Powietrze w źródlanej szopie było chłodne i ciężkie, mroczne i wilgotne. Czasem, gdy mała Peggy usnęła tutaj, budziła się dysząc, jak gdyby cała szopa znalazła się pod wodą. Śniła o wodzie i to nie tylko w tym miejscu — między innymi dlatego mówili czasem, że jest raczej lejkiem niż żagwią. Gdy jednak śniła na zewnątrz, wiedziała, że to sen. Tutaj woda istniała naprawdę.
Istniała w kroplach, ściekających jak pot po ustawionych w strumieniu bańkach z mlekiem. Istniała w zimnej glinie klepiska. Istniała we wszechobecnym szumie potoku, płynącego przez sam środek szopy.
Lodowata woda przez całe lato chłodziła wnętrze. Tryskała ze zbocza i spływała tutaj, a przez całą drogę ocieniały ją drzewa tak stare, że księżyc zawsze przesuwał się pomiędzy ich konarami, by posłuchać opowieści z dawnych dni. Po to właśnie przychodziła tu mała Peggy, nawet gdy tato jej nie nienawidził. Nie dla wilgoci w powietrzu — tego nie potrzebowała; ale jej płomień wygasał w szopie natychmiast i nie musiała już być żagwią, nie musiała zaglądać w te mroczne miejsca, gdzie ludzie próbowali kryć swe myśli.
Właśnie przed nią je kryli, jakby to mogło się udać. Usiłowali utknąć w jakimś ciemnym kątku wszystko, co najmniej w sobie lubili. Nie wiedzieli, że te ciemne kątki płonęły w oczach małej Peggy. Nawet kiedy była taka mała, że pluła kukurydzianą kaszką, bo miała nadzieję, że pozwolą jej jeszcze possać pierś, znała już wszystkie historie, które ludzie wokół trzymali w ukryciu. Widziała skrawki przeszłości, które najbardziej chcieli pogrzebać, i okruchy przyszłości, których najbardziej się lękali.
Dlatego właśnie zaczęła przychodzić do źródlanej szopy. Tutaj niczego nie musiała widzieć. Nawet tej pani we wspomnieniach taty. Tutaj istniał tylko ciężki, wilgotny, ciemny chłód, który gasił jej płomień i przez kilka minut dziennie mogła być po prostu małą, pięcioletnią dziewczynką ze słomianą lalą imieniem Bugy. Nie musiała myśleć o dorosłych sekretach.
Wcale nie jestem niegodziwa, powtarzała sobie raz po raz, ale nic z tego nie wychodziło, ponieważ wiedziała, że jest.
No dobrze, przyznała wreszcie. Jestem niegodziwa. Ale już więcej nie będę. Powiem prawdę, jak każe tato, albo nic nie powiem.
Choć miała dopiero pięć lat, mała Peggy doskonale rozumiała, że jeśli chce dotrzymać obietnicy, to lepiej zrobi, nie mówiąc niczego.
Niczego więc nie mówiła, nawet do siebie. Leżała po prostu na wilgotnej ławie, ściskając Bugy'ego tak mocno, że prawie go udusiła.
Dzyń dzyń dzyń.
Mała Peggy przebudziła się i przez minutę była bardzo zła.
Dzyń dzyń dzyń.
Była zła, bo nikt nie powiedział: Mała Peggy, prawda, że nie masz nic przeciw temu, żebyśmy namówili tego młodego kowala do osiedlenia się tutaj?
Ależ skąd, powiedziałaby, gdyby ktoś ją zapytał. Wiedziała, jak ważna jest kuźnia. Kuźnia oznaczała, że wioska będzie się rozwijać, że przyjadą ludzie z daleka, a skoro przyjadą, rozkwitnie handel, a kiedy będzie handel, dom taty stanie się leśną gospodą, a tam, gdzie jest gospoda, ścieżki zawsze jakoś się wyginają, by przebiegać w pobliżu, o ile nie leży zbyt daleko od szlaku. Mała Peggy znała to wszystko tak dobrze, jak dzieci farmerów znają rytm życia farmy, Zajazd przy kuźni to zajazd, który będzie prosperował. Powiedziałaby więc: Pewnie, niech zostanie; dajcie mu ziemię, wymurujcie mvi piec, karmcie go za darmo i oddajcie mu moje łóżko, przez co będę musiała spać z kuzynem Peterem, który stale próbuje zajrzeć mi pod koszulę. Wytrzymam wszystko. Tylko niech nie stawia tej kuźni koło źródlanej szopy, gdzie przez cały czas, nawet kiedy chcę być sama, słychać ten dzyń łup syk ryk, wieczny hałas, i gdzie płonący prosto w niebo zakrywa je czernią, a powietrze przenika zapach palonego węgla drzewnego. To dość powodów, żeby człowiek pragnął podążyć pod prąd strumienia do góry, gdzie wreszcie jest spokój.
Oczywiście, brzeg strumienia był najlepszym miejscem dla kowala. Gdyby nie woda, kuźnie mogłyby stawać w każdym miejscu. Żelazo przyjeżdżało na wozie kupca prosto z Nowych Niderlandów, a węgiel drzewny… nigdy nie brakowało farmerów, chętnych do wymiany węgla drzewnego na dobrą podkowę. Ale woda… tego potrzebował kowal, a nikt nie mógł mu jej przywieźć. Więc oczywiście ustawili kuźnię poniżej źródlanej szopy, gdzie to dzyń dzyń dzyń mogło ją obudzić. I mogło na nowo rozniecić ogień w jedynym miejscu, gdzie zwykle przygasał i zmieniał się niemal w zimny, mokry popiół. Huk gromu.
