CZĘŚĆ DZIEWIĄTA

Był niegdyś młodzieniec tak prawy, że bogowie postanowili spełnić jego życzenie. Wtedy on zapragnął być przez jeden dzień woźnicą rydwanu Słońca. Apollo przewidywał straszliwe konsekwencje, ale został przegłosowany. Dalsze wydarzenia pokazały jednak, że miał rację. Powiada się, że Sahara jest śladem spustoszeń, jakie pozostawił za sobą niedoświadczony woźnica, gdy jego pojazd zanadto zbliżył się do Ziemi. Od tamtej pory bogowie starają się tworzyć zamknięty klub.

M. N. Piano

26. Tunelowanie

Jacob wylądował po przeciwnej stronie konsoli komputera. Upadł twardo na plecy, żeby ochronić pokryte pęcherzami, krwawiące ręce. Na szczęście sprężysty metal pokładu zamortyzował nieco impet uderzenia.

Kiedy obrócił się na łokciach, poczuł smak krwi i zadzwoniło mu w uszach. Pokład podskakiwał, bo u góry magnetożercy nadal trącali podbrzusze heliostatku, wypełniając odwrotną stronę promiennym, błękitnym światłem. Trzy z toroidów zetknęły się ze statkiem około czterdziestu pięciu stopni „nad” pokładem, pozostawiając lukę dokładnie w środku. Laser chłodzący mógł przez tę szczelinę tryskać w dół, w kierunku fotosfery swoim śmiercionośnym promieniem nagromadzonego żaru słonecznego. Jacob nie miał czasu zastanawiać się, co robią stworzenia — atakują, czy tylko się bawią. (Cóż za myśl!) Musiał jak najprędzej skorzystać z tego niespodziewanego odroczenia wyroku.

Hughes wylądował niedaleko. Stał już na nogach, zataczając się w szoku. Jacob podbiegł do niego i ujął go za ramię… unikając zetknięcia poranionych dłoni. — Dalej, Hughes. Jeżeli Kulla jest ogłuszony, to może uda nam się go zaskoczyć! Hughes skinął głową. Był zdezorientowany, ale miał dobrą wolę. Jego ruchy były jednak przesadnie zwolnione. Jacob musiał pospiesznie pokierować go we właściwą stronę. Przeszli wokół łuku centralnej kopuły i napotkali tam Kullę, który właśnie się podnosił. Obcy chwiał się, ale kiedy odwrócił się w ich stronę, Jacob zrozumiał, że są bez szans. Jedno z oczu Kulli błyszczało jasno; Jacob po raz pierwszy widział je w działaniu. Znaczyło to, że… Zaśmierdziała palona guma i lewy pasek jego gogli urwał się. Kiedy się zsunęły, Jacoba oślepiła błękitna jasność pomieszczenia.

Popchnął Hughesa z powrotem dookoła łuku kopuły i sam rzucił się za nim. W każdej chwili spodziewał się nagłego uderzenia bólu w karku, ale udało im się bezpiecznie dokuśtykać do włazu pętli grawitacyjnej i wpaść do środka. Fagin odsunął się, żeby ich przepuścić, świszcząc i machając gałęziami.

— Jacob! Żyjesz! I twój towarzysz również! Obawiałem się, że może być znacznie gorzej!

— Jak… — Jacob dyszał próbując złapać oddech — jak dawno zaczęliśmy spadać? — Minęło pięć, może sześć minut. Kiedy odzyskałem przytomność, pospieszyłem za wami na dół. Może nie nadaję się do walki, ale mogę zastawić drogę swoim ciałem. Kulla nigdy nie miałby dość sił, żeby przedostać się przeze mnie na górę! — Kanten zapiszczał przenikliwym śmiechem.

Jacob zmarszczył brwi; to było interesujące spostrzeżenie. Ile sił miał Kulla? Czytał kiedyś, że ludzkie ciało potrzebuje średnio stu pięćdziesięciu watów. Kulla zużywał znacznie więcej, ale w krótkich, półsekundowych eksplozjach.

Mając dość czasu, Jacob mógł to obliczyć. Kiedy Kulla wyświetlał swoich fałszywych Solariowców, zjawy utrzymywały się około dwudziestu minut. Potem człekokształtne Duchy „traciły zainteresowanie”, a Kulla dostawał nagle wilczego apetytu. Wszyscy przypisywali ten jego głód wyczerpaniu nerwowemu, tymczasem Pring musiał uzupełnić zapas kumaryny, a pewnie także wysokoenergetycznych substancji, które zasilały reakcję lasera. — Jesteś ranny! — zaświstał Fagin. Gałęzie zadrżały z niepokoju. — Najlepiej zabierz swojego towarzysza na górę, żeby was tam opatrzyli.

— Też tak myślę — Jacob skinął głową, choć nie miał ochoty zostawiać tu Fagina samego.

— Muszę zadać Martine kilka ważnych pytań, kiedy będzie się nami zajmować.

Kanten wydał z siebie długie, świszczące westchnięcie.

— Jacob, pod żadnym pozorem nie wolno ci niepokoić doktor Martine! Ona porozumiewa się z Solariowcami. To nasza jedyna szansa!

— Co?!

— Przyciągnęły ich błyski lasera parametrycznego. Kiedy się zbliżyli, Martine przywdziała swój hełm psi i zaczęła się z nimi porozumiewać! Solariowcy ustawili pod nami kilka swoich magnetożerców, co znacznie powstrzymało nasz upadek! Jacobowi podskoczyło serce. Brzmiało to jak zawieszenie wyroku. Zaraz jednak zmarszczył czoło.

— Upadek? To znaczy, że się nie wznosimy?

— Z przykrością stwierdzam, że nie. Powoli spadamy. I nie wiadomo, jak długo toroidy będą mogły nas utrzymać.

Jacob poczuł mgliste zdumienie na myśl o dokonaniu Martine. Porozumiała się z Solariowcami! Było to jedno z największych osiągnięć wszechczasów, a mimo to byli skazani na śmierć.

— Fagin — powiedział po chwili — wrócę natychmiast, jak tylko będę mógł. Czy mógłbyś w tym czasie udawać mój głos na tyle dobrze, żeby oszukać Kullę? — Sądzę, że tak. Mogę spróbować.

— A więc rozmawiaj z nim. Gadaj jak najwięcej. Użyj wszelkich sztuczek, żeby trzymać go w niepewności, żeby go zająć. Nie wolno dać mu więcej czasu przy komputerze! Fagin gwizdnął potwierdzająco. Jacob odwrócił się, trzymając pod ramię Hughesa, i ruszył po pętli grawitacyjnej.

Uczucie było dziwne, jakby pole grawitacyjne zaczęło lekko pulsować. Kiedy pomagał Hughesowi pokonać krótki łuk i musiał skupić się, żeby dotrzymać mu kroku, błędnik dokuczał mu jak nigdy przedtem.

Górna połowa statku była nadal czerwona szkarłatem chromosfery. Niebieskozielone duchy trzepotały się zaraz nad osłoną, bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Ich „motyle skrzydła” były prawie tak szerokie jak sam statek.

