Rozdział 8 Przybysz

Wielebny Thrower nie pozwalał sobie na zbyt wiele słabości, ale jedną z nich były piątkowe kolacje u Weaverów. Właściwie raczej piątkowe obiady, gdyż Weaverowie byli kupcami i rzemieślnikami, więc w południe nie przerywali pracy i mogli sobie pozwolić tylko na szybką przekąskę. Nie tyle jednak ilość, co jakość dań co tydzień sprowadzała do nich Throwera. Mówiono, że Eleanor Weaver mogłaby wziąć kawał starego pnia i sprawić, by smakował jak potrawka z królika. Zresztą, nie chodziło tylko o jedzenie; Armor-of-God Weaver był człowiekiem głęboko wierzącym i znał Biblię, więc rozmowa toczyła się na wyższym poziomie intelektualnym. Nie tak wysokim, jak rozmowy z wykształconymi kapłanami, ale w tej ciemnej dziczy nie można było liczyć na nic lepszego.

Siadali do posiłku w pokoju za sklepem Weaverów. Pomieszczenie pełniło funkcję kuchni, warsztatu i biblioteki. Od czasu do czasu Eleanor mieszała w garnku, a woń gotowanej dziczyzny i pieczonego chleba mieszała się z zapachami tężejącego mydła i łoju, z którego produkowali świece.

— Jesteśmy tu wszystkim po trochu — wyjaśnił Armor podczas pierwszej wizyty pastora. — Robimy rzeczy, które każdy farmer w okolicy potrafiłby wykonać samodzielnie… ale robimy je lepiej, a kiedy kupują od nas, oszczędzają sobie całych godzin pracy. Dzięki temu mają czas, by karczować, orać i obsiewać więcej ziemi.

Sam sklep mieścił się od frontu i był po sufit zastawiony półkami, pełnymi towarów dostarczanych wozami ze wschodu. Bawełna z krosien i parowych tkalni Irrakwy, cynowe talerze, żelazne garnki i piece z hut Pensylwanii i Suskwahenny, piękne naczynia, szafki i skrzynki od stolarzy z Nowej Anglii, a nawet kilka woreczków cennych przypraw, które przypłynęły do Nowego Amsterdamu z Orientu. Armor Weaver wyznał kiedyś, że na zakup tych towarów poświęcił oszczędności całego życia i wcale nie był pewien, czy zrobi interes w tej słabo zaludnionej okolicy. Jednak wielebny Thrower widział wozy, przybywające z dolnej Wobbish, z biegiem Chybotliwego Canoe, a nawet z zachodu, z regionu Szumiącej Rzeki.

Teraz, gdy czekali, aż Eleanor Weaver poda do stołu, wielebny Thrower zadał pytanie, które męczyło go już dość długo.

— Widzę, co stąd wywożą — powiedział. — I nie mogę sobie wyobrazić, czym właściwie płacą. Nikt tutaj nie dysponuje gotówką, a niewiele mają na wymianę, co można by sprzedać na wschodzie.

— Płacą tłuszczem, węglem drzewnym, jesionem i lepszymi gatunkami drewna… Naturalnie, również żywnością dla Eleanor i dla mnie… i kogokolwiek, kto mógłby się pojawić. — Tylko dureń by nie zauważył, jak bardzo utyła Eleanor; dziecko było już pewnie w połowie drogi. — Ale zwykle — zakończył Armor — daję im na kredyt.

— Na kredyt? Farmerom, których skalpy mogą przyszłej zimy zostać w Detroit wymienione na muszkiety i whisky?

— Więcej mówi się o skalpowaniu, niż skalpuje. Czerwoni w tej okolicy nie są głupi. Słyszeli o Irrakwa i że zasiadają w Kongresie w Filadelfii obok Białych, i że na przykład w Pensylwanii, Suskwahenny czy New Orange mają muszkiety, konie, farmy, pola i miasta. Słyszeli o plemieniu Cherriky z Appalachów, że walczą przy boku rebeliantów Toma Jeffersona o niezależność tego kraju od Króla i Kawalerów.

— Mogli też zauważyć płaskodenne łodzie spływające po Hio i wozy ciągnące na zachód, padające drzewa i rosnące domy.