W jednej sekundzie znalazła się koło drzwi. Musiała zobaczyć błyskawicę. Pochwyciła jeszcze ostatni cień światła, wiedziała jednak, że będą następne. Chyba niedawno minęło południe… a może przespała cały dzień? Przy tych czarnych chmurach trudno było zgadnąć; równie dobrze mogły mijać ostatnie chwile zmierzchu. Powietrze aż mrowiło, czekając na błysk. Znała to uczucie i wiedziała, że piorun trafił gdzieś blisko.
Spojrzała w dół, by sprawdzić, czy stajnia jest nadal pełna koni. Była. Podkuwanie jeszcze się nie skończyło, droga zmieni się w bagno, a zatem farmer z Zachodniego Rozstaja i jego dwóch synów utknęli tu na dobre. Nie wyruszą do domu w taki dzień, gdy błyskawica tylko czeka, żeby podpalić puszczę, zwalić na nich drzewo, albo po prostu porazić i zostawić martwych, jak tych pięciu kwakrów. o których wciąż opowiadają ludzie. A przecież wypadek zdarzył się jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, kiedy przybyli pierwsi biali osadnicy. Ludzie ciągle mówili o Kręgu Pięciu i w ogóle. Niektórzy zastanawiali się, czy to Bóg w gniewie nie powalił kwakrów widząc, że nic innego ich nie uciszy. A inni sądzili, że Bóg zabrał ich do Nieba, jak pierwszego Lorda Protektora Olivera Cromwella, Klery w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat został trafiony przez piorun i zwyczajnie zniknął.
Nie: farmer i jego duzi chłopcy zostaną na noc. Mała Peggy była przecież córką oberżysty, prawda? Mali Indianie uczą się polować, Murzyniątka nosić ciężary, dzieci farmerów przewidywać pogodę, a córka oberżysty umie poznać, którzy goście zostaną na noc, zanim jeszcze oni sami o tym wiedzą.
Konie tupały w stajni, parskały i ostrzegały się nawzajem przed burzą. W każdej grupie koni, myślała mała Peggy, musi być jeden wyjątkowo głupi, a pozostałe tłumaczą mu, co się dzieje. Wielka burza, mówiły. Wszystkie przemokniemy, jeżeli błyskawica wcześniej nas nie trafi. A ten głupi ciągle nie rozumiał i powtarzał w kółko: Co to za hałas? Co to za hałas?
A potem niebo otworzyło się szeroko i wylało na ziemię całą wodę. Chlusnęła tak mocno, że pozrywała liście z drzew. Przez gęstą ulewę mała Peggy nie widziała nawet kuźni. Pomyślała, że może woda zmyła kuźnię do strumienia. Dziadunio opowiadał jej kiedyś, że strumień płynie wprost do Hatrack, Hatrack wlewa się do Hio, a Hio pcha się przez lasy do Mizzipy, która spływa już do samego morza. Dziadunio tłumaczył też, jak to morze pije tyle wody, że aż dostaje niestrawności i odbija mu się najgłośniej na świecie. To, co wychodzi, to właśnie chmury. Czkawka morza. A teraz kuźnia pożegluje tą drogą, zostanie połknięta i wyczknięta, a kiedyś, gdy Peggy będzie się zajmować własnymi sprawami, jakaś chmura otworzy się i wypluje kuźnię. A w niej eleganckiego Makepeace'a Smitha dzyń dzyń dzyniącego jak zwykle.
Po chwili deszcz zelżał odrobinę i mała Peggy spojrzała w dół, żeby sprawdzić, czy kuźnia jeszcze tam stoi. Ale zobaczyła coś zupełnie innego. Zobaczyła iskierki ognia daleko w lesie, w dole strumienia, w stronę Hatrack. Niedaleko brodu, chociaż dzisiaj bród był nie do przejścia. Nie w tej ulewie. Iskry, wiele iskier, a ona wiedziała, że każda z nich jest człowiekiem. Nie musiała już właściwie o tym myśleć, kiedy patrzyła uważnie na płomienie ich serc. Może to przyszłość, może przeszłość — wszystkie wizje żyły wspólnie w płomieniach serc.
To, co widziała teraz, było takie samo we wszystkich sercach tych ludzi. Wóz na środku Hatrack, wzbierająca woda, a na wozie wszystko co mieli na świecie.
Mała Peggy nie mówiła wiele, ale wszyscy wiedzieli, że jest żagwią, więc słuchali, kiedy opowiadała o kłopotach. Zwłaszcza takich. Pewno, osady w tej okolicy były już stare, sporo starsze od małej Peggy. Ale nikt nie zapomniał, że wóz porwany przez wodę tu strata dla wszystkich.
Pędem zbiegła ze wzgórza; przeskakiwała nory świstaków i zjeżdżała po błocie w bardziej stromych miejscach. Dlatego stanęła w drzwiach kuźni, nim minęło choćby dwadzieścia sekund. Farmer z Zachodniego Rozstaja chciał, żeby zaczekała, aż skończy opowiadać o gorszych burzach, które w życiu widywał, Ale Makepeace wiedział o małej Peggy Wysłuchał uważnie, a potem kazał chłopcom siodłać konie, podkute czy nie, bo ludzie utknęli w brodzie i nie ma czasu na głupstwa. Mała Peggy nie zdążyła nawet zobaczyć, jak odjeżdżają — Makepeace posłał ją do domu, żeby zawiadomiła ojca, wszystkich robotników i gości. Nie było wśród nich ani jednego, który kiedyś nie załadowałby na wóz wszystkiego co miał na tym świecie, i nie wyruszył na zachód przez górskie drogi, do tej puszczy. Ani jednego, który nie czuł kiedyś, jak rzeka wsysa ten wóz i chce go porwać.
Wszyscy zebrali się od razu. Tak właśnie wtedy bywało. Ludzie zauważali cudze kłopoty równie szybko, jak własne.