Rozdział 9 Bajarz

Bajarz pamiętał jeszcze te czasy, kiedy mógł wspiąć się na drzewo w tej okolicy i zobaczyć setkę mil kwadratowych puszczy. Czasy, kiedy dęby żyły po sto lat albo i więcej, a ich wciąż grubsze konary tworzyły prawdziwe góry drewna. Czasy, kiedy liście rosły tak gęsto, że w lesie spotykało się kawałki ziemi zupełnie nagiej z braku światła.

Ten świat wiecznego zmierzchu zanikał. Wciąż istniały obszary dziewiczej puszczy, gdzie Czerwoni skradali się ciszej od jeleni; Bajarz czuł się tam, jakby wkroczył do katedry najszczerzej wielbionego Boga. Miejsca takie spotykał jednak rzadko. W ostatnim roku swych wędrówek nieczęsto trafiał mu się dzień, gdy ze szczytu drzewa nie dostrzegał żadnej przerwy w pokrywie lasu. Cały region pomiędzy Hio i Wobbish został zasiedlony niezbyt gęsto, ale równomiernie. Choćby teraz, siedząc na wierzbie rosnącej na szczycie pagórka, Bajarz dostrzegał ze trzy tuziny ognisk, wysyłających kolumny dymu ku chłodnemu, jesiennemu niebu. I wszędzie widział wykarczowaną puszczę, zaorane i obsiane pola, zebrane plony. Tam, gdzie wielkie drzewa osłaniały ziemię przed okiem niebios, teraz porośnięty szczeciną ściernisk grunt leżał obnażony, czekając na zimę, by zakryła jego nagość.

Bajarz przypomniał sobie własną wizję pijanego Noego. Stworzył rycinę przedstawiającą to zdarzenie dla nowej edycji Księgi Rodzaju, przeznaczonej dla szkółek niedzielnych obrządku szkockiego. Nagi Noe z otwartymi ustami wciąż ściska w palcach puchar; obok Cham śmieje się pogardliwie; Jafet i Sem podchodzą tyłem, by okryć ojca szatą i nie widzieć, jak się obnaża w pijackim oszołomieniu. Bajarz drgnął nagle; zrozumiał, że była to prorocza wizja. Oto on, Bajarz, siedzi na drzewie i spogląda na nagą ziemię, czekającą za skromne, zimowe okrycie. Spełnione proroctwo — coś, czego człowiek pragnie, ale właściwie nie oczekuje w życiu doczesnym.

Chociaż z drugiej strony, historia pijanego Noego wcale nie musi symbolizować chwili obecnej. Dlaczego nie na odwrót? Dlaczego nie nagi grunt jako symbol pijanego Noego?

Zanim stanął na ziemi, Bajarz zupełnie stracił humor. Myślał i myślał, próbując otworzyć umysł, by nadeszły wizje. Chciał być dobrym prorokiem. Ale za każdym razem kiedy sądził, że pochwycił coś mocno i wyraźnie, to coś rozpływało się i zmieniało. Napływała jedna zbyteczna myśl i cała osnowa zaczynała się rozplatać, a Bajarz pozostawał w niepewności.

U, stóp drzewa otworzył swój tobołek. Wyjął z niego Księgę Opowieści, którą spisał dla Starego Bena jeszcze w osiemdziesiątym piątym. Ostrożnie zdjął klamry z zamkniętej części, przymknął oczy i przerzucił strony. Spojrzał i przekonał się, że trafił na Przysłowia Piekła. No pewnie. W takiej chwili… Palec dotykał dwóch przysłów. Jedno nic nie znaczyło, drugie wydawało się odpowiednie. „Głupiec nie widzi tego samego drzewa, co człowiek mądry”.

Im dłużej rozmyślał nad znaczeniem przysłowia w bieżącym kontekście, tym mniej widział związków. Tyle tylko, że wspominało o drzewach. Musiał więc spróbować z pierwszym przysłowiem. „Jeśli głupiec trwać będzie w swym szaleństwie, stanie się mędrcem”.

Aha. To zaczynało do niego przemawiać. Był to głos proroctwa, zapisany jeszcze w Filadelfii, zanim wyruszył w podróż. Owej nocy, gdy Księga Przysłów ożyła i Bajarz zobaczył wypisane ognistymi literami słowa, które powinien w niej zawrzeć. Nie spał całą noc. Kiedy świt zgasił płomienie liter, Stary Ben tupiąc głośno zbiegł na śniadanie. Zatrzymał się i wciągnął nosem powietrze.

— Dym — stwierdził. — Nie próbowałeś chyba podpalić domu, Bill?

— Nie — odparł Bajarz. — Ale doznałem wizji. Dowiedziałem się, co Bóg chce, by mówiła Księga Przysłów. Spisałem je wszystkie.

— Masz obsesję wizji — oświadczył Stary Ben. — Ale jedyne prawdziwe wizje nie pochodzą od Boga, ale z najdalszych zakątków ludzkiego umysłu. Zapisz to jako przysłowie. Jest nazbyt agnostyczne, bym mógł je wykorzystać w Almanachu Biednego Ryszarda.

— Popatrz — powiedział Bajarz.

Stary Ben spojrzał i zobaczył dogasające płomienie.

— Niech mnie, jeśli to nie najdziwniejsza sztuczka, jaką da się wykonać z literami. A zapewniałeś, że nie jesteś czarownikiem.

— Nie jestem. To dar boży.

— Boży czy diabelski? Powiedz Bill, kiedy otacza cię światło, skąd wiesz, czy to blask chwały bożej, czy ognie piekielne?

— Nie wiem — zmieszał się Bajarz. Był wtedy młody, nie miał jeszcze trzydziestki, i łatwo się peszył w obecności wielkiego człowieka.

— A może tak bardzo pożądasz słuszności, że sam ją sobie przyznajesz? — Stary Ben odchylił głowę, by przez dolne soczewki dwuogniskowych szkieł spojrzeć na stronice Przysłów. — Litery zostały wypalone. To zabawne, że mnie nazywają czarownikiem, chociaż nim nie jestem, a ty jesteś i nie chcesz tego przyznać.

— Jestem prorokiem. A raczej… chciałbym być.

— Uwierzę ci, Billu Blake, jeśli spełni się choć jedno z twoich proroctw. Ale nie wcześniej.

Przez długie lata Bajarz poszukiwał spełnienia choćby jednego proroctwa. Za każdym razem jednak, kiedy mu się zdawało, że je odnalazł, słyszał w głębi duszy głos Starego Bena. Ben karcił go za to, że za prawdziwe uznał związki między proroctwem a rzeczywistością.

— Nigdy prawdziwe — powiedziałby Ben. — Użyteczne, owszem. Z tym mógłbym się zgodzić. Ale prawda to zupełnie inna sprawa. Określenie „prawdziwy” sugeruje, że odkryłeś związek istniejący niezależnie od twego postrzegania. Który istniałby, czy byś go zauważył, czy nie. I muszę wyznać, że przez całe życie nie natrafiłem na takie związki. Czasem podejrzewam, że ich w ogóle nie ma, że wszelkie ogniwa, powiązania, połączenia i podobieństwa są tylko wytworami myśli, nie mającymi żadnego oparcia w rzeczywistości.

— To dlaczego ziemia nie rozstępuje się pod nogami, by nas pochłonąć? — zapytał Bajarz.

— Ponieważ zdołaliśmy ją przekonać, by nie przepuszczała naszych ciał. Może to sir Isaac Newton. Miał zdolność przekonywania. Jeśli nawet ludzkie istoty wątpią w jego wywody, ziemia nie żywi wątpliwości i trwa. — Stary Ben zaśmiał się. Dla niego wszystko było tylko żartem. Nie potrafił się zmusić nawet do wiary we własny sceptycyzm.

