Rozdział 10 Wizje

Alvin Junior przebudził się spocony z lęku przed koszmarem. Był tak rzeczywisty, że chłopiec dyszał, jakby próbował ucieczki. Ale wiedział, że nie zdoła uciec. Leżał z zamkniętymi oczami i bał się je otworzyć; wiedział, że gdy to zrobi, koszmar nie zniknie. Dawno temu, jako mały chłopiec płakał głośno. Ale kiedy próbował wytłumaczyć wszystko tacie i mamie, odpowiadali: „To przecież nic, synu. Czy aż tak strasznie boisz się niczego?” Nauczył się więc tłumić szloch i nigdy nie płakał, kiedy przychodził sen.

Otworzył oczy pozwalając, by koszmar skrył się w kątach pokoju. Wtedy nie musiał na niego patrzeć. To wystarczy. Siedź tam i daj mi spokój, nakazał bezgłośnie.

Wtedy zrozumiał, że jest już biały dzień, a mama przyszykowała czystą koszulę, sukienne spodnie i marynarkę. Ubranie na niedzielne wyjście do kościoła. Wolałby raczej powrót koszmaru niż takie przebudzenie.

Alvin Junior nienawidził niedzielnych poranków. Nienawidził tego ubrania, w którym nie mógł usiąść na ziemi ani przyklęknąć na trawie, ani nawet się schylić, bo zawsze coś się przekręciło i mama przypominała, że powinien okazywać trochę szacunku dla święta. I nienawidził chodzenia na palcach, ponieważ trwał dzień Pański, a w taki dzień nie powinno być zabaw ani hałasów. Ale najbardziej nienawidził samej myśli o tym, że będzie musiał siedzieć w twardej ławce z przodu, a wielebny Thrower, patrząc mu w oczy, będzie wygłaszał kazanie o ogniach piekielnych czekających na bezbożnych, którzy lekceważą prawdziwą religię, wierząc raczej w słaby ludzki rozum. Każdej niedzieli było to samo.

Zresztą Alvin wcale nie lekceważył religii. Lekceważył tylko wielebnego Throwera. Wszystko przez te godziny w szkole, zwłaszcza teraz, po zbiorach. Alvin Junior dobrze czytał i prawie zawsze podawał dobre wyniki, kiedy przychodziło coś policzyć. Ale Throwerowi to nie wystarczało. Musiał ich przy okazji uczyć religii. Inne dzieci — Szwedzi i Holendrzy z górnego biegu rzeki i Szkoci i Anglicy z dolnego — dostawali najwyżej po razie, kiedy pyskowali albo trzy razy z rzędu, gdy nie umieli odpowiedzieć. Ale na Alvina Juniora Thrower podnosił swoją trzcinkę przy każdej okazji. I nigdy nie chodziło o naukę, a zawsze o religię.

Oczywiście, położenia Alvina nie poprawiał fakt, że Biblia wydawała mu się bardzo zabawna i to w najbardziej nieodpowiednich momentach. Tak właśnie powiedział Measure, kiedy Alvin uciekł ze szkoły i schował się w domu Davida. Measure znalazł go tuż przed kolacją.

— Gdybyś się nie śmiał, kiedy on czyta Biblię, to byś tak często nie obrywał.

Ale to naprawdę było śmieszne. Kiedy Jonatan wystrzelił w niebo te wszystkie strzały i chybił. Albo kiedy Jeroboam wystrzelił za mało strzał z okna. Albo jak faraon wynajdywał różne chytre sztuczki, żeby zatrzymać Izraelitów. A Samson był taki głupi, że powiedział Dalili o swojej tajemnicy, choć przecież już dwa razy go zdradziła.

— Nie mogę się powstrzymać.

— Pomyśl, że będziesz miał bąble na siedzeniu — poradził Measure. — To powinno zepsuć ci humor.

— Ale nigdy nie pamiętam. Dopiero kiedy już się zaśmieję.

— W takim razie do piętnastego roku życia nie będziesz chyba potrzebował krzesła. Bo mama nie pozwoli ci zostawić tej szkoły, Thrower nie popuści, a nie możesz bez końca chować się u Davida.

— Dlaczego nie?

— Ponieważ kryć się przed wrogiem to jakby oddać mu zwycięstwo.

Czyli Measure nie będzie go osłaniał; Alvin musi wrócić do domu i dostać lanie od taty, bo wszystkich przestraszył, uciekając i chowając się tak długo. A jednak Measure mu pomógł. Przyjemnie było wiedzieć, że ktoś jeszcze uważa Throwera za wroga Alvina. Wszyscy inni stale powtarzali, jaki Thrower jest wspaniały, pobożny i wykształcony. I taki dobry, że chce napoić dzieci z fontanny swej mądrości. Alvinowi niedobrze się od tego robiło.

Potem Alvin lepiej nad sobą panował w czasie lekcji, więc rzadziej dostawał trzcinką. W niedzielę jednak staczał najcięższe walki. W niedzielę siedział słuchając Throwera i na przemian miał ochotę tarzać się ze śmiechu albo wstać i zawołać: „To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem od dorosłego”. Miał nawet wrażenie, że tato nie zbiłby go za mocno, bo tato nie miał o pastorze najlepszej opinii. Ale mama… nigdy by mu nie wybaczyła bluźnierstwa w domu Pana.

Niedzielne poranki służyły chyba do tego, by dać grzesznikom posmak pierwszego dnia wieczności w piekle.

Mama pewnie nie pozwoli dzisiaj Bajarzowi opowiedzieć nawet króciutkiej historii, chyba że z Biblii. Ale Bajarz jakoś nigdy nie opowiadał historii z Biblii, więc Alvin Junior uznał, że nie ma na co liczyć.

Ze schodów dobiegło wołanie mamy.

— Alvinie Juniorze, co niedzielę guzdrzesz się po trzy godziny. Mam już tak dosyć czekania, że chyba gołego zagonię cię do kościoła.

— Nie jestem goły! — krzyknął Alvin. Ale że miał na sobie nocną koszulę, jego sytuacja była prawdopodobnie jeszcze gorsza, niż gdyby był nagi. Ściągnął flanelową koszulę, zawiesił na kołku i zaczął się ubierać najszybciej, jak tylko potrafił.

To zabawne. W każdy inny dzień wystarczyło sięgnąć tylko po ubranie i zawsze trafiał na to, czego potrzebował: koszula, spodnie, skarpety, buty. Zawsze były pod ręką. Ale w niedzielę rano miał wrażenie, że ubranie przed nim ucieka. Sięgał po koszulę, a trafiał na spodnie. Chciał wziąć pończochę, a chwytał but. I tak bez przerwy. Zupełnie jakby ubranie nie chciało się na niego włożyć równie mocno, jak on nie chciał mieć go na sobie.

Dlatego kiedy mama z hukiem otworzyła drzwi, nie było wyłączną winą Alvina, że nawet nie zdążył wciągnąć spodni.

— Spóźniłeś się na śniadanie! I ciągle jesteś półnagi. Jeśli myślisz, że z twojego powodu cała rodzina spóźni się do kościoła, to lepiej…

— Pomyśl o czymś innym — dokończył Alvin.

Przecież to nie jego wina, że zawsze powtarzała to samo. Ale zezłościła się. To co, miał udawać zaskoczenie, po raz dziewięćdziesiąty od lata słysząc te same słowa? Już się szykowała, żeby mu spuścić lanie, albo zawołać tatę, żeby to zrobił mocniej, gdy nagle w drzwiach stanął Bajarz. Przybył na ratunek.

