Cudownie jest ujrzeć
przez szpary w oknie z papieru
Galaktykę.
Abatsoglou, członek Komisji: — Jest zatem prawdą stwierdzenie, że wszystkie systemy zaprojektowane na podstawie Biblioteki ostatecznie zawiodły? Doktor Kepler: — Tak, proszę pana. Każdy z nich popsuł się i pod koniec nie było z nich żadnego pożytku. Do ostatka pracowały już tylko te mechanizmy, które zostały zaprojektowane na Ziemi przez ziemskich pracowników. Chciałbym dodać, że kiedy urządzenia te konstruowano, Pil Bubbakub i wielu innych określali je jako zbyteczne i nieprzydatne.
A.: — Nie sugeruje pan chyba, że Bubbakub z góry wiedział…
K.: — Nie, oczywiście że nie. Na swój własny sposób był równie naiwny jak my wszyscy. Jego sprzeciw oparty był wyłącznie na estetyce. Nie chciał, żeby galaktyczne systemy kompresji czasu i kontroli grawitacji wpakowano do ceramicznej skorupy i połączono z archaicznym układem chłodzącym.
Pola lustrzane i laser chłodzący oparto na prawach fizyki znanych ludziom jeszcze w dwudziestym wieku. Naturalnie Bubbakub sprzeciwiał się naszym „zabobonnym” naleganiom, żeby to na nich oparła się konstrukcja statku, nie tylko dlatego, że przy systemach Galaktów były właściwie zbędne, ale także dlatego, że uważał ziemską naukę sprzed Kontaktu za żałosną zbieraninę półprawd i guseł. A.: — Jednak te „gusła” działały, kiedy zawiodły nowinki. K.: — Szczerze powiedziawszy, panie Abatsoglou, muszę przyznać, że był to szczęśliwy traf. Sabotażysta sądził, że to i tak nie ma żadnego znaczenia, więc nie próbował ich w ogóle niszczyć. Nie dano mu sposobności do naprawienia tego błędu. Montes, członek Komisji: — Jednej rzeczy nie rozumiem, doktorze Kepler. I pewien jestem, że niektórzy z moich kolegów podzielają moją wątpliwość. Rozumiem, że kapitan heliostatku posłużyła się laserem chłodzącym, żeby wydostać się z chromosfery. Ale żeby to zrobić, musiała mknąć z przyspieszeniem większym niż grawitacja na powierzchni Słońca! Mogli sobie z tym radzić, dopóki trzymały wewnętrzne pola grawitacyjne, ale co się stało, kiedy te pola zawiodły? Czy nie powinni natychmiast dostać się pod działanie siły, która zmiażdżyłaby ich na plasterek?
K.: — Nie natychmiast. Pola wewnętrzne rozpadały się etapami: najpierw te najlepiej dostrojone, podtrzymujące tunel pętli grawitacyjnej wiodący do półkuli z aparaturą, czyli na „odwrotną stronę”, potem automatyczna regulacja turbulencyjna, a w końcu nastąpił stopniowy zanik pola głównego, które równoważyło wewnątrz statku przyciąganie Słońca. Nim zawiodło to ostatnie pole, osiągnęli już niższą warstwę korony, więc kiedy do tego wreszcie doszło, kapitan deSilva była przygotowana.
Wiedziała, że po tym, jak zawiodła kompensacja wewnętrzna, pionowe wychodzenie byłoby samobójstwem, a mimo to i tak brała pod uwagę tę możliwość — chciała dostarczyć nam swój raport. Alternatywa była taka, żeby pozwolić statkowi opadać, hamując tylko tyle, by załoga dostała około trzech g.
Na szczęście istnieje sposób na wydostanie się z leja grawitacyjnego, do którego się spada. Helene spróbowała mianowicie hiperbolicznej orbity ucieczki. Statek więc opadał, a prawie cały odrzut lasera szedł na nadanie mu prędkości stycznej. W rezultacie powtórzyła plan rozważany na całe dziesięciolecia przed Kontaktem — płytka orbita, wykorzystanie laserów do napędu i chłodzenia oraz pola elektromagnetyczne jako osłona. Tyle tylko, że nurkowanie było nie zamierzone. I wcale nie było płytkie. A.: — Jak blisko podeszli?
K.: — No cóż, przypomina pan sobie, że w całym tym zamieszaniu spadali już przedtem dwa razy: raz, kiedy siadł napęd grawitacyjny, i ponownie, gdy Solariowcy upuścili statek. Podczas tego trzeciego upadku podeszli do fotosfery bliżej niż przy poprzednich okazjach.
Dosłownie prześlizgnęli się po jej powierzchni.
A.: — A co z turbulencjami, panie doktorze!? Dlaczego statek nie został zgnieciony, skoro nie miał wewnętrznej grawitacji ani kompresji czasu?
K.: — Dzięki temu nie planowanemu nurkowaniu poznaliśmy o wiele lepiej heliofizykę. Przynajmniej tym razem chromosfera była znacznie spokojniejsza, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać… to znaczy — ktokolwiek z wyjątkiem kilku moich szanownych kolegów, którym winien jestem gorące przeprosiny. Uważam jednak, że najistotniejszym czynnikiem było pilotowanie statku. Mówiąc po prostu, Helene dokonała niemożliwego. Specjaliści z TAASF badają teraz czarną skrzynkę. Ich radość z powodu taśm mąci tylko żal, że nie mogą obdarować Helene medalem.
Generał Wade: — Owszem, stan załogi był dla zespołu ratunkowego TAASF przyczyną wielkiego zmartwienia. Statek wyglądał jak odwrót Napoleona spod Moskwy! Skoro nikt żywy nie mógł powiedzieć nam, co się stało, rozumiecie państwo niepewność, jaka towarzyszyła nam do chwili odtworzenia taśm.
Ngyuen, członek Komisji: — Mogę to sobie wyobrazić. Nieczęsto zdarza się dostać z piekła cały ładunek śnieżek. Panie doktorze, czy możemy przyjąć, że dowódca statku z oczywistych powodów przestawiła system pompowania ciepła na chłodzenie? K.: — Mówiąc najzupełniej otwarcie, proszę pana, nie sądzę, żebyśmy mogli to założyć.