Teraz, siedząc z zamkniętymi oczami pod drzewem, Bajarz dostrzegł nowy związek: Starego Bena z opowieścią o Noem. Stary Ben był Chamem, który widział nagą prawdę, sromotną i bezwładną. I śmiał się z niej. Zaś lojalni synowie Kościoła i uniwersytetów podchodzili tyłem, by zakryć ją znowu, by nikt nie mógł oglądać niemądrej prawdy. Świat nigdy nie zobaczył chwili słabości prawdy i wciąż uważał ją za dumną i niezłomną.

Oto prawdziwy związek, pomyślał Bajarz. Oto sens opowieści. Oto spełnienie proroctwa. Prawda, gdy ją zobaczymy, jest śmieszna. A jeśli chcemy ją czcić, nie wolno się jej przyglądać.

Poderwał się na nogi. Musi znaleźć kogoś, komu opowie o swym odkryciu, póki jeszcze w nie wierzy. Jak mówiło jego własne przysłowie: „Zbiornik zbiera, fontanna rozlewa”. Nie przekazana opowieść zwietrzeje i stęchnie, skurczy się wewnątrz umysłu. Powtórzona, zachowa świeżość i wszelkie zalety.

Którędy pójść? Piętnaście metrów od drzewa biegła leśna droga prowadząca do dużego, białego kościoła z wysoką niczym dąb wieżą. Widział ją, oddaloną o niecałą milę. Był to największy budynek, jaki oglądał od opuszczenia Filadelfii. Aby zbudować dla swych zgromadzeń taki wielki dom, miejscowi musieli wierzyć, że mają dość miejsca dla nowo przybyłych. Dobry znak dla wędrownego opowiadacza historii, żyjącego tylko dzięki ufności obcych ludzi, którzy przyjmowali go pod swój dach i karmili, choć nie miał czym płacić. Miał jedynie swoją książkę, pamięć, parę silnych rąk i dwie mocne nogi, które przeniosły go już przez dziesięć tysięcy mil i wystarczą przynajmniej na następne pięć tysięcy.

Droga była zryta kołami wozów, co oznaczało, że jest często używana. W niższych miejscach wyłożono ją klocami drewna, tworząc twardą, solidną nawierzchnię; po deszczu wozy nie grzęzły w błocie. Zatem tak wygląda przyszłe miasto? Duży kościół wcale nie musi świadczyć o gościnności; może być dowodem ambicji. Takie jest ryzyko wydawania sądów na dowolny temat, pomyślał Bajarz. Każdy skutek ma tysiące możliwych przyczyn, a każda przyczyna tysiące skutków. Zastanowił się, czy nie zanotować tej myśli, ale zrezygnował. Nie było na niej żadnych śladów prócz odcisków jego własej duszy — ani znaków niebios, ani piekieł. Wiedział zatem, że nie została mu dana. Sam wymusił tę myśl. Nie mogła więc być proroctwem, czyli nie mogła być prawdziwa.

Droga kończyła się na łąkach niedaleko rzeki. Bajarz poznał to po zapachu płynącej wody — miał dobry nos. Wokół stało kilka domów, zaś na największym, bielonym, piętrowym budynku wisiał niewielki szyld z napisem „Weaver”.

Szyld na domu oznacza zwykle, że właściciele chcą, by ludzie rozpoznawali to miejsce, choćby nigdy wcześniej go nie widzieli. Inaczej mówiąc, oznacza dom otwarty dla obcych. Bajarz podszedł więc do drzwi i zapukał.

— Chwileczkę! — krzyknął ktoś ze środka.

Bajarz czekał na werandzie. Z jednej strony dostrzegł kilka wiszących koszy, z których wyrastały splątane liście rozmaitych ziół. Rozpoznał niektóre, użyteczne dla pewnych kunsztów, jak leczenie, znajdywanie, zamykanie i przypominanie. Zauważył też, że oglądane z punktu u podstawy drzwi kosze tworzą idealny heksagram. Efekt był tak wyraźny, że Bajarz przykucnął, a potem położył się na werandzie, by przyjrzeć się dokładniej. Plamy farby na koszach, wymalowane dokładnie we właściwych miejscach, dowodziły, że to nie przypadek. Miał do czynienia ze znakomitym, skierowanym ku drzwiom urokiem ochronnym.

Próbował zgadnąć, czemu ktoś miałby stawiać taki potężny znak, a potem go ukrywać. Bajarz był chyba jedyną osobą w okolicy, która mogła odczuć powiew mocy od czegoś tak pasywnego jak heksagram. Zatem jedyną osobą, która mogła coś zauważyć.

Leżał ciągle i zastanawiał się, gdy ktoś otworzył drzwi.

— Aż tak jesteś zmęczony, przybyszu? — zapytał męski głos.

Bajarz zerwał się.

— Podziwiałem wasze kosze z ziołami. Piękny wiszący ogród.

— To mojej żony — wyjaśnił mężczyzna. — Krząta się przy nich bez przerwy. To ona je zawiesiła.

Czy ten człowiek kłamał? Nie, uznał Bajarz. Nie ukrywał, że kosze tworzyły heksagram wzmacniany splecionymi pędami. Po prostu nie wiedział. Ktoś — pewnie żona, skoro to jej ogród — ochraniał dom, a mąż nie miał o tym pojęcia.

— Wydały mi się bardzo odpowiednie — stwierdził Bajarz.

— Zastanawiałem się, jak ktoś mógł tu dotrzeć, skoro nie słyszałem wozu ani konia. Ale po waszym wyglądzie poznaję, żeście przyszli pieszo.

— Istotnie, sir.

— A wasz worek nie jest dość pełny, by pomieścić rzeczy na handel.

— Nie handluję rzeczami, sir.

— A czym? Czym można handlować, jeśli nie rzeczami?

— Na przykład pracą — odparł Bajarz. — Pracuję na jedzenie i nocleg.

— Za starzy jesteście, by być włóczęgą.

— Urodziłem się w pięćdziesiątym siódmym, więc mam jeszcze dobre siedemnaście lat, zanim zużyję moje siedem krzyżyków. Poza tym, posiadam pewne talenty.

Mężczyzna jakby się skurczył. Nie ciało. Raczej oczy zapadły się w głąb, gdy mówił:

— Żona i ja sami wszystko robimy, jako że nasi synowie są jeszcze całkiem mali. Nie potrzebujemy pomocy.

Za jego plecami pojawiła się kobieta, właściwie dziewczyna; tak młoda, że twarz jej, choć poważna, nie stała się jeszcze surowa i nie okryła zmarszczkami. Trzymała na ręku dziecko.

— Mamy dość, Armor, by zaprosić gościa na kolację…

Mąż spojrzał niechętnie, lecz stanowczo.

— Moja żona bardziej jest wielkoduszna ode mnie, przybyszu. Powiem wam wprost: wspomnieliście, że macie pewne talenty. Według mojego doświadczenia oznacza to, że jesteście uzdolnieni w sztukach tajemnych. Nie pozwolę na takie rzeczy pod chrześcijańskim dachem.

Bajarz spojrzał na niego nieprzyjaźnie, potem nieco mniej wrogo na żonę. Więc tak się rzeczy miały: ona używała uroków i takich czarów, jakie mogła ukryć przed mężem, a on zdecydowanie odrzucał wszelką magię. Bajarz zastanowił się, co by spotkało żonę, gdyby mąż odkrył kiedyś prawdę? Mężczyzna, Armor, nie miał chyba morderczych skłonności, ale trudno przewidzieć, jaka przemoc popłynie w żyłach, gdy fala gniewu nie napotka tamy.

