Obszar przejściowy pomiędzy koroną a fotosferą (powierzchnią słońca oglądaną w białym świetle) wygląda podczas zaćmienia jak ciemnoczerwony pierścień otaczający słońce. Przy dokładnym badaniu chromosfery widać, że nie jest to jednorodna warstwa, ale szybko zmieniająca się, włóknista struktura. Opisuje się ją czasem jako płonącą prerię. Nieustannie strzelają z niej w górę liczne, krótkotrwałe wytryski nazywane „kolcami”; ich wysokość dochodzi do wielu tysięcy kilometrów.
Czerwoną barwę zawdzięcza dominującemu promieniowaniu w zakresie alfa wodoru.
Niezmiernie trudno jest wyjaśnić, co dzieje się w tym tak skomplikowanym obszarze…
Kiedy doktor Martine opuściła swoją kabinę i ruszyła korytarzem transportowym do Oddziału Środowiska ET, uznała, że wybrała tę drogę przez dyskrecję, a nie z chęci ukrycia się. Do surowych, niewykończonych ścian przyczepione były klamrami rury i przewody telekomunikacyjne. Merkuriańska skała błyszczała od rosy i wydzielała zapach mokrego kamienia, a kroki kobiety rozbrzmiewały echem w dole korytarza. Dotarła do włazu ciśnieniowego oświetlonego z góry zielonym światłem. To było tylne wejście do pomieszczeń obcych. Gdy nacisnęła czujnik, właz otworzył się natychmiast. Wokół rozlewało się jasne światło o zielonkawym odcieniu — kopia promieni słonecznych gwiazdy odległej o wiele parseków. Doktor Martine osłoniła jedną rękę oczy, a drugą sięgnęła do zawieszonej na biodrach torby po okulary słoneczne i włożyła je, żeby móc zajrzeć do pokoju.
Na ścianach zobaczyła pajęczynowate gobeliny przedstawiające wiszące ogrody i miasto obcych na krawędzi górskiego urwiska. Miasto przywarło do postrzępionej ściany skalnej, skrząc się, jakby pokrywały j e krople wody. Martine pomyślała, że słyszy niemal wysokie dźwięki muzyki, zawodzące tuż poza zasięgiem słuchu. Czy to tłumaczyło jej krótki oddech? Jej zdenerwowanie?
Bubbakub podniósł się z wyściełanego poduchami siedziska, żeby ją powitać. Jego szare futro połyskiwało w aktynicznym świetle, kiedy kołysząc się kroczył na serdelkowatych nogach. W tym mieszkaniu, przy ciążeniu wynoszącym jeden i pięć dziesiątych ziemskiego, Bubbakub stracił wszelki „wdzięk”, jaki Martine dostrzegała w nim poprzednio. Z postawy wspartego na kabłąkowatych nogach Pilanina emanowała siła. Usta jego poruszyły się w serii krótkich kłapnięć. Głos dochodzący z brzmieniacza wiszącego na jego szyi brzmiał łagodnie i donośnie, choć poszczególne słowa były od siebie oddzielone, a niektórym brakowało końcówek.
— Dobrze. Cieszę się, że przyszłaś.
Martine poczuła ulgę. Przedstawiciel Biblioteki wydawał się odprężony. Ukłoniła się lekko.
— Witam, Pilu Bubbakubie. Przychodzę, żeby zapytać, czy otrzymałeś jakieś nowe wiadomości z Filii Biblioteki.
— Wejdź i usiądź. Tak, dobrze, że pytasz. Mam nowy fakt. Ale wejdź. Poczęstuj się najpierw jedzeniem i piciem. — Bubbakub ukazał pysk pełen ostrych jak igły zębów. Martine skrzywiła się, przechodząc przez pole zmiany ciążenia na progu, uczucie było nieprzyjemne jak zawsze. W pokoju czuła się tak, jakby ważyła siedemdziesiąt kilo. — Nie, dziękuję. Przed chwilą jadłam. Usiądę tylko.
Wybrała odpowiednie dla ludzi krzesło i ostrożnie opuściła się na nie. Siedemdziesiąt kilo to więcej, niż powinno się ważyć!
Pilanin rozciągnął się na swoich poduchach tak, że jego niedźwiedzia głowa ledwie wystawała ponad stopy. Przyglądał się jej małymi czarnymi oczkami. — Dostałem wiadomość z La Paz maserem. Nic nie mówi o Słonecznych Duchach. Zupełnie nic. To może w ogóle nie być kwestia semantyki. Może to Filia jest za mała. To mała, malutka Filia, wierz mi. Ale niektórzy Ludzcy Urzędnicy narobią mnóstwo hałasu o to, że brakuje informacji.
— O to bym się nie martwiła — Martine wzruszyła ramionami. — W rezultacie okaże się, że w Projekt Biblioteki włożono zbyt mało wysiłku. Większa Filia, a moja grupa naciskała na taką przez cały czas, z pewnością udzieliłaby odpowiedzi. — Posłałem po dane z Pila przez uskok czasowy. W Głównej Bibliotece nie może być żadnego zamieszania!
— To dobrze — kiwnęła głową Martine. — Najbardziej martwi mnie jednak to, co Dwayne zrobi przez ten czas. Cały aż kipi od zwariowanych pomysłów na porozumiewanie się z Duchami. Obawiam się, że kręcąc się tam na dole, znajdzie w końcu jakiś sposób, żeby obrazić te parapsychiczne stworzenia tak dotkliwie, że cała mądrość Biblioteki nie będzie mogła tego naprawić. A przecież Ziemia koniecznie musi mieć dobre stosunki z najbliższymi sąsiadami!
Bubbakub uniósł nieco głowę i oparł ją na krótkim ramieniu.
— Starasz się wyleczyć doktora Keplera?
— Oczywiście — odpowiedziała chłodno. — Naprawdę trudno mi zrozumieć, jak przez ten cały czas udało mu się uniknąć Nadzoru. Jego umysł to jeden wielki chaos, choć muszę przyznać, że wyniki N zawierają się w akceptowanej krzywej. Na Ziemi robili mu testy tachistoskopem. Myślę, że teraz jest już znacznie spokojniejszy. Ale i tak dostaję szału, próbując określić jego główny problem. Nawroty depresji maniakalnej przypominają „błyszczące szaleństwo” z przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, kiedy to społeczeństwo było o krok od zagłady z powodu psychicznych skutków hałasu w otoczeniu. „Błyszczące szaleństwo” rozbiło niemal zupełnie kulturę przemysłową i doprowadziło do okresu represji, który ludzie nazywają dziś eufemistycznie Biurokracją. — Tak. Czytałem, że twoja rasa próbowała samobójstw. Wydaje mi się, że następny okres, ten, o którym właśnie mówiłaś, to był czas ładu i spokoju. Ale to nie moja sprawa. Masz szczęście, że nie znasz się nawet na samobójstwach. Nie zmieniajmy jednak tematu. Co z Keplerem?
Intonacja Pilanina nie podniosła się na końcu tego zdania. Zamiast tego zrobił coś ze swoim pyskiem — zwinął fałdy służące jako wargi — a to oznaczało, że pyta, a raczej żąda odpowiedzi. Przez plecy doktor Martine przebiegł dreszcz. Jest strasznie arogancki — pomyślała. — A wszyscy myślą chyba, że to tylko kapryśność. Jak mogą być tak ślepi na potęgę, jaką rozporządza ta istota, i na zagrożenie, jakie niesie ze sobą jej pobyt na Ziemi?
Zdumieni jego odmiennością, widzą małego, podobnego do człowieka misia. Do tego nawet ładnego! Czy tylko mój szef i jego przyjaciele z Rady Konfederacji potrafią rozpoznać demona z kosmosu, gdy go przed sobą zobaczą?
Jednak to mnie przypadł obowiązek wybadania, jak można zjednać tego potwora, a do tego jeszcze muszę powstrzymywać Dwayne’a przed strzeleniem sobie w usta i próbować znaleźć sensowny sposób na porozumienie się ze Słonecznymi Duchami! Ifni, wspomóż swoją siostrę!
Bubbakub ciągle czekał na odpowiedź.
— Cóż, wiadomo mi, że Dwayne uparł się złamać tajemnicę Słonecznych Duchów bez pomocy spoza Ziemi. Część jego zespołu jest pod tym względem nastawiona bardzo radykalnie. Nie posunę się do stwierdzenia, że ktokolwiek z nich należy do Skór, ale są naprawdę chorobliwie ambitni.
— Czy możesz go powstrzymać przed nierozważnym postępowaniem? — spytał Bubbakub.
— Wprowadził już elementy przypadkowe.