— Pani Faith — powiedział. — Chętnie wyprawię go do kościoła, jeżeli tylko chcecie z pozostałymi wyjść wcześniej.

Mama natychmiast odwróciła głowę, by Bajarz nie spostrzegł, jak bardzo jest wściekła. Alvin od razu rzucił na nią ukojenie — prawą ręką, żeby nie zauważyła. Gdyby się zorientowała co robi, złamałaby mu rękę, a była to jedyna groźba, w którą Alvin naprawdę wierzył. Bez dotknięcia ukojenie nie działało zwykle za dobrze, ale teraz udało się całkiem nieźle, bo mama i tak próbowała przed Bajarzem wyglądać na spokojną.

— Nie chcę wam sprawiać kłopotu — powiedziała.

— To żaden kłopot, pani Faith — zapewnił Bajarz. — I tak niewiele robię, by wam odpłacić za gościnność.

— Niewiele! — rozdrażnienie już prawie całkiem zniknęło z jej głosu. — Mąż twierdzi, że wykonujecie pracę dwóch silnych mężczyzn. A kiedy opowiadacie maluchom historie, w domu jest tak spokojnie i cicho, jak nie było od… od zawsze. — Obejrzała się na Alvina, lecz teraz jej gniew był raczej udawany niż prawdziwy. — Będziesz robił, co Bajarz ci powie, i przyjdziesz szybko do kościoła?

— Tak, mamo. Jak najszybciej.

— Więc dobrze. Dziękuję wam, Bajarzu. Jeśli zmusicie to chłopaczysko do posłuszeństwa, dokonacie rzeczy, która nie udała się jeszcze nikomu od dnia, kiedy nauczył się mówić.

— Okropny z niego bachor — wtrąciła stojąca na korytarzu Mary.

— Zamknij buzię, Mary — rzuciła mama. — Bo wepchnę ci dolną wargę do nosa i przypnę, żeby już tak została.

Alvin odetchnął z ulgą. Kiedy mama zaczynała rzucać nierealne groźby, to nie była już zła. Mary zadarła nos i przedefilowała korytarzem, ale chłopiec się nią nie przejmował. Uśmiechnął się do Bajarza, a Bajarz też się uśmiechnął.

— Trudno ci się ubrać do kościoła, chłopcze? — zapytał.

— Wolałbym raczej okryć się słoniną i wejść w stado głodnych niedźwiedzi.

— Więcej ludzi przeżyło kościół niż spotkanie z niedźwiedziami. — Ale niedużo więcej.

Wkrótce był już ubrany. Namówił Bajarza, by poszli skrótem: przez las i wzgórze za domem, zamiast drogą dookoła. Na dworze było zimno, dość długo już nie padało, a na śnieg jeszcze się nie zanosiło, więc nie będzie błota i mama nawet się nie domyśli. A czego mama nie wie, to nie może Alvinowi zaszkodzić.

— Twój ojciec nie poszedł z mamą, Callym i dziewczętami — zauważył Bajarz.

— Nie chodzi do kościoła — wyjaśnił Alvin. — Mówi, że wielebny Thrower to dureń. Oczywiście wtedy, kiedy mama nie słyszy.

— Przypuszczam.

Stanęli na szczycie pagórka i ponad łąkami spojrzeli w stronę kościoła. Wzgórze, na którym się wznosił, skrywało miasteczko Vigor Kościół. Szron zaczynał dopiero topnieć na pożółkłej jesiennej trawie, więc budynek wydawał się najbielszym obiektem w świecie bieli. Błyszczał w słońcu jakby sam był słońcem. Alvin widział zajeżdżające wozy i konie wiązane do palików na łące. Gdyby się pospieszyli, zdążyliby pewnie przed pierwszym hymnem.

Ale Bajarz nie ruszał z miejsca. Usiadł na pniu i zaczął recytować wiersz. Alvin słuchał uważnie, gdyż wiersze Bajarza często miały w sobie prawdziwą moc.

O, jakże się zadziwilem

Wchodząc do Ogrodu Miłości:

Kaplicę zbudowano tam, gdzie niegdyś

W zieleni igrałem beztroski.

Jej wrota mocno zamknięte.

„Nie będziesz” wypisane na wrotach.

Spojrzałem na Ogród, który zawsze

Barwami tyloma migotał.

Tam, gdzie się niegdyś szło po kwiatach,

Teraz ciężkie kamienie nad, grobami.

Kapłani w czarnych szatach szli, by radość oplatać

I tęsknotę moją cierniami.

Tak, Bajarz miał talent, to pewne. Kiedy mówił, cały świat zmieniał się przed oczami Alvina. Łąki i drzewa były jak krzyk wiosny: żywa żółć i zieleń z dziesiątkami tysięcy kwiatów. Zaś biała kaplica pośrodku nie błyszczała już, a przybrała barwę zwietrzałej, kredowej bieli starych kości.

— Radość oplatać i tęsknotę moją cierniami — powtórzył chłopiec. — Rozumiem, że nie poważacie religii.

— Oddycham religią — odparł Bajarz. — Pragnę wizji, poszukuję śladów boskiej ręki. Ale więcej znajduję śladów nieprzyjaciela. Trafiam na plamy lśniącego śluzu, które parzą, gdy ich dotykam. Bóg pozostaje na uboczu, Alu Juniorze, ale Szatan wśród ludzi nie musi obawiać się upadku.

— Thrower mówi, że kościół jest domem Boga.

Bajarz siedział nieruchomo i milczał. Wreszcie Alvin zapytał wprost.

— Widzieliście ślady diabła w tym kościele?

Al nauczył się już, że Bajarz nigdy nie kłamie. Ale kiedy wolał nie udzielać prawdziwej odpowiedzi, mówił wiersz. Teraz też tak zrobił.

Ty chora jesteś, różo!

Robak, co w nocy leci

Niewidzialny — w ciemności,

W wichurze i zamieci,

Nawiedził twego łoża

Purpurowe wesele

I jego mroczna miłość

Twoje życie spopieli.

Alvin miał dość wykrętnych odpowiedzi.

— Gdybym chciał posłuchać czegoś, czego nie rozumiem, to bym czytał Izajasza.

— To muzyka dla moich uszu, chłopcze, że porównujesz mnie do największego z proroków.

— Co z niego za prorok, kiedy nikt nie pojmuje tego, co napisał. — A może chciał, żebyśmy wszyscy stali się prorokami.

— Nie zależy mi na prorokach — oświadczył Alvin. — O ile wiem, wszyscy kończą tak samo martwi, jak zwykli ludzie.

— Każdy umiera — odparł Bajarz. — Ale niektórzy umarli żyją dalej w swych słowach.

— Słowa nigdy nie są rzetelne. Kiedy coś zrobię, to mam rzecz, którą zrobiłem. Na przykład kosz. Nawet jeśli się połamie, to mam połamany kosz. Ale kiedy coś powiem, wszystko przekręcą. Thrower bierze moje własne słowa, przestawia je i sprawia, że znaczą coś całkiem przeciwnego, niż myślałem.

— Spójrz na to inaczej, Alvinie. Jeśli zrobisz jeden kosz, nigdy nie stanie się czymś więcej niż jednym koszem. Ale słowa można powtarzać i znowu powtarzać, aż trafią do ludzkich serc tysiące mil od miejsca, gdzie je wypowiedziałeś. Słowa mogą rosnąć, gdy rzeczy są zawsze tylko tym, czym są.