— Rozumiem waszą ostrożność, sir — powiedział.

— Widzę, że otoczyliście się czarem ochronnym — stwierdził Armor.

— Samotny, pieszy wędrowiec w dziczy, który dotarł aż tutaj… Musieliście jakoś oddalać od siebie Czerwonych.

Bajarz uśmiechnął się i ściągnął kapelusz, odsłaniając łysą czaszkę.

— Oto prawdziwa osłona, która oślepi ich odbitym splendorem słońca — oświadczył. — Za mój skalp nie dostaną okupu.

— Szczerze mówiąc, Czerwoni są tu spokojniejsi niż gdzie indziej — przyznał Armor. — Jednooki Prorok zbudował sobie miasto na drugim brzegu Wobbish i uczy swoich, żeby nie pili alkoholu.

— Dobra to rada dla wszystkich — stwierdził Bajarz. I pomyślał: Czerwony, który nazywa siebie prorokiem. — Zanim stąd odejdę, muszę porozmawiać z tym człowiekiem.

— Z wami nie zechce mówić — odparł Armor. — Chyba że zmienicie kolor skóry. Od kilku już lat nie przemówił do żadnego Białego. Wtedy miał swoją pierwszą wizję.

— Czy zabije mnie, jeśli będę próbował?

— Raczej nie. Uczy swoich, żeby nie zabijali białych ludzi.

— To również dobra rada.

— Dobra dla Białych, ale dla Czerwonych może się okazać nie najlepsza. Są ludzie, jak choćby ten tak zwany gubernator Harrison z Carthage City, którzy mają jak najgorsze plany wobec Czerwonych, przyjaznych czy nie. — Wciąż miał niechętną minę, ale jednak mówił, i to szczerze. Bajarz ufał ludziom, którzy przed nikim nie kryją swego zdania, nawet przed obcymi, czy wręcz przed wrogami. — W każdym razie — mówił dalej Armor — nie wszyscy Czerwoni wierzą w słowa Proroka… Ci, co popierają Ta-Kumsawa, sprawiają wiele kłopotów nad Hio, więc sporo ludzi przenosi się na północ, w górę Wobbish. Nie zabraknie wam domów, które chętnie przyjmą żebraka. Za to także możecie podziękować Czerwonym.

— Nie jestem żebrakiem, sir — zaprotestował Bajarz. — Mówiłem przecież, że z chęcią stanę do pracy.

— Ze swoimi talentami i ukrytymi sztuczkami, zapewne.

Niechęć tego człowieka była wyraźnym przeciwieństwem delikatności i gościnności jego żony.

— A na czym polega wasz talent, panie? — zapytała. — Sądząc z mowy, jesteście człowiekiem wykształconym. Nie nauczycielem chyba?

— Imię zdradza mój talent. Bajarz. Handlarz Opowieści. Mam talent do różnych historii.

— Do ich wymyślania? W tej okolicy nazywamy to kłamstwem. — Im większą przychylność okazywała Bajarzowi żona, tym większy chłód demonstrował mąż.

— Mam talent do zapamiętywania opowieści. I te tylko powtarzam, sir, w których prawdziwość wierzę. A trudno mnie przekonać. Jeśli opowiecie mi swoje historie, a ja wam opowiem swoje, obaj się wzbogacimy na wymianie, ponieważ żaden nie straci tego, z czym zaczynał.

— Nie znam żadnych historii — burknął Armor, choć przecież opowiedział już jedną o Proroku i drugą o Ta-Kumsawie.

— To smutna nowina, a jeśli prawdziwa, to w istocie trafiłem do niewłaściwego domu. — Bajarz rozumiał, że to rzeczywiście nie jest dom dla niego. Gdyby nawet Armor ustąpił i wpuścił go do środka, Bajarz byłby otoczony podejrzliwością. Nie potrafił żyć, gdy ciągle ktoś patrzył na niego niechętnie. — Bądźcie zdrowi.

Armor jednak nie chciał go puścić tak łatwo. Słowa Bajarza uznał za wyzwanie.

— Dlaczego to niby smutne? Prowadzę spokojne, zupełnie zwyczajne życie.

— Życie człowieka nigdy nie jest dla niego zwyczajne — odparł Bajarz. — A jeśli tak twierdzi, jest to historia z rodzaju tych, których nigdy nie opowiadam.

— Zarzucacie mi kłamstwo? — zapytał Armor.

— Pytam, czy znacie miejsce, gdzie chętniej powitają mój talent.

Bajarz dostrzegł coś, czego Armor nie mógł zauważyć. Kobieta palcami prawej dłoni rzuciła ukojenie, zaś lewą chwyciła męża za rękę. Zrobiła to płynnie i mężczyzna rozluźnił się natychmiast. Kobieta wyszła przed niego.

— Przyjacielu — odpowiedziała. — Jeśli wstąpicie na drogę za tamtym wzgórzem i podążycie nią aż do końca, miniecie dwa potoki, oba z mostami, a wreszcie traficie do domu Alvina Millera. Wiem, że was tam przyjmą.

— Ha — rzekł Armor.

— Dziękuję — powiedział Bajarz. — Ale skąd możecie o tym wiedzieć?

— Przyjmą was na tak długo, jak tylko zechcecie i nigdy nie odepchną, póki chętni będziecie do pracy.

— Chętny jestem zawsze, milady.

— Zawsze chętny? — powtórzył Armor. — Nikt nie jest zawsze chętny. Myślałem, że mówicie tylko prawdę.

— Mówię tylko to, w co wierzę, że jest prawdą. Nie mam pewności, czy jest nią w istocie. Jak nikt z ludzi.

— Dlaczego więc zwracacie się do mnie „sir”, kiedy nie jestem szlachcicem, a do niej „lady”, chociaż jest równie prosta jak ja?

— Bo nie wierzę w szlachectwo nadane przez króla. Oto dlaczego. On czyni człowieka szlachcicem, gdy jest mu winien przysługę. Nie dba, czy człowiek ów godny jest rycerskiego tytułu. A każda z metres króla zostaje „lady” za to, co robi w królewskiej pościeli. Tak to używają słów Kawalerowie: co drugie jest kłamstwem. Lecz żona wasza, sir, zachowała się jak prawdziwa dama, szlachetna i gościnna. Wy zaś jak prawdziwy rycerz, broniąc swego domostwa przed tym, czego najbardziej się lękacie.

Armor roześmiał się głośno.

— Tak słodka jest wasza mowa, że będziecie musieli przez pół godziny lizać sól, by usunąć z ust smak cukru.

— To mój talent — wyjaśnił Bajarz. — Ale gdy nadejdzie właściwa chwila, potrafię przemówić inaczej, wcale nie słodko. Przyjemnego wieczoru wam, waszej żonie, dzieciom i waszemu chrześcijańskiemu domowi.

Bajarz ruszył po trawie, przez pastwiska. Krowy nie zwracały na niego uwagi, ponieważ naprawdę miał czar ochronny, choć nie z tych, jakie mógłby dostrzec Armor. Usiadł na chwilę w słońcu, żeby rozgrzać rozum i sprawdzić, czy nie pojawi się jakaś myśl. Ale się nie pojawiła. Po południu prawie nigdy nie miał ciekawych myśli. Przysłowie mówi: „Myśl rankiem, działaj w południe, jedz wieczorem, śpij nocą”. Dziś już za późno na myślenie. Za wcześnie na jedzenie.