— Zaproszenie Fagina i jego przyjaciela, Demwy? Wydają się niegroźni. Doświadczenia Demwy z delfinami dają słabą, ale realną nadzieję, że może być pożyteczny. Fagin zaś ma dryg do radzenia sobie z obcymi rasami. Ważne jest to, że Dwayne ma z kim dzielić się swoimi paranoicznymi fantazjami. Porozmawiam z Demwą i poproszę go o zrozumienie. Bubbakub uniósł się błyskawicznym szarpnięciem wszystkich kończyn jednocześnie.
Usadowił się w nowej pozycji i spojrzał Martine prosto w oczy. — Oni mnie nie obchodzą. Fagin to beztroski romantyk. Demwa wygląda na głupca. Jak każdy przyjaciel Fagina. Nie, bardziej obchodzą mnie ci dwaj, którzy sprawiają teraz kłopoty w Bazie. Kiedy tu leciałem, nie miałem pojęcia, że członkiem zespołu zrobiono szympansa. Odkąd zaczęły się te brudy, on i ten dziennikarz ciągle zawadzają. Załoga Bazy przytarła nosa dziennikarzowi, więc robi mnóstwo hałasu. A szymp ciągle nagabuje Kullę, próbując go „wyzwolić” i…
— Czy Kulla był nieposłuszny? Myślałam, że okres jego terminowania dopiero co…
Bubbakub poderwał się na nogi, sycząc przez obnażone, ostre kły:
— Nie przerywaj, człowieku!
Martine nie pamiętała, żeby kiedykolwiek wcześniej usłyszała jego prawdziwy głos, wysoki kwik wznoszący się ponad ogłuszający wrzask brzmieniacza. Przez chwilę była zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć.
Agresja Bubbakuba zaczęła powoli opadać. Po minucie nastroszone włosie jego futra na powrót się wygładziło.
— Przepraszam, człowieku Martine. Nie powinienem unosić się z powodu tak niewielkiego wykroczenia członka jakiejś niedorosłej rasy. Martine odetchnęła głęboko, starając się zrobić to bezdźwięcznie.
Bubbakub znowu usiadł.
— Odpowiadając na twoje pytanie: nie, Kulla nie złamał reguł. Wie przecież, że jego gatunek jeszcze długo będzie terminował u mojego na mocy Praw Wspomagania. To jednak źle, że ten doktor Jeffrey rozpuszcza mit o prawach bez obowiązków. Wy, ludzie, musicie nauczyć się trzymać swoje zwierzęta krótko, bo to tylko dzięki łaskawości nas, Starszych, w ogóle nazywa się ich podopiecznymi sofontami. A jak oni nie są sofontami, to gdzie się znajdziecie wy, ludzie? — Zęby Bubbakuba zalśniły przez ułamek sekundy, po czym obcy zamknął pysk z głośnym kłapnięciem.
Martine czuła w gardle suchość. Starannie dobierała słowa.
— Przepraszam za wszystko, co mogłeś uznać za zniewagę, Pilu Bubbakubie.
Porozmawiam z Dwaynem, może uda mu się przekonać Jeffreya, żeby trochę się uspokoił.
— A dziennikarz?
— Tak, z Pierre’em też pomówię. Jestem pewna, że nie chce nikomu szkodzić. Nie sprawi już więcej żadnych kłopotów.
— Byłoby dobrze. — Słowa z medalionu Bubbakuba były ciche. Obcy ponownie rozparł niedbale swoje krępe ciało. — Ty i ja mamy wielkie wspólne cele. Mam nadzieję, że zdołamy połączyć nasze wysiłki. Wiedz jednak: środki, które stosujemy, mogą się różnić. Rób to, co potrafisz, bo inaczej będę musiał, jak wy to mówicie, upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Martine ulegle skinęła głową.
Kiedy LaRoque przystąpił do jednego ze swoich popisów, Jacob zatopił się we własnych myślach. Bądź co bądź małemu człowieczkowi zależało teraz bardziej na zrobieniu wrażenia na Faginie niż na zdobyciu przewagi nad swoim drugim słuchaczem. Jacob zastanowił się, czy było objawem grzesznej antropomorfizacji to, że współczuje Faginowi, który musiał słuchać Francuza.
Cała trójka jechała małym pojazdem poruszającym się w tunelach horyzontalnie i wertykalnie. Dwiema ze swoich korzenio-nóg Fagin obejmował niską poręcz, biegnącą kilka centymetrów nad podłogą. Dwaj ludzie trzymali się barierki opasującej pojazd nieco wyżej. Pojazd sunął naprzód, a Jacob słuchał jednym uchem rozmowy. LaRoque nadal zmagał się z tematem, który rozpoczął jeszcze na pokładzie Bradbury’ego: mówił, że nieobecni opiekunowie Ziemi… te mityczne istoty, które miały rozpocząć wspomaganie ludzkości tysiące lat temu, by potem porzucić je na pół dokończone… były w jakiś sposób powiązane ze Słońcem. LaRoque sądził wręcz, że rasą tą mogą być same Słoneczne Duchy. — No więc ma pan całe mnóstwo odniesień w ziemskich religiach. Niemal w każdej z nich Słońce jest czymś świętym! Ten wspólny wątek przewija się we wszystkich kulturach! — Uczynił ramionami szeroki gest, jakby obejmując w ten sposób całą wielkość swojej idei. — To naprawdę ma sens — mówił dalej. — W ten sposób można też wytłumaczyć, dlaczego tak trudno odnaleźć w Bibliotece ślady naszego pochodzenia. Oczywiście rasy typu solarnego były wcześniej znane… Dlatego właśnie te „badania” są takie głupie… Ale takie rasy występują niewątpliwie bardzo rzadko, i jak dotąd nikt nie wpadł na pomysł, żeby podać Bibliotece taką współzależność, co rozwiązałoby za jednym zamachem dwa problemy! Kłopot w tym, że ta koncepcja była cholernie trudna do obalenia. W głębi ducha Jacob westchnął. Oczywiście wiele prymitywnych cywilizacji ziemskich miało kiedyś kulty słoneczne. Słońce nieodparcie jawiło się jako źródło ciepła, światła i życia, jako byt o cudownej mocy! Animizacja własnej gwiazdy musi być pospolitą fazą w rozwoju ludów prymitywnych.
Z tym właśnie był problem. Galaktyka znała niewiele „ludów prymitywnych”, których doświadczenia można by porównać z dziejami ludzkości. Albo przedrozumni zbieracze i łowcy (lub analogiczne typy), albo w pełni rozwinięte rasy sofontów; prawie nigdy nie pojawiał się przypadek „pośredni”, jak ludzie — najwyraźniej porzuceni przez swoich opiekunów, zanim nowo nabyta rozumność zaczęła w pełni funkcjonować. Wiadomo było, że w podobnych, nieczęstych przypadkach dopiero co obdarzone rozumem gatunki z impetem wyrywały się ze swoich nisz ekologicznych. Wynajdywały dziwaczne parodie nauki, przedziwne prawa przyczyny i skutku: zabobony i mity. Bez pomocnej ręki opiekunów takie szczenięce rasy na ogół ginęły bardzo szybko. Obecny rozgłos ludzkość zawdzięczała w dużej części temu, że przetrwała. Właśnie brak innych gatunków o podobnych doświadczeniach sprawiał, iż łatwo było formułować uogólnienia, natomiast obalać je — trudno. Skoro Filia w La Paz nie znała żadnych innych przykładów powszechnego występowania kultu Słońca w jakimś gatunku, LaRoque mógł bezpiecznie twierdzić, że obyczaj ten przywołuje wspomnienia ludzkości o nigdy nie dokończonym wspomaganiu.
Jacob słuchał jeszcze przez chwilę, na wypadek gdyby LaRoque powiedział coś nowego, a potem pozwolił myślom wędrować zupełnie swobodnie. Od lądowania minęły dwa długie dni. Jacob musiał przyzwyczaić się do przechodzenia z tych części stacji, gdzie grawitacja była kontrolowana, do innych, w których panowało słabiutkie przyciąganie Merkurego. Przedstawiono mu wielu członków personelu; większość nazwisk zapomniał zresztą natychmiast. Na koniec Kepler wyznaczył kogoś, kto miał zaprowadzić go do jego kwatery.
Główny lekarz Bazy Merkuriańskiej okazał się entuzjastą wspomagania delfinów. Był tak uszczęśliwiony, że prawie nie spojrzał na recepty, które pokazał mu Kepler, wyraził tylko zdumienie, że jest ich tak wiele. Zaraz potem zaczął nalegać na zorganizowanie przyjęcia. Twierdził, za każdy członek wydziału medycznego chce zadać pytania dotyczące Makakai i przyjęcie dałoby do tego znakomitą sposobność. Oczywiście, w przerwach między toastami. Tych pytań nie byłoby w końcu tak wiele.
