CZĘŚĆ SIÓDMA

W żadnej ewolucji nie ma takiej transformacji, takiego „kwantowego skoku”, który dałoby się porównać z tym. Nigdy przedtem styl życia gatunku i jego sposób adaptacji nie zmienił się tak całkowicie i błyskawicznie.

Przez mniej więcej piętnaście milionów lat rodzina człowiecza żyła jak zwierzęta między zwierzętami.

Od tamtych czasów wydarzenia nabrały zawrotnego tempa… pierwsze wioski rolnicze… miasta… supermetropolie… wszystko to zmieściło się w jednej chwili na skali czasu ewolucji, w ciągu zaledwie 10 000 lat.

John E. Pfeiffer

21. Deja pense

— Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego większość naszych statków międzygwiezdnych skacze w kosmos z załogą złożoną w siedemdziesięciu procentach z kobiet? Helene podała mu tubę z gorącą kawą i odwróciła się do automatu, żeby wyciągnąć następną dla siebie.

Jacob oddarł zewnętrzne zamknięcie na półprzepuszczalnej błonie i odczekał aż para uleci, pozostawiając ciemny płyn wewnątrz pojemnika. Pomimo izolacji tuba była tak gorąca, że z trudem można ją było trzymać.

Spokojna głowa! Helene już wymyśli jakiś prowokujący temat. Kiedy tylko zostawali sami, o ile na otwartym pokładzie heliostatku w ogóle można być samym, nigdy nie przegapiła okazji, żeby wciągnąć go w umysłową gimnastykę. Dziwna sprawa, ale ani trochę mu to nie przeszkadzało. Takie debaty znakomicie podniosły jego nastrój od czasu, gdy dziesięć godzin temu opuścili Merkurego.

— Kiedy byłem nastolatkiem, ani mnie, ani moich przyjaciół powody zupełnie nie obchodziły. Myśleliśmy po prostu, że to taka premia za bycie mężczyzną na statku. „Z takich myśli rodzą się młodzieńcze fantazje…” Kto to napisał, John Two-Clouds? Czytałaś coś jego? Zdaje się, że urodził się w Górnym Londynie, mogłaś więc znać jego rodziców. Helene posłała mu oskarżycielskie spojrzenie. Jacob po raz n-ty musiał zwalczyć pokusę powiedzenia jej, że taka mina jest zalotna. Była to prawda, ale która dorosła kobieta na stanowisku chciałaby, by jej przypominano, że w policzkach ma dołeczki? Zresztą nie było to warte złamanego ramienia.

— Dobra — zaśmiał się. — Trzymam się tematu. Myślę, że proporcja mężczyzn do kobiet ma coś wspólnego z tym, że kobiety lepiej reagują na duże przyspieszenie, zmiany temperatury, mają lepszą koordynację ruchową i większą siłę pasywną. Przez to wszystko są lepszymi kosmonautami, jak sądzę.

Helene pociągnęła mały łyk z rurki swojej tuby.

— Tak, wszystko to się liczy. Poza tym większość kobiet jest chyba bardziej odporna na chorobę skoku w kosmos. Ale wiesz przecież, że te różnice nie są aż takie wielkie. Nie na tyle, żeby zrównoważyć fakt, że do lotów zgłasza się więcej mężczyzn niż kobiet. W dodatku mężczyźni stanowią ponad połowę załogi na statkach kursujących wewnątrz systemu, a w pojazdach wojskowych jest ich siedmiu na dziesięć osób. — No, nie mam pojęcia, jak to jest na statkach handlowych czy badawczych, ale myślę, że wojsko wybiera załogi kierując się skłonnością do walki. Wiem, że ciągle tego nie dowiedziono, ale…

Helene wybuchnęła śmiechem.

— Jacob, nie musisz być taki dyplomatyczny. Oczywiście, z mężczyzn są lepsi żołnierze niż z kobiet… to znaczy statystycznie. Amazonki, takie jak ja, stanowią wyjątek. To właśnie jest jeden z czynników przy selekcji. Na pokładzie statków międzygwiezdnych nie potrzeba nam zbyt wielu wojowniczych typów.

— Ależ to jest bez sensu! Załogi tych statków wyruszają w głąb niezmierzonej Galaktyki, której nawet Biblioteka nie zbadała do końca. Spotykacie mnóstwo obcych ras, z których większość ma cholerny temperament, a przecież Instytuty nie zabraniają rasom walczyć między sobą. Zresztą, sądząc z tego, co mówi Fagin, nie mogłyby tego zrobić, nawet gdyby chciały. Próbują tylko załatwiać konflikty elegancko.

