się do zwierzęcia, ale obchodzi je i przestępuje, ani na chwilę nie przerywając pracy.

Zresztą, nie tylko rodzina Alvina tak na niego uważała. Wszyscy zachowywali się podobnie: Niemcy, Anglicy, Skandynawowie, nowo przybyli i starzy osadnicy. Jak gdyby wychowanie chłopca było wspólnym przedsięwzięciem, na podobieństwo budowy kościoła czy mostu przez rzekę.

— Równo ciągnąć! Równo! — krzyknął Wastenot, który siedział przy wschodnim końcu kalenicy i kierował ruchem ciężkiej belki. Musiała pasować idealnie, by krokwie oparły się o nią równo, tworząc solidny dach.

— Za daleko! — zawołał Measure. Stał na rusztowaniu nad rozporą, na której spoczywał krótki słup, mający podtrzymywać dwie belki kalenicowe, stykające się w środku końcami. Był to kluczowy i najtrudniejszy element konstrukcji dachu: trzeba było ułożyć końce dwóch belek na szczycie słupa szerokości ledwie dwóch dłoni. Dlatego właśnie Maesure stał na górze — był bystrooki i dokładny, godny swego imienia.

— Dobrze — zawołał. — Wyżej!

— Trochę do mnie — wykrzyknął Wastenot.

— Równo! — to znowu Measure.

— Trzyma! — oznajmił Wastenot.

— Trzyma! — powtórzył Measure i stojący na ziemi poluzowali trochę. Liny opadły, a mężczyźni krzyknęli głośno, gdyż kalenica biegła teraz przez połowę długości kościoła. Nie była to katedra, ale jednak budowla imponująca jak na tak zacofaną okolicę, największa, o jakiej mógł zamarzyć ktokolwiek w promieniu stu mil dookoła. Sam fakt jej powstania dowodził, że osadnicy przybyli tu już na stałe i nikt nie zdoła ich przepędzić: ani Francuzi, ani Hiszpanie, ani Kawalerowie czy Jankesi, ani nawet dzicy Czerwoni z płonącymi strzałami.

Oczywiście, wielebny Thrower pierwszy wszedł do środka, a za nim wszyscy pozostali. Po raz pierwszy za ich pamięci niebo zostało przesłonięte belką kalenicy długości co najmniej piętnastu metrów, a i to było ledwie połową zaplanowanych wymiarów. Mój kościół, pomyślał wielebny Thrower. I już teraz piękniejszy, niż widziałem w samej Filadelfii.

Stojąc na kruchym rusztowaniu, Measure wbijał drewniany kołek przez szczelinę na końcu kalenicy w otwór na szczycie podpory. Wastenot robił to samo po przeciwnej stronie. Oba kołki miały podtrzymywać belkę, póki nie ułoży się krokwi. Gdy to nastąpi, kalenica będzie umocowana tak solidnie, że właściwie można by usunąć rozporę. Będzie jednak potrzebna do zawieszenia kandelabru, oświetlającego kościół po zmroku. Nocą w ciemności miały lśnić witraże. Oto jak wspaniałą budowlę zaplanował sobie wielebny Thrower. Niech te proste duszyczki nieruchomieją z zachwytu na jej widok, wysławiając jednocześnie chwałę bożą.

Tak właśnie myślał Thrower, gdy nagle Measure krzyknął przerażony. Wszyscy spostrzegli ze zgrozą, że główna podpora rozszczepiła się i pękła pod uderzeniem młotka o drewniany kołek, a ciężka kalenica wyskoczyła na półtora metra w górę. Wyrwała się przy tym z uchwytu Wastenota i rozłamała rusztowanie, które posypało się niby cienkie patyczki. Zdawało się, że zawisła na moment poziomo w powietrzu, po czym runęła w dół, jakby przydepnęła ją stopa Pana.

A wielebny Thrower nie patrząc wiedział, że ktoś znajdzie się pod tą belką, dokładnie w samym środku. Wiedział, bo był świadom obecności chłopca, który biegł w złą stronę, i tego, że jego własny krzyk „Alvin!” sprawi, że malec zatrzyma się w najgorszym z możliwych miejsc.

A kiedy spojrzał, wszystko było dokładnie tak, jak przewidywał: mały Al stał nieruchomo i patrzył w górę na okorowany pień, który miał zmiażdżyć go o podłogę kościoła. Nic więcej nie zostanie uszkodzone — belka spadała poziomo, więc energia uderzenia rozłoży się równo na całą podłogę. Chłopiec był zbyt mały, by choćby zakłócić upadek kalenicy. Będzie połamany, zgnieciony, a jego krew rozbryźnie się po białych deskach. Nigdy nie uda mi się zmyć tej plamy, pomyślał Thrower — szaleńczo, to prawda, ale w takiej chwili człowiek nie panuje nad własnymi myślami.