Myśli Jacoba płynęły leniwie, kiedy pojazd zatrzymał się przy rozsuniętych wrotach prowadzących do ogromnej, podziemnej groty, gdzie przechowywano i naprawiano heliostatki. Przez króciutką chwilę wyglądało to tak, jakby przestrzeń wyginała się i deformowała, a w dodatku Jacob i jego towarzysze zyskali nagle braci — bliźniaków! Wydawało się, że przeciwna ściana groty wydyma się, tworząc okrągłą bańkę zaledwie kilka metrów od Jacoba. W miejscu, gdzie była najbliżej, stali dwuipółmetrowy Kanten, niski, rumiany człowiek i wysoki, barczysty mężczyzna o ciemnej karnacji, który wpatrywał się w niego jednym z najgłupszych spojrzeń, jakie Jacob kiedykolwiek widział. Nagle zdał sobie sprawę, że patrzy na kadłub heliostatku, będący najdoskonalszym zwierciadłem w całym układzie planetarnym. Zdumiony mężczyzna naprzeciw niego, najwyraźniej na kacu, to było jego własne odbicie.
Kulisty statek miał dwadzieścia dwa metry średnicy i był tak idealnym lustrem, że trudno było dokładnie określić jego kształt. Tylko obserwując ostrą nieciągłość krawędzi i przesuwanie się odbić na zakrzywieniach można było skupić wzrok na czymś, co w ogóle dało się zinterpretować jako realnie istniejący przedmiot. — Nieźle, nieźle — przyznał niechętnie LaRoque. — Cudowny, świetny, niepotrzebny kryształ.
Podniósł do oka maleńką kamerę i przejechał po statku.
— Niezwykle imponujące — dodał Fagin.
Taa — pomyślał Jacob — a do tego wielkie jak dom.
Chociaż statek był ogromny, na tle groty wyglądał niepozornie. Jej surowe, skalne sklepienie tworzyło wysoko w górze łuk ginący w lepkiej mgle. Tu, gdzie stali, jaskinia była dość wąska, ale w prawo ciągnęła się na kilometr, a potem zakręcała i znikała w oddali. Znajdowali się na platformie równoległej do równika statku, powyżej poziomu remontowego hangaru. Pod nimi zgromadził się niewielki tłumek, który pomniejszony odbijał się w srebrzystej kuli.
Na lewo, w odległości dwustu metrów widać było masywne wrota próżniowe, szerokie na co najmniej sto pięćdziesiąt metrów. Jacob pomyślał, że stanowią one część śluzy powietrznej prowadzącej przez tunel na nieprzyjazną powierzchnię Merkurego, gdzie w ogromnych naturalnych jaskiniach spoczywały gigantyczne statki międzyplanetarne takie, jak Bradbury. Z platformy na dno pieczary prowadziła pochylnia. Na dole Kepler rozmawiał z trzema ludźmi w kombinezonach. Nie opodal stał Kulla. Towarzyszył mu elegancko ubrany szympans, który bawił się monoklem stojąc na krześle, aby móc patrzeć Kulli prosto w oczy. Szymp podskakiwał na ugiętych nogach, kołysząc przy tym krzesłem. Zawzięcie stukał też w zawieszony na szyi przyrząd. Dyplomata Pringów patrzył na niego z wyrazem twarzy, w którym Jacob nauczył się rozpoznawać przyjazny szacunek. W postawie Kulli było także coś, co zaskoczyło Jacoba — niedbałość i swoboda, których nigdy nie widział, gdy obcy rozmawiał z ludźmi, z Kantenem, Cyntianinem, czy zwłaszcza z Pilaninem, a które teraz, w pogawędce z szympansem, ujawniły się wyraźnie.
Kepler pozdrowił wpierw Fagina, po czym zwrócił się do Jacoba. — Miło, że znalazł pan czas na tę wycieczkę, panie Demwa. — Uczony potrząsnął głową z energią, która zdumiała Jacoba, a następnie zawołał do siebie szympansa. — To jest doktor Jeffrey, pierwszy przedstawiciel swojego gatunku, który został pełnoprawnym członkiem kosmicznego zespołu badawczego, oraz świetny pracownik. To jego statek będziemy zwiedzać.
Jeffrey wyszczerzył zęby w krzywym, niespokojnym uśmiechu charakterystycznym dla gatunku superszympów. Dwa wieki inżynierii genetycznej zaowocowały zmianami w kształcie czaszki i budowie miednicy. Modyfikacje te naśladowały ludzką sylwetkę, jako że była ona najłatwiejsza do skopiowania. Jeffrey wyglądał więc jak bardzo zarośnięty, niski, brunatny mężczyzna o długich ramionach i wielkich, wystających zębach. Kolejne osiągnięcie inżynierii ujawniło się, kiedy Jacob podał mu rękę. Szympans ścisnął ją mocno całkowicie przeciwstawnym kciukiem, jakby chciał przypomnieć Jacobowi, że nie jest to już wyłącznie atrybut człowieka.
Tam, gdzie Bubbakub nosił swój brzmieniacz, Jeffrey miał urządzenie z czarnymi klawiszami rozmieszczonymi po obu stronach. Środek zajmował pusty ekran, mniej więcej dwadzieścia na dziesięć centymetrów.
Superszymp skinął głową, a jego palce zatańczyły na klawiszach. Ekran rozjaśnił się literami:
MIŁO MI PANA POZNAĆ. DOKTOR KEPLER MÓWI, ŻE JEST PAN JEDNYM Z TYCH „DOBRYCH”. Jacob zaśmiał się.
— Wielkie dzięki, Jeff. Próbuję, chociaż ciągle nie wiem, co będę miał tu do zrobienia. Jeffrey wydał z siebie dobrze znany, piskliwy chichot, a potem po raz pierwszy przemówił:
— Wkrótce się pan dowie!
Zabrzmiało to jak rechot, ale Jacob i tak był zdumiony. Dla tego pokolenia superszympów mówienie nadal było niesłychanie bolesne, a mimo to słowa Jeffa brzmiały bardzo wyraźnie.
— Zaraz po naszej wycieczce doktor Jeffrey zabierze najnowszy heliostatek na nurkowanie — wyjaśnił Kepler. — Czekamy tylko, aż komendant deSilva wróci z rekonesansu drugim statkiem.
— Przykro mi, że komendant nie mogła nas powitać, kiedy schodziliśmy z Bradbury’ego. Teraz z kolei wygląda na to, że w czasie naszej odprawy nie będzie Jeffa. Jego pierwszy meldunek dotrze do nas jutro po południu, kiedy będziemy już kończyć, ale może być to mocny punkt naszego spotkania.
Kepler rzucił spojrzenie w stronę statku.
— Zapomniałem kogoś przedstawić, Jeff? O ile wiem, Kantena Fagina poznałeś już wcześniej. Pil Bubbakub odrzucił, jak się zdaje, nasze zaproszenie. To jest pan LaRoque, spotkałeś go już wcześniej?
Szymp wydął wargi na znak pogardy, prychnął i odwrócił się tyłem, spoglądając na swoje odbicie w zwierciadle statku.
LaRoque poczerwieniał i rzucił mu piorunujące spojrzenie. Jacob z trudem powstrzymał śmiech. Nic dziwnego, że na superszympy mówiono „ostrzaki”! Przynajmniej raz trafił się ktoś gorzej wychowany od LaRoque’a! Ich wczorajsze wieczorne spotkanie w jadalni urosło już do legendy. Żałował, że go przy tym nie było. Kulla położył wąską, sześciopalczastą dłoń na rękawie Jeffrey’a. — Chodźmy, przyjacielu Jeffreyu. Pokażmy panu Demwie i jego przyjaciołom twój sztatek.
Szymp spojrzał ponuro na LaRoque’a, potem na pozostałych, i uśmiechnął się szeroko.
Wziął za rękę Jacoba i Kullę i pociągnął ich do wejścia statku. Dotarli do wierzchołka drugiej pochylni, a następnie przeszli przez krótki mostek sięgający ponad przepaścią do wnętrza lustrzanej kuli. Minęła chwila, zanim oczy Jacoba przyzwyczaiły się do ciemności. Ujrzał wtedy płaski pokład, ciągnący się od jednego końca statku do drugiego.
Okrągła płyta, wykonana z ciemnego, sprężystego materiału, unosiła się na równiku statku. Jej płaską powierzchnię zakłócało tylko około dziesięciu foteli akceleracyjnych, wpuszczonych w pokład i ustawionych w równych odstępach na obwodzie. Niektóre z nich wyposażone były w niewielkie tablice z przełącznikami. Dokładnie na środku płyty wybrzuszała się siedmiometrowa kopuła.