Alvin spróbował to sobie wyobrazić i w myślach natychmiast pojawił się obraz. Niewidzialne jak powietrze słowa spływały z warg Bajarza i rozbiegały się między ludźmi. Rosły, ale wciąż były niewidzialne.

I nagle wizja uległa przemianie. Zobaczył słowa wybiegające z ust pastora. Były niby drżenie powietrza, rozprzestrzeniające się wszędzie i sączące we wszystko — aż nagle obraz stał się jego koszmarem: strasznym snem przeżywanym każdej nocy i przekłuwającym serce aż po kręgosłup tak, że chłopiec pragnął umrzeć. Świat wypełniał się niewidzialnym, drżącym nic, które wsiąkało w każdą rzecz i rozsadzało ją od wewnątrz. Alvin widział, jak to drżenie toczy się ku niemu niby ogromna kula, i cały czas rośnie. Wiedział ze swego snu, że nawet jeśli zaciśnie pięści, nic rozrzedzi się i przesączy między palcami; jeśli zamknie usta i oczy, przyciśnie się do twarzy, wcieknie do nosa i uszu, a potem…

Bajarz potrząsnął nim mocno. Bardzo mocno. Alvin otworzył oczy. Drżenie powietrza cofnęło się na skraj pola widzenia. Tam właśnie tkwiło prawie cały czas, czekając tuż poza zasięgiem wzroku, czujne jak łasica i gotowe uskoczyć, gdyby odwrócił głowę.

— Co z tobą, chłopcze? — zapytał Bajarz. — Zupełnie nagle ogarnęło cię przerażenie. Jakbyś oglądał straszną wizję.

— To nie była wizja — odparł Alvin. — Raz już miałem wizję i wiem, jak wygląda.

— Naprawdę? Jaka to była wizja?

— Jaśniejący Człowiek. Nikomu o tym nie mówiłem i wolę teraz nie zaczynać.

Bajarz nie naciskał.

— A co widziałeś przed chwilą, jeśli nie wizję?

— To nic. — Powiedział prawdę, choć wiedział, że to żadne wyjaśnienie. Ale nie chciał o tym mówić. Wszyscy się z niego śmiali, że tak się boi niczego.

Ale Bajarz nie pozwolił się zbyć.

— Przez całe życie szukałem prawdziwej wizji, Alu Juniorze. A teraz ty ją zobaczyłeś, w jasny dzień, z otwartymi oczami. Zobaczyłeś coś tak strasznego, że przestałeś oddychać. Powiedz mi, co to było.

— Mówiłem! To było nic! — A potem dodał ciszej: — Nic, ale mogę to widzieć. Jakby powietrze się trzęsło.

— Nic, ale nie jest niewidzialne?

— Przedostaje się do wszystkiego. Sączy w najmniejszą szparkę, a potem niszczy. Drży i drży, aż pozostaje tylko pył. A potem trzęsie tym pyłem, a ja próbuję to powstrzymać, ale rośnie i rośnie, przetacza się po wszystkim i w końcu wypełnia całe niebo i całą ziemię.

Alvin nie mógł się opanować. Dygotał z zimna, choć był ubrany grubo jak niedźwiedź.

— Ile razy to już widziałeś?

— Nachodzi mnie odkąd pamiętam. Zwykle po prostu myślę o czym innym i to się cofa.

— Gdzie?

— W tył. Znika z oczu. — Alvin najpierw przyklęknął, a potem usiadł wyczerpany. Usiadł wprost na wilgotnej trawie, w niedzielnych spodniach, ale nawet tego nie zauważył. — Kiedy mówiliście o rozprzestrzeniających się słowach, znowu to zobaczyłem.

— Sen, który wciąż powraca, próbuje przekazać prawdę — oświadczył Bajarz.

Był bardzo podekscytowany całą sprawą. Alvin nie wierzył, by Bajarz sobie wyobrażał jakie to straszne.

— To nie jest jedna z waszych historii, Bajarzu.

— Ale będzie. Kiedy tylko ją zrozumiem.

Usiadł obok chłopca i milczał długo. Alvin czekał, bawiąc się źdźbłem trawy. Wreszcie mu się znudziło.

— Może nie potraficie wszystkiego zrozumieć — mruknął. — Może to tylko moje szaleństwo. Może tracę rozum.

— Słuchaj. — Bajarz nie zwrócił uwagi na słowa Alvina. — Wymyśliłem znaczenie. Teraz o tym opowiem i zobaczymy, czy zdołam uwierzyć.

Alvin nie lubił, kiedy go ignorowano.

— A może to wy dostajecie obłędu? Myśleliście o tym kiedy, Bajarzu?

Bajarz machnął ręką na te wątpliwości.

— Cały wszechświat jest tylko snem w umyśle Boga, a dopóki on śpi, wierzy w ten sen i wszystko pozostaje rzeczywiste. To co widzisz, to Bóg, który się budzi. Budzi się stopniowo, a jego świadomość przesącza się w sen i rozkłada wszechświat. Aż wreszcie Bóg usiądzie, przetrze oczy i powie: „Ależ miałem sen; szkoda, że nie pamiętam, co w nim było”. W tej właśnie chwili wszyscy znikniemy. — Spojrzał z zaciekawieniem na Alvina. — Co ty na to?

— Jeśli w to wierzycie, Bajarzu, to jesteście patentowanym durniem, jak mówi Armor-of-God.

— Tak mówi? — Bajarz wyciągnął nagle rękę i chwycił chłopca za rękę. Alvin był tak zaskoczony, że upuścił przedmiot, który trzymał w dłoni. — Nie! Podnieś to! Spójrz, co zrobiłeś!

— Wielkie nieba, bawiłem się tylko.

Bajarz podniósł z ziemi to, co upuścił Alvin. Był to maleńki koszyk średnicy może dwóch centymetrów, wypleciony z jesiennych traw.

— Zrobiłeś to.

— Pewnie tak.

— A dlaczego?

— Po prostu: zrobiłem.

— Nawet o tym nie myślałeś?

— To nie jest żaden koszyk, widzicie przecież. Robiłem takie dla Cally'ego. Kiedy był mały, nazywał je chrabąszczowymi koszami. Prędko się rozlatują.

— Zobaczyłeś wizję niczego, więc musiałeś zrobić coś.

Chłopiec spojrzał na koszyk.

— Chyba tak.

— Zawsze to robisz?

Alvin przypomniał sobie poprzednie wizje drżącego powietrza.

— Zawsze robię różne rzeczy — oznajmił. — To o niczym nie świadczy.

— Ale nie czujesz się dobrze, dopóki czegoś nie zrobisz. Kiedy nawiedzi cię wizja niczego, nie zaznasz spokoju, póki czegoś nie poskładasz.

— Może zwyczajnie muszę to odpracować.

— A nie zwyczajnie pracować, prawda? Rąbanie drzewa nie wystarczy, wybieranie jajek, noszenie wody czy koszenie trawy nie przynoszą ulgi.

Teraz Alvin zaczynał dostrzegać odkrytą przez Bajarza prawidłowość. Starzec miał rację. Chłopiec budził się ze snu i nie mógł sobie znaleźć miejsca, dopóki czegoś nie splótł, nie ułożył stogu siana albo z łusek kukurydzy nie zrobił lalki dla jakiejś bratanicy. To samo, kiedy wizja przychodziła w dzień: nie szła mu praca, póki nie zbudował czegoś, czego przedtem nie było, choćby stosu kamieni albo kawałka muru.

— Zgadłem, prawda? Robisz to za każdym razem?

— Na ogół.