— Częściowo macie rację, wielebny — przyznał Armor. — Nie wiadomo, co postanowią Czerwoni. Może spróbują nas pozabijać, a może osiąść i żyć wśród nas. Życie między nami nie będzie łatwe. Nie są przyzwyczajeni do miast, a dla Białych jest to najbardziej naturalny styl. Ale walka będzie jeszcze gorsza, bo jeśli jej spróbują, wyginą. Mogą sądzić, że zabijając jednych Białych, wystraszą innych. Nie mają pojęcia, jak wyglądają sprawy w Europie, gdzie marzenie o własnej ziemi pchnie ludzi na wędrówkę przez pięć tysięcy mil, skłoni do pracy cięższej niż kiedykolwiek w życiu, do pochowania dzieci, które mogłyby żyć w starym kraju. Ci ludzie zaryzykują tommy-howk w czaszce, bo lepiej należeć do siebie, niż służyć jakiemuś panu. Z wyjątkiem Pana Boga.

— Tak samo jest z wami? — spytał Thrower. — Zaryzykować wszystkim dla ziemi?

Armor spojrzał na żonę i uśmiechnął się. Nie odpowiedziała mu uśmiechem. Thrower zauważył to; lecz dostrzegł także, że Eleanor ma oczy piękne i głębokie, jakby znała tajemnice, które zmuszały do powagi mimo radości w sercu.

— Nie tak jak farmerzy, którzy mają ziemię. Mówiłem wam, że nie jestem farmerem — wyjaśnił Armor. — Są inne sposoby posiadania ziemi. Widzicie, wielebny, udzielam im kredytu, ponieważ wierzę w ten kraj. Kiedy przychodzą u mnie kupować, proszę, by podawali mi nazwiska sąsiadów, szkicowali mapy farm i potoków, gdzie żyją, a także szlaków i rzek po drodze tutaj. Daję im do przekazania listy, które przychodzą, piszę ich listy i wysyłam na wschód, do ich bliskich, których zostawili. Znam wszystko i wszystkich w całej górnej Wobbish i okolicach Szumiącej Rzeki.

Wielebny Thrower zmrużył oczy i uśmiechnął się.

— Innymi słowy, bracie Armor, jesteście rządem.

— Powiedzmy raczej, że kiedy nadejdzie dzień, gdy przydałby się rząd, będę gotów do służby. A za dwa, trzy lata przyjedzie więcej ludzi, i więcej zajmie się wyrobem cegieł, kotłów, garnków, skrzyni i beczek, piwa, sera i paszy. Jak myślicie, gdzie pójdą sprzedawać i kupować? Do sklepu, który udzielił im kredytu, kiedy ich żony marzyły o kawałku materiału na sukienkę, kiedy potrzebowali kociołka albo pieca, żeby się schronić przed zimowym chłodem.

Philadelphia Thrower wolał nie wspominać, że nie tak mocno wierzy w lojalność wdzięcznych farmerów. Zresztą, pomyślał, może nie mam racji. Czy Zbawca nie nakazał rzucać chleba w fale? I jeśli nawet Armor nie zrealizuje swych marzeń, to dokona wielu dobrych rzeczy i otworzy tę krainę dla cywilizacji.

Obiad był gotów. Eleanor nałożyła mięso. Kiedy postawiła przed pastorem piękny, biały talerz, wielebny Thrower musiał się uśmiechnąć.

— Musicie być bardzo dumna z męża i wszystkiego, co czyni.

Zamiast uśmiechnąć się skromnie, czego oczekiwał, Eleanor parsknęła rozbawiona. Armor-of-God nie był tak delikatny i głośno wybuchnął śmiechem.

— Naiwni jesteście, pastorze — powiedział. — Kiedy ja mam ręce unurzane po łokcie w łoju na świece, Eleanor robi mydło. Kiedy piszę listy albo staram sieje doręczyć, Eleanor kreśli mapy albo notuje nazwiska w naszej małej księdze. Cokolwiek robię, Eleanor stoi przy moim boku, a ja przy niej, cokolwiek by robiła. Może z wyjątkiem naszego ogródka z ziołami, o który dba bardziej ode mnie, i czytania Biblii, czego ja pilnuję bardziej niż ona.

— To dobrze, że jest dzielną pomocnicą męża — pochwalił wielebny Thrower.

— Oboje sobie pomagamy — odparł Armor-of-God. — Lepiej o tym nie zapominajcie.