Kepler uklęknął przy tablicy rozdzielczej i dotknął przełącznika. Ściany statku stały się półprzeźroczyste. Ze wszystkich stron lało się przyćmione światło z pieczary, rozjaśniając nieco wnętrze. Kepler wyjaśnił, że w środku statku oświetlenie utrzymywane było na minimalnym poziomie, co chroniło przed refleksami na wewnętrznej powierzchni powłoki kuli, które mogły wprowadzać w błąd zarówno załogę, jak i przyrządy. Wewnątrz nieomal doskonałej osłony heliostatek przypominał przestrzenny model Saturna. Szeroki pokład tworzył „pierścień”. Dwie półkule „planety” wystawały nad płytę i pod nią. Powierzchnia górnej połowy, którą Jacob właśnie oglądał, wyposażona była w kilka włazów i gablot. Jacob czytał wcześniej, że centralna kula zawierała wszystkie urządzenia napędzające statek, w tym także regulator przepływu czasu, generator grawitacji i laser chłodzący. Podszedł do krawędzi pokładu. Płyta unosiła się na polu siłowym, mniej więcej metr od zakrzywionej czaszy, która sklepiała się wysoko nad głowami, zdumiewająco skutecznie tłumiąc rozbłyski i cienie.
Odwrócił się, gdy ktoś zawołał go po imieniu. Grupa zwiedzających stała przy wejściu w ścianie wewnętrznej kopuły. Kepler pomachał mu, żeby do nich dołączył. — Obejrzymy teraz półkulę aparatury. Nazywamy ją „odwrotną stroną”. Proszę uważać, tu jest łuk grawitacyjny, nie zdziwcie się więc.
W przejściu Jacob odsunął się na bok, żeby przepuścić Fagina, ale ET pokazał, że wolałby raczej zostać na górze. W dwumetrowym luku dwumetrowy Kanten nie czułby się pewnie zbyt dobrze. Jacob wszedł za Keplerem do środka. Zaraz też rzucił się w bok, żeby uniknąć zderzenia. Ponad nim Kepler wspinał się po ścieżce piętrzącej się przed Jacobem jak fragment górskiego stoku ograniczony z obu stron ścianami. Uczony wyglądał, jakby zaraz miał spaść, sądząc po kącie nachylenia jego ciała. Jacob nie miał pojęcia, w jaki sposób doktorowi udaje się zachować równowagę. Kepler jednak szedł pod górę eliptycznej ścieżki, potem dotarł do niewielkiego horyzontu i zaczął za nim znikać. Jacob oparł dłonie na przegrodach po obu stronach i zrobił próbny krok.
Nie stracił równowagi. Przesunął do przodu drugą stopę. Ciągle bez problemów. Jeszcze jeden krok… Obejrzał się.
Przejście nachyliło się w jego stronę. Najwyraźniej kopuła otaczała pole pseudograwitacyjne tak ciasno, że udało się je zwinąć na kilku zaledwie metrach. Pole było tak gładkie i pełne, że zmyliło błędnik Jacoba. We włazie stał jeden z robotników i uśmiechał się.
Jacob zacisnął zęby i szedł dalej poprzez pętlę, próbując zapomnieć o tym, że stopniowo obraca się do góry nogami. Przyjrzał się oznaczeniom na drzwiczkach rozmieszczonych na ścianach i podłodze ścieżki. W połowie drogi przeszedł obok pokrywy z napisem KOMPRESJA CZASU.
Elipsa kończyła się łagodną pochyłością. Kiedy Jacob doszedł do wyjścia, poczuł, że stoi dobrą stroną do góry, i wiedział, czego się spodziewać. Mimo to jęknął z wrażenia. — No nie! — Podniósł dłonie do oczu.
Kilka metrów nad jego głową na wszystkie strony rozciągało się dno hangaru. Ludzie spacerowali wokół łoża statku jak muchy po suficie.
Jacob wyszedł z westchnieniem rezygnacji i dołączył do Keplera, który stojąc na krawędzi pokładu, zaglądał we wnętrzności skomplikowanej maszyny. Uczony podniósł wzrok i uśmiechnął się.
— Korzystałem właśnie z przywileju szefa do wścibiania nosa w różne miejsca. Oczywiście statek został już dokładnie sprawdzony, ale lubię sam wszystkiego doglądać — poklepał maszynę z uczuciem.
Zaprowadził Jacoba na brzeg pokładu, gdzie jeszcze wyraźniej widać było, że stoją do góry nogami. Zamglone sklepienie pieczary majaczyło hen „pod” stopami. — Oto jedna z kamer multipolaryzacyjnych, które zamontowaliśmy zaraz po tym, jak pierwszy raz zobaczyliśmy Duchy Spójnego Światła — Kepler wskazał w kierunku jednego z kilku identycznych urządzeń umocowanych w odstępach wzdłuż brzegu. — Zdołaliśmy wyłowić Duchy z mieszanki fal świetlnych w chromosferze, ponieważ udało się nam śledzić zmieniającą się nieustannie płaszczyznę polaryzacji. Okazało się wtedy, że światło istnieje rzeczywiście i jest stabilne.
— Dlaczego wszystkie kamery są tu, na dole? U góry nie widziałem ani jednej. — Odkryliśmy, że żywi obserwatorzy i maszyny przeszkadzają sobie wzajemnie, kiedy pracują obok siebie. Z tej i z innych przyczyn instrumenty upchaliśmy na odwrotnej stronie, a my, zwierzaki, zajmujemy górną połowę. Zresztą wykorzystać możemy obie połówki jednocześnie, ustawiając statek tak, by krawędź pokładu znalazła się w jednej płaszczyźnie ze zjawiskiem, które chcemy obserwować. Okazuje się, że jest to doskonały kompromis: skoro o grawitację nie trzeba się martwić, możemy nachylić statek pod dowolnym kątem i tak to nachylenie dopasować, żeby punkt widzenia obserwatorów żywych i mechanicznych był dokładnie taki sam, bo to pomaga przy późniejszym porównywaniu danych. Jacob spróbował wyobrazić sobie statek przekrzywiony pod kątem i ciskany na wszystkie strony przez burze atmosfery słonecznej, a wewnątrz niego załogę i pasażerów, którzy spokojnie prowadzą obserwacje.
— Ostatnio mieliśmy trochę kłopotów z tym ustawieniem — ciągnął Kepler. — Ten statek jest nowszy, mniejszy i trochę poprawiony. Jeff weźmie go na dół, można więc mieć nadzieję, że niedługo… A! Oto i przyjaciele…
W przejściu stanęli Kulla i Jeffrey. Pół-małpią, pół-ludzką twarz szympa wykrzywiał grymas pogardy.
Postukał w ekran na piersiach:
LR CHORY. DOSTAŁ NUDNOŚCI PRZECHODZĄC PO RAMPIE. PIEPRZONY KOSZULOWIEC.
Kulla powiedział coś cicho do szympa. Jacob ledwie dosłyszał słowa:
— Wyrażaj się z szaczunkiem, przyjacielu Jeffie. Pan LaRoque jeszt człowiekiem. Rozdrażniony Jeffrey wystukał, robiąc przy tym błędy, że szacunku ma dokładnie tyle, co pierwszy lepszy szymp, ale nie będzie płaszczyć się przed każdym człowiekiem, a zwłaszcza takim, który nie miał żadnego udziału we wspomaganiu jego gatunku. CZY TY NAPRAWDĘ MUSISZ WŁAZIĆ DO TYŁKA BUBBAKUBOWI TYLKO DLATEGO, ŻE PÓŁ MILIONA LAT TEMU JEGO PRZODKOWIE WYŚWIADCZYLI PRZYSŁUGĘ TWOIM?
Oczy Pringa zaiskrzyły się. Między jego mięsistymi wargami błysnęło coś białego. — Proszę, przyjacielu Jeffie. Wiem, że masz dobre intencje, ale Bubbakub jeszt moim Patronem. Ludzie obdarzyli twoją raszę wolnością. Mój gatunek musi szłużyć. Tak nakazuje tradycja.
Jeffrey prychnął pogardliwie i zakrakał:
— Jeszcze się przekonamy!
Kepler wziął Jeffreya na bok, prosząc wcześniej Kullę, by oprowadzał Jacoba dalej. Pring poprowadził go na przeciwległy kraniec półkuli, żeby pokazać przyrządy, które umożliwiały sterowanie statkiem niczym batysferą w półpłynnej plazmie atmosfery Słońca. Zdjął kilka pokryw i zaprezentował Jacobowi holograficzne agregaty pamięci. Generator stazy kontrolował przepływ czasu i przestrzeni przez korpus statku, tak że gwałtowne podrzuty w chromosferze wewnątrz wydawały się łagodnym kołysaniem. Ziemscy uczeni ciągle jeszcze nie rozumieli do końca fizycznych zasad działania generatora, ale mimo to rząd naciskał, by zbudowano go ludzkimi rękoma.