Również tutaj, na górze, lśniły w kurzu ślady wiązki lasera P. W pobliżu krawędzi pokładu stał sam laser, a z jego potężnego wnętrza dobiegało buczenie. Prześlizgnęli się pomiędzy kilkoma cienkimi promieniami. Gdybyśmy tylko mieli narzędzia, żeby uwolnić tę maszynę z uchwytów — pomyślał Jacob. — Cóż, takie marzenia nie miały sensu. Podprowadził swojego towarzysza do fotela i posadził go tam. Następnie przypiął go pasami i poszedł szukać apteczki. Znalazł ją przy konsoli pilota. Ponieważ nie dostrzegł Martine, było oczywiste, że na obcowanie z Solariowcami wybrała inną część pokładu, z dala od pozostałych. Niedaleko konsoli leżeli mocno przypięci pasami LaRoque, Donaldson oraz martwe ciało Dubrovskiego. Połowa twarzy Donaldsona pokryta była leczniczą pianką. Helene deSilva i jej jedyny pozostały podkomendny pochylali się nad przyrządami. Kiedy Jacob zbliżył się, komendant podniosła wzrok.

— Jacob! Co się stało?

Trzymał ręce z tyłu, żeby jej nie zawracać głowy. Utrzymanie się na nogach przychodziło mu jednak z coraz większym trudem. Musiał coś zaraz zrobić. — Nie udało się. Ale zaczął z nami rozmawiać.

— Tak, wszystko tu słyszeliśmy, a potem jakiś rumor. Próbowałam cię ostrzec, zanim sczepiliśmy się z toroidami. Miałam nadzieję, że może jakoś wykorzystasz tę wiadomość. — No, uderzenie pomogło, to prawda. Potrząsnęło nami, ale i ocaliło życie.

— A Kulla?

— Jest ciągle na dole — Jacob wzruszył ramionami. — Myślę, że kończy mu się paliwo. Podczas naszej walki tutaj, na górze, jednym ładunkiem spalił Donaldsonowi pół twarzy. Na dole był już ostrożniejszy, strzelał słabo, oszczędnie, w strategiczne miejsca. Opowiedział jej o ataku Kulli i jego kafarach.

— Nie sądzę, że wyczerpie się dostatecznie prędko. Gdybyśmy mieli mnóstwo ludzi, moglibyśmy wypuszczać ich na niego, aż by się całkiem rozładował. Tylko że nie mamy. Hughes jest chętny, ale nie może już walczyć. A wy dwoje nie możecie przecież opuścić posterunku.

Helene odwróciła się, żeby odpowiedzieć na brzęczyk alarmu dobiegający z konsoli.

Popchnęła jakiś przełącznik i dźwięk się urwał. Spojrzała na Jacoba przepraszająco.

— Przepraszam, Jacob, ale jest tu tyle wszystkiego, że ledwie sobie z tym radzimy. Próbujemy przedrzeć się do komputera pobudzając czujniki statku w zakodowanych sekwencjach. To żmudna robota i ciągle musimy się od niej odrywać, żeby zająć się awariami. Niestety, chyba się ześlizgujemy. Wskazania zegarów są coraz gorsze — odwróciła się, żeby odpowiedzieć na kolejny sygnał.

Jacob wycofał się. Przeszkadzanie jej było ostatnią rzeczą, jakiej chciał. — Mogę jakoś pomóc? — Pierre LaRoque patrzył na niego z fotela dwa metry dalej. Mały człowieczek był skrępowany, pasy zapięte były tak, że nie mógł do nich sięgnąć. Jacob prawie o nim zapomniał.

Zawahał się. Zachowanie LaRoque’a tuż przed walką na górze nie budziło zaufania.

Helene i Martine przypięły więc dziennikarza, żeby trzymać go z dala od innych. Mimo to Jacob potrzebował czyichś rąk, żeby skorzystać z apteczki. Przypomniał sobie niemal udaną ucieczkę LaRoque’a na Merkurym. Nie można było na nim polegać, ale kiedy się już zdecydował, ujawniał się jego talent.

W tej chwili LaRoque wyglądał przytomnie i szczerze. Jacob poprosił Helene o zgodę na uwolnienie go. Rzuciła przelotne spojrzenie i wzruszyła ramionami. — W porządku, ale jeśli zbliży się do instrumentów, zabiję go. Powiedz mu to. Nie było trzeba mówić. LaRoque kiwnął głową, że zrozumiał. Jacob nachylił się i zdrowymi palcami prawej ręki zaczął gmerać przy zapięciach pasów. — Jacob, twoje ręce! — syknęła za nim Helene.

Troska na jej twarzy ożywiła Jacoba, ale kiedy zaczęła się podnosić, nie zostało po tym śladu. Jej praca była teraz ważniejsza niż jego i komendant wiedziała o tym. Już sam fakt, że była poruszona, Jacob uznał za niezwykłą manifestację uczuć. Posłała mu krótki, zachęcający uśmiech i pochyliła się znowu, żeby odpowiedzieć na pół tuzina alarmów, które rozbrzęczały się jednocześnie.

LaRoque podniósł się, rozcierając ramiona, a potem wziął apteczkę i skinął na Jacoba.

Jego uśmiech był ironiczny.

— Kim powinniśmy zająć się najpierw: tobą, tym drugim czy Kullą?

27. Pobudzenie

Helene potrzebowała czasu do namysłu. Coś na pewno można zrobić! Systemy oparte na nauce Galaktów zawodziły jeden po drugim. Do tej pory spotkało to kompresję czasu i napęd grawitacyjny, a także kilka mniej ważnych mechanizmów. Gdyby wysiadło sterowanie grawitacją wewnętrzną, byliby bezradni wobec szarpania burz chromosfery. Sama tylko czasza nie ochroniłaby ich.

Nie miało to zresztą większego znaczenia. Toroidy, które podtrzymywały ich na przekór przyciąganiu Słońca, były najwyraźniej zmęczone. Wysokościomierz opadał. Reszta stada została wysoko nad nimi, ginąc niemal zupełnie w różowej mgiełce górnej chromosfery. Nie mieli wiele czasu.

Zapaliło się światełko alarmu.

Sprzężenie zwrotne w wewnętrznym polu grawitacyjnym było dodatnie. Kapitan obliczyła coś szybko w myślach i wprowadziła zestaw parametrów, żeby je wytłumić. Biedny Jacob! Zrobił, co mógł. Zmęczenie ma wypisane na twarzy. Poczuła wstyd, że nie brała udziału w walce na odwrotnej stronie, choć oczywiście nie było szansy, że uda im się odsunąć Kullę od komputera.

Teraz wszystko zależało od niej. Ale jak, skoro każdy cholerny element rozpada się na kawałki!

Nie każdy. Z wyjątkiem połączenia maserowego z Merkurym, wyposażenie oparte na ziemskiej technice nadal działało doskonale. Kulla nie zawracał sobie tym głowy. Ciągle pracowało chłodzenie. Funkcjonowało też pole magnetyczne wokół skorupy statku, chociaż stracili możliwość wybiórczego wpuszczania większej ilość światła na odwrotną stronę. To było oczywiste.