— Czyli że statek wiozący ludzi powinien być przygotowany na rozróby? — Helene uśmiechnęła się, opierając ramię o ścianę kopuły. W nakrapianym, czerwonym świetle linii alfa górnej chromosfery jej blond włosy wyglądały jak ciasno dopasowany czepek. — Oczywiście masz rację. Musimy naprawdę być gotowi do walki, ale pomyśl chwilę o sytuacji, którą tam zastajemy. Mamy do czynienia dosłownie z setkami gatunków, które łączy tylko to, czego nam brakuje, a mianowicie ciąg tradycji i wspomagania sięgający dwóch miliardów lat wstecz. Wszystkie te rasy przez całe eony korzystały z Biblioteki, a i same przez cały ten czas powoli dodawały do niej swoją wiedzę. Większość z nich jest zbzikowana, przewrażliwiona na punkcie swoich przywilejów i niezbyt życzliwa tej głupiej, „szczenięcej” rasie z planety gwiazdy Sol. I co możemy zrobić, kiedy prowokuje nas jakiś podrzędny gatunek, który jego dawno wymarli opiekunowie ukształtowali jako mówiące, posłuszne wierzchowce, a który teraz posiada dwie małe, użyźnione planety, przycupnięte akurat na naszej jedynej trasie do kolonii na Omnivarium? Co możemy zrobić, kiedy te pozbawione wszelkiej ambicji i poczucia humoru stworzenia zatrzymują nasz statek i żądają za prawo przejazdu zwariowanej sumy czterdziestu pieśni waleni? — Helene potrząsnęła głową i zmarszczyła brwi. — Czy walka nie byłaby najlepszym wyjściem? Taka piękność jak Calypso, wypełniona po brzegi rzeczami, których mała walcząca o przeżycie społeczność rozpaczliwie potrzebuje, i jeszcze cenniejszym ładunkiem… unieruchomiona w kosmosie przez dwa małe, starożytne graty, które te inteligentne wielbłądy najpewniej kupiły, zamiast zbudować samemu! — Jej głos zmienił barwę, kiedy zaczęła to sobie przypominać. — Wyobraź to sobie. Nowa i piękna, choć prymitywna, wykorzystująca tylko maleńką część wiedzy Galaktów, którą zdołaliśmy przyswoić sobie, kiedy ją remontowano… zatrzymana przez graty starsze od Cezara, ale wykonane przez kogoś, kto przez całe życie posługiwał się Biblioteką… — Na chwilę przerwała i odwróciła się.

Jacob był wzruszony, ale jeszcze bardziej zaszczycony. Znał teraz Helene na tyle dobrze, żeby wiedzieć, jak wielkim aktem zaufania z jej strony było takie zwierzenie. Ona wzięła na siebie większy ciężar — uświadomił sobie. To ona zadawała większość pytań — o moją przeszłość, rodzinę, uczucia — a ja z jakiejś przyczyny nie kwapiłem się, żeby ją wypytywać — ją, osobiście. Ciekawe, co mnie powstrzymuje? Przecież ona miałaby tyle do powiedzenia!

— Przypuszczam więc, że rzecz polega na tym, by nie walczyć, bo pewnie byśmy przegrali — powiedział cicho.

Spojrzała na niego i skinęła głową. Kaszlnęła dwa razy zasłaniając usta pięścią. — No, mamy parę sztuczek, które mogłyby może czasami kogoś zaskoczyć, po prostu dlatego, że nie mieliśmy Biblioteki, a dla nich ona jest wszystkim. Ale te chwyty trzeba zostawić na czarną godzinę. Zamiast tego więc schlebiamy, płaszczymy się, przekupujemy, śpiewamy, tańczymy, recytujemy… A kiedy to wszystko zawiedzie, uciekamy. Jacob wyobraził sobie spotkanie ze statkiem pełnym Pilan.

— Czasami pewnie jest bardzo ciężko uciec.

— Owszem, ale mamy tajny sposób na zachowywanie zimnej krwi — Helene trochę poweselała. Gdy się uśmiechnęła, przez chwilę w jej policzkach znów pojawiły się urocze dołeczki.

— To właśnie jest jedna z głównych przyczyn kompletowania załóg z przewagą kobiet.

— Daj spokój, kobiety równie łatwo jak mężczyźni biorą się za łby z kimś, kto je obraził.

Nie widzę w tym jakiegoś nadzwyczajnego zabezpieczenia.

— Owszem, zazwyczaj nie — przyglądała mu się tym swoim „oceniającym” spojrzeniem.

Przez moment wydawało się, że chce mówić dalej. Potem jednak wzruszyła ramionami.

— Usiądźmy — zaproponowała. — Coś ci pokażę.