— Więc powiem ci imię tego niczego. To Niszczyciel.

— Nigdy o nim nie słyszałem.

— Ani ja, aż do dzisiaj. To dlatego, że woli pozostawać w ukryciu. Jest wrogiem wszystkiego, co istnieje. Chce rozbić każdą rzecz na kawałki, a te kawałki na mniejsze kawałki, aż nic nie pozostanie.

— Jeśli rozbijecie coś na kawałki, a te kawałki na mniejsze kawałki, to nie dostaniecie niczego — zauważył Alvin. — Dostaniecie mnóstwo bardzo małych kawałków.

— Siedź cicho i słuchaj opowieści — przerwał mu Bajarz.

Alvin był przyzwyczajony do tych słów. Bajarz wypowiadał je do Alvina Juniora częściej niż do kogokolwiek innego, nawet do bratanków.

— Nie chodzi mi o dobro i zło — wyjaśnił Bajarz. — Nawet diabeł nie może wszystkiego zniszczyć, bo sam przestałby istnieć, jak wszystko. Najgorsze nawet istoty nie pragną zniszczenia wszystkiego; one chcą tylko wyzyskiwać wszystko dla własnej korzyści.

Alvin nie słyszał nigdy wcześniej słowa „wyzyskiwać”, ale brzmiało paskudnie.

— Zatem w wielkiej wojnie między Niszczycielem i wszystkim pozostałym, Bóg i diabeł powinni stanąć po jednej stronie. Ale diabeł o tym nie wie i dlatego często służy Niszczycielowi.

— Chcecie powiedzieć, że diabeł sam siebie atakuje?

— Moja historia nie dotyczy diabła — odparł Bajarz. Kiedy zaczynał opowiadać, był niezmienny jak deszcz. — W wielkiej wojnie z Niszczycielem wszyscy mężczyźni i kobiety powinni być sprzymierzeńcami. Ale ich wspólny wróg jest niewidzialny, więc nikt się nie domyśla, że nieświadomie mu służy. Nie rozumieją, że wojna jest sprzymierzeńcem Niszczyciela, ponieważ rozbija wszystko, czego dosięgnie. Nie pojmują, że pożar, mord, zbrodnia, chciwość i lubieżność zrywają kruche więzy, które z istot ludzkich tworzą narody, miasta, rodziny, przyjaciół i dusze.

— Musicie naprawdę być prorokiem — stwierdził Alvin. — Nie zrozumiałem ani słowa.

— Prorokiem… — mruknął Bajarz. — Ale to twoje oczy widziały. Teraz pojmuję cierpienie Aarona: głosić słowa prawdy, ale nigdy nie przeżyć własnej wizji.

— Strasznie poważnie traktujecie moje sny.

Bajarz umilkł. Siedział z łokciami na kolanach, wspierając na dłoniach posępną twarz. Alvin próbował odgadnąć, o czym właściwie opowiadał starzec. Z całą pewnością to, co widział w złych snach, nie było rzeczą. Nie było czymś. Więc to pewnie poezja mówić o Niszczycielu jak o osobie. Ale może i prawda; może Niszczyciel nie jest tylko tworem jego wyobraźni, ale istnieje naprawdę, a Alvin jest jedynym człowiekiem, który może go zobaczyć. Może cały świat znalazł się w straszliwym niebezpieczeństwie, a zadaniem Alvina jest walczyć, odepchnąć je i powstrzymać. Z całą pewnością Alvin nie mógł znieść tego snu i starał się go odpędzić. Ale jeszcze nie wymyślił w jaki sposób.

— Powiedzmy, że wam uwierzę — rzekł. — Powiedzmy, że istnieje coś takiego jak Niszczyciel. Przecież zupełnie nic nie mogę na to poradzić.

Na twarz Bajarza wypłynął lekki uśmieszek. Starzec pochylił się i podniósł z trawy mały chrabąszczowy koszyk.

— Czy to wygląda jak zupełnie nic?

— To tylko kępka trawy.

— To była kępka trawy — sprostował Bajarz. — I jeśli rozedrzesz ten koszyk, znowu się nią stanie. Ale teraz, w tej chwili, jest czymś więcej.

— Chrabąszczowym koszem. Wielkie rzeczy.

— Czymś, co zbudowałeś.

— No pewnie. Trawa sama z siebie tak nie rośnie.

— A kiedy to zbudowałeś, odepchnąłeś Niszczyciela.

— Niezbyt daleko — westchnął chłopiec.

— Nie — przyznał Bajarz. — Ale o stworzenie jednego chrabąszczowego koszyka. O tyle właśnie musiał się cofnąć.

Nagle wszystko się ułożyło. Cała historia, którą próbował opowiedzieć Bajarz. Alvin znał wiele przeciwieństw tego świata: dobro i zło, światło i ciemność, wolność i niewola, miłość i nienawiść. Ale najgłębiej tkwiło stwarzanie i niszczenie. Tak głęboko, że mało kto dostrzegał, iż jest to najważniejsze przeciwieństwo. On jednak zauważał i dlatego stał się wrogiem Niszczyciela. Dlatego Niszczyciel nawiedzał go we śnie. W końcu, Alvin miał talent. Talent do tworzenia porządku, nadawania rzeczom kształtu, jaki mieć powinny.

— W mojej prawdziwej wizji chodziło chyba o to samo.

— Nie musisz mi opowiadać o Jaśniejącym Człowieku — uspokoił go Bajarz. — Nie chcę wścibiać nosa w nie swoje sprawy.

— To znaczy, że wścibiacie nos całkiem przypadkiem?

Po takiej uwadze w domu oberwałby w buzię, ale Bajarz tylko się uśmiechnął.

— Zrobiłem coś złego i nawet tego nie wiedziałem — wytłumaczył Alvin. — Jaśniejący Człowiek przyszedł i stanął przy łóżku. Najpierw ukazał mi wizję tego, co zrobiłem, żebym wiedział, że postąpiłem źle. Mówię wam, płakałem nad własną niegodziwością. Ale potem pokazał mi, do czego może służyć mój talent i teraz pojmuję, że chodzi o to samo, o czym wy mówiliście. Widziałem kamień oderwany od skały. Był zupełnie okrągły, a kiedy przyjrzałem się dokładniej, zobaczyłem cały świat z lasami, zwierzętami, morzami, rybami i wszystkim. Do tego powinienem używać talentu: żeby naprawiać.

Oczy Bajarza błyszczały.

— Jaśniejący Człowiek ukazał ci taką wizję — westchnął. — Wizję, za którą ja oddałbym życie.

— Tylko dlatego, że wykorzystałem talent, by dla własnej przyjemności skrzywdzić innych. Złożyłem wtedy obietnicę, moje najważniejsze ślubowanie: że nigdy nie użyję talentu dla własnego dobra. Tylko dla innych.

— Dobra obietnica — pochwalił Bajarz. — Szkoda, że wszyscy ludzie nie złożą takiego ślubu i nie dotrzymają go potem.

— W każdym razie stąd wiem, że to… ten Niszczyciel nie jest wizją. Jaśniejący Człowiek też nie był. Pokazał mi wizję, ale on sam przy moim łóżku był prawdziwy.

— A Niszczyciel?

— Też jest prawdziwy. On nie istnieje tylko w mojej głowie. On jest naprawdę.

Bajarz pokiwał głową. Nie odrywał spojrzenia od twarzy chłopca.

— Muszę tworzyć rzeczy — stwierdził Alvin. — Szybciej, niż on je rozbija.