Oczy Kulli płonęły, a jego sepleniący głos zdradzał dumę z nowych technologii, które Biblioteka dała Ziemi.
Układy logiczne nadzorujące generator wyglądały jak gmatwanina światłowodów. Kulla wyjaśnił, że przezroczyste pałeczki i włókna przechowywały informację optyczną upakowaną znacznie gęściej, niż pozwalała na to jakakolwiek wcześniejsza technologia ziemska. Dane te były też łatwiej dostępne. Przyglądali się razem, jak wzdłuż najbliższej pałeczki przesuwają się w górę i w dół błękitne błyski interferencyjne, migotliwe pakiety informacji. Wydawało się, że w urządzeniu jest coś niemal żywego. Dotknięcie Kulli uruchomiło złącze laserowe i obaj przez długie minuty wpatrywali się w pulsowanie surowej informacji krążącej w żyłach maszyny.
Chociaż Kulla musiał widzieć wnętrzności komputera setki razy, wydawał się równie oczarowany jak Jacob. Wpatrywał się w urządzenie bez jednego mrugnięcia, jakby pogrążony w transie.
W końcu zamknął pokrywę. Jacob zauważył, że ET wygląda na zmęczonego. Pewnie za ciężko pracuje — pomyślał. Zamienili parę słów idąc wokół kopuły z powrotem do Jefferya i Keplera.
Jacob słuchał z uwagą, choć niewiele rozumiał ze sprzeczki między szympansem i jego szefem dotyczącej jakiegoś mało istotnego wyskalowania jednej z kamer. Jeffrey zresztą zaraz ich opuścił, tłumacząc się jakąś sprawą na dnie groty, chwilę później odszedł też Kulla. Dwaj mężczyźni pozostali jeszcze kilka minut rozmawiając o aparaturze, potem Kepler przepuścił Jacoba, żeby szedł przodem, kiedy będą wracać dookoła pętli. Jacob był w połowie drogi, gdy do jego uszu dobiegły nagle odgłosy zamieszania. Przed nim, u góry, ktoś krzyczał w gniewie. Przyspieszył kroku, próbując nie zwracać uwagi na to, co oczy mówiły mu o zakrzywieniu pętli grawitacyjnej. Ścieżka nie była jednak przeznaczona do szybkiego marszu. Szarpnęły nim różne części skomplikowanego pola grawitacyjnego i po raz pierwszy doświadczył nieprzyjemnego przyciągania z różnych kierunków. Na szczycie łuku zaczepił stopą o obluzowaną płytę w podłodze i wyrwał ją. Kilka sworzni rozsypało się po zakrzywionym pomoście. Starał się utrzymać równowagę, ale nieprzyjemny widok na obie części wygiętej ścieżki sprawił, że się zatoczył. Zanim zdołał dotrzeć do włazu wiodącego na górną połowę pokładu, Kepler dogonił go. Krzyk rozlegał się na zewnątrz statku.
U stóp pochylni podniecony Fagin wymachiwał gałęziami. Kilku członków personelu bazy biegło w kierunku LaRoque’a i Jeffreya, którzy siłowali się, spleceni w zapaśniczym uścisku.
LaRoque z twarzą czerwoną jak burak sapał i natężał siły, próbując odepchnąć ręce Jeffreya od swojej głowy. Złożył dłoń w pięść i walił nią na odlew bez żadnego widocznego efektu. Szymp wrzeszczał co chwila i obnażał zęby, usiłując lepiej chwycić głowę LaRoque’a i zniżyć ją do poziomu swojej własnej. Żaden z nich nie zauważył tworzącego się zbiegowiska. Nie zwracali też uwagi na ramiona, które usiłowały ich rozdzielić. Pędząc na górę Jacob ujrzał, jak LaRoque wyswobadza jedną rękę i sięga po zwisającą na sznurku u pasa kamerę.
Jacob przecisnął się do walczących. Nie czekając uderzył dziennikarza kantem dłoni w nadgarstek i wytrącił mu kamerę, a drugą ręką chwycił szympansa za sierść na karku. Szarpnął do tyłu z całej siły i odrzucił Jeffreya w ramiona Keplera i Kulli. Szympans nie przestawał się wyrywać. Długimi, potężnymi małpimi ramionami próbował wyswobodzić się z obejmującego go uścisku. Odrzucił głowę do tyłu i wrzasnął. Jacob wyczuł za sobą ruch. Obrócił się i palnął dłonią w pierś LaRoque’a, który właśnie ruszył do przodu. Dziennikarzowi ziemia wymknęła się spod stóp i wylądował z głośnym:
„Oop”!
Jacob sięgnął po kamerę na pasku LaRoque’a, ale ten w tej samej chwili też wyciągnął po nią rękę. Sznurek pękł z trzaskiem. Próbującego podnieść się dziennikarza odciągnęli robotnicy.
Jacob uniósł ręce.
— Dosyć już tego! — zawołał. Ustawił się tak, że ani LaRoque, ani Jeffrey nie mogli swobodnie zobaczyć jeden drugiego. LaRoque spoglądał gniewnie i przyciskał do siebie jedną rękę, nie zwracając uwagi na mechaników, który trzymali go za ramiona. Jeffrey ciągle natężał mięśnie próbując się uwolnić, Kulla i Kepler trzymali go jednak mocno. Stojący za nimi Fagin pogwizdywał bezradnie.
Jacob ujął w dłonie twarz szympa. Jeffrey warknął na niego.
— Szympansie Jeffreyu, posłuchaj mnie! Jestem Jacob Demwa. Jestem człowiekiem. Jestem kierownikiem w Programie Wspomagania. Mówię ci, że postępujesz w sposób niewłaściwy… zachowujesz się jak zwierzę!
Głowa Jeffreya odskoczyła do tyłu, jakby dostał w twarz. Przez chwilę spoglądał na Jacoba nieprzytomnie, zaczynał już nawet warczeć, ale nagle głęboko osadzone brązowe oczy rozbiegły się. Zwisł bezwładnie w ramionach Kulli i Keplera. Jacob przytrzymał kudłatą głowę. Drugą ręką przygładził zmierzwioną sierść szympansa.
Jeffrey wzdrygnął się.
— Teraz się odpręż — powiedział łagodnie Jacob. — Spróbuj się pozbierać. I opowiedz nam, co się stało. Wszyscy posłuchamy.
Roztrzęsiony Jeffrey podniósł rękę do wyświetlacza mowy. Minęło kilka minut, zanim powoli wypisał na nim: PRZEPRASZAM. Podniósł pokorny wzrok na Jacoba. — W porządku — odparł człowiek. — Tylko prawdziwi mężczyźni potrafią przepraszać. Jeffrey wyprostował się. Z wystudiowanym opanowaniem skinął głową do Keplera i Kulli. Ci zwolnili uścisk, a Jacob cofnął się o krok.
Pomimo wszelkich swoich sukcesów w postępowaniu z delfinami i szympami przy Programie, czuł się nieco zażenowany swoją protekcjonalnością, kiedy przemawiał do Jeffreya. Ryzykował, powołując się wobec naukowca — szympa na imię rodowe, ale udało się. Z tego, co Jeffrey mówił wcześniej, Jacob wywnioskował, że szympans miał w sobie mnóstwo szacunku dla opiekunów, rezerwował go jednak tylko dla niektórych ludzi, bynajmniej nie dla wszystkich. Jacob był zadowolony, że udało mu się wykorzystać ten kapitał, ale nie napełniało go to szczególną dumą.
Kepler przejął kierownictwo, gdy tylko zobaczył, że Jeffrey się uspokoił.
— Co tu się dzieje, do jasnej cholery! — krzyknął, patrząc z wściekłością na LaRoque’a.
— To zwierzę mnie zaatakowało — zapiszczał dziennikarz. Właśnie udało mi się pokonać lęk i wydostać się z tej okropnej maszyny. Rozmawiałem ze szlachetnym Faginem, kiedy ta bestia rzuciła się na mnie zwinnie jak tygrys, i musiałem walczyć o życie!
KŁAMCA! SABOTAŻYSTA! ZNALAZŁEM OBLUZOWANĄ POKRYWĘ KONTROLERA PC. FAGIN MÓWI, ŻE TEN PALANT WYSZEDŁ DOPIERO WTEDY, KIEDY USŁYSZAŁ, ŻE NADCHODZIMY.
— Proszę wybaczyć moje sprostowanie! — zaświstał Fagin. — Nie użyłem pejoratywnego określenia „palant”. Odpowiedziałem tylko na zapytanie… — Był tam całą godzinę! — Jeffrey przerwał na głos, krzywiąc twarz z wysiłku.
Biedny Fagin — pomyślał Jacob.