Myślę, że jej zamiarem było raczej schłodzenie wnętrza po to, żeby mogły przetrwać zapisy. Gdyby laser chłodzący wychylił się zbytnio w drugą stronę, usmażyłyby się. Uważam, że jedynym jej celem była ochrona tych taśm. Prawdopodobnie spodziewała się, że po wydostaniu się ze Słońca będzie miała konsystencję taką mniej więcej, jak dżem truskawkowy. Nie sądzę, żeby myślała w ogóle o biologicznych skutkach zamarzania. Widzicie państwo, Helene była właściwie nieświadoma wielu rzeczy. W swojej dziedzinie była na bieżąco, ale myślę, że nie wiedziała o postępach w kriochirurgii, które dokonały się od jej czasów. Przypuszczam, że będzie bardzo zdziwiona, kiedy obudzi się za rok. Inni uznają to pewnie za zwyczajny cud. Z wyjątkiem pana Demwy, oczywiście. Nie sądzę, żeby coś mogło go zdziwić… ani żeby uważał swój powrót do życia za cudowny. Ten człowiek jest niezniszczalny. I chociaż jego świadomość wędruje teraz po mroźnych snach, myślę, że wie o tym.
Wiosną wieloryby znowu ruszają na północ.
Wielu z siwych garbów, które kładły się na spienionych falach w oddali, nie było jeszcze na świecie, kiedy ostami raz stał na brzegu i patrzył na migrację kalifornijską. Ciekawe, czy któryś z siwych wielorybów śpiewa jeszcze Balladę o „Jacobie i Sfinksie”. Pewnie nie. Siwki i tak nigdy nie ceniły jej najwyżej. Pieśń była zbyt mało istotna, za bardzo… dorszowata, jak na ich stateczny temperament. Z Siwków były zadowolone z siebie snoby, ale i tak je kochał.
Powietrze ryczało hukiem łamaczy wgryzających się w skały u jego stóp. Mokre od morskiej wody powietrze napełniało jego płuca tym paradoksalnym uczuciem jednoczesnej sytości i głodu, którego inni doznają oddychając głęboko w piekarni. Pulsowanie oceanu niosło ze sobą spokój i nadzieję, że przypływ zawsze zmyje zmiany. W szpitalu w Santa Barbara dali mu fotel, Jacob wolał jednak laskę. Trudniej mu było się poruszać, ale ćwiczenia miały skrócić okres rekonwalescencji. Trzy miesiące po przebudzeniu w antyseptycznej fabryce organów pragnął desperacko stanąć na własnych nogach i doświadczyć czegoś, co było przyjemnie i naturalnie nieprzyzwoite. Na przykład sposób mówienia Helene. To naprawdę bezsensowne, żeby ktoś urodzony w pełni rozkwitu starej Biurokracji miał tak niewyparzony język, że czerwieni się Obywatel Konfederacji. Kiedy jednak Helene czuła, że jest pomiędzy przyjaciółmi, jej sposób mówienia robił wielkie wrażenie, a słownictwo zdumiewało. Powiedziała kiedyś, że wynika to z wychowania na satelicie energetycznym. Potem uśmiechnęła się i odmówiła wszelkich dalszych wyjaśnień, dopóki nie odwzajemni się działaniem, do którego, jak wiedziała, nie był jeszcze gotowy. Tak jakby ona była!
Jeszcze tylko miesiąc, zanim lekarze odstawią im leki blokujące hormony. Najpierw jednak musi odnowić się zasadnicza większość komórek. Potem kolejny miesiąc i pozwolą im na loty kosmiczne, gdzie procedury są najsurowsze. A ona jeszcze upierała się, żeby wziąć zaczytany egzemplarz NASA Sutra, zastanawiając się złośliwie, czy starczy mu energii! Cóż, lekarze powiedzieli, że porażka pomaga w powrocie do zdrowia. Wzmaga wolę powrotu do normalności, czy inna taka bzdura.
Jeśli Helene nie przestanie mu dokuczać, wszyscy się jeszcze zdziwią! Zresztą, Jacob i tak nie wierzył w harmonogramy.
Ifni! Ta woda wygląda wspaniale! Zimna i przyjemna. Musi być jakiś sposób, żeby zmusić nerwy do szybszego wzrostu! Coś, co pomaga nawet bardziej od autosugestii. Odwrócił się od skał i powoli wrócił na patio długiego, zbudowanego bez żadnego planu domu. Zamaszyście pomagał sobie laską, może nawet bardziej, niż było to konieczne, ciesząc się w duchu z efektu dramatycznego. Dzięki temu bycie chorym stawało się odrobinę mniej nieprzyjemne.
Wuj James flirtował jak zwykle z Helene. A ona bezwstydnie go do tego zachęcała.
Służy to staremu sukinsynowi — pomyślał — i to po całym zamieszaniu, jakiego narobił. — Mój chłopcze — wuj James wyciągnął w górę ręce — właśnie mieliśmy zacząć cię szukać, słowo daję.
— Nie pali się, Jim — Jacob uśmiechnął się leniwie. — Jestem pewien, że nasz gwiezdny podróżnik miał do opowiedzenia mnóstwo interesujących historii. Opowiedziałaś mu tę o czarnej dziurze, kochanie?
Helene uśmiechnęła się złośliwie i zrobiła ukradkiem pewien gest. — No wiesz, Jake, sam mi mówiłeś, żebym tego nie robiła. Ale skoro uważasz, że twój wuj chciałby ją usłyszeć…
Jacob potrząsnął głową. Sam sobie da radę z wujem. Helene mogłaby zrobić się trochę nieprzyjemna.
Pani deSilva była wspaniałym pilotem, a w ciągu ostatnich kilku tygodni okazała się także współspiskowcem z dużą wyobraźnią. Jednak ich relacje osobiste przyprawiały Jacoba o zawrót głowy. Miała… potężną osobowość.
