CZĘŚĆ ÓSMA

W zamierzchłych czasach dwaj lotnicy sporządzili sobie skrzydła. Dedal przeleciał bezpiecznie ponad ziemią i po wylądowaniu zyskał zasłużoną sławę. Ikar wzbił się w górę do słońca, aż stopił się wosk, który spajał skrzydła, i lot skończył się fiaskiem …Starożytne autorytety powiadają nam oczywiście, że Ikar był tylko „powietrznym akrobatą”, ja jednak wolę myśleć o nim jako o człowieku, który ujawnił poważną usterkę konstrukcyjną ówczesnych maszyn latających.

Sir Arthur Eddington, Stars and Atoms

(Oxford University Press, 1927, s. 41)

23. Stan wzbudzenia

Pierre LaRoque siedział odwrócony tyłem do kopuły z przyrządami. Obejmował swoje kolana i gapił się nieprzytomnie na pokład. Zastanawiał się rozpaczliwie, czy Millie nie dałaby mu czegoś, żeby wytrzymał, aż heliostatek opuści chromosferę. Na nieszczęście, niezbyt pasowałoby to do jego nowej roli proroka. Wzdrygnął się. W ciągu całej swojej kariery nie zdawał sobie nigdy sprawy, ile znaczy móc ograniczać się do komentowania i nie musieć samemu kształtować biegu wydarzeń. Solariowiec zesłał na niego klątwę, a nie błogosławieństwo.

Ponuro rozmyślał, czy stworzenie wybrało go przez złośliwy kaprys, zwykły żart. Może Duch zdołał jakimś sposobem zaszczepić w nim głęboko słowa, które miały ujawnić się po powrocie na Ziemię, zdumiewając go i krępując?

A może mam wygadywać własne opinie, jak zawsze? LaRoque kołysał się wolno i żałośnie. Czym innym było narzucanie własnych przekonań za pomocą siły osobowości, a zupełnie czym innym — przemawianie w stroju proroka.

Pozostali zebrali się przy stanowisku dowodzenia, żeby przedyskutować następne kroki. Słyszał, jak rozmawiają, i pragnął, żeby sobie zwyczajnie poszli. Nie podnosząc wzroku czuł, kiedy odwrócili się w jego stronę i zaczęli mu się przyglądać. W tej chwili LaRoque wolałby umrzeć.

— Słuchajcie, powinniśmy go sprzątnąć — zaproponował Donaldson. W jego głosie słychać było teraz wyraźne chrypienie. Słuchając tego akcentu, Jacob po raz kolejny znienawidził modę na języki etniczne. — Kiedy na Ziemi uwolni się tego gościa, kłopoty będą się wlec w nieskończoność — dokończył mechanik.

— Nie, to by nie było zbyt mądre — Martine przygryzła na moment wargę. — Lepiej zapytać Ziemię o instrukcje, kiedy wrócimy na Merkurego. Gliny mogą uznać, że zastosują w jego wypadku procedurę nadzwyczajnego odosobnienia, ale nie przypuszczam, żeby wyeliminowanie Pierre’a mogło naprawdę ujść na sucho. — Dziwi mnie, że tak reagujesz na propozycję Donaldsona — włączył się Jacob. — Należałoby się raczej spodziewać, że taki pomysł cię przerazi. — W tej chwili jest już dla was wszystkich jasne, że reprezentuję pewną frakcję w Zgromadzeniu Konfederacji — Martine wzruszyła ramionami. — Pierre jest moim przyjacielem, ale gdybym czuła, że usunięcie go z drogi jest moim obowiązkiem wobec Ziemi, sama bym to zrobiła. — Jej twarz miała zawzięty wyraz. Nie zaskoczyło to Jacoba aż tak bardzo. Skoro główny mechanik potrzebował nonszalanckiego tonu, żeby uporać się z wydarzeniami ostatniej godziny, większość pozostałych nie powinna mieć o to pretensji. Martine skłonna była myśleć o tym, co było nie do pomyślenia. Siedzący obok LaRoque nie udawał niczego — przerażony kołysał się powoli, najwyraźniej nie zwracając na nich żadnej uwagi.

Donaldson uniósł palec wskazujący.

— Zauważyliście, że Solariowiec w ogóle nic nie powiedział o wiązce z naszego lasera? Przeszła po prostu przez niego, a on jakby na nią nie zwracał uwagi. Ale wcześniej, ten drugi Duch…

— Młody.

— …ten młody wyraźnie zareagował.

Jacob podrapał się w ucho.

— Wiecznie tajemnice, jedna za drugą. Dlaczego dorosły stwór zawsze unikał wejścia w zasięg naszych instrumentów? Może ma coś do ukrycia? Po co te wszystkie groźby na każdym z poprzednich nurkowań, skoro mógł się z nami porozumieć od momentu, kiedy kilka miesięcy temu doktor Martine zabrała na pokład swój hełm psi? — Może pański laser P dał mu to, czego potrzebował — rzucił jeden z członków załogi, Azjata o nazwisku Chen, którego Jacob poznał dopiero po rozpoczęciu nurkowania. — Według innej hipotezy można powiedzieć, że czekał na kogoś o odpowiednim statusie, żeby się do niego odezwać.

Martine prychnęła z pogardą.

— Tę teorię przerabialiśmy już podczas poprzedniego nurkowania i nie sprawdziła się. Bubbakub sfałszował kontakt, a Faginowi, mimo jego talentu, nie udało się… ach! Ma pan na myśli Pierre’a…

Cisza aż dzwoniła w uszach.

— Jacob, naprawdę wolałbym, żebyśmy znaleźli projektor — Donaldson uśmiechnął się krzywo. — To by nam rozwiązało wszystkie problemy.

Jacob odwzajemnił ponury uśmiech.

— Deus ex machina, szefie? Za mądry jesteś, żeby spodziewać się od wszechświata specjalnych względów.

— Właściwie moglibyśmy się poddać — powiedziała Martine. — Może już nigdy nie zobaczymy drugiego dorosłego Ducha. Tam, na Ziemi, ludzie nie bardzo wierzyli w opowieści o człekopodobnych kształtach. Na potwierdzenie są przecież tylko słowa dwudziestu sofontów, którzy to widzieli, oraz parę niewyraźnych fotografii. Z czasem mogą złożyć wszystko na karb histerii, i to pomimo moich testów — spuściła ponuro wzrok. Jacob wiedział, że Helene stoi obok niego. Odkąd kilka minut temu zwołała ich wszystkich, była dziwnie milcząca.

— No cóż, przynajmniej tym razem sam Słoneczny Nurek nie jest zagrożony — powiedział. — Badania solonomiczne mogą być nadal prowadzone, tak samo jak obserwacje stad toroidów. Solariowiec powiedział, że oni nie będą się wtrącać. — Taa — przyznał Donaldson. — Ale czy on też nie? — wskazał na LaRoque’a. — Musimy postanowić, co robić dalej. Dryfujemy teraz pod stadem. Wznosimy się i szperamy dalej? Może Solariowce różnią się między sobą tak jak ludzie. Może ten, którego spotkaliśmy, był ponurakiem — rzucił Jacob.

— O tym nie pomyślałam — odezwała się Martine.

— Przełączmy laser parametryczny na sterowanie automatyczne i dodajmy do taśmy komunikacyjnej zakodowany fragment po angielsku. Będzie celował w stado, gdy my zaczniemy wznosić się wolno po spirali. Jest słaba nadzieja, że jakiś przyjaźniejszy dorosły Solariowiec to zauważy.

— Jeżeli tak, to mam nadzieję, że nie wyskoczę ze strachu z portek, jak poprzednim razem — mruknął Donaldson.

Helene deSilva założyła ręce, jakby zmagając się z dreszczami. — Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia „en camera”? Nie? W takim razie zamykam tę część dyskusji i zakazuję wszelkich pochopnych działań wobec pana LaRoque’a. Proszę natomiast, żeby na wszelki wypadek nie spuszczać z niego oka. Nasze spotkanie zostaje odroczone. Niech ktoś poprosi Fagina i Kullę, żeby przyłączyli się do nas za dwadzieścia minut przy automatach z napojami. To wszystko.

Jacob poczuł dłoń na swoim ramieniu. Obok niego stała Helene.

— Dobrze się czujesz? — zapytał ją.

— W porządku — uśmiechnęła się niezbyt przekonująco. — Chciałam tylko… Jacob, czy mógłbyś pójść ze mną do mojej dyżurki?

— Pewnie, proszę — puścił ją przodem.

Helene potrząsnęła głową. Ruszyła szybkim krokiem i wbijając palce w jego ramię, ciągnęła go w stronę umieszczonej w wewnętrznej kopule dziupli o rozmiarach szafy, która służyła za kapitańską dyżurkę. Kiedy byli już w środku, uprzątnęła maleńkie biurko i gestem kazała Jacobowi usiąść. Potem zamknęła drzwi i oparła się o nie bezwładnie. — O Boże — jęknęła.

