Przybysz siedział swobodnie na ołtarzu. Pochylony beztrosko, podpierał się lekko lewą ręką. Wielebny Thrower widział dokładnie taką samą pozę u pewnego dandysa z Camelotu, szatańskiego pomiotu mającego w pogardzie wszystkie wartości, o jakie walczyły purytańskie kościoły Anglii i Szkocji. Poczuł niepokój widząc u Przybysza taką demonstrację lekceważenia.
— Dlaczego? — zapytał Przybysz. — To, że nie potrafisz zapanować nad odruchami ciała inaczej niż siedząc prosto na krześle, nogi razem, dłonie na kolanach, palce splecione, nie oznacza jeszcze, że ja mam się zachowywać tak samo.
— Niesprawiedliwie jest karać mnie za same myśli — odparł zakłopotany Thrower.
— Sprawiedliwie, jeśli te myśli karzą mnie za moje działania. Strzeż się pychy, przyjacielu. Nie sądź, że tak jesteś cnotliwy, by sądzić czyny aniołów.
Po raz pierwszy Przybysz nazwał siebie aniołem.
— Niczym się nie nazwałem. Naucz się panować nad myślami, Thrower. Zbyt łatwo wyciągasz wnioski.
— Dlaczego przyszedłeś?
— W sprawie twórcy tego ołtarza. — Przybysz poklepał jeden z krzyży, wypalonych w drewnie przez Alvina.
— Robiłem co mogłem, ale chłopak jest niepoprawny. Wątpi we wszystko; atakuje każdą tezę teologii, jak gdyby musiała spełnić te same wymagania logiki i spójności, które obowiązują w świecie nauki.
— Innymi słowy, oczekuje, by twoje doktryny miały sens.
— Nie chce się pogodzić z tym, że pewne sprawy pozostają tajemnicą zrozumiałą tylko dla umysłu Boga. Dwuznaczności go drażnią, a paradoksy wywołują otwarty bunt.
— Nieznośny dzieciak.
— Najgorszy, jakiego znam.
Oczy Przybysza błysnęły. Thrower poczuł ukłucie w sercu.
— Próbowałem — zapewnił. — Starałem się uczynić go sługą Pana. Ale wpływ ojca…
— Słabym jest człowiek, który własne porażki tłumaczy cudzą siłą — oświadczył Przybysz.
— Jeszcze nie przegrałem. Powiedziałeś przecież, że mam czas do jego czternastych urodzin…
— Nie. Powiedziałem, że ja mam czas do jego czternastych urodzin. Ty masz go tyle, ile chłopiec będzie tu mieszkał.
— Nie słyszałem, żeby Millerowie mieli się wynieść. Sprowadzili wreszcie młyński kamień, a na wiosnę uruchomią młyn. Nie odjadą bez…
Przybysz wstał.
— Przedstawię ci pewien przypadek, wielebny. Czysto hipotetyczny. Przypuśćmy, że znalazłeś się w jednym pokoju z największym wrogiem wszystkiego, co reprezentuję. Przypuśćmy, że on choruje i leży bezbronny w łożu boleści. Jeśli wróci do zdrowia, znajdzie się poza twoim zasięgiem i będzie nadal niszczył wszystko, co ty i ja kochamy na tym świecie. Ale jeśli umrze, zwycięstwo naszej sprawy jest pewne. Przypuśćmy dalej, że ktoś włożył ci w dłoń nóż i błaga, byś wykonał na chłopcu delikatną operację. I przypuśćmy, że jeśli ześliźnie się ostrze, choćby odrobinę, nóż może przeciąć ważną arterię. A jeśli będziesz zwlekał, jego krew wypłynie tak szybko, że umrze w jednej chwili. W takim przypadku, wielebny, co byłoby twoim obowiązkiem?
Thrower czuł przerażenie. Przez całe życie przygotowywał się, by nauczać, przekonywać, napominać i objaśniać. Nigdy do tego, by popełnić czyn tak krwawy jak ten, który sugerował Przybysz.
— Nie nadaję się do takich rzeczy — odpowiedział.
— A nadajesz się do Królestwa Bożego?
— Ale Pan nakazał: „Nie będziesz zabijał”.
— Doprawdy? Czy tak właśnie powiedział Jozuemu, kiedy posyłał go do ziemi obiecanej? Czy tak powiedział Saulowi, gdy go wysłał przeciw Amalekitom?
Thrower wspomniał te mroczne wersy Starego Testamentu i zadrżał z trwogi, że sam ma dokonać podobnego dzieła. Przybysz jednak był nieubłagany.
— Najwyższy kapłan Samuel rozkazał królowi Saulowi, by zabił wszystkich Amalekitów: każdego mężczyznę i kobietę, każde dziecko. Ale Saul nie miał dość odwagi. Oszczędził króla Amalekitów i przywiózł go żywego. Za tę zbrodnię nieposłuszeństwa, jak ukarał go Pan?
— Wybrał Dawida, by został królem zamiast Saula — szepnął Thrower.
Przybysz stał tuż obok Throwera, a jego oczy oślepiały blaskiem.
— A co zrobił wtedy Samuel, najwyższy kapłan, łagodny sługa Boży?
— Rozkazał przyprowadzić do siebie Agaga, króla Amalekitów.
Przybysz naciskał dalej.
— I co zrobił Samuel?
— Zabił go — wyszeptał Thrower.
— Co mówi pismo? — ryknął Przybysz.
Ściany kościoła zadygotały, a szyby zadzwoniły w oknach.
Thrower zapłakał ze strachu, ale przytoczył słowa, których żądał Przybysz:
— Kazał stracić Agaga przed Panem.
Wśród zapadłej ciszy jedynym dźwiękiem był urywany oddech Throwera, który starał się opanować histeryczny szloch. Przybysz uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiło się wybaczenie i miłość. Potem zniknął.
Thrower padł na kolana i modlił się. O Panie, umrę dla ciebie, ale nie każ mi zabijać. Oddal ode mnie ten kielich goryczy. Jestem słaby, jestem niegodny, zdejmij to brzemię z moich ramion.
Łzy padły na ołtarz. Thrower usłyszał syk i odskoczył przestraszony. Łzy podskakiwały na ołtarzu jak woda na rozpalonej blasze. Wreszcie wyparowały.