Powiedział to z uśmiechem, więc i Thrower się uśmiechnął. Był jednak trochę rozczarowany, że Armor tak głęboko siedzi pod pantoflem, aż musi przy obcych przyznawać, że nie jest panem własnych interesów i własnego domu. Zresztą, czego można oczekiwać, skoro Eleanor wychowała się w tej dziwacznej rodzinie Millerów? Najstarsza córka Alvina i Faith Miller nie ugnie się przecież przed wolą męża, jak to nakazał Pan.

Mimo to dziczyzna była najlepsza, jakiej Thrower w życiu kosztował.

— Wcale nie łykowata — pochwalił. — Nie sądziłem, że jeleń może tak smakować.

— Eleanor wycina tłuszcz — wyjaśnił Armor. — I dodaje kawałek kurczęcia.

— Teraz, kiedy o tym wspomnieliście, faktycznie wyczuwam je w smaku sosu.

— Tłuszcz zużywamy na mydło — dodał Armor. — Nie wyrzucamy niczego, co może się przydać.

— Tak jak nakazał Pan — stwierdził Thrower i zajął się jedzeniem. Przy drugim talerzu gulaszu i trzeciej kromce chleba wygłosił opinię, która miała być żartobliwym komplementem. — Pani Weaver, wasza kuchnia jest tak wspaniała, że mógłbym prawie uwierzyć w czary.

W najlepszym razie oczekiwał parsknięcia czy chichotu. Tymczasem Eleanor spuściła głowę tak zawstydzona, jakby oskarżył ją o cudzołóstwo. Zaś Armor-of-God wyprostował się sztywno.

— Byłbym wdzięczny, gdybyście w moim domu nie poruszali takich tematów — oświadczył.

Wielebny Thrower próbował się usprawiedliwić.

— Nie mówiłem poważnie. Wśród rozsądnych chrześcijan takie uwagi mogą być tylko żartem, prawda? Wiele jest zabobonów, a ja…

Eleanor wstała i wyszła z pokoju.

— Co ja takiego powiedziałem? — zdziwił się Thrower.

Armor westchnął.

— W żaden sposób nie mogliście wiedzieć. To spór sięgający czasów sprzed naszego małżeństwa, kiedy dopiero przybyłem na te ziemie. Poznałem ją, gdy razem z braćmi przyjechała pomóc mi wystawić pierwszą chatę; dzisiaj to szopa do produkcji mydła. Zaczęła sypać miętę na podłogę i recytować jakiś wierszyk, a ja wrzasnąłem, żeby przestała i wynosiła się z mojego domu. Przytoczyłem słowa Biblii, gdzie jest powiedziane: „Nie pozwolisz żyć czarownicy”. Możecie być pewni, że przeżyłem potem ciężkie pół godziny.

— Nazwaliście ją czarownicą, a jednak została waszą żoną?

— Trochę rozmawialiśmy między jednym a drugim.

— Chyba nie wierzy już więcej w takie rzeczy?

Armor zmarszczył brwi.

— To nie jest kwestia wiary, wielebny, ale działania. Więcej tego nie robi. Ani tutaj, ani nigdzie. A kiedy wy prawie ją o to oskarżyliście, zirytowała się. Bo mi obiecała, rozumiecie.

— Ale kiedy przeprosiłem…

— Otóż właśnie. Myślicie po swojemu. Ale nie zdołacie jej przekonać, że przywołania, zioła i zaklęcia nie mają żadnej mocy. Ona na własne oczy widziała takie rzeczy, których nie da się wytłumaczyć.

— Z pewnością taki człowiek jak wy, oczytany w piśmie i bywały w świecie, potrafi przekonać żonę, by odrzuciła przesądy dzieciństwa.

Armor delikatnie położył rękę na dłoni Throwera.

— Wielebny, muszę powiedzieć coś, o czym sądziłem, że nigdy nie będę musiał mówić człowiekowi dorosłemu. Dobry chrześcijanin nie dopuszcza do swego życia takich rzeczy, gdyż jedyną godną drogą przywołania ukrytych mocy jest modlitwa i łaska Pana Jezusa. Ale nie dlatego, że one nie działają.