Podążył ścieżką wiodącą do kościoła, który stał na sporym wzgórku, w pewnej odległości od pastwisk. Gdybym był prawdziwym prorokiem, pomyślał, wiedziałbym już, czy zostanę tutaj dzień, tydzień czy miesiąc. I czy Armor zostanie moim przyjacielem, na co mam nadzieję, czy wrogiem, czego się obawiam. Czy jego żona uzyska swobodę korzystania ze swej mocy. I wiedziałbym, czy kiedyś spotkam tego Czerwonego Proroka.

Tyle że to bzdura. Do czegoś takiego wystarczy żagiew. Wiele razy widział, jak żagwie tego dokonują. Zawsze napełniało go to lękiem, gdyż człowiek nie powinien wiedzieć, co go czeka na ścieżce życia. Nie, on pragnął innego daru, daru proroctwa. Chciał widzieć nie drobne sprawy kobiet i mężczyzn w ich zakątkach świata, ale raczej wydarzenia w wielkiej skali, kierowane przez Boga. Albo przez Szatana — Bajarz nie był wybredny. Obaj dobrze wiedzieli, co zamierzają, więc każdy z nich musiał wiedzieć to i owo o przyszłości. Oczywiście, przyjemniej byłoby słyszeć głos Boga. Ślady Szatana, na jakie dotąd natrafił, były bolesne — wszystkie, choć każdy na swój sposób.

Dzień był ciepły, więc drzwi kościoła stały otworem, a Bajarz wpadł do środka razem z muchami. Kościół był równie piękny od wewnątrz co od zewnątrz. Wyraźnie szkockiego obrządku, więc urządzony z prostotą, ale tym przyjemniejszy: przestronny i szeroki, z bielonymi ścianami i szybami w oknach. Nawet ławki i ambonę zrobiono z jasnego drzewa. Ołtarz był jedyną ciemną plamą w całym kościele, więc w naturalny sposób przyciągał wzrok. A że Bajarz miał talent do takich spraw, dostrzegł na nim ślady mokrego dotyku.

Podszedł wolno. Podszedł, bo musiał wiedzieć na pewno; wolno, bo coś takiego nie powinno się znaleźć w chrześcijańskim kościele.

Z bliska jednak nie mógł się mylić. To były takie same ślady, jakie widział na twarzy tego człowieka z Bekane, który zamęczył swoje dzieci na śmierć i chciał zrzucić winę na Czerwonych. Takie same, jakie dostrzegł na klindze miecza, który ściął głowę George'a Washingtona. Przypominały cienką warstewkę brudnej wody, niewidoczną, jeśli nie spojrzało się pod odpowiednim kątem, w odpowiednim świetle. Ale dla Bajarza były widoczne zawsze — miał wyczulone oko.

Wyciągnął dłoń i ostrożnie przytknął palec do najczystszego miejsca. Z najwyższym wysiłkiem utrzymał go tam przez jedną chwilę, tak go parzył. Ręka aż po ramię drżała z bólu.

— Witajcie w domu bożym — odezwał się jakiś głos.

Bajarz odwrócił się, ssąc bolący palec. Nowo przybyły nosił szaty kapłana obrządku szkockiego — tu, w Ameryce, nazywali ich prezbiterianami.

— Chyba nie wbiliście sobie drzazgi? — zapytał.

Łatwiej byłoby odpowiedzieć: Tak, wbiłem sobie drzazgę. Ale Bajarz opowiadał tylko historie, w które wierzył.

— Pastorze — rzekł. — Diabeł położył rękę na tym ołtarzu.

Sztuczny uśmiech kapłana zniknął natychmiast.

— Skąd wiecie, że to ślad dłoni diabelskiej?

— To dar boży — wyjaśnił Bajarz. — Widzę.

Pastor przyjrzał mu się z uwagą, niepewny, czy powinien uwierzyć.

— Możecie więc także stwierdzić, gdzie spoczęła dłoń anioła?

— Chyba dostrzegłbym ślady, gdyby działały tu duchy dobra. Widywałem już takie znaki.

Pastor umilkł, jakby chciał zadać bardzo ważne pytanie, ale obawiał się odpowiedzi. Potem drgnął; pragnienie wiedzy wyraźnie go opuściło.

— Nonsens — oświadczył. — Możecie oszukiwać prostych ludzi, ale ja kształciłem się w Anglii. Nie zwiedzie mnie gadanie o tajemnych mocach.

— Ach tak? Jesteście człowiekiem wykształconym.

— I wy także, sądząc z wymowy. Na południu Anglii, o ile mogę to ocenić.

— Akademia Sztuk Lorda Protektora — potwierdził Bajarz. — Jestem dyplomowanym rytownikiem. Ponieważ należycie do obrządku szkockiego, ośmielę się twierdzić, że pewnie widzieliście moje ryciny w podręczniku dla szkółek niedzielnych.

— Nie zwracam uwagi na takie rzeczy — odparł pastor. — Ryciny to strata papieru, który winien być przeznaczony na słowa prawdy. Chyba że ukazują rzeczy, które artysta widział na własne oczy, na przykład anatomię. To, co stworzyła jego wyobraźnia, nie większe ma u mnie poważanie od tego, co sam mogę sobie wyobrazić.

Bajarz podążył do samych źródeł tej tezy.

— A gdyby artysta był jednocześnie prorokiem?

Pastor przymknął oczy.

— Dni proroków minęły. Wszyscy, którzy podają się za proroków, są szarlatanami, jak ten odszczepieńczy, pogański, zapity Czerwony za rzeką. Nie wątpię, że gdyby Bóg zesłał dar proroczy na jednego choćby artystę, wkrótce mielibyśmy setki kreślarzy i pacykarzy, którzy chcieliby uchodzić za proroków. Zwłaszcza gdyby mogli liczyć na lepszą zapłatę.

Bajarz odpowiedział łagodnie, lecz nie mógł pozwolić, by skryte oskarżenie pozostało bez odpowiedzi.

— Człowiek, który za płacę głosi słowo boże, nie powinien krytykować innych, pragnących zarabiać na życie odkrywaniem prawdy.

— Ja zostałem wyświęcony — odparł pastor. — Nikt nie wyświęca artystów. Sami się wyświęcają.

Tego właśnie Bajarz się spodziewał. Gdy tylko kapłan poczuł lęk, że jego przekonania nie potrafią się same obronić, odwołał się do wyższego autorytetu. Rozsądna argumentacja nie była możliwa, gdy sędzią stawał się autorytet. Bajarz wrócił do najważniejszej kwestii.

— Diabeł położył rękę na tym ołtarzu — przypomniał. — Sparzyłem się w palec, kiedy próbowałem go dotknąć.

— Mnie jakoś nigdy nie sparzył.

— Nic dziwnego. Wy jesteście wyświęceni.

Bajarz nie próbował nawet ukryć wzgardy, co wyraźnie rozgniewało pastora. Bajarzowi nie przeszkadzało, gdy ktoś się na niego gniewał. To znaczyło, że słuchał i przynajmniej częściowo wierzył.

— Powiedzcie więc, skoro tak bystre macie oczy — rzekł kapłan. — Powiedzcie, czy tego ołtarza dotknął kiedy posłaniec Boga?

Wyraźnie uważał to pytanie za rodzaj testu. Bajarz nie miał pojęcia, jaka odpowiedź zostanie uznana za poprawną. Zresztą, to bez znaczenia; i tak powiedziałby prawdę.

— Nie.

To była błędna odpowiedź. Pastor uśmiechnął się tryumfalnie.

— To wszystko? Jesteście pewni, że nie dotknął?

Bajarz zastanowił się, czy pastor wierzy, że jego własne wyświęcone ręce pozostawiły znaki woli bożej. Lepiej natychmiast wyjaśnić tę kwestię.