Kiedy po przebudzeniu dowiedziała się, że Calypso już dokonała Skoku, zaangażowała się do ekipy projektującej nowego Vesariusa II. Zrobiła to dlatego, jak bezczelnie oznajmiła, żeby poddać Jacoba Demwę trzyletniemu kursowi warunkowania metodą Pawłowa. Przy końcu tego okresu klasnęłaby, a wówczas on rzekomo miał się zdecydować na zostanie Skoczkiem.
Jacob miał pewne zastrzeżenia, ale było już jasne, że Helene deSilva ma całkowitą władzę nad jego śliniankami.
Jeszcze nigdy nie widział wuja Jamesa tak zdenerwowanego. Ten niewzruszony zazwyczaj polityk najwyraźniej czuł się nieswojo. Zniknął gdzieś zawadiacki urok irlandzkiej krwi Alvarezów. Siwa głowa kiwała się nerwowo, a zielone oczy wyglądały nienaturalnie ponuro.
— Hm, Jacob, mój chłopcze. Przybyli nasi goście. Czekają w gabinecie; Christien jest z nimi. Mam nadzieję, że wykażesz w tej kwestii rozsądek. Naprawdę nie było powodu, żeby zapraszać tego człowieka z rządu. Mogliśmy załatwić to sami. W moim przekonaniu… — Wujku, proszę — Jacob podniósł rękę. — Już to przerabialiśmy. Ta sprawa musi być rozstrzygnięta raz na zawsze. Jeśli odmówisz skorzystania z pomocy ludzi z Rejestracji Tajemnic, będę musiał po prostu zwołać radę rodzinną i im przedstawić tę sprawę! Znasz wuja Jeremy’ego — najprawdopodobniej będzie za tym, żeby wszystko ogłosić publicznie. Reakcje prasy byłyby przychylne, to prawda, ale Wydział Postępowań Jawnych miałby przypadek do ścigania, a ty dostałbyś pięć lat z małą szpilką w krzyżu robiącą „pii… pii… pii” — Jacob oparł się na ramieniu Helene, bardziej dla dotyku niż podparcia, i mignął dłońmi przed oczyma wuja Jamesa. Przy każdym pii arystokratyczna twarz starszego mężczyzny bladła odrobinę. Helene zaczęła chichotać, a potem zakrztusiła się czkawką. — Przepraszam — powiedziała z przesadną skromnością.
— Bez ironii — rzucił Jacob. Uszczypnął ją i ponownie wsparł się na lasce. Gabinet nie był tak imponujący jak ten w pałacu Alvarezów w Caracas, ale ten dom był w Kalifornii. To rekompensowało wiele. Jacob miał nadzieję, że po dzisiejszym dniu będą się z wujem ciągle do siebie odzywać.
Sztukateria na ścianach i imitacje belek stropowych podkreślały hiszpański wygląd pomieszczenia. Pomiędzy półkami na książki wyeksponowane były szafki zawierające kolekcję wydawnictw drugiego obiegu z okresu Biurokracji, którą szczycił się James.
Na gzymsie kominka wyryta była inskrypcja:
LUD ZJEDNOCZONY JEST NIEPOKONANY.
Fagin wyśpiewał gorące powitanie. Jacob ukłonił się i rozpoczął długą ceremonię oficjalnego przywitania tylko po to, żeby zrobić przyjemność Kantenowi. Fagin odwiedzał go regularnie w szpitalu. Początkowo było im trudno dojść do porozumienia, bo każdy uważał, że ma wobec drugiego ogromny dług. Ostatecznie zgodzili się, że się nie zgadzają. Kiedy ludzie z zespołu ratunkowego TAASF dostali się na statek, który pędził przed siebie po wspomaganej przez laser orbicie hiperbolicznej, zaskoczył ich widok zamarzniętej ludzkiej załogi. Nie bardzo wiedzieli, co zrobić ze zmasakrowanym ciałem Pringa na odwrotnej stronie. Najbardziej jednak zdumiał ich Fagin, wiszący do góry nogami, uczepiony małymi, ostrymi kolcami wystającymi z korzenio-nóg, obok lasera, który ciągle pracował pełną mocą. Zimno nie rozerwało jednej czwartej jego komórek, jak to się stało u ludzi, i wyglądało na to, że wyszedł z szalonego lotu przez fotosferę bez szwanku. Na przekór samemu sobie, Fagin z Instytutu Postępu — wieczny obserwator i manipulant — stał się wyjątkową osobistością. Był prawdopodobnie jedynym w ogóle żywym sofontem, który mógł opisać jak to jest, kiedy leci się do góry nogami przez gęsty, nieprzenikniony ogień fotosfery. Miał wreszcie własną historię, którą mógł opowiadać. Musiało być to dla niego przykre. Nikt nie wierzył ani jednemu jego słowu, dopóki nie odtworzono taśm Helene.
Jacob powiedział „cześć” Pierre’owi LaRoque. Od czasu, gdy się ostatnio widzieli, dziennikarz odzyskał dawne rumieńce, nie mówiąc już o apetycie. Pożerał teraz łapczywie przystawki Christien. Nadal przykuty do fotela, uśmiechnął się i skinął w milczeniu głową Jacobowi i Helene. Jacob podejrzewał, że dziennikarz ma pełne usta i dlatego nie może mówić.
— Han Nielsen, do pańskich usług, panie Demwa. Już na podstawie samych tylko doniesień prasowych dumny jestem z poznania pana. Oczywiście Rejestracja Tajemnic wie wszystko, co wie rząd, jestem więc podwójnie poruszony. Rozumiem jednak, iż zaprosił nas pan do zajęcia się sprawą, o której rząd nie powinien wiedzieć? Jacob i Helene usiedli na kanapie pod drugiej stronie pokoju, plecami do okna wychodzącego na ocean.
— Owszem, to prawda, panie Nielsen. W rzeczywistości są nawet dwie sprawy.