— Mówiłem ci już! — odkrzyknął LaRoque. — Boję się tego zwariowanego miejsca! Połowę tego czasu spędziłem, trzymając się podłogi! Posłuchaj, ty małpiatko, nie wyzywaj mnie! Obelgi zachowaj dla swoich kumpli z drzewa!
Szymp wrzasnął, a Kulla i Kepler pospieszyli, żeby powstrzymać obu przeciwników.
Jacob podszedł do Fagina, nie wiedząc, co powiedzieć.
Kanten przemówił do niego łagodnie przez wrzawę:
— Wydaje się, że kimkolwiek byli wasi opiekunowie, musieli być w istocie bardzo wyjątkowi, przyjacielu Jacobie.
Jacob bezsilnie pokiwał głową.
Jacob obserwował grupkę zebraną u stóp pochylni. Kulla i Jeffrey, każdy na swój własny sposób, prowadzili ożywioną dyskusję z Faginem. Obok zgromadziło się kilka osób z personelu Bazy; być może chcieli w ten sposób uciec od natarczywych pytań LaRoque’a. Od wybuchu kłótni dziennikarz przechadzał się z godnością po grocie, zasypując pytaniami zajętych pracą i użalając się przed tymi, którzy odpoczywali. Przez jakiś czas jego wściekłość z powodu utraty kamery była naprawdę straszliwa, potem powoli opadła do poziomu, który Jacob określiłby jako graniczący z apopleksją. — Nie wiem właściwie, dlaczego odebrałem to LaRoque’owi — powiedział Jacob do Keplera, wyjmując przedmiot z kieszeni. Wąska czarna kamera ozdobiona była mnóstwem maleńkich guzików i przełączników. Wyglądała jak doskonałe narzędzie reporterskie, małe, wszechstronne i najwyraźniej bardzo drogie.
Wręczył ją Keplerowi.
— Chyba myślałem, że sięga po jakąś broń.
— Tak czy owak, sprawdzimy to, na wszelki wypadek. Tymczasem chciałbym podziękować panu za to, jak pan sobie z tym wszystkim poradził — Kepler schował kamerę do kieszeni.
— Proszę nie przesadzać. Przepraszam, że wszedłem w pana kompetencje. — Jacob wzruszył ramionami.
Kepler zaśmiał się.
— Do diabła, ciszę się, że pan to zrobił! Ja na pewno nie wiedziałbym, jak się zachować!
Jacob uśmiechnął się, choć nadal czuł zakłopotanie.
— Co chce pan teraz zrobić? — spytał.
— Cóż, zamierzam przetestować układ kontrolujący przypływ czasu na statku Jeffa, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku, choć mam nadzieję, że w istocie jest. Nawet jeśli LaRoque myszkował koło aparatury, to co mógł zrobić? Do obsługi obwodów potrzebne są specjalne narzędzia, a on nic takiego nie miał.
— Ale pokrywa rzeczywiście była obluzowana, kiedy wychodziliśmy z łuku grawitacyjnego.
— Owszem, może LaRoque był po prostu ciekawski. Zresztą, nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby się okazało, że to Jeff obluzował pokrywę, żeby mieć pretekst to zaczepki — zaśmiał się uczony. — Niech pan nie będzie taki zdumiony. Chłopcy jak to chłopcy. A wie pan sam, że nawet najbardziej zaawansowane szympy oscylują pomiędzy skrajną zarozumiałością a psotliwością nastolatka. Jacob wiedział, że to prawda. Nadal jednak nie mógł zrozumieć, czemu Kepler jest tak wyrozumiały wobec LaRoque’a, którym przecież bez wątpienia pogardzał. Czyżby aż tak bardzo zależało mu na dobrej prasie? Kepler jeszcze raz podziękował i odszedł w stronę wejścia do heliostatku, zabierając ze sobą po drodze Kullę i Jeffreya. Jacob znalazł sobie miejsce, w którym nikomu nie przeszkadzał, i usiadł na pakach z ładunkiem.
Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnął plik papierów. Wielu pasażerów Bradbury’ego otrzymało dziś maserogramy z Ziemi. Jacob z trudem powstrzymał się od śmiechu, widząc konspiracyjne spojrzenia, które Millie Martine wymieniała z Bubbakubem, kiedy Pilanin przyszedł odebrać zakodowaną wiadomość. Podczas śniadania doktor Martine usiadła pomiędzy Bubbakubem a LaRoque’em, starając się pogodzić kłopotliwą ksenofilię Ziemianina z powściągliwą podejrzliwością dyrektora Biblioteki. Wyglądało na to, że zależy jej na zbudowaniu pomostu pomiędzy nimi. Kiedy jednak nadeszły depesze, LaRoque pozostał sam, a Martine i Bubbakub pospieszyli na górę. Nie wpłynęło to chyba korzystnie na humor dziennikarza. Jacob skończył jedzenie i zastanawiał się nad wizytą w laboratorium medycznym, zamiast tego jednak poszedł odebrać maserogramy. Kiedy wrócił do swoich pokoi, materiały z Biblioteki utworzyły ćwierćmetrową stertę. Umieścił ją na biurku i zapadł w trans czytania. Trans ten był techniką służącą do przyswajania wielkiej ilości informacji w krótkim czasie. W przeszłości już wiele razy okazał się przydatny, a jego jedyną wadą było to, że wyłączał zdolności krytycznej analizy. Zdobyte dzięki niemu informacje były przechowywane w umyśle, ale cały materiał trzeba było przeczytać jeszcze raz, normalnie, żeby go sobie przypomnieć.
Kiedy Jacob odzyskał przytomność, papiery leżały po lewej stronie. Był pewien, że wszystkie przeczytał. Przyswojone informacje czaiły się na krawędzi świadomości — pojedyncze fragmenty kapryśnie wyskakiwały z niepamięci, żywiołowe i na razie jeszcze nie powiązane w całość. Przynajmniej tydzień miało mu zająć wyuczenie się, z poczuciem deja vu, tego, co przeczytał w transie. Jeśli więc nie chciał zbyt długo czuć się zagubiony, powinien zaraz zacząć brnąć przez materiały metodą tradycyjną. Teraz więc, przysiadłszy na plastykowej pace z ładunkiem w grocie heliostatków, Jacob przeglądał na chybił trafił papiery, które ze sobą przyniósł. Oderwane fragmenty wydawały się znajome.
…Rasa Kisa, dopiero co wyzwolona z terminowania u Soran, odkryła planetę Pila niedługo po ostatniej migracji kultury galaktycznej w ten obszar kosmosu. Wyraźne ślady wskazywały, że około dwustu milionów lat wcześniej planeta ta była zasiedlona przez inną wędrującą rasę. W danych Archiwum Galaktycznego stwierdzono, że Pilę przez sześćset mileniów zamieszkiwał gatunek Mellin (zob. indeks: gatunki wymarłe, Mellin). Ponieważ Pila leżała odłogiem przez okres dłuższy niż wymagany, po przeprowadzeniu rutynowej inspekcji zarejestrowano ją jako kolonię Kisa w klasie C (zamieszkanie czasowe, nie dłużej niż trzy miliony lat, dozwolony tylko minimalny wpływ na istniejącą biosferę). Kisa odkryli na Pili gatunek przedrozumny, którego nazwa powstała od nazwy rodzinnej planety…
Jacob spróbował wyobrazić sobie Pilan przed przybyciem rasy Kisa oraz początek ich wspomagania. Niewątpliwie prymitywni myśliwi i zbieracze. Czy byliby tacy sami dzisiaj, pół miliona lat później, gdyby Kisa nigdy do nich nie przybyli? A może własnymi siłami, bez żadnej pomocy opiekunów, stworzyliby odrębną kulturę? Niektórzy z ziemskich antropologów utrzymywali, że to możliwe.
Tajemniczy odnośnik do wymarłego gatunku „Mellin” ujawniał skalę czasową, jaką obejmowały starożytne cywilizacje Galaktów i ich niewiarygodna Biblioteka. Dwieście milionów lat! Tak dawno temu planeta Pila była w posiadaniu rasy kosmicznych wędrowców, którzy zamieszkiwali ją przez sześćset tysiącleci, w czasach gdy przodkowie Bubbakuba byli nic nie znaczącymi, ryjącymi nory zwierzętami.