— Na ogół kapłani nie zostawiają śladów jasności na tym, czego dotykają. Nieliczni tylko są dostatecznie świątobliwi.

Ale pastor nie myślał o sobie.

— Dość już powiedziałeś. Wiem, że jesteś oszustem. Wynoś się z mojego kościoła.

— Nie jestem oszustem. Mogę się mylić, ale nigdy nie kłamię.

— A ja nigdy nie wierzę takiemu, który twierdzi, że nigdy nie kłamie.

— Człowiek zawsze zakłada, że inni są równie cnotliwi jak on. Twarz pastora poczerwieniała ze złości.

— Wynoś się, bo cię sam wyrzucę.

— Chętnie stąd pójdę — zapewnił Bajarz. Żwawo ruszył do drzwi. — Mam nadzieję nigdy nie wracać do kościoła, którego kaznodzieja nie dziwi się, że Szatan dotykał jego ołtarza.

— Nie zdziwiłem się, bo ci nie uwierzyłem.

— Uwierzyliście. Myślicie też, że dotykał go anioł. Oto historia, która waszym zdaniem jest prawdziwa. A ja wam mówię, że żaden anioł nie mógł dotknąć ołtarza nie zostawiając śladów, których bym nie dostrzegł. A widzę tu tylko jeden ślad.

— Kłamca! Ty sam jesteś wysłannikiem diabła. Chcesz praktykować swoją czarną magię w domu bożym! Przepędzam cię! Odejdź! Zaklinam cię, byś odszedł!

— Myślałem, że kapłani nie używają zaklęć.

— Wynocha! — Ostatnie słowo pastor wykrzyknął głośno, a żyły wystąpiły mu na szyi.

Bajarz wcisnął na głowę kapelusz i wyszedł. Słyszał, jak drzwi za nim zamykają się z trzaskiem.

Maszerował przez wyschniętą, jesienną trawę, aż znalazł drogę prowadzącą do domu, o którym mówiła kobieta. Gdzie podobno go przyjmą.

Bajarz nie był tego taki pewny. Nigdy nie próbował więcej niż trzech wizyt w jednym miejscu. Jeśli po trzech próbach nie znalazł domu, gdzie przyjmowali go pod swój dach, szedł dalej. Tym razem pierwszy przystanek był wyjątkowo nieudany, a drugi okazał się jeszcze gorszy.

Niepokój jednak nie wynikał tylko z niedobrych początków. Jeśli nawet w tym trzecim domu padną na twarze i będą całować jego stopy, Bajarz niezbyt radośnie witał perspektywę pozostania w tej okolicy. Oto miasto tak chrześcijańskie, że szanowany obywatel nie pozwala w swym domu używać sił tajemnych… a ołtarz w kościele nosi diabelskie ślady. A jeszcze gorsze było wszechobecne oszustwo. Tajemne siły działały przed samym nosem Armora, wykorzystywane przez osobę, którą kochał i której ufał najbardziej. A w kościele pastor był przekonany, że to Bóg, nie diabeł wziął w posiadanie jego ołtarz. Czego Bajarz mógł oczekiwać w tym domu na wzgórzu, jeśli nie jeszcze większego szaleństwa i fałszu? Ludzie o zwichniętych charakterach szukają podobnych sobie — wspomnienia Bajarza świadczyły o tym dobitnie.

Kobieta mówiła prawdę: nad potokami przerzucono mosty. Ale nawet to nie było dobrym znakiem. Most przez rzekę to konieczność; most nad szerokim strumieniem to uprzejmość dla wędrowców. Ale po co budować solidne mosty nad potoczkami tak wąskimi, że nawet taki starzec jak Bajarz potrafiłby je przeskoczyć nie mocząc stóp? Mosty były mocne, zakotwiczone w ziemi daleko od brzegów. I oba miały dachy kryte porządną strzechą. Ludzie płacą pieniądze za noclegi w gospodach, które nie są tak szczelne i suche.

Oznaczało to z pewnością, że ludzie na końcu drogi byli przynajmniej równie dziwni jak ci, których Bajarz zostawił za sobą. Powinien chyba zawrócić. Rozwaga nakazywała odwrót.

Lecz rozwaga nie była jego mocną stroną. Całe lata temu Stary Ben powiedział mu: „Dojdziesz kiedyś do samej bramy piekieł, Bill. Żeby tylko sprawdzić, czemu diabeł ma takie paskudne zęby”. Musiał istnieć jakiś powód, by zbudować te mosty. Bajarz wyczuwał, że będzie to opowieść warta zapamiętania.

Odległość okazała się mniejsza, niż myślał. Kiedy już miał wrażenie, że droga zagłębi się w nieprzebytą puszczę, ta skręciła ostro na północ i zaraz potem zobaczył najładniejsze gospodarstwo, jakie widział — nawet w spokojnych, zasiedlonych regionach New Orange i Pensylwanii. Dom był spory i zadbany, zbudowany z obrobionych bali by pokazać, że ma przetrwać długo. Stały tam stodoły, szopy, klatki i kojce — wszystko razem tworzyło prawie całą wioskę. Smuga dymu wznosząca się pół mili dalej dowodziła, że nie do końca się pomylił. W pobliżu stało inne gospodarstwo, korzystające ze wspólnej drogi, a to oznaczało, że mieszka tam ktoś z rodziny. Prawdopodobnie dzieci z żonami. Uprawiają wspólnie ziemię, co wszystkim daje korzyści. To dobrze, gdy bracia dorastając lubią się wzajemnie, a potem uprawiają nawzajem swoje pola.

Bajarz zawsze zmierzał wprost do domu: lepiej od razu zawiadomić o swoim przybyciu, niż kręcić się dookoła i zostać uznanym za złodzieja. Kiedy jednak szedł do drzwi, poczuł, że nagle głupieje i zupełnie nie pamięta, co właściwie chciał zrobić. To był czar ochronny tak silny, że Bajarz nie zdawał sobie sprawy, jak mocno jest odpychany, póki nie znalazł się w połowie drogi do kamiennego budynku nad strumieniem. Zatrzymał się przestraszony. Sądził, że nikt nie ma takiej mocy, by go zawrócić bez jego wiedzy. To miejsce było równie niezwykłe jak dwa poprzednie i nie chciał z nim mieć nic wspólnego.

Gdy jednak spróbował wrócić drogą, którą przyszedł, zjawisko się powtórzyło. Znowu szedł w dół pagórka, w stronę kamiennego budynku.

Znów się zatrzymał.

— Kimkolwiek jesteś i czegokolwiek pragniesz — wymruczał. — Pójdę tam z własnej woli albo nie pójdę wcale.

Nacisk od razu zmienił się w lekką bryzę, popychającą go delikatnie w stronę budynku. Wiedział jednak, że jeśli zechce, może zawrócić. Pod wiatr, owszem, ale zdoła to zrobić. Uspokoił się. Ten, kto na niego wpływał, nie zamierzał go zniewolić. A to, jak wiedział, różni dobre zaklęcia od zamaskowanych kajdan dręczyciela.

Ścieżka skręciła lekko w lewo, wzdłuż potoku. Teraz Bajarz widział wyraźnie, że kamienny budynek jest młynem. Dostrzegł koryto młynówki i wysokie koło w miejscu, gdzie miała spływać woda. Nie płynęła. Zrozumiał dlaczego, kiedy podszedł bliżej i zajrzał przez szerokie wrota. Młyn nie został zamknięty na zimę, ale po prostu nigdy nie mielił mąki. Wszystkie tryby były na miejscu, brakowało tylko wielkiego, okrągłego młyńskiego kamienia. Przygotowano jedynie fundament z ubitych równo kamieni — gładki, wyczekujący i gotów do pracy.