— Nikt nie potrafi tak szybko budować. Gdyby wszyscy ludzie na świecie przerobili całą ziemię na miliony milionów milionów cegieł i przez wszystkie dni życia stawiali z nich mur, ten mur rozpadałby się szybciej, niż oni by go budowali. Niektóre części nawet przed budową.

— To bez sensu. Mur nie może runąć, zanim się go nie zbuduje.

— Gdyby robili to dostatecznie długo, cegły rozpadałyby się w chwili, kiedy by je podnosili. Ich dłonie zgniłyby i jak śluz ściekły z kości, aż wreszcie cegły, kości i ciało razem byłyby tylko jednolitym pyłem. A wtedy Niszczyciel by kichnął i rozproszył ten pył w nieskończoność, żeby nigdy nie zebrał się na powrót. Wszechświat stałby się zimny, spokojny, cichy i ciemny, a Niszczyciel mógłby wreszcie odpocząć.

Alvin starał się zrozumieć, o czym mówił Bajarz. Jak wtedy, kiedy w szkole Thrower opowiadał o religii. Alvin z doświadczenia wiedział, że takie myślenie jest rzeczą ryzykowną, ale nie umiał się powstrzymać. Tak jak od zadawania pytań, nawet gdy doprowadzały ludzi do wściekłości.

— Jeśli rzeczy rozpadają się szybciej, niż są budowane, to w jaki sposób cokolwiek jeszcze istnieje? Dlaczego Niszczyciel jeszcze nie wygrał? Co my tu robimy?

Bajarz nie był wielebnym Throwerem. Nie zdenerwował się. Zmarszczył tylko brwi i pokręcił głową.

— Nie wiem. Ale masz rację: nie powinno nas być. Nasze istnienie jest niemożliwe.

— Ale przecież jesteśmy, gdybyście jeszcze tego nie zauważyli. Co to za głupia historia: musimy patrzeć na siebie, żeby się przekonać, że nie jest prawdziwa?

— Przyznaję, że jest to problem.

— Myślałem, że opowiadacie tylko historie, w które sami wierzycie.

— Wierzyłem, kiedy ją opowiadałem.

Wyglądał tak żałośnie, że Alvin wyciągnął rękę i położył mu dłoń na ramieniu, ponieważ płaszcz starca był taki gruby, a dłoń taka lekka, nie był pewien, czy Bajarz w ogóle poczuł jego dotknięcie.

— Ja też wierzyłem. W niektóre fragmenty. Przez chwilę.

— A więc jest w niej trochę prawdy. Może niewiele, ale trochę. — Bajarz odetchnął z ulgą,

Alvinowi to nie wystarczyło.

— To, że w coś wierzycie, nie dowodzi jeszcze, że to prawda. Bajarz szeroko otworzył oczy. No i doigrałem się, pomyślał Alvin.

Teraz się na mnie wścieknie, tak samo jak Thrower. Wszystkich denerwuję.

Nie był zaskoczony, kiedy Bajarz ujął w dłonie jego twarz i przemówił z taką mocą, jakby chciał wbić słowa głęboko w czoło chłopca.

— Wszystko, w co można uwierzyć, jest odbiciem prawdy.

I te słowa rzeczywiście przeniknęły głęboko. Alvin zrozumiał, choć nie potrafił wytłumaczyć, co zrozumiał. Wszystko, w co można uwierzyć, jest odbiciem prawdy. Jeśli coś wydaje mi się prawdziwe, to zawiera prawdę, choć może nie jest prawdziwe do końca. A kiedy przemyślę to dokładnie, może odróżnię prawdziwe fragmenty od fałszywych, i…

Alvin pojął jeszcze coś. We wszystkich sporach z Throwerem chodziło zawsze o to samo: gdy coś nie miało dla niego sensu, wtedy w to nie wierzył i żadne cytaty z Biblii nie mogły go przekonać. A teraz Bajarz zapewniał, że słusznie czynił, nie wierząc w to, co nie miało sensu.

— Panie Bajarzu, czy to znaczy, że jeśli w coś nie wierzę, to nie może być prawda?

Bajarz uniósł brew i przytoczył kolejne przysłowie:

— Nie da się tak przekazać prawdy, by ją zrozumieć i nie uwierzyć. Alvin miał już dość przysłów.

— Czy chociaż raz odpowiecie mi wprost?

— Przysłowie jest szczerą prawdą, mój chłopcze. Nie będę jej naginał, by dopasować do zmieszanego umysłu.

— Jeżeli mam zmieszany umysł, to tylko z waszej winy. Całe to gadanie o cegłach rozpadających się przed zbudowaniem muru…

— Nie uwierzyłeś mi?

— Może i tak. Sam wiem, że gdybym chciał zapleść całą trawę na łące w chrabąszczowe kosze, trawa by zwiędła i zgniła, zanim bym dotarł do końca. A gdybym zaczął budować stodoły ze wszystkich drzew stąd aż do Szumiącej Rzeki, drzewa by uschły i padły, zanim bym doszedł do ostatnich. Nie można zbudować domu z przegniłych bali.

— Chciałem powiedzieć: ludzie nie mogą tworzyć trwałych konstrukcji z nietrwałych elementów. To jest prawo. Ale to, co powiedziałeś, jest przysłowiem na temat tego prawa: nie można zbudować domu z przegniłych bali.

— Wymyśliłem przysłowie?

— Kiedy tylko wrócimy do domu, zapiszę je w swojej książce.

— W zamkniętej części? — zapytał Alvin. A potem przypomniał sobie, że widział tę książkę tylko raz, kiedy podglądał przez szczelinę w podłodze, a Bajarz notował coś przy świecy w swoim pokoju na dole.

Bajarz spojrzał surowo.

— Mam nadzieję, że nigdy nie próbowałeś otworzyć tych klamer?

Chłopiec był urażony. Owszem, mógł podglądać, ale nigdy by się tam nie zakradł.

— Wiem, że nie chcecie, bym czytał tę część. To lepsze zabezpieczenie niż jakieś głupie klamry. Jeśli tego nie wiecie, to nie jesteście moim przyjacielem. Nie podpatruję waszych tajemnic.

— Tajemnic? — roześmiał się Bajarz. — Zamykam tę część, bo tam wpisuję moje własne notatki. Po prostu nie chcę, żeby inni pisali na tych kartkach.

— Czy inni ludzie wpisują coś na początku?

— Wpisują.

— A co? Czy ja też mogę coś wpisać?

— Wpisują jedno zdanie o najważniejszej rzeczy, jakiej dokonali albo jaką widzieli na własne oczy. To zdanie wystarczy, żebym zapamiętał ich historię. A kiedy trafię do innego miasta, do innego domu, mogę otworzyć książkę, przyczytać zdanie i opowiedzieć.

Ahdnowi przyszedł do głowy zadziwiający pomysł. Przecież Bajarz mieszkał z Benem Franklinem.

— Czy Ben Franklin wpisał coś do waszej książki?

— Napisał w niej pierwsze zdanie.

— O najważniejszej rzeczy, jakiej dokonał?

— Właśnie tak.

— I co to było?

Bajarz wstał.

— Chodźmy do domu, chłopcze, to ci pokażę. A po drodze opowiem historię, która wyjaśni, co napisał.

Alvin poderwał się żywo, chwycił starca za rękaw i niemal zaciągnął z powrotem na ścieżkę.

— Chodźmy szybciej!