Poprowadziła go dookoła kopuły do tej części statku, gdzie nie było nikogo z załogi ani pasażerów. Okrągła płyta pokładu unosiła się tam dwa metry od zewnętrznej osłony. Ognista poświata chromosfery załamywała się niesamowicie i tajemniczo na ekranach stazy sklepiających się pod ich stopami. Wąskie pole zawieszenia przepuszczało światło, ale lekko je przy tym uginało. Z miejsca, gdzie stali, widać było część Wielkiej Plamy, której kształt zmienił się znacznie od ostatniego nurkowania. Tam, gdzie na jej obraz nakładało się pole, plama migotała i marszczyła się w dodatkowych drganiach. Helene powoli podeszła do krawędzi pokładu i usiadła przy niej. Siedziała tak przez chwilę z kolanami pod brodą, trzymając stopy kilkanaście centymetrów od blasku. Następnie oparła ręce o pokład za sobą i spuściła nogi w pole.

Jacob przełknął ślinę.

— Nie wiedziałem, że możesz to zrobić — powiedział.

Patrzył, jak Helene ociężale macha nogami. Poruszały się wolno, jakby były zanurzone w gęstym syropie, a obcisłe nogawki jej skafandra marszczyły się jak żywe. Z widoczną łatwością podniosła wyprostowane nogi ponad poziom pokładu.

— Hmm, wygląda, że nic im się nie stało, chociaż nie mogę wepchnąć ich zbyt głęboko. Myślę, że masa moich nóg wypycha w polu zawieszenia dołek. W każdym razie kiedy to robię, nie czuję, żeby były odwrócone. — Znowu je spuściła. Jacob poczuł miękkość w kolanach.

— Chcesz powiedzieć, że nigdy wcześniej tego nie robiłaś?

Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się.

— Popisuję się, co? Tak, chyba chciałam zrobić na tobie wrażenie. Ale nie zwariowałam. Kiedy powiedziałeś o Bubbakubie i odkurzaczu, przeszłam dookoła równika statku i dokładnie wszystko obejrzałam. Przyłączysz się? To jest zupełnie bezpieczne. Jacob skinął sztywno głową. W końcu po tylu innych cudach i sprawach bez wyjaśnienia, które zdarzyły się od czasu, gdy opuścił Ziemię, to nie było nic takiego. Uznał, że tajemnica polega na tym, żeby w ogóle nie myśleć.

Rzeczywiście, miało się uczucie brodzenia w gęstym syropie, który stawał się coraz bardziej lepki, w miarę jak zanurzał nogi głębiej. Był elastyczny i wypychał. Nogawki skafandra sprawiały niepokojące wrażenie, jakby były żywe. Przez jakiś czas Helene nic nie mówiła. Jacob uszanował jej milczenie. Najwyraźniej czymś się martwiła.

— Czy ta historia z Igłą Waniliową była rzeczywiście prawdziwa? — zapytała wreszcie, nie podnosząc wzroku.

— Tak.

— To musiała być wspaniała kobieta.

— Owszem.

— To znaczy oprócz tego, że była odważna. Musiała być odważna, żeby przeskoczyć z jednego balonu do drugiego, dwadzieścia pięć kilometrów nad ziemią, ale… — Próbowała odciągnąć ich uwagę, gdy ja rozbrajałem palnik. Nie powinienem był jej pozwalać — Jacob słyszał swój własny głos, daleki i ginący — ale myślałem, że mogę ją jednocześnie chronić… Widzisz, miałem takie urządzenie… — …ale ona musiała być wspaniałą osobą także pod innymi względami. Szkoda, że nie mogę jej poznać.

Jacob zdał sobie sprawę, że nie powiedział ani słowa na głos. — Hmm, tak, Tania by cię polubiła, Helene — Jacob zadrżał. To nie prowadziło donikąd. — Ale mówiłaś chyba o czymś innym, o proporcji kobiet do mężczyzn na statkach kosmicznych, prawda?

Helene przyglądała się swoim stopom.

— To właśnie jest ten temat, Jacob — powiedziała cicho.

— Ten sam?

— No pewnie. Pamiętasz, powiedziałam, że jest sposób, żeby załoga złożona w większości z kobiet stała się bardziej ostrożna w kontaktach z obcymi… gwarancja, że raczej uciekną, niż będą walczyć?

— Tak, ale…

— I wiesz także, że ludzkości udało się do tej pory założyć trzy kolonie, ale koszty transportu są zbyt duże, żeby wieźć wielu pasażerów, więc wzbogacanie puli genów w oddalonych koloniach jest poważnym problemem? — powiedziała to gwałtownie, jakby zakłopotana. — Kiedy wróciliśmy za pierwszym razem i okazało się, że Konstytucja znów obowiązuje, Konfederacja zarządziła, że kobiety mogą zgłaszać się na następną wyprawę jako ochotniczki, nie ma już obowiązku. Mimo to większość z nas zgłosiła się dobrowolnie. — Ja… nie rozumiem.