Pan mnie odepchnął, pomyślał Thrower. Ślubowałem służyć Mu w każdej potrzebie, a kiedy zażądał czegoś trudnego, kiedy rozkazał mi być silnym jak wielcy prorocy dawnych dni, okazałem się pękniętym dzbanem w jego rękach. Nie mogłem zawrzeć przeznaczenia, które chciał wlać we mnie.
Drzwi kościoła otworzyły się nagle, wpuszczając falę mroźnego powietrza, które popłynęło nad podłogą. Kapłan poczuł dreszcze. Podniósł głowę zalękniony, że to anioł, wysłany by go ukarać.
Ale to nie był anioł. Tylko Armor-of-God Weaver.
— Nie chciałem przeszkadzać wam w modlitwie.
— Wejdźcie — zaprosił go Thrower. — Zamknijcie drzwi. W czym mogę wam pomóc?
— Nie mnie.
— Wejdźcie. Siadajcie i mówcie.
Thrower miał nadzieję, że to znak boży, to nagłe przybycie Armora właśnie w tej chwili. Członek kongregacji z prośbą o pomoc zaraz po modlitwie… z pewnością Pan chciał pokazać, że nie odepchnął Throwera.
— Chodzi o brata mojej żony — oświadczył Armor. — Tego chłopca, Alvina Juniora.
Lodowaty dreszcz grozy przebiegł Throwerowi po plecach i przemroził aż do kości.
— Znam go. O co chodzi?
— Wiecie, że zgniotło mu nogę.
— Słyszałem.
— Nie odwiedziliście go przypadkiem, zanim wyzdrowiał?
— Dano mi do zrozumienia, że nie jestem tam mile widziany.
— Możecie mi wierzyć, że źle z nim było. Zerwana cała skóra. Złamane kości. Ale po dwóch dniach wszystko się zagoiło. Nie ma nawet blizny. Trzy dni potem już chodził.
— Widocznie rana nie była tak ciężka, jak sądziliście.
— Powtarzam wam, że miał złamaną nogę i fatalną ranę. Cała rodzina była przekonana, że umrze. Chcieli dostać u mnie gwoździe do trumny. A z żalu tak zmarnieli, że pomyślałem, czy nie trzeba będzie pochować też matki i ojca małego.
— W takim razie nie mogła się całkiem wygoić.
— Nie jest całkiem zdrowa i właśnie dlatego przychodzę. Wiem, że nie wierzycie w takie rzeczy, ale mówię wam, że musieli nogę chłopaka jakoś zaczarować. Elly twierdzi, że on sam rzucił urok. Chodził nawet przez parę dni bez żadnych łupków. Ale ból nie ustępował, a teraz Alvin uważa, że w kości jest chore miejsce. Ma gorączkę.
— Wszystko da się wytłumaczyć w naturalny sposób — orzekł Thrower.
— Jak tam chcecie. Ale moim zdaniem chłopak swoimi czarami sprowadził diabła, a teraz ten diabeł pożera go żywcem od środka. Jesteście wyświęconym sługą bożym. Pomyślałem, że moglibyście przepędzić diabła w imię Pana Jezusa.
Przesądy i czary to oczywiście bzdura, ale obecność diabła w ciele chłopca była całkiem prawdopodobna. Zgadzała się z tym, co mówił Przybysz. Może Pan pragnął, by egzorcyzmować to dziecko i oczyścić je ze zła, ale nie zabijać? To była szansa, by odkupić upadek woli sprzed kilku minut.
— Pójdę — oznajmił. Narzucił na ramiona gruby płaszcz.
— Muszę was uprzedzić, że nikt w tym domu mnie nie prosił, by was sprowadzić.
— Gotów jestem stawić czoło gniewowi niewiernych — odparł Thrower. — Tylko ofiara diabelskich sztuczek budzi moją troskę, nie jego głupia i przesądna rodzina.
Alvin płonął gorączką. Teraz, za dnia, zamykali okiennice, żeby światło nie raziło go w oczy. Nocą jednak prosił, by otworzyli okna i wpuścili trochę chłodnego powietrza. Oddychał wtedy z ulgą. Przez te kilka dni, kiedy mógł chodzić, widział pokryte śniegiem łąki. Próbował sobie wyobrazić, jakby to było: leżeć teraz pod warstwą śniegu, poczuć ulgę od spalającego ciało gorąca.
Nie potrafił dostrzec małych rzeczy wewnątrz ciała. To, co zrobił z kośćmi, mięśniami i warstwami skóry, było o wiele trudniejsze niż szukanie pęknięć w skale. Ale umiał odnaleźć drogę przez labirynt własnego ciała, odszukać większe rany, pomóc im się goić. Jednak wszystko, co się tam działo, było za małe i za szybkie, by to pojąć. Widział rezultaty, ale nie zauważał elementów; nie rozumiał, jak wszystko się odbywa.
Tak samo było z tym złym miejscem w kości. Jej kawałek słabł, rozkładał się i rozpadał. Alvin widział różnicę między złym miejscem a zdrową kością, umiał określić granice choroby. Ale nie potrafił zobaczyć, co się naprawdę dzieje. Nie umiał temu zapobiec. Dlatego umierał.
Widział, że nie jest w pokoju sam. Zawsze ktoś przy nim siedział. Jeśli otworzy oczy, zobaczy mamę, tatę albo jedna z dziewcząt. Czasem nawet któregoś z braci, choć musiał wtedy zostawiać żonę i obowiązki. Dla Alvina było to pocieszeniem, ale i ciężarem. Wciąż miał wrażenie, że powinien pospieszyć się z umieraniem, by wszyscy mogli wrócić do normalnego życia.
Dzisiaj siedział przy nim Measure. Alvin przywitał się, ale właściwie nie mieli o czym mówić. Co słychać? Dziękuję, właśnie umieram; a u ciebie? Trochę ciężko tak rozmawiać. Measure opowiedział, jak razem z bliźniakami próbowali wyciosać żarno. Wybrali kamień bardziej miękki niż ten, z którym pracował Alvin, ale i tak namęczyli się strasznie.
— W końcu daliśmy spokój — stwierdził Measure. — Trzeba zaczekać, aż będziesz mógł pójść w góry i sam to zrobić.
Alvin nie odpowiedział, a później żaden z nich nie odezwał się już ani słowem. Alvin leżał spocony i czuł, jak wolno i nieubłaganie rozszerza się zgnilizna w kości. Measure siedział obok i trzymał go za rękę. Potem zaczął gwizdać.