Był gotów od bardzo dawna. Cała konstrukcja miała przynajmniej pięć lat, sądząc po winoroślach i mchach na ścianach budynku. Wystawienie takiego młyna kosztowało z pewnością mnóstwo pracy. Mimo to wykorzystywano go jak zwykłą stodołę.

Tuż za wrotami kołysał się wóz, gdzie na sianie przewracało się dwóch chłopców. Zwykłe przyjazne popychanki; chłopcy byli najwyraźniej braćmi. Starszy miał jakieś dwanaście, młodszy dziewięć lat. Starszy nie mógł się powstrzymać od śmiechu i tylko dlatego młodszy nie został jeszcze wyrzucony z wozu i za wrota. Nie zauważyli Bajarza.

Nie zauważyli także mężczyzny z widłami w ręku, stojącego na skraju poddasza. Przyglądał się im. Bajarz sądził z początku, że przygląda się z ojcowską dumą. Ale z bliska zauważył, jak ten człowiek trzyma widły: niby oszczep gotów do rzutu. Przez jedną chwilę Bajarz widział oczyma duszy, co ma się zdarzyć: ciśnięte widły uderzają jednego z chłopców, zabijając go z pewnością — jeśli nie zginie natychmiast, to wkrótce umrze od gangreny czy krwotoku brzucha.

To, co zobaczył Bajarz, było morderstwem.

— Nie! — krzyknął. Wbiegł przez wrota, stanął obok wozu i spojrzał na mężczyznę.

Mężczyzna wbił widły i cisnął do wozu wielką porcję siana. Niemal zasypał obu chłopców.

— Przywiozłem was tutaj, żebyście pracowali, niedźwiadki, a nie zawiązywali się nawzajem w supły — zawołał wesoło, drażniąc się z nimi wyraźnie. Mrugnął na Bajarza. Zupełnie, jakby jeszcze przed chwilą nie miał śmierci w oczach.

— Witaj, młody człowieku — powiedział.

— Nie taki młody — odparł Bajarz. Zdjął kapelusz, by naga czaszka wyjawiła jego wiek.

Chłopcy wygrzebali się spod siana.

— Na co pan krzyczał? — zapytał młodszy.

— Bałem się, że komuś stanie się krzywda.

— Bijemy się tak przez cały czas — wyjaśnił starszy. — Dajcie rękę. Mam na imię Alvin, tak samo jak tata. — Uśmiech chłopca był zaraźliwy. Choć wystraszony ciemnymi sprawami, na jakie się dziś natknął, Bajarz musiał odpowiedzieć uśmiechem i ująć wyciągniętą dłoń. Alvin Junior ścisnął mu palce jak dorosły mężczyzna. Był silny. Bajarz powiedział to głośno.

— Och, podał wam rybią rękę. Kiedy próbuje ściskania albo wykręcania, rozgniata kości jak malinę. — Młodszy chłopak też wyciągnął rękę. — Mam siedem lat, a Al Junior ma dziesięć.

Wyglądali na więcej. Obaj pachnieli brzydko, kwaśno i ostro, jak zwykle zmęczeni zabawą chłopcy. Bajarzowi to nie przeszkadzało. To ojciec go niepokoił. Czy tylko wyobraźnia podpowiedziała Bajarzowi, że chce zabić synów? Jakiż ojciec potrafiłby podnieść morderczą rękę na takich miłych chłopców?

Mężczyzna zostawił widły na poddaszu, zsunął się po drabinie i teraz szedł do Bajarza rozkładając ręce, jakby chciał go uścisnąć.

— Witaj, przybyszu — powiedział. — Jestem Alvin Miller, a to moi dwaj najmłodsi synowie, Alvin Junior i Calvin.

— Cally — poprawił młodszy z chłopców.

— Jest niezadowolony, że nasze imiona się rymują — wyjaśnił Alvin Junior. — Alvin i Calvin. Widzicie, nazwali go podobnie, bo mieli nadzieję, że wyrośnie na taki wspaniały okaz mężczyzny jak ja. Szkoda, że nic z tego nie wyszło.

Calvin pchnął go z udawanym gniewem.

— Z tego, co wiem, on był pierwszą próbą. Dopiero przy mnie wszystko poszło jak należy.

— Zwykle wołamy ich Al i Cally — wtrącił ojciec.

— Zwykle wołasz nas: „cicho bądź” i „chodź no tutaj” — zauważył Cally.

Al Junior pchnął go w ramię, przewracając przy tym na ziemię. Na co ojciec przyłożył but do tylnej części ciała starszego syna i posłał koziołkującego przez wrota. Wszystko w zabawie. Nikomu nic się nie stało. Jak mogłem sądzić, że szykuje się tu morderstwo?

— Przynosicie wiadomość? Może list? — zapytał Alvin Miller. Chłopcy wybiegli na łąkę i wrzeszczeli coś do siebie, więc dorośli mogli porozmawiać w spokoju.

— Niestety — odparł Bajarz. — Jestem zwykłym wędrowcem. Młoda dama w miasteczku powiedziała, że znajdę tu dach nad głową. W zamian za uczciwą pracę, jaką zlecicie moim rękom.

Alvin Miller wyszczerzył zęby.

— Zobaczymy, czy te ręce nadają się do ciężkiej pracy. Wysunął ramię, ale nie po to, by uścisnąć dłoń gościa. Chwycił Bajarza poniżej łokcia i ustawił prawą stopę przy jego stopie. — Dacie radę mnie przerzucić?

— Zanim zaczniemy, powiedzcie tylko, czy lepszą kolację dostanę, jeśli was przerzucę, czy jeśli was nie przerzucę.

Alvin Miller odchylił głowę i zawył jak Czerwony.

— Jak was zwą, przybyszu?

— Bajarz.

— A więc, panie Bajarzu, mam nadzieję, że lubicie smak ziemi, bo pokosztujecie jej, zanim spróbujecie czegoś innego.

Bajarz poczuł, jak zaciska się uchwyt na jego przedramieniu. Ręce miał mocne, ale nie aż tak. Jednak ta zabawa nie polegała tylko na sile. Potrzebny był również spryt, a tego Bajarz miał co nieco. Cofał się lekko pod naporem Alvina Millera, choć tamten nie użył jeszcze całej swej siły. Potem nagle Bajarz szarpnął mocno do tyłu, ciągnąc za sobą Millera. Zwykle wystarczało to, by przewrócić większego mężczyznę, wykorzystując przeciw niemu jego własną siłę. Lecz Alvin Miller był przygotowany, pociągnął w przeciwnym kierunku i przerzucił Bajarza tak daleko, że ten wylądował wśród kamieni tworzących fundament brakującego młyńskiego kamienia.

W starciu nie było cienia złośliwości, jedynie zamiłowanie do współzawodnictwa. Bajarz nie zdążył jeszcze dobrze upaść, a już Miller pomagał mu się podnieść, pytając, czy nic sobie nie złamał.

— Cieszę się, że nie położyliście jeszcze kamienia — oświadczył Bajarz. — Inaczej pakowalibyście mi teraz mózg z powrotem do czaszki.

— Co? Człowieku, jesteście w okręgu Wobbish! Tutaj nikt nie potrzebuje mózgu.

— Przegrałem — przyznał Bajarz. — Czy to znaczy, że nie pozwolicie mi zapracować na nocleg i posiłek?