Statek zadygotał. Podskoczył, gdy coś walnęło w niego raz i drugi. Na krawędzi pokładu ukazała się jasność. Za nią wysunął się brzeg toroida ocierający się o bok statku. Ponad nim unosiło się kilku Solariowców.

Do uderzeń dołączyło się głośne, paskudne chrobotanie. Toroid był siny, jego brzeg znaczyły plamy jasnej purpury. Pulsował i drżał pod szturchnięciami swych strażników. Nagle zniknął w krótkim rozbłysku światła. Heliostatek przechylił się, gdy jego nie podparty przód nagle opadł. DeSilva i pilot walczyli, żeby go wyprostować. Kiedy spojrzała w górę, zobaczyła swoich słonecznych sprzymierzeńców odlatujących wraz z dwójką pozostałych toroidów.

Nic więcej nie mogli zrobić. Toroid, który zostawił ich pierwszy, był już tylko jasną plamką w górze, oddalającą się błyskawicznie na kolumnie zielonych płomieni. Wysokościomierz zaczął obracać się szybciej. Helene mogła na swoich monitorach obserwować pulsujące, ziarniste komórki fotosfery i Wielką Plamę, rozleglejszą niż kiedykolwiek przedtem.

Już teraz byli bliżej niż ktokolwiek przed nimi. Wkrótce znajdą się tam — pierwsi ludzie na Słońcu.

Na krótko.

Spojrzała w górę na Solariowców, którzy oddalili się już znacznie, i zastanowiła się, czy nie powinna zwołać wszystkich, żeby… pomachać na pożegnanie albo coś takiego. Chciała, żeby był tu Jacob.

On jednak znowu zszedł na dół. Uderzą, zanim zdąży wrócić. Zapatrzyła się na maleńkie zielone światełka, zdumiewając się, że toroidy mogą poruszać się tak szybko.

Poderwała się z przekleństwem. Chen podniósł na nią spojrzenie.

— Co się dzieje, pani kapitan? Osłony padają?

Helene wydała okrzyk radości i zaczęła szarpać przełączniki. Pragnęła, żeby na Merkurym można było skontrolować zapis ich telemetrii, bo jeśli umarliby teraz na Słońcu, to na pewno w sposób zupełnie wyjątkowy! Ramię Jacoba ciągle pulsowało bólem. Co gorsza, czuł tam swędzenie. Oczywiście nie mógł się podrapać. Lewą rękę miał całą w piance, tak samo jak dwa palce prawej. Przykucnął tuż przy wyjściu z pętli grawitacyjnej, wyglądając na pokład odwrotnej strony. Fagin usunął się na bok, mógł więc wysunąć za występ ściany nowe lusterko przyklejone pianką do końca ołówka.

Kulli nie było widać. Zwaliste kamery odcinały się od pulsującego błękitem sklepienia tworzonego przez magnetożerców, którzy dźwigali statek. Tor wiązki lasera krzyżował się w wielu miejscach, widać go było wyraźnie dzięki kurzowi unoszącemu się w powietrzu.

Skinął na LaRoque’a, żeby ten złożył swój ładunek zaraz przy wejściu, obok Fagina. Po kolei posmarowali sobie nawzajem szyje i twarze pianką. Gogle mieli dodatkowo uszczelnione kawałkami giętkiego, miękkiego tworzywa. — Wiesz oczywiście, że to niebezpieczne — stwierdził LaRoque. — Ta pianka może i ochroni nas przed zranieniem od krótkiego strzału, ale jest bardzo łatwopalna. Skoro już o tym mowa to jest to jedyna łatwopalna substancja na statkach kosmicznych, dozwolona ze względu na swoje wyjątkowe własności lecznicze.

Jacob kiwnął głową. Jeżeli wyglądem choć trochę przypominał LaRoque’a, to mieli wcale niezłą szansę przerazić obcego na śmierć!

Uniósł brązowy kanister i rozpylił trochę jego zawartości po pokładzie. Nie miało to zbyt wielkiego zasięgu, ale i tak mogło się przydać jako broń. W środku zostało jeszcze sporo. Pokładem szarpnęło, a potem zatrzęsło jeszcze dwa razy. Jacob wyjrzał i zobaczył, że się przechylają. Magnetożerca, który podtrzymywał tę stronę statku, koziołkował coraz niżej w kierunku krawędzi pokładu i oddalał się od fotosfery pokrywającej niebo. Jedno ze stworzeń po drugiej stronie musiało więc stracić punkt oparcia, a to oznaczało bliski koniec.

Statek zadygotał, a potem zaczął się wyprostowywać. Jacob odetchnął. Być może ciągle jeszcze był czas na ratunek, gdyby udało mu się zaraz obezwładnić Kullę. To jednak było oczywiście niemożliwe. Zapragnął wrócić na górę i być z Helene. — Fagin — zwrócił się do Kantena — nie jestem już tym człowiekiem, którego znałeś. Tamten dostałby już Kullę. Bylibyśmy bezpieczni daleko stąd. Obaj wiemy, do czego on był zdolny. Zrozum, proszę. Próbowałem, ale nie jestem już taki sam jak kiedyś. — Wiem, Jacob — Fagin zaszeleścił liśćmi. — Zaprosiłem cię do Słonecznego Nurka przede wszystkim po to, żeby osiągnąć tę przemianę.

Jacob wpatrywał się w obcego.

— Przebiegły z ciebie frant — zagwizdał cicho Kanten. — Nie miałem pojęcia, że sprawy tutaj mają się tak krytycznie, jak to się okazało. Zaprosiłem cię wyłącznie po ty, by rozbić kokon, w którym tkwiłeś od Ekwadoru, i żeby poznać cię z Helene deSilva. Mój plan się powiódł. Jestem zadowolony.

Jacoba zamurowało.

— Ale Fagin, przecież… mój umysł… — Głos mu się rwał.

— Twój umysł jest w porządku Masz tylko zbyt pochopną wyobraźnię, to wszystko. Naprawdę, Jacob, wymyślasz takie fantazje! A jakie skomplikowane! Nigdy nie spotkałem takiego hipochondryka jak ty!

Umysł Jacoba pracował na przyspieszonych obrotach. Albo Kanten był uprzejmy, albo się mylił, albo… miał rację. Fagin nigdy jeszcze go nie okłamał, zwłaszcza w sprawach osobistych.

Czy to możliwe, że pan Hyde nie powstał z neurozy, tylko z gry? Jako dziecko tworzył dla zabawy wszechświaty z takimi szczegółami, że ledwie można było je odróżnić od rzeczywistości. Te światy istniały. Psychoterapeuta ze szkoły neo-Reichowskiej uśmiechnął się tylko i przypisał mu płodną, niepatologiczną wyobraźnię, ponieważ testy zawsze wykazywały, że wiedział o swojej grze — ale tylko wtedy, kiedy było ważne, żeby o niej wiedział!

Czy pan Hyde był postacią z zabawy?

To prawda, że aż do tej pory nie wyrządził tak naprawdę żadnej szkody. Dokuczał bezustannie, ale zawsze w końcu okazywało się, że jest jakaś uzasadniona przyczyna tego, do czego go „zmuszał”. Aż do tej pory.