Dźwięk zaskoczył Alvina. Był tak zapatrzony we wnętrze swego ciała, że odniósł wrażenie, jakby muzyka dobiegała z wielkiej odległości. Musiał wrócić do świata zewnętrznego, by się przekonać, co jest jej źródłem.
— Measure — chciał krzyknąć, ale z ust wydobył się tylko szept.
Gwizdanie ucichło.
— Przepraszam — odezwał się Measure. — Przeszkadzam ci?
— Nie.
Measure znów zaczął gwizdać jakąś dziwną melodię. Alvin nigdy jej chyba nie słyszał. Właściwie nie przypominała żadnej melodii. Nie powtarzała się, tylko wciąż rozbrzmiewała w nowych tonach, jak gdyby Measure wymyślał ją na bieżąco. Alvin słuchał, a melodia wydała mu się mapą, prowadzącą go przez pustkowia. Podążył za nią. Niczego nie widział, w przeciwieństwie do wędrówki z prawdziwą mapą. Melodia po prostu ukazywała mu samo centrum zdarzeń, i kiedy o czymś pomyślał, miał wrażenie, że tam właśnie stoi. Jak gdyby spoglądał na wszystkie swoje poprzednie myśli, kiedy szukał sposobu, by wyleczyć złe miejsce w kości. Tylko że teraz widział je z daleka, może z wysoka, ze szczytu góry czy z polany. Widział więcej.
Pomyślał o czymś, co dotąd nie przyszło mu do głowy. Kiedy noga była złamana ze zdartą skórą, wszyscy widzieli ranę, ale nikt nie mógł mu pomóc. Tylko on sam. Musiał naprawić wszystko od środka. A teraz nikt nie widział, co go zabija. On sam widział, ale nic nie mógł zrobić.
Więc może tym razem ktoś inny powinien go leczyć. Bez korzystania z ukrytych mocy. Niech wykona zwyczajną, normalną, krwawą operację.
— Measure — szepnął Alvin.
— Jestem tu.
— Znam sposób wyleczenia nogi.
Measure pochylił się. Alvin nie otwierał oczu, ale czuł na policzku oddech brata.
— To złe miejsce w nodze ciągle rośnie, ale jeszcze nie objęło całej kości. Nie mogę nic poradzić, ale myślę, że gdyby ktoś wyciął ten kawałek kości i wyjął go z nogi, resztę bym jakoś ponaprawiał.
— Wyciął?
— Ta piła, której używa tato do cięcia mięsa. Powinna się nadać.
— Ale na trzysta mil dookoła nie ma żadnego chirurga.
— To lepiej niech ktoś się szybko nauczy. Inaczej jestem trupem.
Measure oddychał szybciej.
— Sądzisz, że wycięcie kości uratuje ci życie?
— Nic lepszego nie wymyśliłem.
— Ale będziesz miał zupełnie poharataną nogę.
— Jeśli umrę, nie będzie mi to przeszkadzać. A życie warte jest poharatanej nogi.
— Sprowadzę tatę. — Measure odsunął krzesło i wybiegł z pokoju.
Thrower wszedł za Armorem na werandę Millerów. Nie mogą przecież odpędzić własnego zięcia, pomyślał. Niepokój okazał się bezpodstawny. Pani Faith otworzyła im drzwi, nie jej mąż-poganin.
— Wielebny Thrower! Jak to miło, że nas odwiedzacie — zawołała. Lecz ta radość była oszustwem, jeśli prawdę zdradzała wycieńczona twarz. W tym domu ostatnio nie sypiało się zbyt dobrze.
— Ja go przyprowadziłem, matko Faith — wyjaśnił Armor. — Przyszedł tylko dlatego, że go prosiłem.
— Pastor naszego kościoła jest miłym gościem w moim domu, kiedy tylko przyjdzie mu ochota tu zajrzeć.
Wprowadziła ich do dużego pokoju. Przy kominku grupa dziewcząt zszywała kwadraty na kołdrę. Podniosły głowy i spojrzały na Throwera. Najmłodszy syn, Cally, kawałkiem węgla drzewnego kreślił litery na desce.
— Cieszę się, że ćwiczysz pisanie — pochwalił Thrower.
Cally spojrzał tylko w milczeniu. W jego wzroku był cień wrogości. Najwyraźniej chłopiec był urażony, że nauczyciel widzi jego pracę w domu, który przecież powinien być sanktuarium.
— Dobrze ci idzie — pochwalił Thrower, by mały przestał się denerwować.
Cally nie odpowiedział. Pochylił się nad zaimprowizowaną tabliczką i wrócił do pracy.
Armor od razu przeszedł do rzeczy.
— Matko Faith, przyszliśmy z powodu Alvina. Wiecie, co myślę o czarach, ale nigdy dotąd nie powiedziałem nawet słowa na to, co robicie we własnym domu. Zawsze uważałem, że to wasza sprawa, nie moja. Ale chłopiec płaci za podążanie drogami zła. Rzucił urok na swoją nogę i teraz wszedł w nią diabeł, który go zabija. Dlatego sprowadziłem wielebnego Throwera, żeby wypędził z Alvina diabła.
Pani Faith była zaskoczona.
— W tym domu nie ma żadnego diabła.
Biedna kobieto, pomyślał Thrower. Gdybyś tylko wiedziała, jak dawno diabeł tu zamieszkał…
— Można się tak przyzwyczaić do obecności diabła, że w ogóle przestaje się ją zauważać.
Drzwi obok schodów otworzyły się nagle. Stanął w nich odwrócony tyłem Miller.
— Nie ja — oświadczył temu, kto został w pokoju. — Nie dotknę chłopca nożem.
Cally podskoczył na dźwięk głosu ojca. Podbiegł do niego.
— Armor sprowadził tu Throwera — zawołał. — Żeby zabił diabła.
Miller odwrócił się. Wykrzywiona twarz zdradzała jakieś trudne do określenia emocje. Spojrzał na gości, jakby ich nie poznawał.
— Dobre, mocne heksagramy chronią ten dom — oświadczyła pani Faith.
— Te heksagramy przyzywają diabła — odparł Armor. — Sądzicie, że osłaniają dom, a one odpędzają stąd Pana.
— Żaden diabeł tu nie wszedł — upierała się.
— Nie z własnej inicjatywy. Wezwaliście go swoją magią. Czarami i bałwochwalstwem zmusiliście Ducha Świętego, by opuścił wasze domostwo. A kiedy odchodzi dobro, w naturalny sposób zjawiają się diabły. Zawsze przybywają tam, gdzie mogą siać niezgodę.