— Helene… — Jacob postąpił krok i zatrzymał się. Jej niebieskie oczy błyszczały. — Jacob — z wielkim wysiłkiem starała się zachować spokój. — Czy możesz mi obiecać, że teraz przez kilka minut będziesz robił to, o co cię poproszę, a potem nic o tym nie powiesz? Nie mogę ci powiedzieć, o co chodzi, dopóki się nie zgodzisz. — Jej wzrok prosił o to.

Jacob nie zastanawiał się.

— Oczywiście, Helene. Możesz prosić, o co chcesz. Ale powiedz mi, co to za… — W takim razie obejmij mnie — jej głos przeszedł w płacz. Przysunęła się do niego, trzymając przed sobą skrzyżowane ręce. W niemym zdumieniu Jacob otoczył ją ramionami i mocno przycisnął.

Kołysał ją powoli, podczas gdy ciałem jej wstrząsały silne dreszcze. — Szsz… już dobrze… — Pocieszając ją, mówił słowa bez sensu. Jej włosy dotknęły jego policzka, mały pokoik był pełen jej zapachu. Odurzającego zapachu. Stali tak przez chwilę w ciszy. Helene wolno oparła głowę na jego ramieniu. Dreszcze ustały. Jej ciało stopniowo odprężało się. Jedną ręką Jacob gładził napięte mięśnie pleców Helene, które rozluźniały się jeden po drugim. Pomyślał, że to wcale nie takie jasne, kto komu wyświadcza przysługę. Tak spokojny i bezpieczny nie czuł się już Ifni wie jak długo. Jej zaufanie poruszyło go. Więcej nawet, był szczęśliwy! Zgryźliwy głosik gdzieś z dołu zgrzytał zębami, ale nie słuchał tego. To, co teraz robił, było bardziej naturalne niż oddychanie. Po chwili Helene podniosła głową. Kiedy się odezwała, jej głos był stłumiony.

— Nigdy w życiu tak się nie bałam — powiedziała. — Zrozum, ja nie musiałam tego robić.

Mogłam do końca tego lotu pozostać Żelazną Damą… ale byłeś tutaj, blisko… musiałam.

Przepraszam.

Jacob spostrzegł, że Helene nie próbuje się od niego odsunąć. Ciągle ją obejmował. — W porządku — odpowiedział cicho. — Kiedyś, później, powiem ci, jakie to było przyjemne. Nie przejmuj się tym, że się bałaś. Kiedy zobaczyłem te litery, sam prawie zwariowałem ze strachu. Ja bronię się przez ciekawość i odrętwienie. Widziałaś, jak reagowali inni. Ty ponosisz po prostu większą odpowiedzialność, to wszystko. Helene nic nie odpowiedziała. Podniosła ręce i oparła je na jego ramionach, przysuwając się blisko.

— Zresztą — ciągnął Jacob, poprawiając kosmyk jej włosów — na pewno podczas Skoków w kosmosie mnóstwo razy bałaś się bardziej.

Helene zesztywniała i odsunęła się od jego piersi.

— Panie Demwa, jest pan nieznośny! I to ciągłe wspominanie o moich Skokach! Myślisz, że kiedykolwiek tak się bałam jak teraz?! Myślisz, że ile ja mam lat? Jacob uśmiechnął się. Nie odsunęła się na tyle mocno, żeby odtrącić jego ramiona.

Najwyraźniej nie była jeszcze gotowa do tego, żeby pozwolić mu odejść.

— No, relatywnie rzecz biorąc… — zaczął.

— Pieprzyć relatywność! Mam dwadzieścia pięć lat! Może i widziałam trochę więcej nieba niż ty, ale prawdziwego świata zaznałam o wiele mniej… I wskaźnik mojej fachowość nie ma nic wspólnego z tym, co naprawdę czuję! To straszne, musieć być doskonałą i silną, i odpowiedzialną za ludzkie życie — przynajmniej dla mnie, bo ty masz oczywiście inaczej, ty nieczuły, niewzruszony, eks-bohaterku, co sobie stoisz zupełnie jak kapitan Beloc na Calypso, kiedy wpadliśmy na tę zwariowaną, lipną blokadę na JSlek i… A teraz zrobię coś całkiem bezprawnego i rozkażę ci, żebyś mnie pocałował, bo najwyraźniej nie masz zamiaru zrobić tego sam z siebie!

Spojrzała na niego wyzywająco. Kiedy Jacob roześmiał się i przyciągnął ją do siebie, opierała się przez mgnienie oka. Potem objęła jego szyję ramionami i przycisnęła swoje usta do jego ust.

Jacob poczuł, jak gdzieś w głębi ponownie zadrżała. Tym razem było to coś innego. Różnicę trudno było określić, zwłaszcza że w tej chwili był akurat zajęty. I to przepięknie zajęty. Nagle boleśnie uświadomił sobie, ile czasu minęło, odkąd… Dwa bardzo długie lata. Odepchnął od siebie tę myśl. Tania nie żyła, a Helene była przecudnie, przewspaniale pełna życia. Objął ją mocniej i odpowiedział na jej uniesienie w jedyny możliwy sposób. — Znakomita terapia, doktorze — droczyła się, podczas gdy on próbował rozczesać sobie włosy. — Czuję się jak w siódmym niebie, choć trzeba przyznać, że ty wyglądasz, jakbyś przeszedł przez wyżymaczkę.

— Co to jest… eee… ta „wyżymaczka”? Nieważne. Nie potrzebuję żadnych wyjaśnień twoich anachronizmów. Popatrz na siebie! Dumna jesteś, że przez ciebie czuję się jak stopiony i powyginany kawał stali!

— No.

Jacobowi nie udało się ukryć uśmiechu.

— Zamknij się i szanuj starszych. Poza tym, ile mamy czasu?

Helene spojrzała na swój pierścionek.

— Jakieś dwie minuty. Cholernie dziwna pora na zebranie. Dopiero co zacząłeś okazywać zainteresowanie. Kto u diabła ogłosił, że to spotkanie ma być w tak niesprzyjającym momencie?

— Ty.

— A, tak. No dobrze, ja. Następnym razem dam ci przynajmniej pół godziny i zbadamy to wszystko bardziej szczegółowo.

Jacob skinął niepewnie głową. Czasem trudno było zgadnąć, gdzie kończyły się żarty tej kobiety.

Zanim Helene otworzyła drzwi, pochyliła się jeszcze z poważną miną i pocałowała go.

— Dziękuję, Jacob.

Pogłaskał jej policzek, a ona przycisnęła twarz do jego dłoni. Kiedy cofnął rękę, nie trzeba było już nic mówić.

Helene otworzyła drzwi i wyjrzała. Na zewnątrz nie było widać nikogo oprócz pilota. Wszyscy pozostali czekali już prawdopodobnie przy automatach z napojami na drugie zebranie.

— Idziemy — powiedziała. — Zjadłabym konia z kopytami! Jacob wzruszył ramionami. Jeśli miał poznać Helene lepiej, powinien się chyba przygotować na solidną gimnastykę wyobraźni. Konia z kopytami! Niezłe! Został jednak pół kroku z tyłu, więc kiedy szli, mógł przyglądać się jej ruchom. Rozpraszało go to tak bardzo, że nie zauważył nawet, jak wirujący torus przesunął się obok statku. Jego boki ozdobione były migającymi gwiazdami i cały otoczony był aureolą tak białą i jasną, jak puch na piersi gołębia.

24. Emisja spontaniczna

Kiedy wrócili, Kulla wydobywał właśnie tubę napoju spomiędzy listowia Fagina. Jedno ramię Pringa zaplątane było w gałęzie Kantena, w drugim trzymał następną tubę. — Witamy — zaświstał Fagin. — Pring Kulla pomagał mi właśnie przy odżywianiu.

Obawiam się, że zaniedbał przez to swój własny posiłek.

— To drobnosztka, proszę pana — odparł Kulla. Powoli wyciągnął tubę. Jacob stanął za Pringiem, żeby lepiej się przyjrzeć. Chciał wykorzystać tę sposobność i dowiedzieć się więcej o ustroju Fagina. Kanten powiedział mu kiedyś, że zwyczaje jego gatunku nie nakazują skromności, więc na pewno nie miałby nic przeciwko temu, żeby Jacob zajrzał za ramię Kulli i przyjrzał się otworowi, jaki miał roślinny obcy. Schylał się właśnie w tym celu, kiedy nagle Kulla odskoczył do tyłu, wyciągając tubę.

Jego łokieć zderzył się boleśnie z łukiem brwiowym Jacoba, który zwalił się na pokład. Kulla zaszczekał głośno. Z obwisłych nagle ramion wypadły mu tuby. Helene, krztusząc się, z trudem opanowała wybuch śmiechu. Jacob poderwał się na równe nogi. Spojrzał na Helene, z wyrazem twarzy, który mówił, „ja mu jeszcze pokażę”, co sprawiło tylko, że komendant zaczęła kaszleć głośniej.