— Przecież nie mogą działać — zaprotestował Thrower. — Potęga niebios jest czymś realnym, tak samo jak wizje, zstąpienia aniołów i wszystkie cuda opisane w piśmie. Ale moce niebiańskie nie mają nic wspólnego z młodymi ludźmi, którzy się w sobie zakochują, z leczeniem krupa, kurami znoszącymi jajka i wszystkimi innymi głupstwami, które robią prości, niewykształceni ludzie przy użyciu tak zwanej ludowej mądrości. Nie ma takiej rzeczy, dokonanej różdżką czy heksagramem czy czymkolwiek, której nie dałoby się wyjaśnić za pomocą prostej analizy naukowej.

Armor milczał długo. Cisza niepokoiła Throwera, ale nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby powiedzieć. Nie przyszło mu do głowy, że Armor mógłby naprawdę wierzyć w takie rzeczy. To ciekawe… Inną sprawą jest wyrzeczenie się magii, ponieważ magia to nonsens, a inną wyrzeczenie się jej, ponieważ jest rzeczą niegodną. Thrower pomyślał, że to drugie podejście jest nawet bardziej szlachetne. U niego pogarda dla czarów wynikała ze zdrowego rozsądku, podczas gdy dla Armora i Eleanor było to prawdziwe wyrzeczenie.

Zanim jednak znalazł właściwe słowa, by wyrazić tę myśl, Armor wyprostował się i zmienił temat.

— Wasz kościół jest już prawie gotowy.

Wielebny Thrower z ulgą podjął dyskusję na bezpieczniejszy temat.

— Wczoraj skończyliśmy dach, a dzisiaj udało się przybić wszystkie deski do ścian. Jutro będą już szczelne, z okiennicami w oknach. Potem wstawimy szyby i drzwi; budynek będzie odporny na deszcze jak bęben.

— Szkło płynie do mnie statkiem — oznajmił Armor. Po czym mrugnął porozumiewawczo. — Rozwiązałem problem żeglugi po jeziorze Erie.

— Jak wam się to udało? Francuzi topią co trzeci statek, nawet z Irrakwy.

— To proste. Zamówiłem szkło w Montrealu.

— Francuskie szkło w oknach brytyjskiego kościoła?

— Amerykańskiego kościoła — poprawił go Armor. — A Montreal to także amerykańskie miasto. Zresztą, Francuzi chcą się nas pozbyć, ale póki co, tworzymy rynek dla ich produktów. Więc gubernator, markiz de la Fayette, nie zabrania swoim ludziom zarabiać na nas, skoro jeszcze tu jesteśmy. Wyślą to szkło statkiem przez jezioro Michigan, a potem rzeką świętego Józefa i przez Chybotliwe Canoe.

— Dotrze tu, zanim zepsuje się pogoda?

— Chyba tak. W przeciwnym razie im nie zapłacę.

— Zadziwiający z was człowiek — stwierdził Thrower. — Zastanawiam się tylko, czemu tak mało jesteście lojalni wobec brytyjskiego protektoratu.

— Wiecie, jak to jest — mruknął Armor. — Wychowaliście się pod brytyjskim protektoratem i dlatego ciągle myślicie jak Anglik.

— Jestem Szkotem.

— W każdym razie Brytyjczykiem. Z waszego kraju wygnano każdego, o kim choćby mówiono, że praktykuje sztuki tajemne. Natychmiast. Nikt nie przejmował się procesem.

— Chcieliśmy być sprawiedliwi… ale sądy eklezjastyczne działają szybko, a od wyroków nie ma apelacji.

— Pomyślcie więc. Jeśli każdy, kto miał choć odrobinę talentu do sztuki tajemnej, zostawał natychmiast wysłany do kolonii w Ameryce, to jak mogliście zobaczyć magię w starym kraju?

— Nie widziałem, ponieważ nic takiego nie istnieje.

— Nie istnieje w Brytanii. Ale jest przekleństwem dobrych chrześcijan w Ameryce, ponieważ tkwimy po pachy wśród żagwi, różdżkarzy, bagnowników i hekserów. Dziecko na metr nie odrośnio od ziemi, a już wpada głową w czyjś czar odpychania albo łapie je urok wszystkomówienia, rzucony przez jakiegoś dowcipnisia. A potem gada, co tylko mu przyjdzie do głowy i obraża wszystkich na dziesięć mil dookoła.

— Urok wszystkomówienia! Doprawdy, bracie Armor, odrobina whisky działa tak samo.

— Ale nie na dwunastolatka, który w życiu nie tknął alkoholu.

Było jasne, że Armor mówi to na podstawie własnych doświadczeń, co jednak nie zmieniało faktów.