Thrower widział uderzenie, jakby było oślepiającym błyskiem światła. Słyszał trzask drewna o drewno. I krzyki. Potem znowu przejrzał na oczy i zobaczył leżącą kalenicę; jeden koniec dokładnie w tym miejscu, gdzie powinien, drugi także, ale w samym środku belka pękła na dwie części, a między nimi stał blady ze strachu mały Alvin.

Nietknięty. Chłopak był nietknięty.

Thrower nie rozumiał ani słowa po niemiecku ani szwedzku, ale wiedział, co mruczą ludzie wokół niego. Niech sobie bluźnią, pomyślał. Ja muszę zrozumieć, co się tu stało. Podszedł do chłopca i obiema dłońmi zbadał mu głowę, szukając ran. Nic; malec nie stracił nawet jednego włosa. Tyle że głowa wydawała się ciepła, nawet bardzo ciepła, jakby Alvin stał przy ogniu.

Thrower uklęknął i zbadał drewno kalenicy. Zostało rozcięte całkiem gładko, jakby w ten właśnie sposób wyrosło; na szerokość dokładnie taką, by całkiem minąć chłopca.

Matka Ala podbiegła w chwilę później; chwyciła chłopca na ręce, szlochała z ulgą i mamrotała coś nieskładnie. Alvin też płakał. Thrower jednak miał na głowie inne sprawy. Był przecież człowiekiem uczonym, a to, co widział, po prostu nie miało prawa się zdarzyć. Polecił ludziom odsunąć się od belki i zmierzył ją ponownie. Była tej samej długości jak poprzednio — wschodni koniec leżał w należytej odległości od zachodniego. Odcinek rozmiarów chłopca w samym środku zwyczajnie zniknął. Wyparował w jednym, ognistym błysku, po którym głowa Alvina i krawędzie drewna pozostały gorące jak węgle, choć nie było żadnego znaku czy śladów spalenizny.

Measure zaczął wrzeszczeć spod sklepienia. Wisiał na belce rozporowej, którą chwycił, gdy zawaliło się rusztowanie. Wantnot i Calm wspięli się w górę i sprowadzili go bezpiecznie na ziemię. Wielebny Thrower nie zwrócił na to uwagi. Myślał tylko o sześcioletnim chłopcu, który stanął pod spadającą kalenicą, a belka pękła, by zrobić dla niego miejsce. Zupełnie jak Morze Czerwone, które rozstąpiło się przed Mojżeszem na prawo i na lewo.

— Siódmy syn — mruknął Wastenot. Siedział okrakiem na kalenicy, niedaleko pęknięcia.

— Co? — nie zrozumiał wielebny Thrower.

— Nic ważnego — odparł młody człowiek.

— Powiedziałeś: „siódmy syn”. Ale to przecież mały Calvin jest siódmy.

Wastenot pokręcił głową.

— Mieliśmy jeszcze jednego brata. Umarł kilka minut po urodzeniu Alvina — znowu pokręcił głową. — Siódmy syn siódmego syna.

— Ale to znaczy, że jest szatańskim pomiotem — oświadczył przerażony Thrower.

Wastenot spojrzał na niego z pogardą.

— Może w Anglii tak uważają. Tutaj wierzymy, że ktoś taki będzie uzdrowicielem, może różdżkarzem, ale na pewno dobrym człowiekiem, kimkolwiek zostanie. — Potem chłopak przypomniał sobie coś i wyszczerzył zęby. — Szatański pomiot — powtórzył, złośliwie smakując słowa. — Dla mnie brzmi to jak histeria.

Thrower wyszedł wściekły z kościoła.

Pani Faith siedziała na zydlu i kołysała na kolanach popłakującego ciągle Alvina Juniora. Strofowała go łagodnie.

— Mówiłam ci tyle razy, żebyś uważał, gdzie biegniesz. Stale się plączesz pod nogami. Czy nie potrafisz ustać spokojnie? Można kark sobie skręcić, oglądając się za tobą…

Przerwała, widząc stojącego przed nią pastora.

— Nie martwcie się — powiedziała. — Więcej go tu nie przyprowadzę.

— Cieszę się, gdyż będzie wtedy bezpieczny. Gdybym przewidział, że kościół ma być zbudowany kosztem życia dziecka, wolałbym do końca swych dni modlić się pod gołym niebem.

Spojrzała z uwagą i dostrzegła, że całym sercem wierzy w to, co mówi.

— Nie wasza wina. Alvin zawsze był niezgrabny. Ale przeżył już wypadki, które zabiłyby zwyczajne dziecko.

— Chciałbym… chciałbym zrozumieć, co się wydarzyło.