Chcielibyśmy ubiegać się o klauzulę tajności i o orzeczenie Rady Terrageńskiej. — Musi pan sobie zapewne zdawać sprawę, że rada w tej chwili zaledwie raczkuje — Nielsen zmarszczył brwi. — Delegaci wyznaczeni przez kolonie jeszcze nawet nie przybyli! B… urzędnicy państwowi Konfederacji (w ostatniej chwili powstrzymał się przed wypowiedzeniem paskudnego słowa „biurokraci”) bardzo nieprzychylnie odnoszą się do pomysłu, żeby ponadprawna Rejestracja Tajemnic stawiała uczciwość wyżej niż prawo. Rada Terrageńska jest jeszcze mniej popularna.
— Mimo dowodów, że jest to jedyny sposób na uporanie się z kryzysem, który przeżywamy od czasów Kontaktu? — spytała Helene.
— Mimo to, Federalni pogodzili się z faktem, że Rada przejmie w końcu jurysdykcję nad sprawami międzygwiezdnymi i międzygatunkowymi, ale wcale im się to nie podoba, więc co rusz grają na zwłokę.
— Ale o to właśnie chodzi — włączył się Jacob. — Kryzys był poważny jeszcze przed awanturą na Merkurym, na tyle poważny, żeby wymusić utworzenie Rady. Można było sobie jednak z nim poradzić. Słoneczny Nurek prawdopodobnie to zmienił. — Wiem — Nielsen miał ponurą minę.
— Naprawdę? — Jacob oparł ręce na kolanach i pochylił się. — Widział pan raport Fagina o prawdopodobnej reakcji Pilan na ujawnienie merkuriańskich sprawek Bubbakuba. A przecież ten raport powstał na długo przed tym, zanim wyszła na jaw cała afera z Kullą! — A Konfederacja wie o wszystkim — Nielsen skrzywił się. — O poczynaniach Kulli, jego dziwacznej apologii, słowem o wszystkim, co było w kapsule. — No cóż — westchnął Jacob — w końcu to oni są rządem. To oni prowadzą politykę zagraniczną. Poza tym Helene w żaden sposób nie mogła wiedzieć, że uda nam się przeżyć cały ten pasztet tam, na dole. Nagrała więc wszystko.
— Nigdy bym sama na to nie wpadła — włączyła się Helene, dopóki Fagin mi nie wyjaśnił, że może lepiej byłoby, gdyby Federalni nie poznali nigdy prawdy, i że może to Rada Terrageńska bardziej nadaje się do zajęcia się tym bałaganem. — Bardziej się nadaje… — może i tak, ale czego po nas, po Radzie, oczekujecie? Potrzeba lat, żeby zbudować uznanie i uzyskać legitymację prawną. Dlaczego mieliby to wszystko zaryzykować, interweniując w tę sytuację?
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Potem Nielsen wzruszył ramionami, wyciągnął z walizki mały rejestrator w kształcie rurki i umieścił go na środku pokoju, na podłodze. — Rejestracja Tajemnic obejmuje tę rozmowę klauzulą tajności. Proszę zacząć, doktor deSilva.
Helene zaczęła wyliczać punkty na palcach.
— Po pierwsze, wiemy, że Bubbakub popełnił zbrodnię w oczach zarówno Instytutu Biblioteki, jak i swojej własnej rasy, fałszując raport Biblioteki i dokonując oszustwa na Słonecznym Nurku, mianowicie utrzymując, że porozumiewa się z Solariowcami, i wykorzystując „pamiątkę po Letanich”, żeby chronić nas przed ich rzekomym gniewem. Sądzimy, że wiemy, dlaczego to zrobił. Bubbakub był zdeprymowany tym, że Bibliotece nie udało się dostarczyć informacji o Słonecznych Duchach. Chciał także przytrzeć nosa „szczenięcej” rasie i wykazać jej niższość. Według tradycji galaktycznej sytuacja ta rozwiązałaby się, gdyby Pilanie i Biblioteka przekupili Ziemię, żeby trzymała „gębę na kłódkę”. Konfederacja mogłaby sama wybrać nagrodę, z paroma może obwarowaniami, jednakże ludzkość musiałaby w przyszłości stawić czoło nienawiści Pilan, jako że zraniona została ich duma. Mogliby zwiększyć jeszcze swoje wysiłki zmierzające do odebrania naszym podopiecznym, szympansom i delfinom, warunkowego statusu sofontów. Mówi się o zepchnięciu ludzkości do pozycji jakichś „adoptowanych” podopiecznych, żeby „poprowadzić nas przez trudny okres przejściowy”. Czy jak na razie dobrze streściłam sytuację?
— W porządku — Jacob skinął głową. — Z wyjątkiem tego, że pominęłaś moją głupotę. Na Merkurym oskarżyłem Bubbakuba publicznie! Nikt nie brał poważnie tego zobowiązania do dwuletniego milczenia, które podpisaliśmy, a Federalni zbyt długo czekali z objęciem tego przypadku embargiem. Do tej pory całą historię zna pewnie z pół ramienia spirali. Oznacza to, że straciliśmy wszelkie atuty, które mogłyby nam pomóc szantażować Pilan. Nie zawahają się ani przez moment w staraniach o „adoptowanie” nas, a „odszkodowanie” za zbrodnię Bubbakuba wykorzystają jako pretekst, żeby zmusić nas do przyjęcia wszelkiej pomocy, jakiej tylko nie chcemy — skinął na Helene, żeby kontynuowała. — Punkt numer dwa. Wiemy teraz, że przyczyną fiaska był Kulla. Pring najwyraźniej nie chciał, żeby ludzkość odkryła sprawki Bubbakuba. Zamierzał natomiast przeprowadzić własny plan szantażu. Zjednując sobie przyjaźń Jeffreya, spowodował wreszcie, że szympans próbował go „wyzwolić”, co doprowadziło Bubbakuba do wściekłości. Późniejsza śmierć Jeffreya wprowadziła do Słonecznego Nurka takie zamieszanie, że Bubbakub miał podstawy sądzić, iż cokolwiek zrobi, będzie przyjęte za dobrą monetę. Możliwe, że wyraźne pogorszenie się stanu umysłowego Dwayne’a Keplera stanowiło część kampanii prowadzonej przez Kullę metodą „psychozy spojrzenia”. Najistotniejszym elementem planu Pringa było oszustwo z człekokształtnymi Duchami. Jego wykonanie było znakomite, wszyscy dali się nabrać. Przy takich talentach Pringów nietrudno zrozumieć, dlaczego uważają, że mogą wystąpić do Pilan o niepodległość. To jedna z najbardziej podstępnych ras, z jakimi się zetknęłam i o jakich słyszałam.