— Zawsze można to jakoś wytłumaczyć.

— Na wszystko, co się wydarzy, można znaleźć całe mnóstwo wytłumaczeń — odparł Armor. — Ale coś wam powiem. Możecie nawoływać przeciwko czarom i wciąż mieć wiernych w kościele. Ale jeśli będziecie powtarzać, że czary nie działają… Cóż, ludzie zaczną się zastanawiać, po co mają przychodzić do kościoła, skoro kazania wygłasza tam skończony głupiec.

— Muszę mówić prawdę tak, jak ją widzę — nie ustępował Thrower.

— Możecie wiedzieć, że ktoś oszukuje w interesach, ale nie musicie od razu wywoływać go z ambony, prawda? Nie, po prostu głosicie kazania o uczciwości i macie nadzieję, że on się zmieni.

— Waszym zdaniem powinienem spróbować drogi okrężnej?

— To piękny kościół, wielebny, i nie byłby nawet w połowie taki, gdyby nie wasze marzenie o nim. Ale tutejsi ludzie uważają, że to ich kościół. Oni ścinali drzewa, oni go budowali, stoi na wspólnych gruntach. I byłaby straszna szkoda, gdybyście swoim uporem zmusili ich do oddania ambony innemu kaznodziei.

Wielebny Thrower przez długi czas wpatrywał się w resztki obiadu. Myślał o kościele. Nie o surowych, drewnianych ścianach, jakie miał teraz, ale o kościele wykończonym, ze wszystkim co trzeba, amboną, jasną salą i słońcem wpadającym przez oszklone okna. Nie chodzi o miejsce, powiedział sobie, ale o wszystko, co mogę tutaj osiągnąć. Nie dopełnię swego chrześcijańskiego obowiązku, jeśli pozwolę, by zapanowali tu tacy zabobonni durnie jak Alvin Miller. I cała jego rodzina, jak widać. Jeśli misją moją jest walka ze złem i przesądami, to muszę żyć wśród ludzi głupich i przesądnych. Stopniowo obudzę w nich świadomość prawdy. A gdybym nie zdołał przekonać rodziców, to z czasem nawrócę dzieci. Ta służba jest zadaniem na całe życie. Dlaczego mam je odrzucać tylko po to, by przez kilka chwil jedynie głosić prawdę?

— Jesteście mądrym człowiekiem, bracie Armor.

— Jak i wy, wielebny. Na dalszą metę, jeśli nawet nie zgadzamy się w niektórych szczegółach, to przecież dążymy do tego samego. Chcemy, by cała ta kraina stała się cywilizowana i chrześcijańska.

I żaden z nas nie zaprotestuje, gdy osada Vigor Kościół zmieni się w miasto Vigor, a miasto Vigor zostanie stolicą całego okręgu Wobbish. W Filadelfii mówi się, że zaproponują Hio, żeby się przyłączyli jako kolejny stan. Na pewno złożą taką ofertę Appalachee. Dlaczego kiedyś nie Wobbish? Dlaczego nie mamy kiedyś żyć w kraju od morza do morza, kraju Białych i Czerwonych, gdzie każdy mógłby wybierać rząd, by ten stanowił prawa, których chcielibyśmy przestrzegać?

To był piękny sen. A Thrower widział w nim miejsce dla siebie. Człowiek pełniący służbę w największym kościele największego miasta okręgu stałby się duchowym przywódcą całego ludu. Na przeciąg kilku minut głęboko uwierzył w to marzenie. Kiedy pożegnał się z Armorem, podziękował za posiłek i wyszedł na zewnątrz, aż jęknął widząc, że na razie osada Vigor składa się jedynie ze sklepu Armora z przybudówkami, ogrodzonych łąk, gdzie pasło się z dziesięć owiec i surowej, drewnianej skorupy wielkiego, nowego kościoła.

Mimo wszystko kościół był wystarczająco realny. Prawie gotów, ze ścianami i położonym dachem. Zanim uwierzyłby w ten sen, musiał zobaczyć coś rzeczywistego, ale kościół był rzeczywisty. On, Thrower, razem z Armorem, potrafią zrealizować marzenie do końca. Sprowadzić tu ludzi, zmienić małą osadę w stolicę okręgu. Kościół był dość duży, by odbywały się w nim zebrania mieszkańców, nie tylko msze. A co w ciągu tygodnia? Marnowałby własne wykształcenie, gdyby nie założył szkoły dla okolicznych dzieci. Nauczy je czytać, pisać, liczyć, a przede wszystkim myśleć. W ten sposób wygna z ich umysłów wszelkie przesądy, pozostawiając jedynie czystą wiedzę i wiarę w Zbawiciela.