— Podpora pękła, to jasne. Takie rzeczy się zdarzają.

— Ale… jak to możliwe, że go nie uderzyła? Belka rozpadła się, zanim doleciała do jego głowy. Mogę go obejrzeć?

— Nie ma nawet śladu.

— Wiem. Chciałbym dotknąć, żeby sprawdzić…

Wzniosła oczy do góry.

— Szukanie rozumu — mruknęła, ale cofnęła dłonie, by mógł zbadać głowę chłopca. Robił to wolno, ostrożnie, próbując precyzyjnie odczytać mapę czaszki, odnaleźć grzbiety i zgrubienia, ugięcia i zagłębienia. Nie musiał zaglądać do książki. Zresztą, przekonał się, że podręczniki opowiadały same bzdury. Wszystkie sugerowały idiotyczne uogólnienia, na przykład „Czerwony zawsze ma guz tuż za uchem; znamionuje to dzikość i kanibalizm”. Tymczasem głowy Czerwonych były równie zróżnicowane jak głowy Białych. Nie, Thrower nie ufał książkom… jednak nauczył się pewnych rzeczy o ludziach dysponujących szczególnymi umiejętnościami i o wspólnym dla nich kształcie głowy. Obmacując palcami czaszkę Alvina, z góry wiedział, co znajdzie.

Ale nie. Nie było żadnej cechy wyróżniającej ją spośród innych. Przeciętna. Tak przeciętna, jak to tylko możliwe. Tak absolutnie przeciętna, że mogłaby posłużyć za podręcznikowy przykład normalności… gdyby tylko istniał jakiś podręcznik wart przeczytania.

Cofnął ręce, a chłopiec — który przestał już płakać — odwrócił się na kolanach matki, by spojrzeć na pastora.

— Wielebny ojcze — powiedział. — Macie ręce tak zimne, że można zamarznąć.

Potem zsunął się na ziemię i odbiegł, wołając jednego z małych Niemców, z którym tak zażarcie walczył jeszcze niedawno. Faith roześmiała się smutno.

— Widzicie, jak szybko zapominają?

— I wy także — odparł.

Pokręciła głową.

— Ja nie — zapewniła. — Nigdy niczego nie zapominam.

— Przecież już się uśmiechacie.

— Ja idę dalej, wielebny ojcze. Po prostu idę dalej. To nie to samo, co zapomnieć.

Przytaknął.

— A więc… powiedzcie, coście znaleźli — poprosiła.

— Znalazłem?

— Macając guzy na głowie. Szukając rozumu. Czy ma go choć trochę?

— Jest normalny. Absolutnie normalny. W jego głowie nie ma niczego niezwykłego.

— Niczego niezwykłego? — mruknęła.

— Zgadza się.

— Gdybyście mnie pytali, to wyjątkowo niezwykła sprawa, jeśli tylko kto ma dość rozumu, żeby to zauważyć.

Podniosła zydel i odeszła, wołając po drodze Ala i Cally'ego.

Po krótkiej chwili wielebny Thrower uświadomił sobie, że miała rację. Nikt nie jest idealnie przeciętny. Każdy ma jakiś rys silniejszy od innych. To nienormalne, że Al jest tak idealnie wyważony. Jakby dysponował wszystkimi możliwymi umiejętnościami, które zaznaczają się w kształcie czaszki, i to w doskonałej równowadze. Ten dzieciak nie był przeciętny; był wyjątkowy, choć Thrower nie wiedział, na czym ta wyjątkowość mogłaby polegać. Majster do wszystkiego, ale we wszystkim dyletant? Może mistrz w każdej dziedzinie?

Przesądy czy nie, Thrower nie mógł się uspokoić. Siódmy syn siódmego syna, niezwykły kształt czaszki i cud — żadne inne określenie nie przychodziło mu do głowy… cud kalenicy. Zwyczajne dziecko zginęłoby dzisiaj. Tego wymagały prawa natury. Ale ktoś albo coś chroniło chłopca i prawo natury zostało złamane.

Kiedy ustały dyskusje, mężczyźni wrócili do pracy. Oczywiście belka była bezużyteczna, więc wynieśli obie jej części na zewnątrz. Po tym, co się zdarzyło, nie mieli zamiaru wykorzystywać tego kawałka w żadnych innych celach. Wzięli się dzielnie do pracy i przed wieczorem przygotowali nową kalenicę, odbudowali rusztowanie, a zanim zapadł zmierzch, cały szczyt dachu tkwił już na miejscu. Nikt nie wspominał o wypadku, w każdym razie nie w obecności Throwera. Ale kiedy pastor wyszedł obejrzeć pęknięty wspornik, nigdzie go nie znalazł.

Загрузка...