Mellinowie płacili pewnie należne stawki i mieli własną Filię Biblioteki. Odnosili się z należnym szacunkiem (choć może bardziej w słowach niż w czynach) do rasy opiekunów, która wspomogła ich na długo, zanim skolonizowali Pilę i zanim sami z kolei, być może, wspomogli jakiś obiecujący gatunek, który znaleźli po przybyciu — biologicznych kuzynów ludu Bubbakuba — który zresztą do dzisiaj też już pewnie wyginął. Nagle dziwaczne Galaktyczne Prawo Rezydentury i Migracji ukazało Jacobowi swój sens. Zmuszało ono gatunki do patrzenia na ich planety jak na czasowe miejsca pobytu, mające w przyszłości przypaść rasom, których obecna postać mogła być śmieszna i niepozorna. Nic dziwnego, że wielu z Galaktów patrzyło złym okiem na postępowanie ludzkości na Ziemi. Tylko dzięki wpływom Tymbrymczyków i innych przyjaznych ras ludziom udało się nabyć od nieruchawego i fanatycznie proekologicznego Instytutu Migracji trzy kolonie w konstelacji Łabędzia. Dobrze się przy tym stało, że Vesarius przywiózł dosyć ostrzeżeń, by ludzkość zdołała zniszczyć dowody części swoich przestępstw! Jacob był jednym z mniej niż stu tysięcy ludzi, którzy wiedzieli, że kiedykolwiek istniały takie stworzenia jak krowa morska, gigantyczny leniwiec naziemny czy orangutan. Demwa bardziej od innych zdawał sobie sprawę, że te ofiary Człowieka mogły kiedyś stać się gatunkami myślącymi, i żałował, że nie dano im tej szansy. Pomyślał o Makakai, o wielorybach i o tym, z jakim trudem je uratowano.
Zebrał papiery i powrócił do kartkowania. Czytając dalej, natrafił na kolejny fragment, który rozpoznał natychmiast. Dotyczył on rasy Kulli.
…skolonizowana przez ekspedycję z Pili. (Pilanie, zagroziwszy swym patronom Kisa, że wezwą Soran do Świętej Wojny, uwolnili się spod ich opieki.) Uzyskawszy koncesję na planetę Pring, Pilanie objęli ją w posiadanie, poważnie odnosząc się do ustalonych w kontrakcie warunków minimalnego wpływu na środowisko. Inspektorzy Instytutu Migracji zanotowali, że przebywający na Pringu Pilanie stosują doskonalsze od przeciętnych zabezpieczenia, mające na celu ochronę miejscowych gatunków, z których kilka zdawało się posiadać rzeczywisty potencjał przedrozumny. Wśród tych, którym na skutek założenia kolonii zagroziło wyginięcie, znajdowali się także genetyczni przodkowie rasy Pringów. Ich nazwa gatunkowa również pochodzi od rodzinnej planety… Jacob zanotował sobie w pamięci, żeby dowiedzieć się więcej o Świętych Wojnach Pilan. Rasę Bubbakuba cechował w polityce galaktycznej agresywny konserwatyzm. Święte Wojny, czyli Dżihad, były w założeniu ostatecznym środkiem, który ludy galaktyki stosowały, by zmusić opornych do przestrzegania odwiecznych obyczajów. Instytuty strzegły tradycji, ale jej narzucenie pozostawiały opinii większości — albo najsilniejszego. Jacob był pewien, że w rejestrach Biblioteki znalazłoby się mnóstwo usprawiedliwionych Świętych Wojen, wobec nielicznych tylko, „godnych pożałowania” przypadków, kiedy to jakieś gatunki wykorzystały tradycję jako pretekst do wzniecenia wojny z nienawiści lub żądzy władzy.
Historię piszą zazwyczaj zwycięzcy.
Ciekaw był, jaka skarga sprawiła, że Pilanie wyzwolili się spod opieki gatunku Kisa. Był też ciekaw, jak ci Kisa wyglądali.
Drgnął, kiedy rozległ się głośny dźwięk dzwonu, odbijający się echem po całej grocie. Łoskot odezwał się jeszcze trzy razy, rezonując na kamiennych ścianach i podrywając Jacoba na równe nogi.
Wszyscy robotnicy w zasięgu jego wzroku przerwali pracę i patrzyli na olbrzymie wrota prowadzące przez śluzę powietrzną i tunel na powierzchnię planety. Wierzeje rozsunęły się powoli z niskim dudnieniem. Z początku w poszerzającej się szczelinie widać było tylko ciemność. Potem ukazało się coś dużego i jasnego, co uderzało w szparę z drugiej strony, jak szczeniak, który niecierpliwie trąca nosem drzwi, żeby prędzej je otworzyć i wpaść do środka.
Była to druga lśniąca, lustrzana bańka, podobna do tej, którą Jacob niedawno zwiedzał, tyle że większa. Unosiła się ponad dnem tunelu, jakby była niematerialna. Statek zahuśtał się nieznacznie w powietrzu, a kiedy droga stanęła wreszcie otworem, wleciał do wysokiego hangaru, jak gdyby gnał go powiew z zewnątrz. Wzdłuż jego boków przepływały błyszczące odbicia skalnych ścian, urządzeń i ludzi.
Kiedy statek podleciał bliżej, rozległy się trzaski i słabe buczenie. Robotnicy zgromadzili się przy niedalekim rusztowaniu.
Obok przemknęli Jeffrey i Kulla. Jacob zobaczył, że szympans posyła mu uśmiech i macha, żeby się przyłączył. Odwzajemnił uśmiech i ruszył za nimi, składając po drodze papiery i wsuwając je do kieszeni. Poszukał wzrokiem Keplera. Szef Słonecznego Nurka został pewnie na pokładzie statku Jeffreya, żeby dokończyć inspekcji, bo Jacob nie mógł go nigdzie dojrzeć. Nowo przybyły statek trzaskał tymczasem i syczał, manewrując nad swoim gniazdem, nim zaczął się na nie powoli opuszczać. Trudno było uwierzyć, że nie świeci swoim własnym światłem, tak bardzo jaśniała jego zwierciadlana powierzchnia. Jacob stanął na uboczu, obok Fagina. Obaj patrzyli, jak statek opada na gniazdo. — Wydajesz się zatopiony w myślach — zagwizdał Fagin. — Wybacz, proszę, że przeszkadzam, ale uznałem za dopuszczalne pytanie o naturę twoich rozmyślań. Jacob stał na tyle blisko Fagina, że mógł wyłowić słaby zapach podobny trochę do oregano. Listowie obcego drżało łagodnie tuż obok.
— Myślałem chyba o tym, gdzie ten statek był przed chwilą — odpowiedział Jacob. — Próbowałem sobie wyobrazić, jak jest tam, na dole. I po prostu nie potrafiłem… — Nie powinieneś się martwić. Ja odczuwam podobny lęk, a w dodatku nie jestem zdolny pojąć tego, czego dokonaliście tutaj wy, Ziemianie. Z pokorą oczekuję swojej pierwszej wyprawy na dół.
Znowu mnie zawstydzasz, ty zielony draniu — pomyślał Jacob. — Ciągle próbuję znaleźć jakiś sposób, żeby nie musieć lecieć na to zwariowane nurkowanie. A ty paplesz naokoło, jak to się niecierpliwisz, żeby już się tam znaleźć!
— Nie chciałbym nazywać cię kłamcą, Faginie, ale myślę, że przesadzasz nieco z dyplomacją, mówiąc, że ten program robi na tobie wrażenie. Według standardów galaktycznych ta technika to wczesna epoka kamienna. I nie powiesz mi, że do tej pory nikt nigdy nie nurkował w gwiazdach! Sofonci wędrują w Galaktyce prawie od miliarda lat. Cokolwiek warto było zrobić, zrobiono już przynajmniej trylion razy! Kiedy to mówił, w jego głosie słychać było nieuchwytną gorycz. Siła tego uczucia zdziwiła go samego.
— To bez wątpienia prawda, przyjacielu Jacobie. Nie udaję wcale, że Słoneczny Nurek jest jedyny w swoim rodzaju. Jest tylko wyjątkowy dla mnie. Rozumne rasy, z którymi miałem do czynienia, zadowalały się badaniem swoich słońc na odległość i porównywaniem wyników z normami z Biblioteki. Dla mnie ta ekspedycja to przygoda w najczystszej postaci. Prostokątny płatek heliostatku zaczął odchylać się w dół, tworząc trap sięgający krawędzi rusztowania.
— Ale przecież musiano dokonywać wcześniej nurkowań załogowych! — Jacob zmarszczył brwi. — To chyba oczywiste, że jeśli jest taka możliwość, trzeba ją w którymś momencie wypróbować! Nie uwierzę, że jesteśmy pierwsi!
— To rzeczywiście nie ulega raczej wątpliwości — odparł Fagin powoli. — Jeśli nawet nie kto inny, to na pewno robili to Przodkowie. Mówi się, że zanim odeszli, zrobili wszystko. Tak wiele ludów robiło tyle różnych rzeczy, że trudno jest wiedzieć coś na pewno. Jacob zadumał się nad tym zdaniem.
Kiedy statek przybliżył się do pochylni, podszedł Kepler, uśmiechając się do Jacoba i Fagina.
— A! Tutaj jesteście. Porywające, prawda? Wszyscy się zebrali! Tak jest za każdym razem, kiedy ktoś wraca ze Słońca, nawet z takiego krótkiego nurkowania zwiadowczego jak to!