Thrower zaniepokoił się: Armor za dużo mówił o sprawach, których naprawdę nie rozumiał. Lepiej, żeby po prostu zapytał, czy Thrower może się pomodlić przy łożu boleści chłopca. Tymczasem Armor wyznaczał linie bitwy, która wcale nie powinna się zacząć.
A jakiekolwiek myśli krążyły po głowie Millera, było jasne, że nie należy go prowokować. Wolnym krokiem podszedł do Armora.
— Więc mówicie, że to, co przychodzi do domu by siać niezgodę, to diabeł?
— Daję świadectwo jako człowiek miłujący Pana naszego, Jezusa… — zaczął Armor, ale nie zdołał dokończyć swego kazania. Miller chwycił go za kołnierz kurtki i pasek spodni, po czym ustawił przodem do wyjścia.
— Niech ktoś lepiej otworzy te drzwi! — ryknął. — Jeśli nie chcecie, żebym w nich wybił dziurę!
— Co ty wyprawiasz, Alvinie Millerze? — krzyknęła jego żona.
— Wypędzam diabła!
Cally otworzył drzwi, a Miller wyprowadził zięcia za próg i pchnął nocno. Warstwa śniegu stłumiła gniewny wrzask Armora. Potem lie było go już słychać, ponieważ Miller zamknął i zaryglował drzwi.
— Doprawdy, bohaterski wyczyn — stwierdziła pani Faith. — Wyrzucić z domu męża własnej córki.
— Zrobiłem tylko to, czego według jego własnych słów żąda od nas Dan. — Miller spojrzał groźnie na pastora.
— Armor wypowiadał jedynie własne opinie — rzekł łagodnie Thrower.
— Jeśli tkniesz palcem duchownego — zagroziła pani Faith — do końca swych dni będziesz spał w chłodnym łożu.
— Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby go dotknąć — odparł Miller. — Ale moim zdaniem, jeśli ja trzymam się z daleka od jego domu, to i on powinien omijać mój.
— Nie wierzycie w siłę modlitwy — stwierdził Thrower.
— Wszystko zależy od tego, kto się modli, a kto słucha.
— W każdym razie wasza żona wyznaje religię Jezusa Chrystusa, a ja zostałem powołany i wyświęcony na kapłana tej religii. Ona i ja wierzymy, że moja modlitwa u łoża chłopca może pomóc przy jego rekonwalescencji.
— Jeśli w modlitwie używacie takich słów, to naprawdę cud, że Bóg rozumie, o co wam chodzi.
— Wolno wam nie wierzyć, że modlitwa pomoże — przekonywał Thrower. — Ale przecież na pewno nie zaszkodzi.
Miller spoglądał na przemian na pastora i na żonę. Thrower był pewien, że gdyby nie było tu Faith, gryzłby już śnieg obok Armora. Ale Faith była i wypowiedziała groźbę Lizystraty. Mężczyzna nie płodzi czternaściorga dzieci, jeśli nie pociąga go łoże małżeńskie.
Miller poddał się.
— Wejdźcie — przyzwolił. — Ale nie męczcie chłopca zbyt długo.
— Nie dłużej niż parę godzin — zgodził się wdzięczny Thrower.
— Minut! — nie ustępował Miller.
Lecz Thrower zmierzał już do drzwi obok schodów, a Miller nie próbował go zatrzymać. Pastor był zadowolony. Jeśli będzie trzeba, może na długie godziny pozostać przy łożu chłopca. Zamknął drzwi; ci poganie nie powinni mu przeszkadzać.
— Alvinie — zaczął.
Chory leżał sztywno pod kocem. Krople potu lśniły mu na czole. Oczy miał zamknięte. Po chwili jednak poruszył lekko wargami.
— Wielebny Thrower — szepnął.
— Ten sam, Alvinie. Przyszedłem się modlić, by Pan nasz uwolnił twoje ciało od diabła, który sprowadził chorobę.
Znów cisza, jakby słowa pastora docierały do chłopca z opóźnieniem, i z takim samym opóźnieniem wydobywała się odpowiedź.
— Nie ma żadnego diabła.
— Trudno od dziecka oczekiwać biegłości w kwestiach religijnych. Ale musisz wiedzieć, że ci tylko zostaną uzdrowieni, którzy mają dość wiary w uzdrowienie.
Poświęcił kilka minut na przypomnienie chłopcu historii córki setnika i opowieści o kobiecie z chorobą krwi, która tylko dotknęła szaty Zbawiciela.
— Wspomnij, co jej powiedział: Wiara cię uzdrowiła. Właśnie tak, Alvinie Millerze. Musisz mocno wierzyć, nim Pan da ci zdrowie.
Chłopiec milczał. Thrower użył całej swej elokwencji, więc byłby urażony, gdyby Alvin zasnął. Wyciągnął rękę i długim palcem szturchnął chorego w ramię.
Alvin odsunął się.
— Słyszałem was — wymruczał.
Niedobrze, że chłopiec wciąż był posępny. Przecież wysłuchał słowa bożego, które zsyła światło.
— I co? — zapytał. — Wierzysz?
— W co?
— W pismo. W Boga, który cię uzdrowi, jeśli tylko zmięknie twoje serce.
— Wierzę — szepnął Alvin. — W Boga.
To powinno wystarczyć. Ale Thrower za dobrze znał historię religii, by nie pytać o szczegóły. Wyznanie wiary w bóstwo to za mało. Wiele istnieje bóstw, a wszystkie prócz jednego są fałszywe.
— W którego Boga wierzysz, Alu Juniorze?
— W Boga.
— Nawet pogański Maur modli się do czarnego kamienia Mekki i nazywa go Bogiem! Czy wierzysz w Boga prawdziwego i czy wierzysz właściwie? Nie; rozumiem, że jesteś zbyt słaby i trawiony gorączką, by wyjaśnić zasady swej wiary. Będę zadawał ci pytania, a ty odpowiesz, czy wierzysz. Tak albo nie.
Alvin leżał nieruchomo i czekał.
— Alvinie Millerze, czy wierzysz w Boga bezcielesnego, niepodzielnego i nie znającego pasji? Wielkiego Stwórcę, który nie został Stworzony, który przebywa wszędzie, ale którego granic nie da się odnaleźć?
Chłopiec zastanawiał się przez chwilę.