— Ale skoro Pilanie byli opiekunami Pringów — zaprotestował James — i skoro wspomagali przodków Kulli od poziomu prawie zwierząt, to dlaczego Bubbakub nie zdawał sobie sprawy z możliwości, że Duchy są oszustwem Kulli? — Jeśli wolno mi wygłosić komentarz dotyczący tej kwestii — wyśpiewał Fagin — Pringom pozwolono na wybranie asystenta, który miał towarzyszyć Bubbakubowi. Mój instytut jest w posiadaniu niezależnych informacji, iż Kulla był na jednej z przekształconych przez nich planet dość ważną postacią w pewnym artystycznym przedsięwzięciu, którego aż do tej pory nie było nam dane oglądać. Skrytość Pringów w tej materii przypisywaliśmy zwyczajom odziedziczonym po Pilanach. Teraz wszakże możemy przypuścić, że i sami Pilanie nie wiedzieli o tej sztuce. Deprecjonując wysiłki swoich podopiecznych, w błogim poczuciu własnej wyższości, Pilanie musieli bezwiednie im dopomagać. — A tą formą sztuki jest…?
— Musi nią być, jak wynika logicznie, projekcja holograficzna. Możliwe, iż Pringowie eksperymentowali nad tym przez większość ze stu tysięcy lat swej rozumności, w tajemnicy przed swoimi opiekunami. Zdumiewa mnie poświęcenie, jakiego wymagało utrzymanie tajemnicy przez tak długi czas.
Nielsen cicho gwizdnął.
— Muszą straszliwie chcieć się uwolnić! Ale chociaż przesłuchałem wszystkie taśmy, ciągle nie rozumiem, dlaczego Kulla odstawiał te kawały ze Słonecznym Nurkiem! Jak oszustwo z człekokształtnymi Duchami, śmierć Jeffreya albo ujawnienie błędów Bubbakuba mogło w ogóle pomóc Pringom?
Helene rzuciła szybkie spojrzenie na Jacoba, a ten kiwnął głową.
— To jeszcze twoja kolej, Helene. Większości się domyśliłaś.
DeSilva wzięła głęboki oddech.
— Widzi pan, Kulla nie chciał nigdy, żeby Bubbakub został zdemaskowany na Merkurym. Pozwolił, żeby jego szef złapał się w sidła własnych kłamstw i afery z „pamiątką po Letanich”, ale oczekiwał, że wszyscy uwierzą Bubbakubowi, przynajmniej tutaj. Gdyby jego plan się powiódł, przedstawiłby Instytutowi Biblioteki dwa wnioski: jeden, że Bubbakub jest głupcem i kłamcą, którego przed kompromitacją ocaliła tylko szybka orientacja jego asystenta; i drugi, że ludzie są stadem nieszkodliwych idiotów i nie powinno się na nich zwracać uwagi. Najpierw omówię drugi punkt. Już na pierwszy rzut oka jest oczywiste, że nikt tam nie uwierzyłby w tę historię z człekopodobnymi Duchami fruwającymi w gwieździe, zwłaszcza że Biblioteka nie wspomina o nich ani słowem! Wyobraźcie sobie, jak zareagowałaby Galaktyka na opowieść o stworzeniach z plazmy, które „potrząsają pięściami” i w cudowny sposób unikają zrobienia im zdjęć, tak że nie można zdobyć żadnego dowodu na ich istnienie! Po usłyszeniu tego większość obserwatorów nie zadałaby sobie nawet trudu, żeby zbadać dowody, które rzeczywiście posiadamy, to znaczy taśm z toroidami i z prawdziwymi Solariowcami! Galaktyka patrzy przeważnie na ziemskie „badania” z lekceważącym pobłażaniem. Najwyraźniej Kulla pragnął, żeby Słonecznego Nurka wyśmiano, nawet nas nie wysłuchawszy.
Siedzący po drugiej stronie pokoju Pierre LaRoque zaczerwienił się. Nikt nie wspomniał o uwagach na temat „ziemskich badań”, jakie on sam czynił ponad rok temu. — Sam Kulla wyjaśnił krótko, kiedy próbował nas wszystkich zabić, że sfabrykował duchy dla naszego własnego dobra. Gdybyśmy wyszli na głupców, ogłoszenie życia na Słońcu nie byłoby wielką sensacją. A po jakimś czasie, który spędzilibyśmy prowadząc ciche badania i nadrabiając zaległości, to samo odkrycie przysporzyłoby ludzkości o wiele większej reklamy. — W tym może być sporo racji — zmarszczył brwi Nielsen.
Helene wzruszyła ramionami.
— Teraz jest już za późno. Tak czy owak wygląda na to, jak powiedziałam, że Kulla zamierzał donieść Bibliotece i Soranom, że ludzie są nieszkodliwymi idiotami oraz, co ważniejsze, że Bubbakub też uczestniczył w tym idiotyzmie, wierząc w Duchy i kłamiąc na podstawie tej wiary! Kancie Faginie, czy to jest rzetelne podsumowanie tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej? — Helene odwróciła się do obcego. — Z całą pewnością — zagwizdał cicho Kanten. — Ufając klauzuli tajności Rejestracji Tajemnic, chciałbym poufnie oznajmić, że mój Instytut otrzymał informacje dotyczące działań Pringów i Pilan, które nabierają sensu w świetle tego, o czym się właśnie dowiedzieliśmy. Pringowie zaangażowali się najwyraźniej w kampanię mającą zdyskredytować Pilan. Tu kryje się niebezpieczeństwo, ale i szansa dla ludzkości. Szansa polega na tym, że gdyby wasza Konfederacja przedstawiła Pilanom dowody zdrady Kulli, Pilanie mogliby wykazać, jak ich oszukiwano. Wówczas Soranie wystąpiliby przeciwko Pringom i rasa Kulli zostałaby przyparta do muru, nie mogąc znaleźć obrońcy. Być może obniżono by im status, zlikwidowano kolonie, „zredukowano” populację. — Czyniąc to, ludzkość mogłaby zyskać natychmiast nagrodę, ale w długiej perspektywie nie przyczyniłoby się to do zmiany wrogości Pilan. Ich psychika jest inna. Mogliby zawiesić swoje próby „adoptowania” ludzkości. Mogliby zechcieć zrezygnować z obwarowań w odszkodowaniach, które będą próbowali wymusić przy płaceniu za zbrodnię Bubbakuba, ale na dłuższą metę nie zyskacie w ten sposób ich przyjaźni. Dług zaciągnięty u ludzkości wzmocni tylko ich nienawiść.