— Nie ma sprawy, Kulla — powiedział. — Nic się nie stało. To moja wina. Mam zresztą jeszcze jedno oko — zwalczył odruch pomasowania bolącego miejsca. Kulla spojrzał na niego błyszczącymi oczyma. Szczękanie umilkło. — To bardzo łaszkawie z twojej sztrony, przyjacielu Jacobie — powiedział w końcu. — Jako podopieczny byłem winien nieuwagi wobecz sztarszego. Dziękuję za wybaczenie. — Już dobrze, przyjacielu — uciął Jacob. Zaczynał czuć, jak rośnie mu okropny guz. Warto jednak było zmienić temat, żeby oszczędzić Kulli wstydu. — Skoro mowa o dodatkowych oczach, czytałem, że twój gatunek, tak jak i większość stworzeń na Pringu, miał tylko jedno oko, zanim przybyli Pilanie i rozpoczęli swój program genetyczny.

— Tak. Pilanie dali nam dwoje oczu z przyczyn esztetycznych. W Galaktycze większość dwunożnych ma dwoje oczu. Nie chcieli, żeby inne młode raszy nam… dokuczały. Jacob zmarszczył brwi. Było w tym coś takiego… czuł, że pan Hyde już o tym wie, ale ukrywa to, ciągle zagniewany.

Do cholery, to w końcu moja podświadomość!

Nie ma mowy i już.

— Czytałem także, że twój gatunek był nadrzewny, a nawet stosował brachiację, jeśli dobrze pamiętam…

— Co to znaczy? — Donaldson spytał szeptem deSilve.

— To znaczy, że poruszali się, zwisając z konarów drzew — odpowiedziała. — A teraz cisza!

— …Ale jeśli twoi przodkowie mieli tylko jedno oko, to skąd brali wystarczającą percepcję głębi, tak żeby trafiać na następną gałąź, kiedy chcieli się jej uchwycić? Jeszcze zanim Jacob skończył to zdanie, poczuł radość. To właśnie było to pytanie, które pan Hyde ukrywał! A więc ten diabeł nie miał wyłącznego dostępu do nieświadomej intuicji! Znajomość z Helene dobrze mu widać służyła. Ledwie zwrócił uwagę na odpowiedź Kulli. — Myślałem, że wiesz, przyjacielu Jacobie. Uszłyszałem, jak podczasz naszego pierwszego nurkowania pani komendant wyjaśniała, że posiadam inne reczeptory niż ty. Moje oczy potrafią wykrywać zarówno intenszywność światła, jak i fazę. — No dobrze — Jacob zaczynał doskonale się bawić. Musiał tylko stale uważać na Fagina. Kanten ostrzegłby go, gdyby zbliżył się do jakiejś drażliwej dla Kulli sfery. — Ale przecież światło słoneczne, szczególnie w lesie, musi być całkowicie niespójne… chaotyczne w fazie. Podobnego systemu używa delfin w swoim sonarze: trzyma się fazy i tak dalej. Ale delfin dostarcza własnego źródła spójnych fal, wysyła w otoczenie odmierzone piski — Jacob cofnął się o krok, celebrując dramatyczną pauzę. Jego stopa trafiła na jedną z tub, które upuścił Kulla. Podniósł ją bezmyślnie. — Jeśli więc oczy twoich przodków potrafiłyby tylko wychwytywać fazę, to i tak cały układ nie działałby, jeśli w środowisku brakowałoby źródła spójnego światła — podniecenie Jacoba rosło. — Naturalne lasery? Czy wasze lasy mają jakieś naturalne źródło światła laserowego?

— Do diaska, to byłoby ciekawe! — rzucił Donaldson.

— Tak, Jacob — Kulla przytaknął. — Nazywamy je roślinami… — Jego kafary zafurkotały w skomplikowanym rytmie. — To niewiarygodne, że ich isztnienie wydedukowałeś z tak niewielu przeszłanek. Trzeba ci pogratulować. Kiedy wrócimy, pokażę ci zdjęcia jednej z nich.

Kątem oka Jacob dostrzegł, że Helene uśmiecha się do niego władczo. (Głęboko pod czaszką poczuł odległy łoskot. Zignorował go.)

— Owszem, chętnie je zobaczę.

Tuba lepiła mu się do palców. W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonego siana. — Proszę, Kulla — wyciągnął tubę przed siebie. — Chyba to upuściłeś — nagle ramię mu zamarło. Przez chwilę wpatrywał się w tubę, a potem wybuchnął śmiechem. — Chodź tutaj, Millie! — zawołał. — Popatrz na to! — wręczył tubę doktor Martine i wskazał na etykietkę.

— Zasadowa mieszanina 3-(alfaacetonylobenzyl)-4-hydro-ksykumaryny? — Przez moment patrzyła niepewnie, potem otworzyła usta ze zdumienia. — Nie! To przecież warfarin! Należy do uzupełnienia dietetycznego Kulli! Jakim cudem, do jasnej cholery, znalazł się wśród leków Dwayne’a?

— Obawiam się, że to przeze mnie doszło do tego nieporozumienia — Jacob uśmiechnął się smutno. — Jeszcze na Bradburym wziąłem przez roztargnienie jedną z tabletek Kulli. Byłem taki zaspany, że później o tym zapomniałem. Musiała trafić do tej samej kieszeni, do której wrzuciłem potem leki doktora Keplera, i wszystko razem powędrowało do laboratorium doktora Lairda. To niesamowity zbieg okoliczności, że jeden z dodatków żywieniowych Kulli jest taki sam, jak stara ziemska trucizna, ale ile ja się przez to nagłówkowałem! Myślałem, że Bubbakub podsunął ją Keplerowi, żeby go osłabić, ale nie byłem zadowolony z tej teorii — wzruszył ramionami.

— No cóż, mnie przynajmniej ulżyło, że ta sprawa jest wyjaśniona! — zaśmiała się Martine.

— Nie byłam zbyt zadowolona z tego, co ludzie o mnie myśleli! Odkrycie nie było wielkie, ale wyjaśnienie tej małej, nie dającej spokoju zagadki zmieniło w jakiś sposób nastrój wszystkich obecnych. Rozmawiali teraz z ożywieniem. Jedynym zgrzytem było nadejście Pierre’a LaRoque’a, który przeszedł obok śmiejąc się cicho. Doktor Martine poprosiła, żeby przyłączył się do nich, ale mały człowieczek potrząsnął tylko głową i podjął swój powolny marsz wokół krawędzi statku. Stojąc obok Jacoba, Helene dotknęła jego ręki, w której ciągle trzymał tubę Kulli. — Skoro mowa o zbiegu okoliczności, to czy przyjrzałeś się dokładnie wzorowi uzupełnienia żywnościowego Kulli? — przerwała i podniosła wzrok. Pring podszedł do nich i ukłonił się.

— Jeśli już szkończyłeś, Jacob, zajmę się tą lepką tubą.

— Słucham? A, oczywiście. Proszę. Co mówiłaś, Helene?

Nawet kiedy jej twarz była poważna, trudno było pozostać obojętnym wobec jej urody. Tak to właśnie zakochanie sprawia, że przez jakiś przynajmniej czas trudno jest słuchać tego, kogo się kocha.

— Mówiłam tylko, że zauważyłam ciekawą zbieżność, kiedy doktor Martine czytała głośno nazwę chemiczną. Pamiętasz, jak rozmawialiśmy przedtem o laserach opartych na barwnikch organicznych? No więc… — głos Helene rozpłynął się. Jacob widział jej poruszające się usta, ale odgadnąć mógł tylko jedno słowo: …kumaryna… Gdzieś w głębi wybuchał bunt. Neuroza, do tej pory ujęta w karby, wyrywała się spod kontroli. Pan Hyde próbował przeszkodzić mu w słuchaniu Helene. Co więcej, Jacob nagle zdał sobie sprawę, że jego druga połowa uwięziła do reszty intuicję. Trwało to od chwili, gdy podczas rozmowy na krawędzi pokładu Helene dała do zrozumienia, że chciałaby, aby geny, które powiezie ze sobą na Calypso do gwiazd, pochodziły od niego. Hyde nienawidzi Helene! — uzmysłowił sobie z przerażeniem. — Pierwsza dziewczyna, która mogłaby zacząć zastępować to, co straciłem (podobne do migreny drżenie rozwierciło jego czaszkę), a Hyde jej nienawidzi! (Ból głowy nie ustawał, przeciwnie — narastał). Co więcej, część jego podświadomości nadal się opierała. Widziała wszystkie fragmenty łamigłówki i nie pozwalała im ułożyć się w całość. To było wbrew porozumieniu! Sytuacja była nie do zniesienia, a w dodatku nie wiedział, dlaczego! — Dobrze się czujesz, Jacob? — głos Helene powrócił. Spoglądała na niego kpiarsko.

Ponad jej ramieniem widział Kullę, który stał obok automatów z żywnością i patrzył na nich. — Helene — powiedział — posłuchaj. Przy pulpicie sterowniczym zostawiłem małe pudełeczko z pigułkami. To na te moje bóle głowy. Czy mogłabyś ich poszukać? — Przyłożył dłoń do czoła i skrzywił się z bólu.