Nie wiedział, czy Bajarz postanowił nie iść do kościoła, czy zwyczajnie zapomniał, że tam właśnie się wybierali. Niezależnie od powodu, Alvin był zachwycony skutkiem. Niedziela bez kościoła to niedziela, kiedy warto żyć. Jeśli dodać do tego historie Bajarza i własnoręczny zapis Stwórcy Bena, otrzyma się dzień niemal doskonały.

— Nie ma pośpiechu, mój chłopcze. Nie umrę do południa i ty też nie, a opowiadanie historii wymaga czasu.

— Czy pisał o czymś, co stworzył? — spytał Alvin. — O czymś najważniejszym?

— Właściwie tak.

— Wiedziałem! Dwuogniskowe okulary? Piecyk?

— Ludzie stale mu powtarzali: Ben, jesteś prawdziwym Stwórcą. Ale on zawsze zaprzeczał. Tak, jak zaprzeczał, że jest czarownikiem. Nie mam talentu do mocy tajemnych, mawiał. Po prostu biorę kawałki różnych rzeczy i składam je lepiej. Były już piece, zanim zrobiłem swój piecyk. Były okulary, zanim zrobiłem swoje okulary. Przez całe życie niczego naprawdę nie stworzyłem. Nie tak, jak by to zrobił rzeczywisty Stwórca. Daję wam dwuogniskowe okulary. Stwórca dałby nowe oczy.

— Uważał, że niczego nie stworzył?

— Spytałem go o to tego samego dnia, kiedy zaczynałem pisać swoją książkę. Powiedziałem: Ben, jaka jest najważniejsza rzecz, którą stworzyłeś? A on znowu zaczął powtarzać to, co ci przed chwilą powiedziałem, że niby niczego naprawdę nie stworzył. Więc mówię mu: nie wierzę ci, Ben, wcale nie wierzę. A on na to: Bill, odkryłeś mój sekret. Istnieje jedna rzecz, którą stworzyłem i jest to najważniejsza rzecz, jaką dane mi było oglądać.

Bajarz umilkł. Człapał zboczem wśród suchych liści, szeleszczących głośno pod stopami.

— No, co to było?

— Nie chcesz zaczekać, aż wrócimy i będziesz mógł sam przeczytać?

Wtedy Alvin się zezłościł, naprawdę zezłościł, o wiele bardziej niż chciał.

— Nienawidzę, kiedy ludzie coś wiedzą i nie chcą powiedzieć.

— Nie masz się o co gniewać, mój chłopcze. Powiem ci. Napisał tak: „Jedyną rzeczą, jaką naprawdę stworzyłem, są Amerykanie”.

— Przecież to bez sensu. Amerykanie się rodzą.

— Nie masz racji, Alvinie. Dzieci się rodzą. Takie same w Anglii jak w Ameryce. Więc to nie urodziny czynią je Amerykanami.

Alvin zastanowił się przez sekundę.

— Muszą się urodzić w Ameryce.

— To mniej więcej prawda. Ale jeszcze pięćdziesiąt lat temu dziecka urodzonego w Pensylwanii nikt nie nazywał amerykańskim dzieckiem. Było dzieckiem pensylwańskim. A dzieci urodzone w Nowym Amsterdamie były Holendrami, w Bostonie — Jankesami, a w Charlestonie — Jakobinami, Kawalerami albo jeszcze kimś innym.

— Nadal są — zauważył chłopiec.

— W istocie, mój mały, ale są również czymś więcej. Te nazwy, myślał Ben, te nazwy dzielą nas na Wirgińczyków, Orangijczyków, Rhode-Islandczyków, na Białych i Czerwonych, na kwakrów, papistów, purytanów i prezbiterian, na Holendrów, Szwedów, Francuzów i Anglików. Stary Ben zrozumiał, że Wirgińczyk nigdy nie zaufa całkowicie człowiekowi z Netticut, i że biały człowiek nie zaufa czerwonemu. Ponieważ są inni. I powiedział sobie: jeśli mamy tyle nazw, które nas dzielą, to czemu nie stworzyć jeszcze jednej, by nas łączyła? Próbował wielu używanych już wcześniej. Koloniści, na przykład. Ale nie chciał nazywać nas Kolonistami, bo wciąż oglądalibyśmy się na Europę. Zresztą, przecież Czerwoni nie byli kolonistami. Podobnie Czarni, którzy przybyli jako niewolnicy. Rozumiesz problem?

— Szukał nazwy, która określałaby nas wszystkich.

— Właśnie. I tylko jedno mamy ze sobą wspólnego. Wszyscy żyjemy na jednym kontynencie. W Ameryce Północnej. Myślał, czy nie nazwać nas Północnoamerykanami, ale to było za długie. Zatem…

— Amerykanie.

— Ta nazwa określa rybaka na poszarpanym wybrzeżu Nowej Anglii i barona rządzącego swymi niewolnikami w południowo-zachodniej części Dryden. Wodza Mohawków w Irrakwie i holenderskiego kupca w Nowym Amsterdamie. Stary Ben wiedział, że kiedy ludzie zaczną się uważać za Amerykanów, stworzą naród. Nie skrawek jakiegoś wymęczonego, europejskiego kraju, ale jeden nowy naród na nowym lądzie. Zaczął więc używać tego słowa we wszystkich swoich pismach. Almanach Biednego Ryszarda pełen był opisów, jak to Amerykanie to i Amerykanie tamto. A Stary Ben pisał do wszystkich listy, tłumacząc na przykład, że konflikt o władzę nad jakimś terytorium jest problemem, który Amerykanie powinni wspólnie rozwiązać. Europejczycy nie mogą rozumieć, co jest potrzebne Amerykanom. Dlaczego Amerykanie mają ginąć w europejskich wojnach? Dlaczego Amerykanów mają wiązać europejskie precedensy sądowe? W ciągu pięciu lat od Nowej Anglii do Jacobii nie było chyba nikogo, kto nie uważałby się przynajmniej częściowo za Amerykanina.

— Przecież to tylko nazwa.

— Ale nazwa, którą się określamy. I na tym kontynencie dotyczy wszystkich, którzy zechcą ją przyjąć. Stary Ben włożył wiele ciężkiej pracy w to, by ta nazwa dotyczyła jak największej liczby ludzi. Nie pełnił żadnej funkcji, był tylko szefem poczty, a jednak w pojedynkę zmienił nazwę w naród. Król rządził Kawalerami na południu, a ludzie Lorda Protektora władali Nową Anglią na północy. Bill dostrzegał chaos, nadciągającą wojnę i Pensylwanię w samym jej środku. Chciał zapobiec tej wojnie i wykorzystał nazwę „Amerykanie”, by do niej nie dopuścić. Sprawił, że Nowa Anglia bała się urazić Pensylwanię, a Kawalerowie kłaniali się w pas, żeby uzyskać od Pensylwanii wsparcie. To Ben apelował o utworzenie Amerykańskiego Kongresu, który ustaliłby zasady handlu i wprowadził jednolite prawo.

— To było tylko sześć stanów — wtrącił Alvin.

— Stary Ben nie pozwolił podpisać Konwencji, dopóki Irrakwa nie zostanie dołączona jako siódmy stan z trwałymi granicami, gdzie Czerwoni sami będą sobą rządzić. Wielu było takich, co pragnęli narodu ludzi białych, ale Stary Ben nie chciał o tym słyszeć. Jedyną drogą osiągnięcia pokoju, twierdził, jest połączenie wszystkich Amerykanów jako równych sobie. Dlatego jego Konwencja nie dopuszcza do niewolnictwa ani nawet poddaństwa. Dlatego nie pozwala, by jedna religia była ważniejsza od innych. Dlatego zabrania rządowi zamykania gazet i krępowania wolnego słowa. Biali, Czarni i Czerwoni; papiści, purytanie i prezbiterianie; bogaci, biedni, żebracy i złodzieje — wszyscy żyjemy według tych samych praw. Jeden naród, stworzony z jednego słowa. — Amerykanie.