— To przecież zupełnie bez sensu.
— Nie musi mieć sensu dla umysłu przykutego do ciała materialnego — wyjaśnił Thrower. — Pytam jedynie, czy wierzysz? Wierzysz w Jedynego, co siedzi na szczycie nieskończonego tronu? W Istotę tak ogromną, że wypełnia wszechświat cały, a tak przenikliwą, że mieszka w twoim sercu?
— Jak może siedzieć na szczycie czegoś, co nie ma szczytu? — zapytał Alvin. — Jak coś tak wielkiego może się zmieścić w moim sercu?
Chłopiec był zbyt niewykształcony i prostoduszny, by pojąć złożony paradoks teologii. Jednak gra szła nie tylko o jego życie czy nawet duszę. Toczyła się o wszystkie dusze, które — jak mówił Przybysz — ten chłopiec doprowadzi do zguby, jeśli nie zostanie nawrócony na prawdziwą wiarę.
— W tym tkwi piękno. — W głosie Throwera zagrały głębokie emocje. — Bóg przekracza granice naszego rozumienia; a jednak w swej nieskończonej miłości zniża się do nas, by nas zbawić mimo naszej głupoty i ignorancji.
— Czy miłość nie jest pasją?
— Widzę, że masz kłopot z ideą Boga — stwierdził Thrower. — Postawię zatem kolejne pytanie, może nawet ważniejsze. Czy wierzysz w bezdenną otchłań piekła, gdzie niegodziwcy wiją się w płomieniach i nigdy się nie spalą? Czy wierzysz w Szatana, wroga Pana naszego, który pragnie porwać twą duszę i na zawsze uwięzić w swym królestwie, by tam torturować przez całą wieczność?
Alvin uniósł się nieco i pochylił głowę w stronę Throwera, choć nadal nie otwierał oczu.
— W coś takiego mógłbym uwierzyć — odparł.
Więc to tak, pomyślał kapłan. Chłopak ma jakieś doświadczenia z diabłem.
— Czy go widziałeś, moje dziecko?
— A jak wygląda wasz diabeł?
— Nie jest mój. A gdybyś słuchał kazań, wiedziałbyś, bo opisywałem go po wielekroć. Tam, gdzie człowiek ma włosy na głowie, diabeł ma rogi bawołu. Gdzie człowiek ma ręce, diabeł ma szpony niedźwiedzia. Ma kopyta kozła, a głos jego jest rykiem głodnego lwa.
Ku zdumieniu Throwera, chory uśmiechnął się, a jego pierś zadrgała od bezgłośnego chichotu.
— I wy nas uważacie za przesądnych — powiedział.
Gdyby Thrower nie widział na własne oczy, że chłopiec śmieje się radośnie słuchając opisu potwornego Lucyfera, nie uwierzyłby, że diabeł tak mocno pochwycił duszę dziecka. Musiał uciszyć ten śmiech. To przecież obraza Pana!
Cisnął Biblię na pierś chorego, Alvin głośno wypuścił powietrze. Thrower przycisnął dłonią świętą księgę i poczuł, jak umysł wypełniają mu natchnione słowa. Wykrzyknął z pasją, jakiej nie doznał jeszcze nigdy:
— Szatanie, odpędzam cię w imię Pana! Nakazuję ci opuścić tego chłopca, ten pokój, ten dom i nie wracać już nigdy! Nigdy już nie próbuj opanować duszy w tym domostwie; inaczej gniew boży zniszczy piekło po jego najdalsze granice!
Cisza. Słychać było tylko ciężki oddech chłopca. Panował taki spokój, a w sercu pastora taka prawość, że nie miał wątpliwości, iż diabeł wysłuchał oracji i wycofał się natychmiast.
— Wielebny pastorze — odezwał się Alvin.
— Tak, synu?
— Czy możecie już zdjąć mi z piersi Biblię? Jeśli były we mnie jakieś diabły, to chyba wszystkie już uciekły.
Znowu zaczął się śmiać. Biblia podskakiwała pod dłonią Throwera.
W jednej chwili radość kapłana zmieniła się w gorycz rozczarowania. Chłopiec potrafił śmiać się z diabelską złośliwością, gdy sama Biblia spoczywała mu na piersi, a zatem żadna potęga nie zdoła oczyścić go ze zła. Przybysz miał rację. Thrower nie powinien odmawiać udziału w wielkim dziele, do którego został powołany. Mógł zabić tę Bestię Apokalipsy, ale był zbyt słaby, zbyt sentymentalny, by odpowiedzieć na boskie wezwanie. Mogłem zostać Samuelem, który zarąbał na śmierć nieprzyjaciela Pana. A zostałem Saulem, słabeuszem, co nie umie zabić tego, kto ma zginąć zgodnie z wolą Boga. Teraz, kiedy chłopiec powstanie z łoża obdarzony mocą Szatana, będę wiedział, że zwycięża, ponieważ byłem za słaby.
Poczuł, że w pokoju jest straszliwie gorąco i duszno. Pot przesiąkał mu ubranie. Oddychał z trudem. Ale cóż w tym dziwnego? Wyczuwał przecież płomienny oddech piekła. Dysząc pochwycił Biblię i wzniósł ją między sobą a chichoczącym dzieckiem Szatana. I uciekł.
Za drzwiami przystanął zdyszany. Przerwał jakąś rozmowę, ale niemal tego nie zauważył. Cóż znaczyły rozmowy ciemnych ludzi w porównaniu z tym, czego właśnie doświadczył? Przebywałem w obecności sługi Szatana, skrywającego się pod postacią chłopca. Lecz jego szyderstwa zdradziły go. Powinienem rozpoznać go już dawno, kiedy stwierdziłem, że ma tak idealnie przeciętną głowę. Tylko imitacja może być równie doskonała. To dziecko nigdy nie było prawdziwe. Ach, gdybym miał moc dawnych proroków, by pokonać wroga i zanieść trofeum Panu!
Ktoś ciągnął go za rękaw.
— Źle się poczuliście, wielebny?