— Ale… jasne — Helene dotknęła jego ramienia. — Może pójdziesz ze mną? Mógłbyś się położyć, porozmawialibyśmy…

— Nie — ujął ją za ramiona i delikatnie obrócił we właściwą stronę. — Proszę, idź ty. Ja tu poczekam — wściekle walczył z paniką. Ta rozmowa trwała zbyt długo! — Dobra, zaraz wracam — powiedziała Helene. Jacob odetchnął z ulgą, kiedy się oddalała. Większość osób miała zgodnie z rozkazem gogle przy sobie. Komendant deSilva, kompetentna i wyszkolona, zostawiła swoje okulary na fotelu. Po przejściu jakichś dziesięciu metrów Helene zaczęła się zastanawiać. Jacob nie zostawił żadnego pudełka z tabletkami przy pulpicie sterowniczym. Wiedziałabym, gdyby coś takiego zrobił. Chciał się mnie pozbyć! Ale dlaczego?

Obejrzała się. Jacob odwracał się właśnie od automatu, trzymając w dłoni proteinową bułkę. Uśmiechnął się do Martine i kiwnął głową Chenowi, a potem zaczął iść obok Fagina, żeby dostać się na otwarty pokład. Kulla, który stał z tyłu, obok wejścia do pętli grawitacyjnej, obserwował całą grupę błyszczącymi oczyma. Jacob zupełnie nie wyglądał, jakby bolała go głowa! Helene poczuła się urażona i zmieszana.

Jeżeli nie chce, żebym przy nim była, to świetnie. Będę udawać, że szukam tych jego cholernych pigułek!

Już zaczęła się odwracać, kiedy nagle Jacob potknął się o jedną z korzenio-nóg Fagina i rozciągnął się jak długi na pokładzie. Bułka proteinowa wyleciała mu z rąk i zatrzymała się aż przy obudowie lasera parametrycznego. Zanim Helene zdołała cokolwiek uczynić, Jacob stał już na nogach, uśmiechając się z zakłopotaniem. Podszedł, żeby podnieść bułkę, a kiedy się po nią schylał, jego ramię zawadziło o kadłub lasera.

W mgnieniu oka pomieszczenie zalało błękitne światło. Zawyły syreny alarmowe. Helene odruchowo zakryła oczy ramieniem i sięgnęła do pasa po gogle. Nie było ich tam!

Do fotela zostały trzy metry. Wiedziała dokładnie, gdzie stoi i gdzie bezmyślnie zostawiła swoje gogle. Odwróciła się, skoczyła po nie i wstała płynnym ruchem, już z ochraniaczami na oczach.

Wszędzie widać było jasne plamki. Odchylony od promienia statku laser P posyłał wiązkę światła, która odbijała się od wewnętrznej, wklęsłej powierzchni pokrywy. Modulowany „kod kontaktowy” rozbłyskiwał na pokładzie i na sklepieniu pomieszczenia. Na podłodze obok automatów z żywnością wiły się jakieś ciała. W pobliżu lasera nie było nikogo, kto mógłby go wyłączyć. Gdzie są Jacob i Donaldson? Oślepli w pierwszym ułamku sekundy?

Przy włazie do pętli grawitacyjnej kilka postaci walczyło ze sobą. W rozbłyskującym, grobowym świetle Helene rozpoznała wśród nich Jacoba Demwę, głównego mechanika i… Kullę. Tamci… Jacob próbował naciągnąć obcemu na głowę worek! Nie było czasu do namysłu. Wybór pomiędzy mieszaniem się w tajemniczą walkę a zapobieżeniem możliwemu zagrożeniu statku był prosty. Helene pobiegła do lasera, uchylając się przed krzyżującymi się w powietrzu bladymi śladami promieni, i wyrwała wtyczkę. Błyskające światłem punkty zgasły natychmiast, oprócz jednego, który jarzył się tam, gdzie w pobliżu włazu rozległ się właśnie ryk bólu, a po nim trzask. Syreny umilkły i słychać było tylko jęki ludzi.

— Pani kapitan, co to jest? Co się dzieje? — w głośnikach zadźwięczał głos pilota. Helene podniosła mikrofon z najbliższego fotela.

— Hughes — powiedziała prędko — jaki jest stan statku?

— W normie. Ale dobrze, że miałem na oczach gogle! Co się do cholery stało? — Obluzował się laser parametryczny. Trzymaj tak dalej. Niech idzie równo kilometr za stadem. Zaraz do ciebie przyjdę — puściła mikrofon i podniosła głowę. — Chen! Dubrowsky! Zgłoście się! — krzyknęła i rozejrzała się w mroku.

— Tutaj, pani kapitan! — dobiegł głos Chena.

Helene zaklęła i zerwała gogle. Chen był przy włazie, klęczał nad leżącą na pokładzie postacią.

— To Dubrowsky — powiedział. — Nie żyje. Cały spalony przez oczy. Doktor Martine kuliła się za grubym pniem Fagina. Kiedy podbiegła do nich Helene, Kanten cicho zagwizdał.

— Wszystko z wami w porządku?

Fagin wydobył z siebie długi ton, który brzmiał trochę jak przeciągłe „tak”. Martine nerwowo kiwnęła głową, ale nie przestała ściskać pnia obcego. Gogle przekrzywiły się na jej twarzy. Helene zdjęła je.

— Dalej, pani doktor. Ma pani pacjentów — pociągnęła ją za ramię. — Chen! Idź do mojej dyżurki i przynieś apteczkę. Tylko biegiem!

Martine zaczęła się podnosić, ale zaraz znów się osunęła, potrząsając głową.

Helene zacisnęła zęby i szarpnęła tamtą gwałtownie za rękę. Martine wstała, chwiejąc się.

Komendant wymierzyła jej policzek.

— Budzić się, pani doktor! Pomożesz mi przy tych ludziach albo, słowo daję, wybiję ci zęby!

Wzięła ją pod rękę i przeprowadziła kilka metrów dalej, gdzie leżeli Donaldson i Demwa. Jacob jęknął i poruszył się. Helene czuła, jak serce bije jej szybciej, kiedy odsuwała dłoń z jego twarzy. Poparzenia były powierzchowne i nie uszkodziły oczu. Jacob zdążył nałożyć gogle.

Poprowadziła potem Martine do Donaldsona i posadziła ją przy nim. Główny mechanik miał spaloną lewą stronę twarzy. Lewe szkło jego gogli było stłuczone. Przybiegł Chen, niosąc apteczkę.

Martine dygocząc odwróciła się od Donaldsona. Kiedy podniosła głowę i zobaczyła Chena z apteczką, wyciągnęła po nią ręce.

— Czy będzie pani potrzebowała pomocy? — spytała Helene.

Martine rozłożyła instrumenty na pokładzie. Nie podnosząc wzroku, potrząsnęła głową.

— Nie. I proszę o ciszę.

Helene przywołała do siebie Chena.

— Idź poszukać LaRoque’a i Kulli. Zgłoś się, kiedy ich znajdziesz.

Mężczyzna oddalił się.

Jacob znowu zajęczał i spróbował unieść się na łokciach. Helene wzięła ręcznik z pobliskiego kranu i zmoczyła go. Uklęknęła przy Jacobie i podniosła go za ramiona, żeby ułożyć sobie jego głowę na kolanach.

Skrzywił się, kiedy delikatnie zwilżała jego rany.

— Och — wyjęczał i podniósł rękę do czoła. — Powinienem być mądrzejszy. Jego przodkowie huśtali się na drzewach, jasne więc, że ma siłę szympansa. A wygląda tak rachitycznie!

— Możesz mi powiedzieć, co się stało? — spytała cicho.

Jacob stęknął, lewą ręką macając na oślep pod sobą. Szarpnął coś kilka razy i wreszcie wyciągnął duży worek po okularach ochronnych. Przyjrzał mu się, a potem odrzucił go. — Głowę mam taką, jakbym dostał młotem pneumatycznym — powiedział. Podciągnął się do pozycji siedzącej, gmerał chwilę dłońmi przy głowie, potem opuścił je. — Kulla przypadkiem nie leży gdzieś tutaj, co? Miałem nadzieję, że może po tym, jak mnie poraził, wstąpiła we mnie jakaś szalona siła, ale chyba po prostu zrobiło mi się ciemno przed oczyma.

— Nie wiem, gdzie jest Kulla — zaczęła Helene. — Co teraz…?

Z głośnika huknął głos Chena:

— Pani kapitan? Znalazłem LaRoque’a. Jest na dwa i cztery stopnia. Czuje się dobrze. On nawet nie wiedział, że mamy kłopoty!

Jacob przekręcił się w stronę doktor Martine i zaczął coś jej tłumaczyć z ożywieniem.

Helene wstała i podeszła do mikrofonu obok automatów z napojami.

— Widziałeś Kullę?

— Nie, ani śladu po nim. Pewnie jest na odwrotnej stronie — Chen ściszył głos. — Mam wrażenie, że odbyła się tu walka. Czy pani wie, co się stało? — Odezwę się, kiedy będę coś wiedziała. A ty w tym czasie mógłbyś zluzować Hughesa.