— Zapracować? Nie, drogi panie. Na coś takiego się nie zgodzę. — Ale uśmiech na jego twarzy przeczył surowym słowom. — Nie, nie. Możecie pracować, jeśli macie ochotę, bo człowiek lepiej się czuje, kiedy płaci za to, z czego korzysta. Ale prawda jest taka, że pozwoliłbym wam zostać, choćbyście mieli złamane obie nogi i w niczym nie mogli pomóc. Zaraz przy kuchni czeka na was łóżko, a mogę postawić prosiaka przeciw jagodom, że chłopcy zawiadomili już Faith, by przygotowała dodatkową misę do kolacji.

— To bardzo uprzejme z waszej strony.

— Nie ma o czym gadać. Na pewno nic sobie nie złamaliście? Porządnie grzmotnęliście o te kamienie.

— W takim razie powinniście sprawdzić, czy nie pękł który z kamieni.

Alvin roześmiał się znowu, klepnął go w ramię i razem ruszyli do domu.

Taki to był dom. W samym piekle nie słyszało się chyba głośniejszych wrzasków i krzyków. Miller spróbował przedstawić wszystkie dzieci. Cztery starsze dziewczynki były jego córkami. Każda czymś zajęta, równocześnie prowadziła głośną dyskusję z każdą z sióstr z osobna, przechodząc od kłótni do kłótni, gdy praca zmuszała ją do przenoszenia się z pokoju do pokoju. Wrzeszczące niemowlę było wnukiem, podobnie jak raczkująca czwórka, bawiąca się pod i na stole w Okrągłe Głowy i Kawalerów. Żona Millera, Faith, nie zwracała na to wszystko uwagi. Szykowała kolację. Od czasu do czasu wyciągała rękę, by dać po łapach któremuś z dzieci, ale poza tym nie przerywała pracy… ani jednostajnego potoku poleceń, wymówek, gróźb i skarg.

— Jak możecie w tym wszystkim zachować jeszcze rozsądek? — zdziwił się Bajarz.

— Rozsądek? — powtórzyła. — Myślicie, że ktoś rozsądny wytrzymałby w tym domu?

Miller wprowadził Bajarza do jego pokoju. Tak to określił: „wasz pokój, jak długo macie ochotę w nim zostać”. Było tam duże łóżko z poduszką i kocem, a pół ściany przylegało do komina, więc chłód mu nie groził. Podczas wszystkich wędrówek Bajarzowi jeszcze nigdy nie zaproponowano takiego łóżka.

— Dajcie słowo, że waszym prawdziwym imieniem nie jest Prokrust — zażartował.

Miller nie zrozumiał aluzji, ale dostrzegł minę Bajarza. Na pewno już takie widywał.

— Nie kładziemy naszych gości w najgorszym pokoju, Bajarzu. Kładziemy ich w najlepszym. I nie mówmy już o tym.

— W takim razie musicie mi pozwolić wziąć się jutro do pracy.

— Och, jeśli tylko umiecie używać rąk, znajdzie się mnóstwo roboty. A jeśli nie wstydzicie się kobiecej pracy, żonie też przyda się pomoc. Zobaczymy jeszcze.

Po czym Miller wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Drzwi częściowo tylko tłumiły domowe hałasy, ale Bajarzowi taka muzyka nie przeszkadzała. Było dopiero popołudnie, jednak nie mógł się powstrzymać. Odstawił swój tobołek, ściągnął buty i położył się na łóżku. Zaszeleścił siennik, przykryty materacem z pierza. Legowisko było głębokie i miękkie, siano świeże, a wiszące przy kamieniach komina zioła roztaczały zapach tymianku i rozmarynu. Czy w Filadelfii miałem kiedyś takie miękkie łóżko? pomyślał Bajarz. Albo jeszcze wcześniej, w Anglii? Chyba nie, od czasu, kiedy opuściłem łono matki.

W tym domu nikt nie ukrywał tajemnych mocy; wymalowany nad drzwiami heksagram był wyraźnie widoczny. Bajarz rozpoznał wzór. To nie uspokajacz, umieszczony dla stłumienia wszelkiego gwałtu w duszy, która tu spała. Ani ostrzeżenie, ani znak ochronny. Nie miał bronić domu przed gościem ani gościa przed domem. Prosty i czysty, tkwił tu dla wygody. I był idealnie, perfekcyjnie wykreślony, dokładnie we właściwych proporcjach. Trudno jest narysować dokładny heksagram, gdyż składa się z trójek. Bajarz nie pamiętał, czy widział kiedyś dokładniejszy.

Nie był więc zaskoczony, kiedy leżąc czuł, jak rozluźniają się mięśnie — jak gdyby łóżko i cały pokój usuwały z ciała zmęczenie dwudziestu pięciu lat włóczęgi. Pomyślał, że kiedy umrze, chciałby, aby grób był równie wygodny jak to łóżko.

Kiedy Alvin Junior szarpnął go za ramię, cały dom pachniał szałwią, pieprzem i smażoną wołowiną.

— Macie akurat dość czasu, żeby iść do wygódki i umyć ręce. Kolacja gotowa.

— Musiałem zasnąć — wyznał Bajarz.

— Po to narysowałem ten heksagram — wyjaśnił chłopiec. — Dobrze działa, prawda?

I pędem wybiegł z pokoju.

Niemal natychmiast do uszu Bajarza dobiegł dziewczęcy głos, wykrzykujący pod adresem Ala najstraszniejsze groźby. Kłótnia trwała w najlepsze, gdy Bajarz szedł do wygódki, a kiedy wracał, wciąż słyszał wrzaski — choć miał wrażenie, że teraz krzyczy inna siostra.

— Przysięgam Alu Juniorze, że kiedy dziś zaśniesz, przyszyję ci skunksa do stóp.

Z tej odległości nie dosłyszał odpowiedzi chłopca, ale wywołała ona kolejną falę pogróżek.

Bajarz słyszał już w życiu krzyki. Czasem wyrażały miłość, a czasem nienawiść. Jeśli nienawiść, starał się odejść jak najszybciej. W tym domu mógł zostać.

Umywszy ręce i twarz był dostatecznie czysty, by Faith powierzyła mu noszenie na stół bochenków chleba — „tylko trzymajcie chleb z daleka od tej waszej dzikiej koszuli”. Potem, z miską w dłoni, zajął miejsce w kolejce. Cała rodzina ruszyła do kuchni, wracając z większą częścią prosiaka podzielonego między domowników.

To Faith, nie Miller, poprosiła jedną z dziewcząt o zmówienie modlitwy. Bajarz zauważył, że Miller nawet nie przymknął oczu, choć wszystkie dzieci schyliły głowy i złożyły ręce. Jak gdyby modlitwa była czymś, co toleruje, ale nie popiera. Bajarz bez pytania wiedział, że stosunki Alvina Millera z pastorem tego pięknego kościoła układają się fatalnie. Pomyślał nawet, że Millerowi spodobałoby się przysłowie z jego książki: „Jak gąsienica najpiękniejsze liście wybiera dla złożenia jaj, tak kapłan kładzie swą klątwę na najwspanialszych rozkoszach”.

Na czas posiłku krzyki ucichły, co zaskoczyło Bajarza. Każde z dzieci kolejno opowiadało, co zrobiło tego dnia. Wszyscy słuchali, czasem coś radząc albo chwaląc. Wreszcie, kiedy mięso było tylko wspomnieniem, a Bajarz wycierał chlebem ostatnie ślady sosu, Miller zwrócił się do niego, jak przedtem do wszystkich członków rodziny.

— A wasz dzień, Bajarzu? Czy minął szczęśliwie?