To pani Faith… Wielebny Thrower nie myślał jej odpowiadać. Szarpnięcie odwróciło go przodem do kominka. Na półce dostrzegł jakąś rycinę, lecz w podnieceniu nie od razu rozpoznał, co przedstawia. Wydawało mu się, że to twarz duszy potępionej, otoczonej wijącymi się mackami. Płomienie, pomyślał. Tak, na pewno. A to dusza tonąca w siarce, gorejąca w piekielnym ogniu. Obraz sprawiał cierpienie, ale i satysfakcję. Dowodził bowiem, jak bliskie więzy łączą tę rodzinę z piekłem. Thrower stał oto wśród nieprzyjaciół. Wspomniał wersy psalmisty: osaczają mnie byki Baszanu; policzyć mogę wszystkie moje kości; Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
— Tutaj — powiedziała pani Faith. — Usiądźcie.
— Jak się czuje Alvin? — chciał wiedzieć Miller.
— Alvin? — powtórzył Thrower. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Chłopiec jest potworem z Szeolu, a wy pytacie, jak się czuje? — Tak dobrze, jak można by się spodziewać.
Przestali zwracać na niego uwagę i wrócili do rozmowy. Powoli zaczynał rozumieć, o czym mówią. Alvin chciał chyba, żeby ktoś wyciął chorą część kości. Measure przyniósł nawet z szopy piłę o drobnych zębach. Trwał spór między Faith a Measure'em, bo Faith nie życzyła sobie, by ktoś ciął piłą jej syna. I drugi, między Millerem a tamtą dwójką, gdyż Miller nie chciał tego zrobić, a Faith zgodziłaby się tylko wtedy, gdyby ojciec Alvina przeprowadził operację.
— Jeżeli uważasz, że trzeba to zrobić — powiedziała Faith — to nie rozumiem, jak możesz komu innemu pozwolić ciąć własnego syna.
— Nie mogę — upierał się Miller.
Thrower pomyślał, że Miller się boi. Boi się dotknąć nożem swego syna.
— Prosił, żebyś ty to zrobił, tato. Powiedział, że narysuje, gdzie ciąć. Zaznaczy na nodze. Ty tylko natniesz kawałek skóry i odciągniesz na bok. Pod spodem będzie kość. Wytniesz w niej klin i usuniesz chore miejsce.
— Nigdy nie zemdlałam — wtrąciła Faith. — Ale teraz słabo mi się robi.
— Jeśli Al Junior mówi, że tak trzeba zrobić, to róbcie! — zawołał Miller.
— Ale ja nie mogę.
Wtedy właśnie na wielebnego Throwera niby światło w mroku spłynęła łaska. Dostrzegł sposób, by odpokutować swą słabość. Najwyraźniej Pan stworzył mu dokładnie taką okazję, jaką zapowiedział Przybysz. Okazję, by chwycić nóż, rozciąć nogę chłopca, a potem przypadkiem, tylko przypadkiem przebić arterię i pozwolić, by wraz z krwią uszło życie. W kościele cofnął się przed tym czynem, gdyż sądził, że Alvin jest zwykłym chłopcem. Teraz zrobi to chętnie wiedząc, że to czyste zło ukryte pod postacią dziecka.
— Ja pomogę — oznajmił.
Spojrzeli na niego zaskoczeni.
— Nie jestem chirurgiem — mówił dalej. — Ale mam pewną wiedzę z anatomii. Jestem uczonym.
— Guzy na głowie — burknął Miller.
— Zarzynaliście kiedyś bydło albo świnie? — zapytał Measure.
— Measure! — Faith była wstrząśnięta. — Twój brat nie jest zwierzęciem!
— Chciałem tylko wiedzieć, czy zwymiotuje na widok krwi.
— Widywałem już krew — odparł Thrower. — I nie żywię lęku, skoro operacja ma przynieść ocalenie.
— Wielebny, nie możemy cię prosić o tak wiele — oświadczyła pani Faith.
— Teraz widzę, że to chyba natchnienie sprowadziło mnie dzisiaj w to miejsce, choć przez wiele lat omijałem ten dom.
— To mój tępogłowy zięć was sprowadził — rzucił zaczepnie Miller.
— No cóż, tak tylko pomyślałem. Widzę przecież, że nie chcecie powierzyć mi operacji. Nie mam pretensji. Wprawdzie chodzi o życie waszego syna, ale to niebezpieczna rzecz, gdy obcy rozcina nożem ciało dziecka.
— Nie jesteście obcy — upierała się Faith.
— A jeśli coś się nie uda? Jeśli popełnię błąd? Poprzedni uraz mógł zmienić bieg niektórych naczyń krwionośnych. Mogę rozciąć arterię, a chłopiec w kilka chwil wykrwawi się na śmierć. Wtedy będę miał jego życie na sumieniu.
— Pastorze — oświadczyła Faith. — Nie możemy obwiniać was o przypadek. Możemy tylko spróbować.
— Jeśli czegoś nie zrobimy, on umrze — wtrącił Measure. — Mówi, że trzeba operować natychmiast, zanim choroba się rozszerzy i dokona spustoszeń.
— Może któryś z waszych starszych synów? — zaproponował Thrower.
— Nie ma czasu, żeby ich sprowadzić! — krzyknęła Faith. — Alvinie, dałeś chłopcu własne imię. A teraz chcesz, by umarł, bo nie możesz znieść w domu kaznodziei?
Miller pokręcił głową.
— Zróbcie to zatem — zgodził się przygnębiony.
— Alvin wolałby ciebie, tato — zauważył Measure.
— Nie! — krzyknął gniewnie Miller. — Ktokolwiek inny będzie lepszy. Lepszy nawet on niż ja.
Thrower dostrzegł zawód, wręcz pogardę na twarzy syna. Wstał i podszedł do Measure'a, który siedział, trzymając w rękach nóż i piłę do kości.
— Młody człowieku — powiedział. — Nie posądzaj bliźniego o tchórzostwo. Nie wiesz, jakie powody skrywa w swoim sercu.
Obejrzał się. Miller był zaskoczony, ale patrzył na niego z wdzięcznością.
— Daj mu narzędzia — polecił.
Measure podał nóż i piłę. Thrower wyjął chusteczkę i starannie zawinął instrumenty.
To nie było trudne. Wystarczyło kilka chwil, a sami go prosili, by chwycił nóż, z góry wybaczając wszystkie wypadki, jakie mogą się zdarzyć. Nawet Alvin Miller po raz pierwszy okazał mu przychylność. Oszukałem was wszystkich, myślał. Jestem godnym przeciwnikiem waszego piekielnego władcy. Okłamałem wielkiego kłamcę. Nim minie godzina, odeślę do piekła jego grzeszny pomiot.
— Kto przytrzyma chłopca? — zapytał. — Nawet napojony winem podskoczy z bólu, jeśli ktoś nie będzie go trzymał.