Jacob zbliżył się do niej.

— Donaldson wyjdzie z tego, ale będzie mu potrzebne nowe oko. Posłuchaj, Helene, idę ścigać Kullę. Daj mi jednego z twoich ludzi, dobrze? A potem wydostań nas stąd tak szybko, jak tylko możesz.

Helene zamurowało.

— Przed chwilą jednego z moich ludzi zabiłeś! Dubrowsky nie żyje! Donaldson oślepł, a ty chcesz teraz, żebym wysłała jeszcze kogoś, kto miałby ci pomóc dalej prześladować tego biedaka Kullę. Czyś ty zwariował?

— Helene, nikogo nie zabiłem.

— Widziałam to, ty pokręcony idioto! Laser zgłupiał, bo wpadłeś na niego! Ty to zrobiłeś!

I dlaczego rzuciłeś się na Kullę?

— Helene… — Jacob skrzywił się. Podniósł rękę do twarzy. — Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musisz nas stąd wydostać. Nie wiadomo, co on tam może zrobić na dole, skoro już o wszystkim wiemy.

— Wyjaśnij to najpierw!

— Ja… popchnąłem ten laser specjalnie… Ja…

Kombinezon Helene był tak obcisły, że Jacob nigdy by nie zgadł, gdzie ukryty był mały pistolet ogłuszający, który pojawił się teraz w jej dłoni.

— Dalej, Jacob — nakazała beznamiętnym tonem.

— On mnie obserwował. Wiedziałem, że jak tylko dam po sobie poznać, że zrozumiałem, oślepi nas wszystkich w jednej chwili. Kazałem ci odejść, żebyś była bezpieczniejsza, i poszedłem poszukać worka po goglach. Laser obluzowałem, żeby odwrócić jego uwagę… no… światło lasera w całym pomieszczeniu…

— A moich ludzi zabiłeś i poraniłeś!

Jacob przysunął się do niej bliżej.

— Posłuchaj, ty głupia babo! — Podniósł się tak, że patrzył na nią z góry. — Wytłumiłem tę wiązkę! Mogła kogoś oślepić, ale nie spalić! A teraz, jeżeli mi nie wierzysz, to załatw mnie! Dołóż mi! Tylko prędko nas stąd wyciągnij, i to zanim Kulla wszystkich zabije!

— Kulla…

— Jego oczy, do jasnej cholery! Kumaryna! Jego „uzupełnienie żywnościowe” to barwnik stosowany w laserach! Kulla zabił Dubrowskiego, kiedy ten próbował pomóc mnie i Donaldsonowi! Kłamał o tych laserowych roślinach na swojej planecie! Pringowie mają swoje własne źródło spójnego światła! Przez cały czas wyświetlał „dorosłe” Słoneczne Duchy! I… a niech to! — Jacob zamachnął się pięścią. — Jeżeli ten jego projektor jest na tyle precyzyjny, że może wyświetlać fałszywe „Duchy” na wewnętrznej stronie powłoki heliostatku, to potrafi też działać na wejściowe dane optyczne komputerów zaprojektowanych według wskazówek Biblioteki! On przeprogramował komputery, żeby rozpoznały LaRoque’a jako Nadzorowanego. I jeszcze… byłem tuż obok niego, kiedy programował statek Jeffa na samozniszczenie! Ja podziwiałem ładne światełka, a on przez cały czas wprowadzał polecenia!

Helene cofnęła się o krok, potrząsając głową. Jacob przysunął się do niej, potężny, z zaciśniętymi pięściami, choć widać było, że wyrzuca sobie winę. — Dlaczego to właśnie Kulla zawsze jako pierwszy zauważał człekokształtne Duchy? Dlaczego żadnego z nich nie widziano, kiedy Kulla był z Keplerem na Ziemi? Że też nie pomyślałem wcześniej o tym, dlaczego uczestniczył w odczycie „wzoru siatkówki” podczas sprawdzania tożsamości!

Słowa padały zbyt szybko. Helene zmarszczyła brwi z napięcia, próbując to przemyśleć.

— Helene, musisz mi uwierzyć! — Oczy Jacoba wyrażały błaganie.

Zawahała się, ale wreszcie krzyknęła:

— Niech to cholera! — i rzuciła się do mikrofonu.

— Chen! Wyciągaj nas stąd! Nie zwracaj uwagi na ostrzeżenia o nie zapiętych pasach, tylko daj ciąg do dechy i uruchom kompresję czasu! Chcę zobaczyć czarne niebo zanim zdążę mrugnąć okiem!

— Tak jest!

Statkiem szarpnęło w górę i pola kompensacyjne częściowo się poddały. Jacob i Helene zatoczyli się. Komendant nie wypuściła mikrofonu.

— Cała załoga! Włożyć gogle i od tej pory nie zdejmować ich ani na chwilę. Niech każdy przypnie się pasami najszybciej jak może. Hughes, natychmiast zamelduj się przy wejściu do pętli!

Na zewnątrz statku torusy zaczęły oddalać się coraz prędzej. Kiedy stworzenia po kolei znikały pod krawędzią pokładu, ich obrzeża rozbłyskiwały jasno, jakby na pożegnanie. — Ja też powinnam się była w tym połapać — stwierdziła ponuro Helene. — A tymczasem wyłączyłam laser i pewnie pozwoliłam mu uciec.

Jacob pocałował ją pospiesznie, ale na tyle mocno, że poczuła mrowienie warg.

— Po prostu nie wiedziałaś. Na twoim miejscu zrobiłbym to samo.

Helene dotknęła ust Jacoba i spojrzała przez jego ramię na ciało Dubrowskiego.

— Odesłałeś mnie, bo…

— Pani kapitan — przerwał jej głos Chena. — Mam kłopoty z przejściem na ręczne sterowanie kompresją czasu. Czy Hughes nie mógłby mi pomóc? Poza tym straciliśmy właśnie łączność maserową z Merkurym.

Jacob wzruszył ramionami.

— Najpierw łączność maserowa, żeby wiadomości się nie rozeszły, potem kompresja czasu, potem napęd grawitacyjny, na koniec staza. Zgaduję, że ostatnim krokiem będzie spalenie osłon. Chyba że wystarczą wcześniejsze posunięcia. Powinny zresztą wystarczyć. — Brak zgody, Chen — rzuciła Helene do mikrofonu. — Hughes jest mi tu potrzebny! Rób sam, co tylko możesz — przekręciła wyłącznik.

— Idę z tobą — zwróciła się do Jacoba.

— Nigdzie nie idziesz — odparł. Znów nałożył gogle i podniósł z podłogi worek. — Jeśli Kulla przejdzie do trzeciego posunięcia, zrobi się nam tu gorąco, i to dosłownie. Ale jeśli uda mi się go powstrzymać w pół kroku, to tylko ty masz szansę wyciągnąć nas stąd. A teraz pożycz mi pistolet, proszę. Może się przydać.

Helene wręczyła mu go. W tej chwili kłótnie byłyby absurdalne. To Jacob rządził. Ona sama nie miała żadnych pomysłów.

Cichy pobrzęk statku zmienił rytm i przeszedł w niski, nierówny warkot. — To kompresja czasu — odpowiedziała Helene na pytające spojrzenie Jacoba. — Zaczął już nas hamować. Zabrzmi to dwuznacznie, ale nie mamy zbyt wiele czasu.

25. W potrzasku

Jacob kulił się w przejściu, gotów zanurkować za występ ściany, gdy tylko ujrzy wysokiego, szczudłowatego obcego. Do tej pory szło dobrze. W pętli grawitacyjnej nie było Kulli.

Biegnąca do góry nogami droga na odwrotną stronę, zresztą jedyna, byłaby dobrym miejscem na zasadzkę, ale Jacob nie był wcale zdziwiony, że nie napotkał tam Kulli, i to z dwóch przyczyn.

Pierwsza była taktyczna. Broń Kulli działała na linii wzroku. Pętla zwinięta była bardzo ciasno, tak że ludzie mogli zbliżyć się do siebie na odległość kilku metrów i nie widzieć się nawzajem. Przedmiot rzucony wzdłuż pętli przelatywał większą jej część nie zmieniając prędkości, tego Jacob był pewien. Kiedy wraz z Hughesem wchodzili do przejścia, cisnęli kilka zabranych z mesy noży. Znaleźli je w pobliżu wylotu na odwrotną stronę, w kałuży amoniaku z tub, które wycisnęli przed sobą, idąc do góry nogami. Kulla mógł czekać tuż za drzwiami, ale miał jeszcze jeden powód, żeby pozostawić tyły nie osłonięte. Miał niewiele czasu, zanim heliostatek osiągnie wysoką orbitę. Gdyby wydostali się na wolną przestrzeń, ludziom przestałyby zagrażać wiry burz chromosfery, a wytrzymała lustrzana skorupa fizyczna statku ochroniłaby ich przed żarem Słońca do czasu, aż nadeszłaby pomoc.