— Kiedy cię poznałem, przez jakiś czas nie byłeś poczytalny. Ale Igła cię wyleczyła. Uzdrowienie przerażało, więc zacząłeś grę. Nie znam jej szczegółów, byłeś bardzo skryty, ale teraz wiem, że się ocknąłeś. Przebudziłeś się mniej więcej dwadzieścia minut temu. Jacob wziął się w garść. Bez względu na to, czy Fagin miał rację, nie było czasu, żeby stać tu i ględzić. Na uratowanie statku miał tylko dziesięć minut. Jeśli w ogóle było to możliwe.

Na zewnątrz migotała chromosfera. Fotosfera wisiała ciężko nad ich głowami. Ślady pozostawione w kurzu przez wiązkę lasera pokrywały pajęczyną całe wnętrze. Jacob spróbował pstryknąć palcami i skrzywił się z bólu.

— LaRoque! Biegnij na górę i przynieś swoją zapalniczkę. Szybko! — Mam ją ze sobą — odparł dziennikarz cofając się o krok. — Ale do czego się może przydać …

Jacob biegł do mikrofonu. Jeśli Helene miała jakąś rezerwę mocy chowaną na czarną godzinę, to teraz nadszedł czas, żeby jej użyć. Potrzebował tylko trochę czasu! Zanim jednak zdążył nacisnąć włącznik, statek wypełnił dźwięk alarmu. — Sofonci! — rozległ się głos Helene. — Proszę przygotować się do przyspieszenia. Wkrótce opuścimy Słońce — w jej głosie brzmiało rozbawienie, prawie wesołość. — Ze względu na tryb zbliżającej się zmiany kursu zalecałabym wszykim pasażerom ubrać się bardzo ciepło. Słońce może być chłodne o tej porze roku!

28. Emisja stymulowana

Z kanałów wentylacyjnych biegnących wokół obudowy lasera chłodzącego wiał strumień zimnego powietrza. Jacob i LaRoque przysuwali się do płomienia, próbując osłonić go przed lodowatym powiewem.

— Dalej, złotko, pal się!

Na podłodze tlił się stos kawałków pianki. W miarę jak dorzucali coraz więcej skrawków, płomienie powoli rosły.

— Ha, ha! — zaśmiał się Jacob. — Jaskiniowiec zawsze zostanie jaskiniowcem, co, LaRoque? Ludzie lecą do Słońca, a kiedy już się tam dostaną, rozpalają ognisko, żeby się ogrzać!

LaRoque uśmiechnął się blado, nie przestając dorzucać coraz większych kawałków. Gadatliwy dziennikarz odzywał się bardzo mało, od kiedy Jacob uwolnił go z fotela. Od czasu do czasu mruczał tylko coś gniewnie pod nosem.

Jacob przyłożył do ognia pochodnię. Zrobili ją z bryły pianki zatkniętej na koniec tuby po napoju. Pochodnia zaczęła się tlić, wydzielając przy tym tumany gęstego, czarnego dymu. Wyglądało to przepięknie.

Wkrótce mieli gotowych kilka takich pochodni. Dym kłębił się w powietrzu, niosąc ze sobą wstrętny swąd. Żeby móc oddychać, musieli cofnąć się do wylotu kanału wentylacyjnego. Fagin przesunął się w głąb pętli grawitacyjnej. — W porządku — stwierdził Jacob. — Ruszamy!

Skoczył na lewo od włazu i cisnął z całej siły jedną z żagwi na skraj pokładu. LaRoque zrobił to samo, tylko w drugą stronę.

Kanten podążył za nimi, szumiąc głośno listowiem. Wyszedł z włazu wprost przed siebie i ruszył w przeciwny koniec pokładu, żeby móc obserwować sytuację i w miarę możliwości odciągać strzały Kulli. Odmówił przy tym pokrycia się pianką. — Jest bezpiecznie — zagwizdał cicho Kanten. — Kulli nie widać ani śladu. Wiadomość była dobra i zła zarazem. Określała miejsce, w którym znajdował się Kulla, a jednocześnie oznaczała, że obcy pracował prawdopodobnie nad rozwaleniem lasera chłodzącego.

A tymczasem robiło się coraz ZIMNIEJ!

Kiedy Helene zaczęła wykonywać swój plan, Jacob natychmiast go zrozumiał. Ponieważ ciągle miała kontrolę nad ekranami otaczającymi statek (czego dowodem była żywa załoga), mogła przepuszczać ciepło Słońca w dowolnej ilości. Ciepło to było następnie przesyłane do lasera chłodzącego i razem z ciepłem pochodzącym z generatora elektrycznego statku wypompowywane z powrotem do chromosfery. Tyle że tym razem przepływ zmienił się w wodospad, którego ujście Helene skierowała w dół. Odrzut powstrzymał ich upadek i statek zaczął się powoli wznosić.

Taka ingerencja w automatyczny system kontroli cieplnej statku z konieczności była niedokładna. Helene musiała zdecydować się na zaprogramowanie mechanizmu tak, by odchylenia następowały w kierunku przechłodzenia. Tego rodzaju błędy można było łatwiej naprawić.

Pomysł był znakomity. Jacob miał nadzieję, że uda mu się to jej powiedzieć. Teraz jednak musiał zatroszczyć się o to, żeby plan miał szansę się powieść. Przesuwał się przyciśnięty do kopuły, aż dotarł do punktu, gdzie kończyło się pole obserwacji Fagina. Nie wyglądając dalej, rzucił dwie następne pochodnie w różne miejsca pokładu przed sobą. Każda z nich dymiła intensywnie.

Pomieszczenie wypełniało się oparami. Ślady wiązki lasera migotały w powietrzu.

Niektóre z nich, słabsze, znikały osłabione dodatkowym przedzieraniem się przez dym.

Jacob wycofał się w pole widzenia Fagina. Pozostały mu jeszcze trzy tlące się pochodnie. Oparł się o pokład i cisnął je w różne strony ponad centralną kopułą. LaRoque przysunął się do niego i też rzucił swoje.

Jedna z pochodni trafiła dokładnie nad środek kopuły. Napotkała tam wiązkę promieni rentgenowskich lasera chłodzącego i zniknęła, pozostawiając po sobie kłąb pary. Jacob miał nadzieję, że nie odchyliło to zbytnio wiązki. Spójne promienie rentgenowski miały w założeniu przechodzić przez powłokę niemal w ogóle nie szkodząc statkowi, ale wiązka nie była przeznaczona do stykania się z przedmiotami. — Dobra! — wyszeptał.

Wraz z LaRoque’em podbiegli do ściany kopuły, gdzie przechowywano części zamienne przyrządów rejestrujących. LaRoque otworzył magazynek i wdrapał się najwyżej jak mógł, po czym wyciągnął rękę. Jacob wgramolił się obok niego. Teraz wszyscy byli narażeni na ciosy. Kulla musi zareagować na oczywiste zagrożenie, jakie niosły pochodnie! Widoczność była już znacznie gorsza niż normalnie. W pomieszczeniu unosił się obrzydliwy swąd; Jacob czuł, jak oddychanie staje się coraz bardziej nieprzyjemne.