— Tak — odparł Jacob. — Strasznie porywające. Hm, chciałbym pana o coś zapytać, doktorze Kepler. Zastanawiałem się, czy pytał pan Filię Biblioteki w La Paz o informacje na temat pańskich Słonecznych Duchów. Ktoś na pewno spotkał już podobne zjawisko i jestem pewien, że bardzo by to pomogło, gdyby mieć…
Jego głos zamarł, kiedy zobaczył, jak gaśnie uśmiech Keplera. — Z tego właśnie powodu przydzielono do nas Kullę, panie Demwa. Miał to być projekt prototypowy: miał sprawdzać, jak radzimy sobie z łączeniem samodzielnych badań i ograniczonej pomocy ze strony Biblioteki. Plan działał nieźle, dopóki budowaliśmy statki. Muszę przyznać, że technika galaktyczna jest zdumiewająca. Jednak od tamtego czasu Biblioteka właściwie w ogóle się nie przydała. To naprawdę bardzo skomplikowane. Miałem nadzieję, że powiem o tym szerzej jutro, jak już będzie pan miał kompletny raport, ale widzi pan sam…
Zewsząd dobiegły głośne wiwaty, tłum zafalował. Kepler uśmiechnął się z rezygnacją.
— Później! — zawołał.
Dwie kobiety i trzech mężczyzn machało ze szczytu rusztowania do wiwatującego tłumu. Jedna z kobiet, wysoka i szczupła, z krótko obciętymi blond włosami, spostrzegła spojrzenie Jacoba i uśmiechnęła się. Kiedy zaczęła schodzić, reszta załogi ruszyła za nią. To musiała być komendant Bazy Merkuriańskiej. Jacob słyszał o niej od czasu do czasu przez ostatnie dwa dni. Zeszłego wieczoru na przyjęciu jeden z lekarzy nazwał ją najlepszym komendantem, jakiego Konfederacja kiedykolwiek miała na merkuriańskiej placówce. Jakiś młodszy mężczyzna wpadł wówczas w słowo staremu wydze, mówiąc, że jest ona także „lisem”. Jacob uznał, że technik medyczny miał na myśli zdolności umysłowe komendanta. Patrząc teraz jak kobieta (sądząc z wyglądu, była to właściwie dziewczyna) schodzi sprężystym krokiem po trapie, zdał sobie sprawę, że tamta uwaga mogła mieć jeszcze inne pochlebne znaczenie.
Tłum rozdzielił się i kobieta podeszła do szefa Słonecznego Nurka, wyciągając rękę. — Są tam bez dwóch zdań! — powiedziała. — Zeszliśmy w dół do tau dwie dziesiąte w pierwszym aktywnym regionie i były tam! Do jednego doszliśmy bliżej niż na osiemset metrów! Jeff nie będzie miał żadnych problemów. To było największe stado magnetożerców, jakie kiedykolwiek widziałam!
Jacob stwierdził, że jej głos jest niski i melodyjny. A także pewny siebie. Trudno było tylko określić jej akcent. Wymawiała słowa dość osobliwie, jakby staroświecko. — Cudownie! Cudownie! — kiwnął głową Kepler. — Gdzie pszczoły, tam i miód, co?
Ujął ją za ramię i obrócił, żeby przedstawić Fagina i Jacoba. — Sofonci, to jest Helene deSilva, komendant Konfederacji na Merkurym i moja prawa ręka. Bez niej bym sobie nie poradził. Helene, to jest pan Jacob Alvarez Demwa, o którym mówiłem ci przez maser. Kantena Fagina spotkałaś już oczywiście parę miesięcy temu na Ziemi. O ile mi wiadomo, wymieniliście kilka maserogramów od tamtego czasu. Kepler dotknął ręki deSilvy.
— Muszę teraz biec, Helene. Trzeba się zająć paroma wiadomościami z Ziemi. Już i tak odkładałem je zbyt długo, żeby być tu na twoje przybycie, muszę więc już chyba iść. Na pewno wszystko poszło gładko? Załoga jest wypoczęta? — Jasne, doktorze Kepler, wszystko jest wyśmienicie. Spaliśmy w drodze powrotnej.
Zobaczymy się później, kiedy będziemy odprowadzać Jeffa. Szef Słonecznego Nurka pożegnał się z Jacobem i Faginem, skinął też zdawkowo LaRoque’owi, który stał na tyle blisko, że mógł co nieco podsłuchać, ale nie dość blisko, by uczestniczyć w rozmowie. Kepler oddalił się w kierunku wind. Helene deSilva ukłoniła się z szacunkiem Faginowi w taki sposób, że większość ludzi nie potrafiłaby uściskać się równie ciepło. Promieniowała radością, widząc obcego ponownie, i to samo uczucie brzmiało w jej głosie.
— A oto pan Demwa — powiedziała potrząsając dłonią Jacoba. — Kant Fagin mówił o panu. To pan jest tym dzielnym młodym człowiekiem, który zszedł aż do dna Igły Ekwadorskiej, żeby ją ocalić. Nie ustąpię, dopóki nie usłyszę tej opowieści od samego bohatera! Jacob poczuł, że w środku coś mu się skuliło, jak zawsze, kiedy wspominano o Igle.
Pokrył to śmiechem.
— Proszę mi wierzyć, ten skok nie był umyślny! Tak naprawdę, to myślę, że raczej wolałbym iść na jedną z tych pani słonecznych majówek z przypiekaniem stóp, niż zrobić tamto jeszcze raz!
Kobieta zaśmiała się, ale jednocześnie obrzuciła go dziwnym, szacującym spojrzeniem, które spodobało się Jacobowi, mimo że wprawiło go w zakłopotanie. Poczuł się niezręcznie, gdy zabrakło mu słów.
— Eee… w każdym razie to trochę dziwne być nazwanym „młodym człowiekiem” przez osobę tak młodą, na jaką pani wygląda. Musi pani być bardzo kompetentna, skoro powierzono pani takie stanowisko, zanim troski naznaczyły zmarszczkami pani twarz. DeSilva znów się zaśmiała.
— Jak szarmancko! To bardzo miło z pana strony, ale tak się składa, że moje niewidzialne zmarszczki warte są sześćdziesięciu pięciu lat życia. Byłam młodszym oficerem na Calypso. Może pan pamięta, że parę lat temu powróciliśmy do naszego Układu. Mam ponad dziewięćdziesiąt lat!
— Ach!
Członkowie załóg statków kosmicznych stanowili bardzo specyficzną kategorię ludzi. Bez względu na subiektywny wiek, po powrocie do domu mogli przebierać w zajęciach. Jeśli oczywiście zdecydowali się pracować dalej.
— Cóż, w takim razie naprawdę muszę traktować panią z należnym jej respektem… babciu.
DeSilva cofnęła się o krok i podniosła głowę, spoglądając na niego zmrużonymi oczami. — Tylko proszę nie popaść za bardzo w przesadę z drugiej strony! Zbyt ciężko pracowałam nad tym, by stać się kobietą, a jednocześnie oficerem, żeby chcieć teraz wprost z małolaty zmienić się w rencistkę. Jeżeli pierwszy pociągający mężczyzna, który zjawia się tutaj od miesięcy i nie jest pod moją komendą, zacznie myśleć, że jestem nieprzystępna, to mogę zwyczajnie nabrać chęci, żeby kazać zakuć go w kajdany! Połowa jej określeń była archaiczna i niezrozumiała (co to, u diabła, jest „małolata”?), ale to, co mówiła, było mimo wszystko jasne. Jacob uśmiechnął się i złożył ręce w geście poddania — zresztą dość chętnie. Helene deSilva w pewien sposób przypominała mu bardzo Tanie. Podobieństwo było nieuchwytne. Poczuł dreszcz, także nieuchwytny i trudny do określenia. Wyglądało jednak, że warto iść tym śladem.
Jacob otrząsnął się. Filozoficzno-emocjonalne pieprzenie. Był w tym bardzo dobry, kiedy sobie pofolgował. Prosty fakt był zaś taki, że komendant Bazy była cholernie atrakcyjną kobietą.
— Niechaj tak się stanie — rzekł. — I przeklęty ten, kto pierwszy powie: „Dość już tego”!
DeSilva zaśmiała się. Ujęła go delikatnie za ramię i zwróciła się do Fagina:
— Chodźmy. Chcę, żebyście obydwaj poznali załogę. Potem będziemy zajęci, przygotowując Jeffreya do odlotu. A on jest okropny, jeśli idzie o pożegnania. Nawet wyruszając na takie krótkie nurkowanie jak to, zawsze wrzeszczy i ściska się ze wszystkimi, którzy zostają, jakby już nigdy nie miał ich zobaczyć!