Kulla musiał więc wykończyć ich i siebie jak najprędzej. Jacob był pewien, że Pring jest teraz przy wejściu komputera, dziewięćdziesiąt stopni w prawo wokół kopuły, i za pomocą swojego laserowego spojrzenia powoli przedziera się przez programy zabezpieczające maszynę.

Pytanie dlaczego to robił, musiało jeszcze poczekać na odpowiedź. Hughes podniósł noże. Razem z torbą, tubami i małym ogłuszaczem Helene stanowiły ich uzbrojenie.

Sytuacja była klasyczna. Ponieważ alternatywą była śmierć wszystkich, jeden z mężczyzn powinien poświęcić się, by drugi mógł załatwić Kullę.

Jacob i Hughes mogli starannie skoordynować swoje zbliżanie się z różnych kierunków, żeby zaskoczyć Kullę dokładnie w tej samej chwili. Jeden z nich mógł też nadejść z przodu, a drugi wymierzyć ogłuszacz, kryjąc się za jego ramieniem. Niestety, żaden z tych planów nie byłby skuteczny. Ich przeciwnik mógł zabić człowieka spoglądając na niego przez moment. W przeciwieństwie do „dorosłych” Duchów Słonecznych, wywołanych projekcją ciągłą, mordercze błyskawice Kulli były jednorazowymi wyładowaniami. Jacob żałował, że nie pamięta, ile ich zostało wystrzelonych podczas walki na górze ani z jaką częstotliwością się powtarzały. Prawdopodobnie nie miało to zresztą wielkiego znaczenia. Kulla miał dwoje oczu i dwóch wrogów. Na każdego wystarczyłoby pewnie po jednej błyskawicy.

Co gorsza nie mieli pewności, czy obdarzony umiejętnością projekcji holograficznej Kulla nie potrafi zlokalizować ich na podstawie odbić od wewnętrznej powłoki statku, gdy tylko wyjdą z przejścia. Odbicia prawdopodobnie nie mogły ich zranić, ale była to słaba pociecha.

Gdyby podczas wewnętrznych odbić wiązki nie było takiego paskudnego osłabienia, mogliby próbować unieszkodliwić obcego za pomocą lasera P. Wystarczyło pozwolić mu omiatać cały statek, podczas gdy ludzie i Fagin siedzieliby ukryci w pętli grawitacyjnej. Jacob zaklął. Dlaczego oni tam tak zwlekają z tym laserem? Obok niego Hughes mruczał cicho do mikrofonu w ścianie.

— Są gotowi — zwrócił się do Jacoba.

Gogle uchroniły ich prawie całkowicie przed bólem, kiedy sklepienie eksplodowało światłem. Kilka chwil minęło jednak, nim przestali łzawić i przyzwyczaili się do jasności. Komendant deSilva, najprawdopodobniej z pomocą doktor Martine, przeciągnęła laser parametryczny na nowe stanowisko w pobliżu krawędzi górnego pokładu. Jeśli jej rachuby były słuszne, promień powinien trafić w sklepienie nad odwrotną stroną dokładnie tam, gdzie znajdowało się wejście komputera. Niestety, skomplikowany tor wiązki biegnącej od jednego punktu do drugiego przez wąską szczelinę za krawędzią pokładu sprawiał, że szansę zaszkodzenia Kulli były minimalne.

Laser przestraszył go jednak. W chwili, gdy promień uderzył, usłyszeli gdzieś z prawej strony nagłe szczękanie i odgłosy ruchu.

Kiedy Jacob otworzył oczy, ujrzał wiszącą w powietrzu cienką pajęczynę jasnych linii. Promień lasera parametrycznego zostawiał ślad w niewielkiej ilości kurzu wiszącego w powietrzu. Była to okoliczność sprzyjająca, dzięki temu mogli unikać niebezpiecznej wiązki. — Mikrofony na cały regulator? — spytał Jacob szybko.

Hughes pokazał pięść z wyciągniętym kciukiem.

— W porządku, ruszamy!

Laser parametryczny emitował chaotycznie kolory z zakresu błękitów i zieleni. Mieli nadzieję, że wprowadzi to zamęt w odbicia od wewnętrznej powłoki. Jacob zebrał się w sobie i zaczął odliczać.

— Raz, dwa, już!

Wyskoczył na otwartą przestrzeń i zanurkował za jedno ze zwalistych urządzeń rejestrujących, które stały na krawędzi pokładu. Usłyszał, jak Hughes ciężko ląduje dwie maszyny za nim.

Kiedy się odwrócił, tamten machnął mu ręką.

— U mnie nic! — wyszeptał chrapliwie.

Jacob wyjrzał za róg swojej maszyny, używając do tego celu umazanego tłuszczem lusterka z apteczki. Hughes miał drugie lusterko, z torby Martine. Kulli nie było nigdzie widać.

Jacob i Hughes mogli obserwować jakieś trzy piąte pokładu pomiędzy sobą. Wejście komputera znajdowało się po drugiej stronie kopuły, tuż poza zasięgiem wzroku Hughesa. Jacob musiał skorzystać z dłuższej drogi dookoła, przeskakując od jednej maszyny do drugiej. Tam, gdzie wiązka lasera odbijała się od wewnętrznej strony pokrywy statku, płonęły jasne plamki. Ich barwy zmieniały się nieustannie na tle czerwono-różowych wyziewów chromosfery, które otaczały statek. Kilka minut wcześniej opuścili wielkie włókno, a wraz z nim stado toroidów, które teraz wisiało już sto kilometrów niżej. To „niżej” znajdowało się dokładnie nad głową Jacoba. Fotosfera z Wielką Plamą na samym środku tworzyła ogromną, płaską, nieskończoną ognistą powałę, z której zwieszały się kolce podobne do stalaktytów.

Jacob napiął mięśnie i schylony wypadł ze swojej kryjówki, nie patrząc w stronę, gdzie mogła kryć się jakaś zasadzka.

Przeskoczył nad promieniem lasera P, którego tor znaczył się na unoszących się drobinach kurzu, i zanurkował za następną maszynę. Szybko wydobył lusterko, żeby zbadać nowy obszar.

Kulli nie było widać.

Nie było też widać Hughesa. Jacob zagwizdał dwie krótkie nuty kodu, który wcześniej uzgodnili. W porządku. Usłyszał pojedynczy gwizd, odpowiedź towarzysza. Tym razem musiał dać nura pod promieniem lasera. Kiedy biegł, skóra cierpła mu przez cały czas w oczekiwaniu na palący błysk światła z boku. Przypadł do następnej maszyny i chwycił się jej, żeby się uspokoić. Oddychał ciężko. To nie było normalne! Nie powinien być już tak zmęczony. Coś było nie w porządku. Przełknął ślinę i zaczął wysuwać lusterko po drugiej stronie maszyny. Nagły ból przeszył mu końce palców, krzyknął i upuścił lusterko. Prawie wepchnął już sobie dłoń do ust, ale w ostatniej chwili zatrzymał ją kilka centymetrów od twarzy, krzywiąc się z bólu. Automatycznie zaczął wchodzić w lekki trans uśmierzający. Czerwone ciernie przygasły, a palce zdawały się oddalać. Wreszcie strumień znieczulenia urwał się. Było to jak przeciąganie liny. Jakiś przeciwny napór odpowiadał na jego hipnozę z taką samą siłą. Bez względu na to, jak mocno się koncentrował, nie zdołał posunąć się dalej. Jeszcze jedna sztuczka pana Hyde’a. Cholera, nie ma czasu, żeby się z nim targować… czegokolwiek by chciał. Jacob spojrzał na dłoń, ból był ledwie do zniesienia. Palce wskazujący i serdeczny były okropnie spalone, inne ucierpiały mniej. Udało mu się zagwizdać krótki kod do Hughesa. Nadszedł czas, żeby wprowadzić w życie plan, jedyny, który miał realne szansę się powieść. Uratować ich mogło tylko wydostanie się z chromosfery w kosmos. Kompresja czasu była zablokowana na prowadzeniu automatycznym — Kulla zatroszczył się o to zaraz po tym, jak uporał się z łącznością maserową — czas subiektywny zgadzał się więc dość dokładnie z rzeczywistym czasem potrzebnym na opuszczenie chromosfery. Ponieważ atakowanie Kulli było prawie na pewno skazane na niepowodzenie, najlepszym sposobem, żeby odwlec morderstwo i samobójstwo, które obcy chciał popełnić, było wciągnięcie go w rozmowę.

Jacob zaczerpnął parę oddechów, opierając się o holokamerę i uważnie nasłuchując. Kulla zawsze chodził głośno. To była największa nadzieja w spotkaniu z przytłaczającymi siłami atakującego Pringa. Gdyby Kulla narobił za dużo hałasu na otwartej przestrzeni, Jacob mógłby spróbować użyć ogłuszacza, który ściskał kurczowo w zdrowej ręce. Wiązka pistoletu była szeroka i nie trzeba było zbyt dokładnie celować.