— Dochodzi do tego fakt, że wiele z bardziej „tolerancyjnych” ras, na których protekcji ludzkość mogła do tej pory polegać, nie byłoby uszczęśliwionych tym, że dostarczacie Pilanom casus belli do następnej świętej wojny. Tymbrymczycy wycofaliby pewnie konsulat z Luny.
— W końcu pozostają względy etyczne. Zbyt dużo czasu zajęłoby mi omówienie wszystkich powodów. Niektórych z nich zapewne byście nie zrozumieli. W każdym razie Instytutowi Postępu zależy na tym, żeby Pringów nie wyniszczono. Są zbyt młodzi i impulsywni, prawie tak jak ludzie. Rokują jednak wielkie nadzieje. Byłoby straszną tragedią, gdyby cały gatunek miał cierpieć okrutne prześladowania dlatego tylko, że kilku jego członków wplątało się w intrygę mającą zakończyć sto tysiącleci poddaństwa. Z tych właśnie przyczyn zalecałbym objęcie przestępstw Kulli klauzulą tajności. Pogłoski oczywiście wkrótce się rozejdą, ale Soranie będą się odnosić z rezerwą do plotek rozgłaszanych przez takich jak ludzie — przez otwarte okno wpadł powiew i dzwoneczki Fagina zadźwięczały cichutko.
Nielsen wpatrywał się w podłogę.
— Nic dziwnego, że Kulla usiłował zabić siebie i wszystkich innych na pokładzie, kiedy Jacob go rozszyfrował! Jeśli Pilanie dostaną oficjalne świadectwo poczynań Kulli, los Pringów będzie przesądzony.
— Jak pan sądzi, co zrobi Konfederacja? — spytał Jacob.
— Co zrobi? — tamten zaśmiał się ponuro. — No, jak to co: na kolanach przyniosą Pilanom dowody, to jasne. Iti! To przecież szansa na powstrzymanie ich przed „obdarowaniem” nas kompletną, regionalną Filią Biblioteki wraz z dziesięcioma tysiącami fachowców, żeby ją obsadzić swoim personelem! To szansa na powstrzymanie ich przed obdarowaniem nas nowoczesnymi statkami, których konstrukcji żaden ziemski inżynier nie będzie w stanie pojąć i których żadna ludzka załoga nie będzie mogła obsługiwać bez „doradców”. To by też odsunęło te przeklęte „procedury adopcji” na nie wiadomo jak długo! — rozłożył ręce. — A jest absolutnie jasne, że Konfederacja nie będzie narażać głowy dla rasy sofonta, który zabił jednego z naszych podopiecznych, prawie że zrujnował nasz najbardziej pokazowy program i próbował zrobić z ludzi idiotów wobec wszystkich mieszkańców Galaktyki! I kiedy się nad tym dobrze zastanowić, to czy można ich winić?
Wuj James odchrząknął, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— Możemy spróbować objąć cały ten epizod klauzulą tajności — zasugerował. — Posiadam niejakie wpływy w pewnych kręgach. Gdybym się wstawił… — Nie możesz się wstawić, Jim — wtrącił się Jacob. — Jesteś w tej rozróbie uczestnikiem, choć na niewielką skalę. Jeśli spróbujesz się zaangażować, prawda ostatecznie wyjdzie na jaw.
— A jaka to prawda? — spytał Nielsen.
Jacob rzucił krzywe spojrzenie najpierw na wuja, a potem na LaRoque’a. Francuz z najwyższym spokojem zaczął zajadać kolejną porcję przystawek. — Ci dwaj — wyjaśnił Jacob — są częścią intrygi, której celem jest złamanie Prawa Nadzoru. Taki jest drugi powód, dla którego pana tu zaprosiłem. Trzeba będzie coś zrobić, a lepiej zacząć od Rejestracji Tajemnic niż od pójścia na policję. Na wzmiankę o policji LaRoque przerwał jedzenie maleńkiej kanapki. Przyjrzał się jej, po czym odłożył ją z powrotem.
— Co to za intryga? — spytał Nielsen.
— Towarzystwo złożone z Nadzorowanych i pewnych sympatyzujących z nimi Obywateli, zajmujące się w konspiracji budową statków kosmicznych… statków z załogami złożonymi z Nadzorowanych.
— Co? — Nielsen aż się wyprostował.
— LaRoque odpowiada za ich program szkolenia astronautycznego. Jest także ich głównym szpiegiem. Próbował zmierzyć układ kalibracyjny generatora grawitacyjnego heliostatku. Mam taśmy, które mogą tego dowieść.
— Ale dlaczego mieliby robić coś takiego?