— Ja go przytrzymam — zgodził się Measure.
— Nie zechce wina — dodała Faith. — Mówi, że musi zachować jasny umysł.
— Ma dopiero dziesięć lat — zdziwił się Thrower. — Musi posłuchać, jeśli każecie mu wypić.
Faith pokręciła głową.
— Sam wie, co dla niego najlepsze. Dzielnie znosi ból. Nie widzieliście jeszcze takiego dzielnego chłopca.
Oczywiście, że nie widziałem, pomyślał Thrower. Diabeł w jego ciele rozkoszuje się bólem i nie chce wina, które zmniejszyłoby tę rozkosz.
— Nie zwlekajmy. — Wszedł do pokoju Alvina i odrzucił koc. Chłopiec zadrżał z zimna, choć nadal pocił się od gorączki. — Mówiliście, że zaznaczył miejsce, gdzie trzeba ciąć.
— Al — odezwał się Measure. — Wielebny Thrower przeprowadzi operację.
— Tata — szepnął Alvin.
— Nie warto go prosić. Nie chce i już.
— Na pewno nie chcesz wina? — upewniła się Faith.
— Nie. — Alvin zaszlochał. — Nic się nie stanie, jeśli tato będzie mnie trzymał.
— Już moja w tym głowa, żeby tak zrobił. Nie musi ciąć, ale będzie tutaj, przy dziecku, albo skończy zaklinowany w kominie.
Wybiegła.
— Chłopiec miał zaznaczyć miejsce — przypomniał Thrower.
— Al, posadzę cię. Mam tu kawałek węgla. Narysuj na nodze, gdzie trzeba naciąć skórę.
Alvin jęknął, gdy Measure uniósł go do pozycji siedzącej. Jednak ręka mu nie drżała, gdy wyrysował na goleni duży prostokąt.
— Tnijcie od dołu. Górny bok ma zostać złączony. — Mówił powoli i chrapliwie, jakby każde słowo wymagało wysiłku. — Measure, przytrzymasz skórę, kiedy pastor będzie ciął kość.
— Mama musi się tym zająć. Ja będę cię trzymał, żebyś się nie ruszył.
— Nie ruszę się — zapewnił Alvin. — Jeśli będzie przy mnie tato. Miller wszedł wolno, prowadzony przez żonę.
— Przytrzymam cię — powiedział. Stanął na miejscu Measure'a, za Alvinem. Objął go ramionami. — Trzymam cię — powtórzył.
— Dobrze więc — rzekł Thrower.
Czekał, co dalej. Czekał tak długą chwilę.
— Nie zapomnieliście o czymś, wielebny? — zapytał Measure.
— O czym? — nie zrozumiał pastor.
— O nożu i pile.
Thrower spojrzał na zwiniętą w lewej dłoni chustkę. Pusta.
— Przecież były tutaj.
— Po drodze odłożyliście je na stół — wyjaśnił Measure.
— Przyniosę — zawołała pani Faith. Wybiegła z pokoju. Czekali na nią, czekali i czekali. Wreszcie Measure miał tego dość.
— Nie rozumiem, co ją zatrzymało.
Thrower wyszedł wraz z nim. Pani Faith z córkami zszywała kwadraty kołdry.
— Mamo — zawołał Measure. — Co z nożem i piłą?
— Wielkie nieba. Nie mam pojęcia, co się ze mną stało. Zupełnie zapomniałam, po co tu przyszłam.
Chwyciła narzędzia i pomaszerowała do pokoju chorego. Measure skinął na pastora i ruszył za nią. Teraz, pomyślał Thrower. Teraz uczynię to, czego zażądał ode mnie Pan. Przybysz się przekona, że jestem prawdziwym sługą Zbawiciela. Zapewnię sobie niejsce w niebie. Nie tak, jak ten nieszczęsny grzesznik, cierpiący w ogniu piekielnym.
— Wielebny — zapytał Measure. — Co tu robicie?
— Ten obraz — odparł Thrower.
— Co z nim?
Thrower dokładniej obejrzał rycinę nad kominkiem. To wcale nie była dusza potępiona. Obraz przedstawiał śmierć najstarszego syna Millerów, Vigora. Przynajmniej z dziesięć razy słyszał tę historię. Ale dlaczego stał teraz i przyglądał się, kiedy w sąsiednim pokoju miał o spełnienia wielką i straszną misję?
— Wszystko w porządku?
— W doskonałym porządku — zapewnił Thrower. — Chciałem tylko pomodlić się w ciszy przez chwilę i pomedytować, zanim przystąpię o operacji.
Wszedł dumnym krokiem i usiadł na krześle przy łóżku, gdzie drżące dziecię Szatana oczekiwało na ostrze noża. Rozejrzał się, szukając narzędzi tego błogosławionego mordu. Nigdzie ich nie widział.
— Gdzie nóż? — zapytał.
Faith spojrzała na Measure'a.
— Nie przyniosłeś go?
— Przecież to ty miałaś narzędzia, mamo.
— Ale zabrałeś je, kiedy wyszedłeś po pastora.
— Naprawdę? — zmieszał się Measure. — Musiałem je gdzieś odłożyć.
Wstał i wyszedł.
Thrower zaczynał pojmować, że dzieje się coś dziwnego, choć nie zumiał dokładnie, co właściwie. Podszedł do drzwi i czekał na powrót Measure'a.
Cally stanął przy nim. Trzymał w ręku swoją tabliczkę.
— Chcecie zabić mojego brata? — zapytał.
— Nawet nie myśl o takich rzeczach — odparł pastor.
Measure z zakłopotaniem wręczył kapłanowi instrumenty.
— Trudno w to uwierzyć, ale zwyczajnie położyłem je nad kominkiem — wyjaśnił.
Wyminął Throwera i wszedł do pokoju.
W chwilę później pastor wszedł także i zajął miejsce przy odsłoniętej nodze, na której Alvin dokładnie wyrysował czarny czworobok.
— Gdzie je zostawiliście? — zdziwiła się Faith.
Thrower spostrzegł, że nie ma w ręku noża ani piły. Nie mógł tego zrozumieć. Przecież Measure wręczył mu je przed drzwiami. Więc gdzie zginęły?
W drzwiach stanął Cally.
— Po co mi je daliście? — zapytał.
Rzeczywiście, trzymał narzędzia.