LaRoque rozparł się ramionami o framugę i podstawił złączone dłonie. Jacob oparł się na nich i wspiął się na barki dziennikarza.

Kopuła nachylała się w tym miejscu, ale jej powierzchnia była gładka, a Jacob miał tylko trzy palce, nie dziesięć. Trochę pomagała warstwa pianki, bo ciągle jeszcze była lepka. Po dwóch nieudanych próbach skupił się i skoczył z ramion LaRoque’a, prawie go przewracając. Powierzchnia kopuły przypominała rtęć. Musiał rozpłaszczyć się i gramolić powoli, centymetr po centymetrze.

W pobliżu wierzchołka zaniepokoił go laser chłodzący. Odpoczywając nie opodal szczytu, widział jego wylot. Laser buczał cicho dwa metry dalej; zadymione powietrze błyszczało tam i Jacob pomyślał o odległości, jaka dzieliła go od śmiercionośnej gardzieli. Odwrócił się tak, żeby nie musieć się nad tym zastanawiać. Nie mógł zagwizdać, by ich zawiadomić, że mu się udało. Śledząc jego ruchy i synchronizując własne działania musieli polegać na znakomitym słuchu Fagina. Zostało mu przynajmniej kilka sekund. Jacob postanowił zaryzykować — przetoczył się na plecy i spojrzał w górę na Wielką Plamę.

Słońce było wszędzie.

Z miejsca, w którym się znajdował, statek nie istniał. Nie było potyczki ani planet, ani gwiazd, ani galaktyk. Brzeg gogli zasłaniał nawet widok jego własnego ciała. Fotosfera była wszystkim.

Pulsowała. Lasy kolców, podobne do dygoczących palisad, ciskały w niego swoim głosem, którego fale rozbijały się tuż nad jego głową. Dźwięk dzielił się i sunął po krzywiznach przestrzeni.

To był ryk.

Wielka Plama wpatrywała się w niego. Przez krótką chwilę ten przeogromny obszar był twarzą — brodatą, siwą twarzą patriarchy. Pulsowanie było jej oddechem. Hałas był łoskotem głosu giganta śpiewającego miliardletnią pieśń, którą usłyszeć i pojąć mogły tylko inne gwiazdy.

Słońce żyło. Słońce widziało go. Całą swą uwagę poświęcało jemu. Nazwij mnie dawcą życia, bo to dzięki mnie żyjesz. Płonę, a przez mój płomień ty istniejesz. Trwam, i trwając tak, dają oparcie tobie. Przestrzeń, moja opończa, owija mnie i zapada się w tajemnicę w mych głębiach. W mojej kuźni czas wykuwa swoją kosę. Żyjąca istoto, czy Entropia, moja złośliwa ciotka, spostrzegła naszą zmowę? Myślę, że jeszcze nie, jeszcze jesteś zbyt mały. Twoje beznadziejne zmagania z jej uściskiem są jak trzepot maleńkich skrzydeł w wichurze. Zresztą ona uważa, że ciągle jestem jej sprzymierzeńcem.

Nazwij mnie dawcą życia, ty, żyjąca istoto, i zapłacz. Płonę bez końca, a płonąc tak trawię to, czego nie można zastąpić. Gdy ty czerpiesz skąpo z mojego strumienia, źrddlo powoli zamiera. Kiedy wyschnie, inne gwiazdy zajmą moje miejsce, ale nie na zawsze, nie na zawsze!

Nazwij mnie dawcą życia i śmiej się!

Powiada się, że ty, żyjąca istoto, słyszysz czasem głos prawdziwego Dawcy Życia. On mo’wi do ciebie, lecz nie do nas, Jego pierworodnych!

Współczuj gwiazdom, żyjąca istoto! Z udawaną radością wyśpiewujemy eony, trudząc się dla Jego okrutnej siostry, oczekując dnia, kiedy dorośniesz, maleńki embrionie, bo wtedy On uwolni cię, żebyś raz jeszcze zmienił bieg rzeczy.

Jacob zaśmiał się bezgłośnie. Co za wyobraźnia! Fagin miał mimo wszystko rację. Zamknął oczy, ciągle nasłuchując, czy nie rozlega się sygnał. Od kiedy dotarł na szczyt kopuły, upłynęło dokładnie siedem sekund.

— Jake… — głos należał do kobiety. Podniósł głowę, nie otwierając oczu.

— Tania.

Stała przy pionoskopie w swoim laboratorium, dokładnie tak, jak widział ją mnóstwo razy, kiedy po nią przyjeżdżał. Kasztanowe włosy zaplecione w warkocz, odrobinę nierówne białe zęby odsłonięte w szerokim uśmiechu i wielkie, otoczone drobniutkimi zmarszczkami oczy. Zbliżyła się ze swobodną lekkością i stanęła przed nim twarzą w twarz. — Już chyba czas! — powiedziała.

— Tania, ja… nie rozumiem.

— Już chyba czas, żebyś przypomniał sobie mnie, jak robię coś innego niż spadanie! Myślisz że to taka przyjemność ciągle spadać? Dlaczego nie przypominasz sobie mnie, jak robię coś z dobrych czasów?

Nagle uświadomił sobie, że to prawda! Przez dwa lata myślał tylko o tym ostatnim momencie, ani razu nie przypomniał sobie niczego innego! — No, przyznaję, że wyszło ci to trochę na dobre — kiwnęła głową. — Wygląda na to, że w końcu pozbyłeś się tej cholernej arogancji. Tylko pomyśl o mnie od czasu do czasu, na miłość boską. Nienawidzę, jak się mnie ignoruje!

— Dobrze, Tania. Będę o tobie myślał. Obiecuję.

— I zwracaj uwagę na gwiazdę. Przestań myśleć, że sobie to wszystko wyobrażasz! — Mówiła teraz ciszej. Jej obraz zaczął znikać. — Masz rację, Jake, kochanie, naprawdę ją lubię. Dobrego…

Otworzył oczy. Nad głową pulsowała fotosfera. Plama wpatrywała się w niego. Ziarniste komórki tętniły powoli, w rytmie odpoczywającego serca. — To ty to zrobiłeś? — zapytał bezgłośnie.

Odpowiedź przeniknęła go całego, przewierciła się na wylot przez jego ciało. Neutrina leczące neurozę. Bardzo oryginalna metoda.

Z dołu dobiegł krótki gwizd. Jeszcze zanim zdał sobie z tego sprawę, już ślizgał się na prawo od gwizdnięcia. Przesuwał się cicho i bez zbędnych ruchów. Zerknął na dół i zobaczył głowę Kulli a-Pring ab-Pil-ab-Kisa-ab-Soro-ab-Hul-ab-Puber. Obcy patrzył w lewo od Jacoba, opierając ciągle rękę na otwartej pokrywie do wejścia komputera. Miejsce, gdzie trafił promień lasera parametrycznego, ciągle się jarzyło, choć przez gęsty dym ledwie to było widać.