— Kulla! — zawołał. — Nie uważasz, że już dosyć tego? Może wyjdziesz i porozmawiamy? Nasłuchiwał. Rozległ się przytłumiony furkot, jakby kafary Kulli szczękały cicho pod grubymi, chwytnymi wargami. Podczas walki na górze największym problemem dla niego i Donaldsona było unikanie tych błyskających biało trzonowców. — Kulla! — powtórzył. — Wiem, że to głupie osądzać obcego według wartości własnego gatunku, ale naprawdę uważałem cię za przyjaciela. Winien nam jesteś jakieś wyjaśnienie! Porozmawiaj z nami! Jeżeli działasz na polecenie Bubbakuba, możesz się poddać, a ja przysięgam, że wszyscy potwierdzimy, że rozpętałeś tu bitwę na całego! Furkot stał się głośniejszy. Na krótko dołączyło się do niego szuranie stóp. Raz, dwa, trzy… ale to było wszystko. Za mało, żeby ustalić, skąd dobiega. — Przykro mi, Jacob — głos Kulli niósł się cicho po pokładzie. — Zanim umrzemy, będę musiał ci wszysztko powiedzieć, ale najpierw proszę, żebyś kazał wyłączyć ten laszer. To boli!

— Moja ręka też, Kulla.

— Naprawdę mi przykro, Jacob — w głosie Pringa brzmiał smutek. — Zrozum, proszę, że naprawdę jeszteś moim przyjacielem. Robię to po części także dla twojego gatunku. Te zbrodnie są konieczne, Jacob. Cieszę się ogromnie, że śmierć jeszt bliszko, nie będą mnie więcz gnębić wszpomnienia.

Sofistyka obcego zdumiała Jacoba. Nigdy by się nie spodziewał z jego strony takich prostackich skamleń, bez względu na powody, dla których to wszystko zrobił. Już miał wymyślić jakąś odpowiedź, kiedy z głośników zabrzmiał głos Helene:

— Jacob? Słyszysz mnie? Napęd grawitacyjny słabnie coraz szybciej. Tracimy prędkość. Nie powiedziała tylko, czym to grozi. Jeżeli prędko czegoś nie zrobią, zacznie się długi upadek w fotosferę, z którego nie będzie już powrotu. Kiedy statek raz dostanie się w uścisk komórek konwekcyjnych, zostanie pociągnięty do jądra gwiazdy. Jeśli do tego czasu będzie jeszcze istniał.

— Widzisz, Jacob — odezwał się Kulla. — Granie na zwłokę nicz nie pomoże. To już się ształo. Zosztanę tutaj i dopilnuję, żebyście nie mogli niczego naprawić. Proszę tylko, rozmawiajmy do szamego końca. Nie chczę, żebyśmy umarli jako wrogowie. Jacob spojrzał na zewnątrz, na rzadką, czerwoną od wodoru atmosferę Słońca. Macki ognistych wyziewów nadal uciekały w dół (dla niego — w górę) obok statku, ale mogło to być wywołane ruchem gazu w tym miejscu. Bez wątpienia poruszali się teraz znacznie wolniej. Być może statek już spadał.

— Z ogromną bysztrością odkryłeś mój talent i moją misztyfikaczję, Jacob. Żeby znaleźć odpowiedź, musiałeś połączyć wiele niewyraźnych śladów. Nawiązanie do przeszłości mojej raszy było genialnym poszunięciem! Moje fantomy unikały detektorów, ale powiedz, czy nie zwiodło cię, że zjawy pojawiały się czaszem na górze, gdy ja byłem na odwrotnej sztronie? Jacob usiłował myśleć. Chłodny bok pistoletu przycisnął do policzka. Uczucie było przyjemne, ale pomysłów od tego nie przybywało. A jeszcze część uwagi musiał poświęcić rozmowie z Kullą.

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Myślę, że po prostu wychylałeś się i emitowałeś obraz przez przezroczyste pole podtrzymujące pokład. To by tłumaczyło, dlaczego wyglądał jak załamany. W rzeczywistości był odbity pod pewnym kątem od wnętrza powłoki. Rzeczywiście, to był ważny trop. Ciekawe, dlaczego go przegapił. I jeszcze to jasnoniebieskie światło podczas głębokiego transu w Baja! To przecież było tuż przed tym, jak się obudził i zobaczył stojącego przed nim Kullę! Iti musiał zrobić jego hologram! Znakomity sposób, żeby poznać kogoś i nigdy nie zapomnieć jego twarzy! — Kulla — powiedział powoli — nie chodzi o to, że chowam urazę, nic takiego. Ale czy to ty odpowiadasz za moje zwariowane zachowanie pod koniec ostatniego nurkowania? Chwilę trwało milczenie, a potem Kulla odpowiedział. Seplenił coraz bardziej. — Tak, Jacob. Przepraszam, ale robiłesz szę czoraz bardziej wszcibski. Miałem nadzieję, że to cię szkompromituje. Nie udało mi szę.

— Ale jak…

— Szłuchałem tego, czo doktor Martine mówiła o wpływie błaszku na ludzi!

Pring prawie krzyczał. Jacob nie pamiętał, żeby Kulla przerwał komukolwiek przedtem. — Czałe mieszącze ekszperymentowałem na Keplerze! Potem na LaRoque’u i Jeffie… potem na tobie. Używałem wąszkiej wiązki dyfrakczyjnej. Wprowadzała zamęt w twoje myszli, a nikt nie mógł jej zobaczyć! Nie wiedziałem, czo zrobisz, ale wiedziałem, że to będzie nieprzyjemne. Naprawdę, przykro mi. To było konieczne! Teraz już na pewno przestali się wznosić. Olbrzymie włókno, które opuścili kilka minut wcześniej, wisiało nad głową Jacoba. Macki zorzy zwijały się i falowały, wyciągając się w stronę statku jak chwytne palce.

Jacob próbował znaleźć jakiś sposób, ale jego wyobraźnię blokowała jakaś potężna siła.

W porządku! Poddaję się!

Wezwał swoją chorobę do przedstawienia warunków. Co też ta pieprzona cholera od niego chce?

Potrząsnął głową. Trzeba będzie przywołać procedurę specjalną. Hyde ujawni się i stanie się jego częścią, jak w dawnych, złych czasach. Jak wtedy, kiedy na Merkurym ścigał LaRoque’a i kiedy włamywał się do laboratorium fotograficznego. Przygotował się do wejścia w trans.

— Jeszcze jedno, Kulla! Powiedz mi, dlaczego to wszystko zrobiłeś? Nie miało to znaczenia. Może Hughes słuchał, Helene mogła nagrywać. Jacob był zbyt zajęty, żeby się tym przejmować.

Sprzeciw! W nielinearnych, nieprostokątnych współrzędnych myśli przesiewał przez sito uczucia i wrażenia. Dawny porządek działał jeszcze resztką sił, posłużył się więc nim. Dekoracje i maski opadały powoli i na końcu stanął twarzą w twarz ze swoją drugą połową.

Blanki murów, niezdobyte w każdym poprzednim oblężeniu, teraz były jeszcze potężniejsze. Gliniane wały zastąpiono kamiennymi. Z zasieków sterczały zaostrzone i wąskie igły, a każda z nich miała trzydzieści kilometrów długości. Na szczycie najwyższej wieżycy powiewała flaga. Napis na niej głosił „Wierność”. Proporzec unosił się nad dwoma palami, na każdy z nich wbita była głowa.

Jedną z nich rozpoznał natychmiast. To był on sam. Krew ściekająca z odrąbanej szyi jeszcze lśniła. Na twarzy zastygł wyraz skruchy.

Druga głowa sprawiła, że zadrżał. Należała do Helene. Jej twarz poznaczona była bruzdami i bliznami, a kiedy przyjrzał się oczom, dostrzegł, że powieki drżą słabo. Głowa jeszcze żyła.

Ale dlaczego! Skąd ta nienawiść do Helene? I skąd pragnienia samobójcze… skąd niechęć do połączenia się z nim i stworzenia nadczłowieka, którym był kiedyś? Gdyby Kulla postanowił zaatakować w tej chwili, Jacob byłby bezradny. Jego uszy wypełniał świst zawodzącego wiatru. Słychać było ryk odrzutowców, a potem odgłos spadającego ciała… Jej krzyk, kiedy spadała tuż obok niego. Po raz pierwszy udało mu się zrozumieć słowa.

„Jake, uważaj na pierwszy stopień…!”

To wszystko? W takim razie po co to całe zamieszanie? Po co miesiące prób wydobycia na światło tego, co okazało się ostatnim żartem Tani?

No jasne. Teraz, kiedy nadciągała śmierć, jego choroba pozwalała mu zrozumieć, że te ukryte słowa były jeszcze jednym fałszywym tropem. Hyde miał w zanadrzu coś jeszcze, i była to…

Wina.