Pogrążony w myślach nawet nie zauważył, że nie idzie w dół rzeki, do farmy Petera McCoya, gdzie w starej chacie czekało na niego łóżko. Szedł na wzgórek, w stronę kościoła. Dopiero kiedy zapalił kilka świec, zdał sobie sprawę, że naprawdę zamierza spędzić tu noc. Te nagie, drewniane ściany były jego domem bardziej niż jakiekolwiek miejsce na świecie. Zapach żywicy uderzał w nozdrza, budząc nieznany zapał. Thrower miał ochotę śpiewać hymny, których nigdy jeszcze nie słyszał. Siedział więc nucąc i przewracał kartki Starego Testamentu. Nie widział nawet, że są na nich jakieś słowa.

Usłyszał ich dopiero kiedy weszli na drewnianą podłogę. Obejrzał się i ze zdumieniem poznał panią Faith z latarnią w ręku i jej dwóch osiemnastoletnich bliźniaków. Wastenot i Wantnot nieśli dużą, drewnianą skrzynię. Chwilę trwało, zanim pastor zrozumiał, że ta skrzynia ma być ołtarzem. I że to piękny ołtarz. Deski dopasowano tak, że nie powstydziłby się żaden mistrz stolarski, i zabarwiono wspaniale. A w drewnie wokół szczytu ołtarza wypalono dwa rzędy krzyży.

— Gdzie go postawić? — zapytał Wastenot.

— Tato powiedział, że skoro dach i ściany są już gotowe, powinniśmy go przywieźć jeszcze dzisiaj.

— Tato? — powtórzył Thrower.

— Zrobił to specjalnie dla was — wyjaśnił Wastenot. — A mały Alvin wypalał krzyże, skoro już nie mógł przyjść na budowę.

Thrower stanął — przy nich i przekonał się, że ołtarz budowano z miłością bożą. Nie oczekiwał czegoś takiego od Alvina Millera. A idealnie równe krzyże nie wyglądały na dzieło rąk sześciolatka.

— Tutaj — powiedział, prowadząc ich do miejsca, w którym zaplanował ołtarz. W kościele nie było innych mebli. Pomalowany ołtarz kontrastował barwą ze świeżym drewnem podłogi i ścian. Był wspaniały i Throwerowi łzy napłynęły do oczu.

— Powiedzcie im, że jest przepiękny.

Faith i chłopcy uśmiechnęli się szeroko.

— Widzicie, że on nie jest waszym nieprzyjacielem — rzekła Faith, a Thrower musiał jej przyznać rację.

— Ja też nie żywię dla niego wrogości — zapewnił. Nie dodał: ale zwyciężę go i przekonam miłością i cierpliwością, ten ołtarz zaś jest dowodem, że w głębi serca pragnie, bym go uwolnił z mroków ignorancji.

Nie zostali długo; zmrok już zapadł, więc żwawo ruszyli do domu. Thrower ustawił świecę na podłodze obok ołtarza; nie na nim, gdyż pachniałoby to papizmem. Potem uklęknął, by zmówić modlitwę dziękczynną. Kościół prawie gotowy, a w jego wnętrzu piękny ołtarz, zbudowany przez człowieka, którego najbardziej się obawiał… i krzyże wypalone przez to niezwykłe dziecko, będące symbolem najgłębiej zakorzenionych przesądów tych niewykształconych ludzi.

— Jakże pełen jesteś pychy — odezwał się jakiś głos za jego plecami.

Odwrócił się z uśmiechem, gdyż zawsze radośnie witał Przybysza.

Lecz Przybysz nie odpowiedział uśmiechem.

— Pełen pychy — powtórzył.

— Wybacz mi — odparł Thrower. — Żałuję. Czyż jednak mogę powstrzymać się od radości z wielkiego dzieła, które się rozpoczęło?

Przybysz delikatnie dotknął ołtarza; przebiegł palcami po rzędzie krzyży.

— On to zrobił, prawda?

— Alvin Miller.

— A chłopak?