— Dobre pytanie. — Measure zmarszczył czoło i spojrzał podejrzliwie na kapłana. — Dlaczego daliście je Cally'emu?
— Nie dałem. To ty musiałeś dać je chłopcu.
— Włożyłem je wam prosto w ręce — przypomniał Measure.
— Pastor mi je dał — oświadczył Cally.
— Przynieś tutaj — poleciła matka.
Chłopiec wszedł posłusznie, niosąc narzędzia jak łupy wojenne. Jak przy ataku wielkiej armii. A tak, wielkiej armii, jak armia Izraelitów, którą Jozue prowadził do ziemi obiecanej. Tak nieśli broń, wysoko nad głowami, gdy maszerowali wokół murów Jerycha. Maszerowali i maszerowali. I maszerowali. A siódmego dnia stanęli, dmuchnęli w trąby i krzyknęli głośno, mury runęły, a oni wznieśli nad głowami miecze i noże, by wpaść do miasta i zabijać mężczyzn, kobiety i dzieci. Zabijać nieprzyjaciół Pana, by oczyścić z zepsucia ziemię obiecaną. By przygotować ją na przyjęcie ludu bożego. Gdy minął dzień, wszyscy byli zlani krwią. Jozue, wielki prorok Boga, stanął wśród nich z zakrwawionym mieczem nad głową i zakrzyknął. Co zakrzyknął?
Nie pamiętam. Gdybym tylko sobie przypomniał, zrozumiałbym, czemu stoję na drodze między ośnieżonymi drzewami.
Wielebny Thrower spojrzał na swoje dłonie. Potem na drzewa. W jakiś sposób znalazł się o pół mili od domu Millerów. Nie włożył nawet płaszcza.
I wtedy doznał oświecenia. Wcale nie oszukał diabła. Szatan przeniósł go tutaj w mgnieninu oka, by nie pozwolić na zabicie Bestii. Thrower nie wykorzystał swej szansy na wielkość. Oparł się o zimny, czarny pień i zapłakał gorzko.
Cally wszedł do pokoju, wznosząc narzędzia nad głową. Measure był gotów, by mocno pochwycić nogę, gdy nagle Thrower wstał i wyszedł tak prędko, jakby spieszył się do wygódki. Mama spojrzała zaniepokojona.
— Pastorze! — krzyknęła. — Dokąd idziecie?
Ale Measure zrozumiał wszystko.
— Nie zatrzymuj go, mamo — powiedział.
Słyszeli, jak otwierają się frontowe drzwi. Ciężkie kroki kapłana zadudniły na deskach werandy.
— Cally, idź zamknąć drzwi — polecił Measure.
Przynajmniej raz Cally posłuchał bez protestów. Mama spojrzała na Measure'a, potem na tatę, potem znów na Measure'a.
— Nie rozumiem, dlaczego wyszedł tak nagle.
Measure posłał jej krótki półuśmiech.
— Ty rozumiesz, tato. Prawda?
— Może.
— Te noże i ten pastor nie mogą być równocześnie w jednym pokoju z Alem Juniorem — wytłumaczył matce Measure.
— Ale dlaczego? Przecież miał operować!
— Teraz już na pewno nie będzie.
Nóż i piła leżały na posłaniu.
— Tato?
— Ja nie.
— Mamo?
— Nie mogę — jęknęła Faith.
— No tak — westchnął Measure. — Rozumiem, że właśnie zostałem chirurgiem.
Alvin był trupio blady. Wyglądał jeszcze gorzej, niż z wypiekami gorączki. Zdobył się jednak na uśmiech.
— Chyba tak — wyszeptał.
— Mamo, przytrzymasz ten płat skóry.
Przytaknęła.
Measure chwycił nóż i przycisnął ostrze do dolnego boku czworokąta.
— Measure — szepnął Al Junior.
— Słucham, Alvinie?
— Wytrzymam ból i nie ruszę się, jeśli będziesz gwizdał.
— Nie zapamiętam melodii, jeśli mam przy tym ciąć prosto.
— Nie potrzebuję melodii.
Measure spojrzał mu w oczy. Nie miał wyboru; musiał spełnić prośbę brata. Przecież to jego noga. Jeśli Alvin życzył sobie pogwizdującego chirurga, będzie go miał. Measure zaczerpnął tchu i zaczął gwizdać. Żadną melodię, same pojedyncze nuty. Przyłożył ostrze do czarnej linii i naciął. Najpierw płytko, gdyż Al jęknął cicho.
— Gwiżdż dalej — wyszeptał. — Tnij do kości.
Measure zagwizdał znowu. Tym razem cięcie było mocne i szybkie. Aż do kości w samym środku kreski. I głębokie nacięcia po bokach. Potem wcisnął ostrze pod oba rogi i uniósł warstwę skóry i mięśni. Z początku rana krwawiła dość silnie, ale zaraz przestała. Measure domyślił się, że Alvin zrobił coś ze swoim ciałem i zatrzymał krew.
— Faith — rzucił tato.
Mama przytrzymała krwawy płat skóry. Alvin wyciągnął drżącą dłoń i palcem nakreślił klin na poplamionej czerwienią kości własnej nogi. Measure odłożył nóż i ujął piłę. Cięła zgrzytając obrzydliwie, lecz Measure tylko gwizdał i ciął, ciął i gwizdał. Po chwili trzymał w ręku kawałek krwawego klina. Niczym się nie różnił od pozostałej części.
— Jesteś pewien, że to właściwe miejsce? Al wolno skinął głową.
— Wyciąłem wszystko?
Al siedział przez chwilę nieruchomo. Wreszcie przytaknął.
— Chcesz, żeby mama zaszyła ranę? Al nie odpowiedział.
— Zemdlał — oznajmił tato.
Krew popłynęła znowu, tylko trochę. Sączyła się do rany. Mama miała igłę z nitką w małej poduszeczce zawieszonej na szyi. W jednej chwili zakryła ranę płatem skóry i zaczęła zszywać drobnym, ciasnym ściegiem.
— Gwiżdż dalej, Measure — poprosiła.
Gwizdał więc, a ona szyła. Gwizdał, gdy bandażowali nogę. Alvin spał jak niemowlę. Potem wszyscy troje stanęli obok łóżka. Tato bardzo delikatnie położył dłoń na czole chorego.
— Gorączka chyba minęła — oznajmił.
Measure pogwizdywał skocznie, kiedy cała trójka wychodziła cicho z pokoju.