Jacob wiedział, że sporo wycierpiał po zdarzeniach na Waniliowej Igle, ale nigdy nie uzmysławiał sobie, ile. Teraz dopiero dostrzegł, jak chory był układ między Jekyllem i Hydem, z którym do tej pory żył. Zamiast powoli zdrowieć po wstrząsie i stracie, uwięził w sobie sztuczną osobowość, która rosła i karmiła się nim i jego wstydem za to, że pozwolił Tani zginąć, wstydem za najwyższą arogancję człowieka, który tamtego szalonego dnia, trzydzieści kilometrów nad ziemią, myślał, że zdoła zrobić dwie rzeczy na raz. To był po prostu jeszcze jeden rodzaj arogancji — wiara w to, że potrafi ominąć zwyczajny, ludzki sposób radzenia sobie ze smutkiem, czas znoszenia bólu i przezwyciężania go, a więc to wszystko, co przeżywały miliardy jego bliźnich, którzy kogoś stracili. Dlatego unikał bliskości innych ludzi.

Za to teraz był w pułapce. Znaczenie proporca na murach było jasne. Zamroczony chorobą myślał, że zmaże część swojej winy, manifestując wierność osobie, którą zawiódł. Wierność nie otwartą, ale skrytą głęboko — wierność chorą, opartą na stronieniu od wszystkich, a jednocześnie na przekonaniu, że wszystko z nim jest w porządku, skoro ma kochanki!

Nic dziwnego, że Hyde nienawidzi Helene! Nic dziwnego, że pragnie także śmierci Jacoba Demwy!

Tania by nigdy tego nie pochwaliła — powiedział sobie. Ale TO nie słuchało. Miało własną logikę i nie potrzebowało innej.

Cholera! Ona by pokochała Helene!

Nie pomogło to ani trochę. Bariera była niewzruszona. Otworzył oczy. Szkarłat chromosfery nabrał intensywności. Znów byli we włóknie. Jaskrawy błysk, widoczny nawet przez gogle, kazał mu spojrzeć w lewo. To był toroid. Wrócili pomiędzy stado.

W miarę jak patrzył, kilka następnych przesunęło się obok statku. Ich krawędzie ozdabiały jasne desenie. Obracały się jak oszalałe precelki, nie zważając na zagrożenie, jakim był dla nich statek.

— Jacob, nie odpowiedziałesz — monotonny, sepleniący głos Kulli roztapiał się w ciszy.

Dopiero na dźwięk swojego imienia Jacob zaczął go słuchać. — Na pewno masz właszne zdanie o moich motywach. Ale czy nie widzisz, że będzie z tego więczej dobrego… nie tylko dla mojego gatunku, ale i dla twojego, a także dla waszych podopiecznych?

Jacob energicznie potrząsnął głową, żeby dojść do siebie. Musiał walczyć z sennością, którą wywoływał Hyde! Miało to tylko taką dobrą stronę, że ręka przestała go boleć. — Kulla, potrzebuję chwili czasu, żeby to przemyśleć. Może byśmy trochę odsapnęli i naradzili się? Przyniósłbym ci coś do jedzenia i może udałoby się nam coś wspólnie wymyślić.

Zapanowało milczenie, po czym odezwał się Kulla:

— Bardzo jeszteś szprytny, Jacob. Propozyczja jest kuszącza, ale teraz widzę, że lepiej będzie, jeżeli ty i twój przyjaciel zosztaniecie tam, gdzie jeszteście. Wolę być pewien. Jeśli któryś z was się ruszy, „popatrzę” na niego.

Jacob ospale zastanawiał się, co też takiego „sprytnego” było w pomyśle zaproponowania obcemu czegoś do zjedzenia, i dlaczego przyszło mu to do głowy? Spadali teraz szybciej. Stado torusów nad nimi sięgało aż do złowieszczej granicy fotosfery. Najbliższe ze stworzeń rozbłysło błękitem i zielenią, kiedy obok niego przemknęli. Kolory zbladły z odległością. Najdalsze torusy wyglądały jak maleńkie, niewyraźne obrączki, zawieszone na drobniutkich iskrach zielonego światła.

Wśród pobliskich magnetożerców zaczął się jakiś ruch. Jeden po drugim odsuwały się na bok i „w dół” z odwrotnej perspektywy Jacoba. Wybuch zieleni wypełnił raz heliostatek, kiedy omiótł ich jeden z laserów. Nie zginęli, a to znaczyło, że ekrany automatyczne ciągle działały.

Trzepoczący kształt przemknął na zewnątrz nad głową Jacoba i zniknął za pokładem pod jego stopami. Zaraz pojawiła się następna falująca zjawa i na chwilę zawisła nad osłoną statku. Jej ciało mieniło się barwami. Za moment widmo wystrzeliło w górę i zniknęło. Słoneczne Duchy zaczęły się gromadzić. Być może szaleńczy upadek heliostatku rozbudził wreszcie ich ciekawość.

Do tej pory zostawili już za sobą większą część stada. Wprost nad głową Jacoba, na linii ich upadku, wisiała jeszcze spora gromada magnetożerców. Tańczyli wokół niej maleńcy, jaśniejący pasterze. Jacob miał nadzieję, że usuną się z drogi. Nie było sensu pociągać za sobą kogokolwiek. Rozżarzona wiązka lasera chłodzącego statku uderzyła niebezpiecznie blisko grupy.

Jacob zebrał się w sobie. Nie można było zrobić nic innego. Wraz z Hughesem musieli zaryzykować frontalny atak na Kullę. Zagwizdał kod — dwa długie i dwa krótkie. Po chwili rozległa się odpowiedź. Jego partner był gotowy.

Czekał na pierwszy odgłos. Uzgodnili wcześniej, że kiedy będą już dostatecznie blisko, atak musi rozpocząć się dokładnie wtedy, gdy rozlegnie się jakikolwiek dźwięk; inaczej Kulla byłby ostrzeżony i plan spaliłby na panewce. Dosłownie. Ponieważ Hughes miał do przebycia dłuższą drogę, to on musiał ruszyć pierwszy.

Jacob spiął się do skoku i całą wolę skoncentrował na ataku. W spoconej lewej dłoni trzymał ogłuszacz. Nie zwracał uwagi na dreszcze, które wstrząsały pojedynczymi częściami jego umysłu i rozpraszały go.

Dźwięk dobiegł gdzieś z prawej, jakby ktoś tam upadł. Jacob wysunął się spoza maszyny, przyciskając jednocześnie spust ogłuszacza.

Nie napotkał błyskawicy. Kulli tu nie było. Zmarnował się tylko jeden z cennych ładunków broni.

Pobiegł naprzód najprędzej jak mógł. Gdyby udało mu się zaskoczyć obcego, gdy ten odwrócony plecami załatwia się z Hughesem…

Oświetlenie zmieniało się. Przebiegł zaledwie kilka kroków, kiedy padająca z góry niebieskozielona jasność zastąpiła czerwony blask fotosfery. Pędząc przed siebie Jacob zdobył się na krótki rzut oka w górę. Światło pochodziło z torusów. Ogromne zwierzęta słoneczne szybko wysuwały się spod heliostatku i ustawiały na kursie zderzenia. Rozdzwoniły się alarmy, Helene deSilva zaczęła ostrzegać wszystkich donośnym głosem. Kiedy błękit stał się jeszcze jaśniejszy, Jacob przeskoczył ponad śladem pozostawionym przez promień lasera w zakurzonym powietrzu i wylądował dwa metry od Kulli. Tuż za obcym klęczał Hughes, podnosząc w górę zakrwawione ręce. Jego noże rozrzucone były dookoła. Tępo wpatrywał się w Kullę, oczekując na ostateczny cios. Kiedy ostrzeżony hałasem Kulla okręcił się, Jacob podniósł ogłuszacz. Naciskając na spust, myślał przez mgnienie oka, że mu się udało.

Nagle cała jego lewa ręka eksplodowała bólem. Podrzucony przez spazm ogłuszacz wyleciał z dłoni. Przez chwilę pokład jakby się zakołysał, potem wzrok Jacoba się wyostrzył i ujrzał stojącego nad nim Kullę. Oczy Pringa były matowe, za to jego kafary lśniły w całej okazałości, poruszając się na końcach chwytnych „warg”. — Przykro mi, Jacob — obcy seplenił tak strasznie, że Jacob z trudem rozumiał słowa. — To muszi tak bycz.

ET chciał wykończyć go tymi toporami! Jacob odsunął się, czując przerażenie i odrazę.

Kulla postąpił za nim. Kafary trzaskały powoli, potężnie, do rytmu jego kroków. Jacoba ogarnęła nieskończona rezygnacja, poczucie porażki i nadciągającej śmierci. Cofał się wolniej. Rwanie w ręce było niczym wobec bliskości umierania. — Nie! — krzyknął chrapliwie. Rzucił się naprzód z opuszczoną głową, w kierunku Kulli. W tej samej chwili jeszcze raz zabrzmiał głos Helene i wszystko utonęło w błękicie z góry. Rozległ się daleki pomruk, a potem potężna siła uniosła ich znad podłogi w powietrze. Pokład w dole kołysał się gwałtownie.

Загрузка...