— Krzyże. Tak się bałem, że są sługami diabła…

Przybysz spojrzał na niego surowo.

— Czy twoim zdaniem zbudowanie ołtarza dowodzi, że nimi nie są?

Thrower zadrżał ze zgrozy.

— Nie myślałem, że diabeł może użyć znaku krzyża… — wyszeptał.

— Jesteś tak samo przesądny jak oni wszyscy — stwierdził zimno Przybysz. — Papiści bez przerwy żegnają się znakiem krzyża. Myślałeś, że to jakiś znak strzegący przed diabłem?

— Jak więc czegokolwiek mogę być pewnym? Jeżeli diabeł potrafi zbudować ołtarz i wyrysować krzyż…

— Nie, nie, Thrower, mój synu. Żaden z nich nie jest diabłem. Diabła poznasz natychmiast. Tam, gdzie ludzie mają włosy na głowie, diabeł ma rogi bawołu. Gdzie ludzie mają stopy, diabeł ma kopyta kozła. Gdzie ludzie mają ręce, diabeł ma wielkie łapy niedźwiedzia. I możesz być pewny, że kiedy przyjdzie, nie będzie robił ołtarzy. — Przybysz odwrócił się. — Teraz to jest mój ołtarz — oznajmił, kładąc na nim obie dłonie. — Nieważne, czyim jest dziełem. Posłuży moim celom.

Thrower załkał z ulgi.

— Został konsekrowany… uczyniłeś go świętością.

Wyciągnął rękę, by dotknąć ołtarza.

— Czekaj! — Nawet wypowiadane szeptem słowa Przybysza posiadały moc, co wprawiła w drżenie ściany kościoła. — Wysłuchaj mnie najpierw.

— Zawsze cię słucham. Choć nie mogę pojąć, czemu wybrałeś tak godnego wzgardy robaka jak ja.

— Nawet robak osiągnie wielkość, gdy dotknie go palec boży — odparł Przybysz. — Nie, nie zrozum mnie źle. Nie jestem Panem Zastępów. Nie oddawaj mi czci.

Thrower jednak nie mógł się powstrzymać. Szlochając padł na kolana przed mądrym i potężnym aniołem. Tak, aniołem. Nie wątpił w to ani przez moment, choć Przybysz nie miał skrzydeł i był ubrany raczej jak członek parlamentu.

— Człowiek, który zbudował ołtarz, błądzi. Jest w jego duszy mord, który wypłynie na powierzchnię, jeśli ów człowiek zostanie sprowokowany. A dziecko, które wypaliło krzyże… słusznie przypuszczałeś, że nie jest to zwykły chłopiec. Lecz jeszcze nie został przeznaczony do życia dla dobra ani zła. Obie te ścieżki stoją przed nim otworem, a chłopiec podatny jest na wpływy. Rozumiesz?

— Czy takie ma być moje zadanie? — upewnił się Thrower. — Czy mam porzucić wszystko inne i poświęcić się nawracaniu tego dziecka na drogę prawdy?

— Jeśli okażesz zbyt wielki zapał, rodzice cię odepchną. Pełnij raczej swą służbę jak planowałeś. Lecz w głębi serca pamiętaj, że masz uczynić wszystko, by to niezwykłe dziecko przekonać do mojej sprawy. Albowiem jeśli nie zostanie mym sługą nim skończy czternaście lat, zniszczę go.

Thrower nie mógł nawet znieść myśli o tym, że Alvin Miller miałby doznać jakiejś krzywdy albo wręcz zginąć. Poczucie straty byłoby tak wielkie, że chyba matka i ojciec nie przeżywaliby jej mocniej od niego.

— Wszystko uczynię, co może zrobić człowiek słaby dla ratowania dziecka — zawołał zrozpaczony, wznosząc głos niemal do krzyku.

Przybysz kiwnął głową, a jego twarz rozjaśniła się cudownym, pełnym miłości uśmiechem. Wyciągnął rękę.

— Ufam ci — zapewnił. Głos jego był niby uzdrawiająca woda lana na bolesną ranę. — Wiem, że dasz sobie radę. A co do diabła… nie wolno ci się go lękać.

Thrower chciał chwycić wyciągniętą dłoń, by pokryć ją pocałunkami. Lecz w miejscu, gdzie powinien dotknąć ciała, nie było nic. Przybysz zniknął.

Загрузка...