— Teraz rozumiesz, czemu uznał to za swe największe dzieło? — A dlaczego sama Konwencja nie jest ważniejsza?

— Konwencja to tylko słowa. Nazwa „Amerykanie” jest ideą, która te słowa stworzyła.

— Ale wciąż nie obejmuje Jankesów i Kawalerów. I nie zapobiegła wojnie, bo ludzie z Appalachów nadal walczą przeciwko królowi.

— Ależ ona obejmuje wszystkich tych ludzi, Alvinie. Pamiętasz historię George'a Washingtona w Shenandoah? Był wtedy lordem Potomac i prowadził największą armię króla Roberta przeciwko bandzie tych biednych obdartusów, która była wszystkim, co pozostało Benowi Arnoldowi. Nikt nie miał wątpliwości, że rankiem Kawalerowie lorda Potomac zdobędą mały fort i przypieczętują klęskę górskiej rebelii Toma Jeffersona. Ale lord Potomac walczył u boku tych górali w wojnach z Francuzami. A Tom Jefferson był jego przyjacielem z dawnych dni. Jego serce nie mogło znieść myśli o zbliżającej się bitwie. Kim był król Robert, że miało się dla niego polać tyle krwi? Rebelianci chcieli tylko dostać na własność swoją ziemię i żeby król nie oddawał ich pod władzę baronów, którzy wyciskaliby z nich podatki, a w końcu zmienili w niewolników równie pewnie, jak Czarnych w Koloniach Korony. Nie spał przez całą noc.

— Modlił się — podpowiedział Alvin.

— Tak twierdzi Thrower — odparł ostro Bajarz. — Ale nikt nie wie na pewno. Kiedy rankiem przemówił do żołnierzy, ani słowem nie wspomniał o modlitwie. Mówił za to o słowie, które stworzył Ben Franklin. Nocą napisał do króla list, w którym rezygnował z dowództwa i zrzekał się ziemi i tytułów. Nie podpisał go „lord Potomac”. Podpisał: „George Washington”. Rano wyszedł i stanął przez królewskimi żołnierzami w niebieskich płaszczach. Powiedział im, co uczynił. I jeszcze, że mogą wybierać, każdy z nich, czy będą posłuszni swym oficerom i ruszą do bitwy, czy wolą pomaszerować w obronie wielkiej Deklaracji Wolności Toma Jeffersona. Powiedział: „ Wybór należy do was, ale co do mnie…”

Alvin znał te słowa, jak każdy mężczyzna, kobieta i dziecko na całym kontynencie. Teraz lepiej rozumiał ich znaczenie. Wykrzyczał je głośno:

— „Mój amerykański miecz nie przeleje ani kropli amerykańskiej krwi!”.

— A kiedy większa część armii odeszła, spośród ludzi lojalnych wobec króla wybrał najstarszego oficera i polecił, by go aresztował. „Złamałem daną królowi przysięgę”, powiedział. „Zrobiłem to dla większego dobra, ale jednak złamałem i zapłacę za zdradę”. Zapłacił; zapłacił szyją rozrąbaną mieczem. Ale ilu ludzi poza królewskim dworem uważa go za zdrajcę?

— Ani jeden.

— A czy król potrafił od tamtego dnia wygrać choćby jedną bitwę przeciwko Appalachom?

— Ani jednej.

— Żaden z ludzi na polu bitwy w Shenandoah nie był obywatelem Stanów Zjednoczonych. Żaden nie uznawał Konwencji Amerykańskiej. A jednak kiedy Washington powiedział o amerykańskich mieczach i amerykańskiej krwi, zrozumieli, że to określenie odnosi się do nich. Powiedz mi, Alvinie Juniorze, czy stary Ben nie miał racji, kiedy uznał, że jedno słowo było najważniejszą rzeczą, jaką stworzył?

Alvin chciał odpowiedzieć, ale właśnie wtedy weszli na werandę. Zanim zdążyli dojść do drzwi, te otworzyły się nagle, a w progu stanęła mama. Patrzyła groźnie. Od razu poznał z jej miny, że wpadł w tarapaty. I wiedział dlaczego.

— Chciałem iść do kościoła, mamo!

— Wielu martwych chce iść do nieba — odparła. — I też tam nie trafiają.

— To moja wina, pani Faith — wtrącił Bajarz.

— Z całą pewnością nie wasza, Bajarzu.

— Zaczęliśmy rozmawiać, pani Faith, i chyba zaprzątnąłem uwagę chłopca.

— On się już urodził zaprzątnięty. — Mama nie odrywała wzroku od twarzy Alvina. — Ma to po ojcu. Jeśli się mu nie założy uzdy i siodła, i nie pojedzie na nim do kościoła, nigdy tam nie dotrze. A jeśli mu się nie przybije butów do podłogi, to po minucie już jest za drzwiami. Dziesięcioletni chłopiec, który nienawidzi Pana, to dla jego matki aż nadto wystarczający powód, by zapragnęła, żeby się nigdy nie urodził.

Jej słowa trafiły Alvina w samo serce.

— To straszna rzecz pragnąć czegoś takiego — rzekł Bajarz. Mówił bardzo cicho i wreszcie mama przeniosła wzrok na starca.

— Nie pragnę tego — powiedziała po chwili milczenia.

— Przepraszam, mamo — odezwał się Alvin Junior.

— Wejdź. Wyszłam z kościoła, żeby cię poszukać i teraz już nie zdążę wrócić przed końcem kazania.

— Rozmawialiśmy o tylu rzeczach, mamo. O moich snach, o Benie Franklinie, o…

— Teraz chcę słyszeć tylko jedno: jak śpiewasz hymn. Nie byłeś w kościele, więc będziesz siedział w kuchni i śpiewał hymny, a ja zabiorę się do szykowania obiadu.

I tak Alvin nie zobaczył zapisu Starego Bena w książce Bajarza. W każdym razie jeszcze przez wiele godzin. Mama kazała mu śpiewać i pracować aż do obiadu. A po obiedzie tato, duzi chłopcy i Bajarz zaczęli planować jutrzejszą wyprawę do granitowej góry po młyński kamień.

— Robię to dla was — oświadczył Bajarzowi tato. — Więc lepiej się z nami zabierzcie.

— Nigdy was nie prosiłem, żebyście przywieźli kamień.

— Od waszego przybycia nawet dzień nie minął, byście nie wspomnieli, jaka to szkoda, że taki piękny młyn służy za zwykłą stodołę, gdy ludzie w okolicy potrzebują dobrej mąki.

— O ile pamiętam, powiedziałem to tylko raz.

— No, może — zgodził się tato. — Ale ile razy was widzę, od razu myślę o kamieniu.

— Bo żałujecie, że nie było tego kamienia na miejscu, kiedyście mną cisnęli o ziemię.

— On wcale nie żałuje! — zaprotestował głośno Cally. — Bo wtedy już byście nie żyli.

Bajarz tylko się uśmiechnął, a po nim tato. I dalej rozmawiali. Potem żony przyprowadziły bratanków i bratanice na niedzielną kolację. Maluchy tyle razy kazały Bajarzowi śpiewać śmieszną piosenkę, że Alvin zacząłby chyba krzyczeć, gdyby jeszcze raz usłyszał chóralne „Ha ha hi”.