— Przeszedłem kilka mil przed południem i wdrapałem się na drzewo. Zobaczyłem wieżę i trafiłem do miasta. Tam dobry chrześcijanin obawiał się moich tajemnych zdolności, choć żadnych mu nie pokazałem. Tak samo jak kapłan, choć twierdził, że nie wierzy, bym jakieś posiadał. Szukałem jednak posiłku i miejsca do spania, a także szansy, by na nie zapracować. Młoda kobieta zapewniła, że rodzina mieszkająca na końcu pewnego traktu przyjmie mnie pod swój dach.

— To pewnie nasza córka, Eleanor — stwierdziła Faith.

— Tak — przyznał Bajarz. — Teraz widzę, że ma oczy matki, zawsze spokojne, choćby nie wiem co się działo.

— Nie, przyjacielu. Te oczy po prostu widziały już tak wiele, że niełatwo mnie zaniepokoić.

— Mam nadzieję, że zanim odejdę usłyszę opowieść o tych chwilach.

Faith odwróciła głowę, nakładając plaster sera na kromkę chleba dla wnuka.

Bajarz dalej opowiadał o swoim dniu. Nie chciał pokazać, że brak odpowiedzi wprawił go w zakłopotanie.

— Trakt okazał się niezwykły. Były na nim zadaszone mosty nad potokami, które dziecko mogłoby przejść w bród, a mężczyzna przeskoczyć. Mam nadzieję usłyszeć historię tych mostów zanim odejdę,

I znowu wszyscy unikali jego wzroku.

— A kiedy wyszedłem z lasu, znalazłem młyn bez młyńskiego kamienia, dwóch chłopców uprawiających zapasy na wozie, młynarza, który zgotował mi najgorszy rzut w moim życiu, i rodzinę, która przyjęła mnie pod swój dach i oddała najlepszy pokój w domu, choć byłem obcym i nie wiedzieli, czy jestem dobrym, czy złym człowiekiem.

— Oczywiście, że jesteście dobrym — zawołał Al Junior.

— Mogę o coś spytać? W swoim czasie spotkałem wielu gościnnych ludzi i mieszkałem w wielu szczęśliwych domach, ale żaden nie był szczęśliwszy od tego, ani nikt tak się nie cieszył z mojego przybycia.

Przy stole zapadła cisza. Wreszcie Faith podniosła głowę i posłała mu uśmiech.

— To dobrze, że uważacie nas za szczęśliwych — powiedziała. — Ale wszyscy pamiętamy inne czasy i może nasze obecne szczęście tym jest słodsze, że zaprawione wspomnieniem zgryzoty.

— Ale dlaczego przyjęliście takiego człowieka jak ja? Tym razem odpowiedział sam Miller.

— Ponieważ kiedyś sami byliśmy obcy, a dobrzy ludzie nas przyjęli.

— Przez pewien czas żyłem w Filadelfii i to nasuwa mi pewne pytanie: czy nie jesteście przypadkiem ze Stowarzyszenia Przyjaciół?

Faith pokręciła głową.

— Jestem prezbiterianką. Moje dzieci również.

Bajarz spojrzał na Millera.

— Ja jestem nikim — wyjaśnił gospodarz.

— Chrześcijanin to nie nikt.

— Chrześcijaninem też nie jestem.

— Aha — zrozumiał Bajarz. — Zatem deistą, jak Tom Jefferson.

Dzieci zamruczały na wzmiankę o sławnym człowieku.

— Bajarzu, jestem ojcem kochającym swoje dzieci, mężem kochającym żonę, farmerem płacącym swe długi i młynarzem bez młyńskiego kamienia. — Miller wstał od stołu i wyszedł. Usłyszeli trzask zamykanych drzwi.

Bajarz zwrócił się do Faith.

— Pani, obawiam się, że musisz żałować mojego przybycia.

— Zadajecie okropnie dużo pytań — odparła.

— Powiedziałem wam moje imię, a moje imię mówi, czym się zajmuję. Kiedy tylko wyczuję dobrą opowieść, która jest ważna i prawdziwa, pragnę ją usłyszeć. A kiedy jej wysłucham i w nią uwierzę, zapamiętuję na zawsze i opowiadam innym, gdziekolwiek pójdę.

— Tak zarabiacie na życie? — zapytała któraś z dziewcząt.

— Zarabiam pomagając naprawiać wozy, kopać rowy, prząść nici i robiąc wszystko, co trzeba zrobić. Ale pracą mojego życia są historie. Wymieniam je sztuka za sztukę. W tej chwili sądzicie może, że nie macie ochoty mi o niczym opowiadać. Nie szkodzi. Nigdy nie zabieram historii, która nie została opowiedziana z własnej chęci. Nie jestem złodziejem. Ale dziś już znalazłem historię: o wszystkim, co mi się dziś zdarzyło. O najbardziej życzliwych ludziach i najbardziej miękkim łóżku między Mizzipy i Alph.

— Gdzie jest Alph? Czy to rzeka? — zapytał Cally.

— Co, chcecie posłuchać historii?

Tak, zawołały dzieci nieskładnym chórem.

— Ale nie o rzece Alph — oświadczył Al Junior. — To nie jest prawdziwe miejsce.

Bajarz spojrzał na niego szczerze zaskoczony.

— Skąd wiedziałeś? Czytałeś zebrane przez lorda Byrona poezje Coleridge'a?

Al Junior rozejrzał się niepewnie.

— Nie mamy tu zbyt wielu książek — wtrąciła Faith. — Pastor daje im lekcje z Biblii, żeby nauczyli się czytać.

— Więc skąd wiedziałeś, że rzeka Alph nie istnieje naprawdę?

Al Junior skrzywił się jakby chciał powiedzieć: nie zadawajcie mi pytań, na które nie znam odpowiedzi.

— Chciałbym usłyszeć historię o Jeffersonie. Mówiliście o nim, jakbyście go znali.

— Znałem go, naturalnie. I Toma Paine, i Patricka Henry'ego zanim go powiesili, i widziałem miecz, który ściął głowę George'a Washingtona. Widziałem nawet króla Roberta II, zanim w tysiąc osiemset pierwszym Francuzi zatopili jego statek, a jego samego posłali na dno morza.

— Tam, gdzie jego miejsce — mruknęła Faith.

— Jeśli nie głębiej — orzekła któraś ze starszych dziewcząt. — Amen. W Appalachach mówią, że miał na rękach tyle krwi, że nawet kości zabarwiły mu się na brązowo. Najbardziej żarłoczne ryby nie chciały ich obgryzać. Dzieci roześmiały się.

— A jeszcze bardziej niż o Tomie Jeffersonie — dodał Al Junior — chciałbym posłuchać o największym czarodzieju Ameryki. Założę się, że znaliście Bena Franklina.

Po raz kolejny chłopiec go zadziwił. Skąd mógł wiedzieć, że ze wszystkich historii najbardziej lubił opowiadać te o Benie Franklinie?

— Czy znałem? Tak, trochę. — Bajarz wiedział, że jego ton obiecuje wszelkie historie, o jakich tylko zamarzą. — Mieszkałem z nim jakieś sześć lat, a każdej nocy rozstawaliśmy się na osiem godzin… nie mogę powiedzieć, żebym naprawdę dużo o nim wiedział.

Al Junior pochylił się nad stołem, otwierając szeroko oczy. Zapomniał o mruganiu.

— Czy naprawdę był stwórcą?

— Wszystkie historie w odpowiednim czasie — odparł Bajarz. — Dopóki wasz tato i mama zechcą mnie gościć, a ja będę wierzył, że jestem użyteczny, zostanę i będę opowiadał historie dniem i nocą.

— Najpierw o Benie Franklinie — nie ustępował Alvin Junior. — Czy to prawda, że ściągnął z nieba błyskawicę?

Загрузка...