— Jak to, dlaczego? Trudno sobie wyobrazić bardziej symboliczny protest. Gdybym ja był Nadzorowanym, na pewno wziąłbym w tym udział. Jestem sympatykiem, ani trochę nie podoba mi się Prawo Nadzoru, ale jestem także realistą. Obecnie zrobiono z Nadzorowanych pariasów. Ich problemy psychologiczne są jak piętno, które nigdy ich nie opuszcza. Zachowują się bardzo po ludzku: zbierają się, żeby wspólnie nienawidzić oswojonego i posłusznego społeczeństwa dookoła nich. Mówią: „Wy, Obywatele, myślicie, że jestem brutalny, no to dobrze, do cholery, będę brutalny!” Większość Nadzorowanych nie skrzywdziłaby nigdy nikogo, cokolwiek by mówiły wyniki ich testów. Ale kiedy stawia się ich wobec stereotypu, stają się tacy, za jakich się ich uważa! — Może to prawda, a może i nie — odparł Nielsen. — Ale biorąc pod uwagę określoną sytuację, gdyby Nadzorowani zdobyli dostęp do kosmosu… — Ma pan oczywiście rację — Jacob westchnął. — Nie można do tego dopuścić. Jeszcze nie teraz. Z drugiej strony nie możemy też pozwolić Federalnym na rozpętanie z tego powodu społecznej histerii. To by tylko pogorszyło sprawę, a w przyszłości zaowocowało jakąś poważniejszą rebelią.
— Nie chce pan chyba sugerować, żeby Rada Terrageńska mieszała się do Prawa Nadzoru, co? — Nielsen wyraźnie się zaniepokoił. — Przecież to byłoby samobójstwo! Społeczeństwo nigdy by tego nie poparło!
— To prawda, nigdy — Jacob uśmiechnął się smutno. — Nawet wuj James musi to przyznać. Dzisiejsi Obywatele nie wezmą nawet pod uwagę zmiany statusu Nadzorowanych, a w obecnej sytuacji Rada nie ma żadnej władzy. Ale jaki jest zakres działań Rady? Tymczasem administruje ona koloniami poza Układem Słonecznym. Docelowo ma przejąć zwierzchnictwo nad wszystkimi sprawami międzygwiezdnymi. I tutaj właśnie może wtrącić się do Prawa Nadzoru, przynajmniej symbolicznie, nie zakłócając nikomu spokoju ducha. — Nie rozumiem, o co panu chodzi.
— No cóż, przypuszczam, że nie czytał pan Aldousa Huxleya, prawda? Nie? Kiedy Helene była mała, jego utwory były jeszcze popularne, a gdy byłem chłopcem, ode mnie i moich kuzynów… wymagano lektury niektórych z nich. Czasem były diabelnie trudne z powodu dziwnych odniesień historycznych, ale warte czytania ze względu na niewiarygodną intuicję i przenikliwość tego człowieka. Huxley napisał książkę zatytułowaną „Nowy wspaniały świat”. — Tak, słyszałem o niej. Jakaś antyutopia, prawda?
— Można tak powiedzieć. Powinien pan to przeczytać. Są tam niesamowite proroctwa. Huxley przedstawia w tej powieści społeczeństwo o niezbyt przyjemnych cechach, ale przy tym wewnętrznie spójne i posiadające swój własny rodzaj honoru. Honor ten jest pokrewny etyce ula, ale jednak jest to honor. Jak pan sądzi, co w państwie Huxleya robi się z tymi, którzy różnią się od pozostałych i nie mogą dopasować się do norm zachowania społecznego? — W państwie podobnym do ula? — Nielsen zmarszczył brwi, nie wiedząc, dokąd prowadzi to pytanie. — Myślę, że takich dewiantów eliminuje się, zabija. — Otóż nie, nie całkiem — Jacob podniósł palec. — Huxley przedstawia to tak, że to państwo jest na swój sposób mądre. Przywódcy mają świadomość, że bardzo surowy system, który ustanowili, może runąć w obliczu jakiegoś niespodziewanego zagrożenia. Zdają też sobie sprawę, że dewianci stanowią pewien potencjał, rezerwę, na której można się oprzeć w razie tarapatów, kiedy potrzebne są wszelkie środki. Ale jednocześnie nie mogą pozwolić, żeby dewianci wałęsali się wszędzie, niosąc ze sobą zagrożenie dla stabilności kultury. — Co więc robią?
— Zsyłają ich na wyspy. Tam pozwala się im bez przeszkód prowadzić własne eksperymenty kulturowe.
— Wyspy, co? — Nielsen podrapał się po głowie. — Frapujący pomysł. Ciekawe, że to odwrotność tego, co my sami robimy z Rezerwatami Pozaziemskimi, wysiedlając Nadzorowanych z terenów, które możemy kontrolować, a potem wpuszczając tam obcych, żeby mieszali się z Obywatelami mającymi prawo swobodnego wstępu. — Sytuacja nie do zniesienia — mruknął James. — Nie tylko dla Nadzorowanych, ale także dla pozaziemców. Kant Fagin właśnie mówił mi, jak bardzo chciałby odwiedzić Luwr, Agrę czy Yosemite!
— Wszystko przyjdzie z czasem, przyjacielu Jamesie Alvarez — wygwizdał Fagin. — Obecnie wdzięczny jestem za łaskę, która pozwala mi odwiedzić tę niewielką część Kalifornii, a jest to nagroda niezasłużona i zbyt hojna.
— Nie wiem, czy pomysł z „wyspami” byłby taki dobry — powiedział Nielsen po namyśle.
— Warto go oczywiście przedyskutować. Możemy się tym szczegółowo zająć innym razem.
Nie bardzo tylko rozumiem, co by to mogło mieć wspólnego z Radą Terrageńską. — Proszę się dobrze zastanowić — nalegał Jacob. — Być może sytuacja Nadzorowanych nieco by się polepszyła, gdyby założyć dla nich wyspę odosobnienia na Pacyfiku, gdzie mogliby żyć tak, jak chcą, bez nieustannej obserwacji, której dzisiaj poddani są wszędzie. Ale to byłoby za mało. Wielu Nadzorowanych czuje, że już od samego początku są upośledzeni. Nie dość, że przepisy ograniczają ich prawa rodzicielskie, to jeszcze odmówiono im uczestnictwa w najważniejszym przedsięwzięciu, jakie ludzkość kiedykolwiek prowadziła — nie mogą brać udziału w podboju kosmosu. Te gierki, w które zaplątali się LaRoque i James, są doskonałym przykładem problemów, które napotkamy, jeśli nie znajdziemy dla Nadzorowanych odpowiedniego miejsca, żeby mogli czuć, że są potrzebni. — Odpowiednie miejsce, wyspy, kosmos… Boże drogi, człowieku! Chyba nie mówisz tego poważnie! Kupić następną kolonię i dać ją Nadzorowanym? Mimo że tkwimy po uszy w długach za te trzy, które już mamy? Jeżeli myślisz, że to może przejść, to chyba jesteś zwariowanym optymistą!