Dopiero po kolacji, kiedy dzieci poszły do domu, Bajarz przyniósł swoją książkę.

— Zastanawiałem się już, czy w ogóle macie ją zamiar otworzyć — powiedział tato.

— Czekałem na odpowiednią chwilę.

I Bajarz wytłumaczył, jak ludzie opisywali w książce swe najważniejsze dzieła.

— Mam nadzieję, że mnie nie każecie niczego zapisywać.

— Nie pozwoliłbym wam. Jeszcze nie. Nie opowiedzieliście mi historii waszego najważniejszego czynu. — Głos Bajarza przycichł. — A może tego najważniejszego jeszcze nie dokonaliście?

Tato wyglądał, jakby się trochę zezłościł, a może trochę przestraszył. W każdym razie wstał i podszedł bliżej.

— Pokażcie, co jest w tej książce. Co ludzie uważali za takie ważne.

— Och — zdziwił się Bajarz. — Umiecie czytać?

— Musicie wiedzieć, że jankeskie wykształcenie odebrałem w Massachusets, zanim jeszcze się ożeniłem i zostałem młynarzem w Zachodnim Hampshire. Długo przed moim przyjazdem tutaj. Może to i niewiele w porównaniu z londyńskim wykształceniem, ale nie napiszecie takiego słowa, którego bym nie przeczytał. Chyba że po łacinie.

Bajarz nie odpowiedział. Otworzył tylko książkę i tato przeczytał pierwsze zdanie.

— „Jedyną rzeczą, jaką naprawdę stworzyłem, są Amerykanie”. — Spojrzał ze zdziwieniem. — Kto to napisał?

— Stary Ben Franklin.

— O ile słyszałem, jedyny Amerykanin, jakiego stworzył, był z nieprawego łoża.

— Może Al Junior później wam to wytłumaczy.

Alvin przecisnął się przed nich, by popatrzeć na pismo Starego Bena. Niczym się nie różniło od pisma innych ludzi. Alvin był nieco rozczarowany, choć sam nie wiedział, czego się właściwie spodziewał. Czy litery powinny być złote? Jasne, że nie. Nie ma powodu, by słowa wielkiego człowieka wyglądały na papierze inaczej niż słowa głupca.

Mimo to nie potrafił stłumić uczucia zawodu zwyczajnością pisma. Wyciągnął rękę i przewrócił stronę, potem drugą, wreszcie zaczął przerzucać je szybko. Wszędzie to samo. Wyblakły atrament na pożółkłym papierze.

Z książki błysnęło światło i oślepiło go na moment.

— Nie baw się — powiedział tato. — Jeszcze wyrwiesz kartkę. Alvin obejrzał się na Bajarza.

— Co to za strona, która świeci? — zapytał. — Co jest na niej napisane?

— Świeci? — powtórzył Bajarz.

Wtedy Alvin już wiedział, że tylko on dostrzegł blask.

— Znajdź tę stronę — poprosił Bajarz.

— Podrze ją — ostrzegł tato.

— Będzie uważał — uspokoił go Bajarz.

Ale tato był wyraźnie zagniewany.

— Alvinie Juniorze, powiedziałem, żebyś zostawił tę książkę.

Alvin chciał posłuchać, ale poczuł na ramieniu dłoń Bajarza.

Starzec przemówił cichym głosem, ale chłopiec czuł, jak palce mężczyzny układają się w znak ochronny.

— Chłopak coś zobaczył. Chcę, żeby mi to odszukał.

Ku zdumieniu Alvina, tato ustąpił.

— Jeśli wam nie przeszkadza, że będziecie mieli książkę całą potarganą przez tego nieuważnego leniucha… — mruknął i zamilkł.

Alvin wziął książkę i zaczął ostrożnie przewracać kartki, jedną po drugiej. Wreszcie rozbłysło światło, które z początku go oślepiło, ale stopniowo przygasło. Jaśniało tylko jedno zdanie. Litery płonęły.

— Widzicie, jak się palą? — zapytał Alvin.

— Nie — odparł Bajarz. — Ale czuję dym. Dotknij słów, które płoną dla ciebie.

Alvin ostrożnie położył palec na początku zdania. Zdziwił się, gdyż ogień nie był gorący, chociaż rozgrzewał. Ogrzał go aż do kości.

Chłopiec zadrżał, gdy ciało opuściły ostatnie resztki jesiennego chłodu. Uśmiechnął się, tak jasne stało się jego wnętrze. Ale niemal w tej samej chwili płomień zgasł, wystygł i zniknął.

— Co tam jest napisane? — spytała mama.

Stała przy stole naprzeciw nich. Nie umiała za dobrze czytać, a w dodatku patrzyła na napis dołem do góry.

Bajarz przeczytał.

— „Narodził się Stwórca”.

— Nie było żadnego Stwórcy — zaprotestowała mama. — Od czasu tego, który wodę zmienił w wino.

— Może nie, ale ona tak napisała.

— Kto napisał?

— Taka mała dziewczynka. Mniej więcej pięć lat temu.

— A jaką historię przypomina to zdanie?

Bajarz pokręcił głową.

— Mówiliście przecież, że nie pozwalacie ludziom nic wpisywać, dopóki nie poznacie ich historii.

— Nie widziałem, kiedy to pisała. Zobaczyłem dopiero na następnym postoju.

— Więc skąd wiecie, że to ona? — zdziwił się Alvin.

— Na pewno ona. Nikt inny nie potrafiłby otworzyć uroku, który kładłem wtedy na książkę.

— I nie wiecie, co to znaczy? Nie możecie nawet wytłumaczyć, czemu widziałem płonące litery?

Bajarz znowu pokręcił głową.

— Była córką oberżysty, o ile dobrze pamiętam. Rzadko się odzywała, a kiedy już coś mówiła, to wyłącznie prawdę. Nie kłamała nigdy, nawet z uprzejmości. Uważali ją tam za jędzę. Ale, jak powiada przysłowie: Jeśli zawsze mówisz to, co myślisz, źli ludzie będą cię unikać. Czy coś w tym rodzaju.

— Jak miała na imię? — spytała mama.

Alvin spojrzał na nią zaskoczony. Przecież nie widziała ognistych liter, więc czemu była taka strasznie ciekawa, kto je napisał?

— Przykro mi — odparł Bajarz. — W tej chwili nie przypominam sobie jej imienia. A gdybym nawet pamiętał, nie powiedziałbym.

I nie zdradzę, czy wiem, gdzie mieszkała. Nie chcę, żeby ludzie jej szukali i męczyli pytaniami, na które może woli nie odpowiadać. Powiem tyle: ona była żagwią i patrzyła oczami prawdy. Jeśli napisała, że narodził się Stwórca, wierzę jej. Dlatego zostawiłem w książce te słowa.

— Chciałbym kiedyś posłuchać jej historii — oświadczył Alvin. — I dowiedzieć się, czemu te litery płonęły.

Podniósł głowę; mama i Bajarz nieruchomo patrzeli sobie w oczy.

I wtedy, na skraju pola widzenia, gdzie prawie, ale niezupełnie mógł go zobaczyć, wyczuł Niszczyciela: drżał niewidzialny, czekając, by rozbić świat na kawałki. Nie myśląc nawet co robi, Alvin wyciągnął ze spodni przód koszuli i zawiązał rogi na węzeł. Niszczyciel zafalował i zniknął mu z oczu.

Загрузка...