Z lewej dobiegł szelest liści. Gdzieś po prawej stronie natomiast słychać było odgłos biegnących stóp — to LaRoque pędził dookoła kopuły.

Zza jej zakrzywienia wyjrzało kilka srebrzyście zakończonych gałązek. Kulla przykucnął i jeden z błyszczących receptorów świetlnych Fagina uleciał z dymem. Kanten wydał z siebie wysoki jęk i cofnął się. Kulla okręcił się błyskawicznie.

Jacob wyciągnął z kieszeni rozpylacz pianki. Wycelował i nacisnął wylot. Cienki strumień cieczy wystrzelił łukiem w oczy Kulli. Już miał go trafić, gdy Pierre LaRoque wybiegł prosto na obcego, kuląc głowę i z trudem przedzierając się przez dym. Kulla odskoczył, strumień nie dosięgnął jego oczu. W tej samej chwili w cieczy zapaliła się jasna plamka.

Cały strumień zasyczał i wybuchnął ogniem. Kulla cofnął się, zasłaniając twarz rękoma.

LaRoque przedostał się przez spadające płomienie i zderzył się z tułowiem Pringa. Kulla utonął prawie w gęstym dymie. Charcząc chwycił LaRoque’a za szyję, najpierw dla odzyskania równowagi, potem zacisnął chwyt z całej siły, żeby zgnieść tamtemu tchawicę. LaRoque walczył dziko, ale stracił już cały impet. Równie dobrze mógłby próbować wyślizgnąć się z uścisku pary boa dusicieli. Twarz mu poczerwieniała i zaczął dyszeć. Jacob przygotował się do skoku. Dym był tak gęsty, że prawie nie można było oddychać. Desperacko zwalczył odruch kaszlnięcia. Gdyby Kulla zobaczył go przed skokiem, nie utrudniałby sobie sprawy z zabiciem LaRoque’a. Wykończyłby ich obydwu spojrzeniem. Mięśnie napięły mu się jak mocne sprężyny i odbił się od kopuły. Jego własna, subiektywna odmiana kompresji czasu sprawiła, że lot był powolny i leniwy. Sztuczka pochodziła jeszcze z dawnych, złych czasów, teraz automatycznie użył jej znowu.

Kiedy przebył jedną trzecią odległości, zobaczył, jak głowa Kulli zaczyna się odwracać. Trudno było stwierdzić, co dokładnie robił obcy z LaRoque’em w tej chwili. Gęsta pokrywa dymu zasłaniała wszystko oprócz płonących czerwono oczu Kulli i dwóch błysków bieli pod nimi.

Oczy podniosły się. Zaczął się wyścig, który z nich dotrze pierwszy do określonego punktu, na prawo od głowy obcego i nieco ponad nią. Jacob nie wiedział, pod jakim kątem Kulla zdoła wystrzelić promień.

Umierał z niepewności. Rzecz zaczynała zakrawać na parodię. Postanowił przyspieszyć bieg rzeczy i sprawdzić, co się stanie.

Najpierw był błysk, potem zgrzytnięcie zębów i paraliżujące grzmotnięcie, kiedy jego ramię rąbnęło w bok głowy Kulli. Przywarł do tuniki obcego i uchwycił się jej mocno, bo siła bezwładności przewróciła ich obu z łomotem na pokład. Człowiek i obcy walczyli pośród ataków kaszlu o łyk powietrza. Zbili się w plątaninę siekących i chwytających rąk i nóg. Jacobowi udało się jakoś obrócić za przeciwnika i chwycić go mocno za szczupłą szyję. Kulla miotał się, próbując odwrócić głowę i chapnąć Jacoba trzonowcami albo spalić go laserowym wzrokiem. Jego potężne, mackowate ręce wyciągały się w tył, szukając punktu zaczepienia. Jacob skulił głowę i naparł, żeby obrócić Kullę; mógłby wtedy unieruchomić jego nogi chwytem nożycowym. Toczyli się długo po pokładzie, a gdy w końcu mu się to udało, nagrodą był przeszywający ból w prawym udzie.

— Jeszcze — zakaszlał. — Strzelaj, Kulla. Wykończ się!

W jego odsłonięte nogi ugodziły dwa następne ciosy, śląc do mózgu dwa małe tsunami bólu. Odsunął od siebie cierpienie i nie zwalniał uścisku, modląc się, żeby Kulla więcej tego nie robił.

Obcy jednak przestał marnować strzały i zaczął toczyć się szybciej, padając całym ciężarem na Jacoba za każdym razem, gdy uderzali o pokład. Obaj kaszlali, a gdy Kulla wciągał gęsty, kłębiący się dym, wydawał z siebie odgłos, jakby w butelce potrząsano mnóstwo metalowych kulek.

Nie było sposobu, żeby zadławić tego szatana! W przerwach pomiędzy kolejnymi ciosami Jacob próbował przesunąć dłonie na szyi Kulli i zamknąć ją w duszącym uścisku. Wyglądało jednak na to, że nie ma tam żadnych wrażliwych miejsc! Nie było to sprawiedliwe. Jacob chciał zakląć na swojego pecha, ale szkoda mu było oddechu. W płucach miał go ledwie tyle, by wystarczyło na słabe kaszlnięcie za każdym razem, gdy Pring znajdował się na górze. Piekły go oczy, a łzy leciały ciurkiem, zamazując wzrok. Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma na sobie gogli! Albo Kulla spalił je wtedy, gdy Jacob skakał z kopuły, albo spadły podczas walki.

Gdzie, do cholery, jest LaRoque!

Ramiona dygotały mu z wysiłku, z brzucha i pachwin dochodził ból od ciągłych wierzgnięć i podskoków po pokładzie. Kulla kaszlał coraz rozpaczliwiej i z większym wysiłkiem, a kaszel Jacoba przeszedł w złowieszcze rzężenie. Czuł już pierwsze fazy przegrzania, a kiedy walcząc przycisnął się plecami do jednej z tlących się pochodni, przeszył go przeraźliwy strach, że ta męka nie skończy się nigdy. Pochodnia zgasła i jednocześnie eksplodował piekący żar. Wrzasnął. Ból przyszedł z zupełnie nieoczekiwanego kierunku i był zbyt nagły, by mógł go odepchnąć. Ciasny chwyt na szyi Kulli rozluźnił się w nagłym paroksyzmie, a obcy szarpnął mu się w rękach. Uścisk pękł i Pring odturlał się, chociaż Jacob próbował jeszcze go złapać. Chybił jednak; Kulla pozbierał się w pewnej odległości i szybko obrócił się w jego stronę.

Jacob zamknął oczy i zasłonił twarz lewą ręką, oczekując na laserowy cios.

Próbował wstać, ale coś było nie w porządku z jego płucami. Nie działały tak, jak należy.

Oddech miał płytki, a kiedy powoli podniósł się na kolana, poczuł, że traci równowagę.

Zamiast pleców miał przypalonego hamburgera.

Nie dalej jak dwa metry od niego, rozległ się głośny trzask! Potem następny. I jeszcze jeden, bliżej.