Jacob poczuł, jak ręka Heleny wślizguje się w jego dłoń. Ledwie spojrzał na nią, ale wystarczył mu wyraz jej twarzy. Dumna, czujna i jak zawsze na samej granicy śmiechu. Splótł palce i odwzajemnił uścisk.
— Tak — odparł Nielsenowi. — Ostatnio stałem się trochę optymistą. I sądzę, że można tego dokonać.
— Ale skąd chce pan wziąć kredyty? I jak pan ukoi zranioną dumę własną pół miliarda Obywateli, którzy też chcą założyć kolonię, a pan tu daje kosmos Nadzorowanym? Cholera, zresztą taka kolonizacja i tak się nie uda. Nawet Vesarius II może przewieźć tylko dziesięć tysięcy. A Nadzorowanych jest prawie sto milionów!
— No, nie wszyscy będą pewnie chcieli polecieć, zwłaszcza jeśli dostaną też miejsce na wyspach. Poza tym myślę, że oni oczekują tylko uczciwego traktowania. Udziału. Prawdziwym problemem jest natomiast brak dostatecznie dużej kolonii i środków transportu. Ale może udałoby się namówić Instytut Biblioteki na „ofiarowanie” funduszy na kolonię czwartej klasy, a do tego kilku transportowców typu Orion, specjalnie uproszczonych i przystosowanych dla ludzkich załóg? — Jacob uśmiechnął się spokojnie. — I jak pan ich zamierza do tego przekonać? Są zobowiązani do wynagrodzenia nam za oszustwo Bubbakuba, ale będą chcieli zrobić to w sposób, który najlepiej służy ich interesom, na przykład całkowicie uzależniając nas od techniki Galaktów. Poprze ich w tym prawie każda rasa. Dlaczego mieliby zmienić postać odszkodowania? Jacob rozłożył ręce.
— Zapomina pan, że mamy teraz coś, na czym im zależy… coś bardzo cennego, bez czego Biblioteka nie może się obejść. Wiedzę! — Sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd kartkę papieru. — Oto zaszyfrowana wiadomość, którą przed chwilą otrzymałem od Millie Martine z Merkurego. Ciągle jest przykuta do fotela, ale tak bardzo jej tam potrzebowali, że już ponad miesiąc temu pozwolono jej na podróż. Martine pisze, że wznowiono pełne nurkowania w rejonach aktywnych. Brała już udział w jednym z nich, odpowiada za próby ponownego nawiązania kontaktu z Solariowcami. Na razie udało jej się nie zdradzić przed Federalnymi większości z tego, co odkryła. Chciałaby natomiast naradzić się z Faginem i ze mną. Wygląda na to, że doszło do kontaktu. Solariowcy rozmawiali z nią. Są błyskotliwi i mają bardzo długą pamięć.
— Niewiarygodne — westchnął Nielsen. — Ale mam wrażenie, że ma to jakieś implikacje polityczne odnoszące się do problemów, które tu dyskutujemy? — Proszę tylko pomyśleć. Biblioteka będzie pewna, że może zmusić nas do przyjęcia odszkodowania na ich warunkach. Ale jeśli odpowiednio tym pokierować, możemy skłonić ich szantażem do dania nam tego, czego naprawdę chcemy. Fakt, że Solariowcy chcą mówić i pamiętają zamierzchłą przeszłość — Millie daje do zrozumienia, że pamiętają nurkowania, których dokonywali jacyś starożytni sofonci, tak dawne, że mogli to być sami Praprzodkowie — no więc fakt ten oznacza, że trafiliśmy na wygraną, której wartość trudno przecenić. Oznacza to także, że Biblioteka musi próbować dowiedzieć się o nich wszystkiego, co tylko możliwe. A także że nasze odkrycie zyska ogromny rozgłos — Jacob uśmiechnął się szeroko. — Nie będzie to proste — mówił dalej. — Najpierw musimy wykorzystać ich obecne przekonanie, że Słoneczny Nurek to jedno wielkie fiasko. Niech Biblioteka przydzieli nam swój patent badawczy na Słońce. Będą sobie wyobrażać, że zrobimy z siebie jeszcze większych idiotów. A kiedy już zdadzą sobie sprawę, co trzymamy w garści, będą musieli to od nas kupić, i to po naszej cenie! Potrzebna będzie pomoc Fagina, żeby ich zręcznie podejść, plus cały spryt klanu Alvarezów i współpraca pańskich ludzi z Rady, ale można tego dokonać. Szczególnie wuj Jeremy ucieszy się, że zamierzam odkurzyć moje długo nie wykorzystywane umiejętności i włączyć się na jakiś czas w „brudną politykę”, żeby trochę pomóc.
— Czekaj tylko, aż się dowiedzą kuzyni! — zaśmiał się James. — Już widzę, jak ich ciarki przechodzą!
— Możesz im powiedzieć, żeby się nie martwili. Albo nie, sam im powiem, kiedy Jeremy zwoła w tej sprawie radę rodzinną. Zamierzam dopilnować, żeby załatwiono się z całym tym bałaganem w trzy lata. A potem odchodzę z polityki na zawsze. I wyruszam w długą podróż. Helene wciągnęła głęboki oddech i wbiła mu paznokcie w udo. Jej mina wyrażała wszystko.
— Przy jednym będę obstawał — powiedział do niej Jacob, nie wiedząc, czy naprawdę chce opierać się nadciągającej fali wesołości, która ogarnęła już pozostałych. — Będziemy musieli znaleźć sposób, żeby zabrać z sobą pewnego delfina. Układa okropnie sprośne limeryki, ale może coś się za nie kupi w paru kosmicznych portach.