Jacob opuścił ramię. Nie miał już sił trzymać go w górze. Zresztą i tak nie miało znaczenia, czy ma zamknięte oczy. Otworzył je więc i ujrzał Kullę, klęczącego metr dalej. Przez gęste tumany dymu widać było tylko jego czerwone oczy i jaśniejące bielą zęby.

— K… Kulla — wydyszał. Słowa zgrzytały, jakby psuł się jakiś poruszający je mechanizm.

— Poddaj się, masz teraz ostatnią szansę. Ostrzegam cię… Tani by się to spodobało — pomyślał. Dociął mu prawie tak dobrze, jak ona wtedy. Miał nadzieję, że Helene to usłyszała.

Dociął? Cholera, a może rzeczywiście mu przyłożyć? Nawet jak poderżnie mi gardło albo wywierci dziurę w mózgu przez powieki, to i tak mam czas, żeby dać mu coś ode mnie! Wyciągnął zza pasa rozpylacz z pianką i zaczął go podnosić. Chlapnie tym w Kullę! Nawet jeżeli miało to oznaczać błyskawiczną śmierć od lasera zamiast powolnej, przez ścięcie głowy.

Lewe oko rozdarł kłujący ból, jakby wbiła się w nie stalowa igła. Poczuł, jak piorun wdziera mu się do głowy i przewierca ją na wylot. W tej samej chwili skierował pojemnik w kierunku głowy Kulli i nacisnął spust.

29. Absorpcja

Kiedy statek wzbił się ponad stado toroidów, Helene podniosła na chwilę wzrok. Zielenie i błękity przybladły, stłumione przez odległość. Mimo to stworzenia błyszczały nadal jak maleńkie rozżarzone obrączki, plamki życia ustawione w miniaturowym szyku, pomniejszone przez ogrom chromosfery.

Pasterze byli już za daleko, żeby można było ich dojrzeć.

Stado weszło za ciemne pasmo gazu i również zniknęło. Helene uśmiechnęła się. Gdybyśmy tylko mieli łączność maserową — pomyślała. — Zobaczyliby, jak bardzo się staramy. Wiedzieliby, że to nie Solariowcy nas zabili, choć tak pewnie będą myśleć niektórzy. Próbowali nam pomóc. Rozmawialiśmy z nimi! Pochyliła się, żeby odpowiedzieć na dwa alarmy jednocześnie. Doktor Martine spacerowała bez celu pomiędzy Helene i drugim pilotem. Zachowywała się racjonalnie, choć niezbyt konsekwentnie. Dopiero co wróciła z przeciwnego krańca pokładu. Jej krok był nierówny, mruczała coś cicho pod nosem. Martine miała na tyle rozsądku, żeby trzymać się od nich z daleka, Ifni niech będą dzięki! Odmówiła jednak przypięcia się do fotela, Helene zaś nie mogła się zdobyć na poproszenie jej, żeby zeszła na odwrotną stronę. W jej obecnym stanie i tak nie byłoby z niej wielkiego pożytku.

W powietrzu unosił się swąd. Monitory Helene pokazywały tylko gęsty, falujący tuman dymu na odwrotnej stronie statku. Krzyki i odgłosy okropnej bijatyki umilkły zaledwie przed kilkoma minutami. Mikrofony dwukrotnie wychwyciły czyjś wrzask. Przed chwilą z głośników dobiegł pisk, który mógłby zbudzić umarłego. Potem zapadła cisza. Jedyną emocją, jaką pokazywała po sobie komendant, było bezstronne poczucie dumy. Fakt, że walka trwała tak długo, dobrze o nich świadczył, zwłaszcza o Jacobie. Broń Kulli powinna była rozprawić się z nim szybko.

Oczywiście ich powodzenie było wykluczone. Usłyszałaby już coś do tej pory. Zamknęła uczucia na klucz i powiedziała sobie, że trzęsie się z zimna. Temperatura spadła do pięciu stopni. Im mniej sprawne stawały się wskutek rosnącego zmęczenia jej reakcje, tym bardziej przesuwała coraz chaotyczniejszy rytm lasera chłodzącego w kierunku zimna. Gorąco oznaczało katastrofę. Zareagowała na zmianę w polu elektromagnetycznym, która groziła nieszczelnością w zakresie dalekiego nadfioletu. Delikatna regulacja sprawiła, że pole uspokoiło się łagodnie i było nadal szczelne.

Laser chłodzący jęczał wsysając ciepło z chromosfery, a potem wyrzucając je w postaci promieni rentgenowskich. Wspinali się pod górę z tragiczną powolnością. Wtedy zadźwięczał alarm. Nie było to ostrzeżenie o zboczeniu z trasy, to krzyczał ginący statek.

Smród stał się nie do wytrzymania! Co gorsza, było lodowato zimno. Ktoś obok dygotał i kaszlał jednocześnie. Jacob mętnie zdał sobie sprawę, że to on sam. Uniósł się w napadzie kaszlu, który zatrząsł całym jego ciałem. Udało mu się wreszcie opanować konwulsje i przez długą chwilę po prostu siedział, zastanawiając się na pół przytomnie, jakim cudem żyje.

Przy samym pokładzie dym zaczął się lekko przerzedzać. Kłęby i pasma płynęły obok Jacoba w kierunku wyjących sprężarek powietrza.

Zdumiewający był już sam fakt, że widział. Podniósł rękę i dotknął lewego oka.

Oko było otwarte i ślepe, ale całe! Przymknął powiekę i obmacał ją trzema palcami. Gałka oczna była tam bez wątpienia, podobnie jak skryty za nią mózg. Ocaliły je gęsty dym oraz wyczerpanie zasobów energetycznych Kulli.

Kulla! Jacob obrócił głowę szukając obcego. Poczuł nadciągającą falę nudności, ale przezwyciężył ją, rozglądając się dookoła.

Przerwa w chmurach dymu odsłoniła leżącą dwa metry dalej białą, wąską rękę. Dym przerzedził się jeszcze bardziej i ukazała się reszta ciała Kulli. Twarz ET była okropnie spalona. Czarne strupy osmalonej pianki zwisały w strzępach z tego, co pozostało z wielkich oczu. Z dużych pęknięć po bokach sączyła się skwiercząca, niebieska ciecz.

Kulla nie żył.

Jacob podczołgał się naprzód. Najpierw musiał sprawdzić, co z LaRoque’em, potem — poszukać Fagina. Tak, właśnie tak trzeba to będzie zrobić. A potem szybko sprowadzić tu kogoś, kto potrafi obsługiwać konsolę komputera… jeżeli jest jeszcze szansa, że da się naprawić szkody spowodowane przez Kullę. LaRoque’a znalazł posuwając się za jękiem. Dziennikarz siedział kilka metrów dalej niż Kulla i trzymał się za głowę. Podniósł załzawiony wzrok. — Ooo… Demwa, to ty? Nie odpowiadaj. Twój głos mógłby mi rozwalić moją biedną, pokiereszowaną głowę.

— Żyjesz, LaRoque?

Dziennikarz kiwnął głową.

— Obaj żyjemy, więc Kulla musi być martwy, co? Przerwał pracę nad nami w połowie, więc możemy tylko żałować, że nie zginęliśmy. Mon Dieu! Wyglądasz jak spaghetti. Ja też? Jednym z niewątpliwych skutków walki było to, że przywróciła dziennikarzowi pociąg do słów.

— Dalej, LaRoque. Pomóż mi wstać. Mamy jeszcze sporo do zrobienia. LaRoque zaczął się podnosić, ale zachwiał się. Ścisnął Jacoba za rękę, żeby nie stracić równowagi. Jacob przełknął łzy bólu. Podtrzymując się wzajemnie i pociągając, wstali w końcu.

Pochodnie musiały się już wypalić, bo pomieszczenie oczyszczało się błyskawicznie. Pasma dymu unosiły się jednak w powietrzu i zasłaniały im widok, kiedy brnęli wokół kopuły.

Raz jeden natknęli się na wiązkę lasera P, cienki, prosty ślad na ich drodze. Nie mogąc ominąć jej górą ani dołem, ruszyli wprost przez nią. Jacob skrzywił się z bólu, kiedy promień odcisnął krwawą pręgę na zewnętrznej stronie jego prawego uda i na wewnętrznej lewego. Szli dalej.

Fagin był nieprzytomny, kiedy go znaleźli. Z jego otworu oddechowego dochodził słaby odgłos, srebrne dzwoneczki brzęczały, ale nie odpowiadał na ich pytania. Gdy spróbowali go poruszyć, okazało się to niemożliwe. Z korzenio-nóg Fagina wysunęły się ostre kleszcze, które wryły się w sprężysty materiał pokładu. Były ich dziesiątki i nie dawały się uwolnić. Jacob miał inne sprawy do załatwienia. Niepewnie poprowadził LaRoque’a dookoła Kantena. Chwiejnym krokiem zaczęli brnąć w stronę włazu w ścianie kopuły. Obok mikrofonu Jacob zatrzymał się, żeby złapać oddech.

— Hel… Helene…

Czekał, ale nikt nie odpowiedział. Słyszał niewyraźnie, jak jego własne słowa odbijają się echem od sklepienia górnej części statku. Więc to nie wina urządzenia. Co się dzieje? — Helene, słuchaj mnie! Kulla nie żyje! Ale… my też jesteśmy pokiereszowani. Zejdź na dół, ty albo Chen, i naprawcie…

Zimne powietrze pędzące z lasera chłodzącego przyprawiło go o napad dreszczy. Nie mógł nic więcej powiedzieć. Z pomocą LaRoque’a przekuśtykał obok wylotu kanału wentylacyjnego i runął na wznoszącą się podłogę pętli grawitacyjnej. Dostał ataku kaszlu, leżąc na boku, żeby ulżyć poparzonym plecom. Kaszel ustał wreszcie, pozostały po nim tylko ból i świszczenie w klatce piersiowej. Odpędził od siebie senność. Odpocząć. Odpocząć tu chwilę, a potem dookoła, na górną połowę. Sprawdzić, co tam się dzieje.

Ramiona i nogi wysyłały do mózgu fale rwącego bólu. Było ich za dużo, a jego umysł był zbyt rozproszony, żeby poradzić sobie ze wszystkimi sygnałami. Czuł, że jedno żebro ma chyba złamane, pewnie od walki z Kullą.

Wszystko to bladło w porównaniu z pulsującym ciężarem lewej strony głowy. Jakby miał tam rozżarzony węgiel.

Podłoga pętli grawitacyjnej była jakaś dziwna. Ciasne, szczelnie zwinięte pole grawitacyjne powinno przyciągać równo całe jego ciało. Zamiast tego kołysało się jak powierzchnia oceanu, marszcząc się pod jego plecami maleńkimi falami ciężaru i lekkości. Coś było najwyraźniej nie w porządku, choć uczucie było nawet przyjemne, jak kołysanka. Miło byłoby się przespać.

— Jacob! Bogu dzięki! — Głos Helene rozlegał się wokół niego, ale brzmiał tak, jakby dobiegał z wielkiej odległości, był wyraźny, przyjazny, ciepły, ale także obojętny. — Nie ma czasu na rozmowy! Wracaj na górę, kochanie! Pola grawitacyjne siadają! Wysyłam Martine, ale… — słychać było brzęk i głos umilkł.

Miło byłoby zobaczyć Helene znowu — pomyślał półprzytomnie. Tym razem sen zaatakował ze zdwojoną siłą. Przez chwilę nie myślał o niczym. Śnił mu się Syzyf, człowiek skazany klątwą bogów na toczenie głazu pod nieskończoną górę. Jacob myślał, że ma sposób na wykpienie się od tego. Wiedział, jak sprawić, żeby góra myślała, że jest płaska, chociaż ciągle wyglądała jak góra. Robił to już przedtem. Tym jednak razem góra rozgniewała się. Pokryta była mrówkami, które wspinały się na niego i gryzły go boleśnie po całym ciele. W jego uchu osa złożyła jaja. W dodatku góra oszukiwała. Miejscami była grząska i nie chciała pozwolić mu iść. Gdzie indziej znowu była śliska, i wówczas jego ciało było zbyt lekkie i ześlizgiwało się. Poza tym góra podnosiła się i opadała z przyprawiającą o mdłości niejednostajnością. Nie pamiętał też, żeby reguły mówiły coś o czołganiu się. Wyglądało jednak na to, że jest ono częścią tego wszystkiego. Przynajmniej pomagało się poruszać. Głaz też był pomocny. Musiał go tylko trochę popychać. Przeważnie czołgał się sam. Było to przyjemne! Jacob wolałby tylko, żeby tak nie jęczał. Głazy nie powinny jęczeć, zwłaszcza nie po francusku. To niesprawiedliwe, że musi tego wysłuchiwać. Kiedy się ocknął, ujrzał załzawionymi oczyma właz. Nie był pewien, który to, ale nie był zbyt zadymiony.

Na zewnątrz, nad pokładem, widział rozpoczynającą się czerń, przezroczystość przechodzącą w czerwoną mgiełkę chromosfery.

Czy to tam, to horyzont? Równo ze Słońcem? Płaska fotosfera rozciągała się z przodu jak pierzasty dywan z karmazynowych i czarnych płomieni. W jej głębinach odbywał się nieustanny ruch. Pulsowała, a włókna na jej powierzchni układały się w podłużne wzory ponad falującymi, jasnymi gejzerami.

Falowanie. Do przodu i w tył, tam i z powrotem — Słońce kołysało się na jego oczach. W przejściu stała Millie Martine z pięścią podniesioną do ust i przerażeniem wymalowanym na twarzy.

Chciał ją pocieszyć. Wszystko było w porządku. I tak już miało być od tej pory. Pan Hyde nie żyje, prawda? Jacob pamiętał, że widział go gdzieś w gruzach jego zamku. Twarz miał spaloną, stracił oczy i śmierdział okropnie.

Wtedy coś sięgnęło i chwyciło go. „W dół” oznaczało teraz w stronę włazu. W połowie drogi wznosił się stromy pagórek. Jacob rzucił się naprzód. Nie pamiętał później, jak runął z hukiem zaraz za wyjściem.

Загрузка...