Podniosła na niego wzrok, uśmiechając się.

— Cóż, może to nie najlepsza pora, ale dobrze by było, żebyś zdawał sobie sprawę, że za kilka miesięcy okrętuję się na Calypso i że przedtem muszę poczynić pewne przygotowania. I mam zupełnie wolny wybór.

Spojrzała mu prosto w oczy.

Jacob czuł, jak opada mu szczęka.

— No dobrze — Helene zatarła dłonie i zabrała się do wstawania — chyba powinniśmy wracać. Jesteśmy już blisko rejonu aktywnego i powinnam być na stanowisku, żeby wszystkiego dopilnować.

Jacob poderwał się na równe nogi i podał jej rękę. Żadne z nich nie dostrzegło niczego zabawnego w tym archaicznym geście.

Wracając do stanowiska dowodzenia, Jacob i Helene zatrzymali się, żeby skontrolować laser parametryczny. Schylony przy urządzeniu główny mechanik Donaldson podniósł na nich wzrok, kiedy się zbliżyli.

— Witam! Według mnie jest już pięknie wyregulowany i gotowy do pracy. Mam wszystko objaśnić?

— Pewnie — Jacob przykucnął obok lasera. Jego podstawa była przymocowana do podłogi sworzniami. Długi, wąski, wieloczłonowy korpus obracał się na przegubach. Kiedy Helene przysunęła się bliżej, Jacob poczuł, jak miękki materiał okrywający jej nogę ociera się lekko o jego ramię. Nie pomagało mu się to skupić. — Ten oto laser parametryczny — zaczął Donaldson — jest moim wkładem w próbę porozumienia się z Duchami Słonecznymi. Uznałem, że psi jest nieprzydatne, można więc spróbować porozumieć się z nimi tak, jak one porozumiewają się z nami, czyli wizualnie. Jak pewnie dobrze wiecie, większość laserów pracuje obecnie na jednym albo dwóch bardzo wąskich pasmach spektralnych, przeważnie odpowiadających pewnym przejściom atomowym lub molekularnym. Tymczasem ten bobasek może emitować taką długość fali, jaką się tylko chce, wystarczy wybrać ją na tym przełączniku — wskazał na środkowy z trzech regulatorów umieszczonych z przodu podstawy.

— Tak — odezwał się Jacob. — Słyszałem o laserach parametrycznych, ale nigdy takiego nie widziałem. Wyobrażam sobie, że musi być naprawdę potężny, żeby promień przeniknął przez nasze ekrany i nie stracił jasności.

— W moim poprzednim życiu — wycedziła ironicznie deSilva (do swojej przeszłości, tej sprzed wyprawy na Calypso, często odnosiła się z asekuracyjną ironią) — potrafiliśmy robić wielobarwne, dostrajalne lasery z włókien optycznych. Pracowały ze sporą mocą, były wydajne i niewiarygodnie proste — uśmiechnęła się. — To znaczy dopóki włókna się nie rozleciały. Wtedy dopiero był bałagan! Naukę Galaktów chwalę najbardziej za to, że nigdy już nie będę musiała sprzątać z podłogi kałuży rodaminy 6-G! — Naprawdę mogliście pojedynczą molekułą dostrajać się na całym spektrum optycznym?

— Donaldson nie dowierzał. — Poza tym, jakie zasilanie miał taki… „laser z włókien”? — No, czasami stosowaliśmy lampy błyskowe. Najczęściej wykorzystywaliśmy wewnętrzną reakcję chemiczną z organicznymi cząsteczkami bogatymi w energię, jak cukry. Trzeba było używać wielu włókien, żeby objąć całe spektrum widzialne. Do błękitu i zieleni najczęściej stosowało się polimetylokumarynę, do zakresu czerwieni — rodaminę i parę innych. Tak czy siak to zamierzchłe dzieje. Chciałabym się dowiedzieć, jaki diabelski plan wysmażyliście tym razem, pan i Jacob! — kucnęła na pokładzie obok lasera. Zamiast jednak patrzeć na Donaldsona, utkwiła w Jacobie to swoje deprymujące, oceniające spojrzenie. — No cóż — Jacob przełknął ślinę — to dosyć proste. Wziąłem ze sobą na Bradbury’ego bibliotekę pieśni waleni i śpiewek delfinów, na wypadek gdyby Duchy okazały się poetami. Kiedy Donaldson wspomniał o swoim pomyśle porozumienia się z nimi za pomocą wiązki laserowej, zaoferowałem taśmy.

— Będziemy do nich dołączać zmodyfikowaną wersję starego matematycznego kodu kontaktowego. To też nastawił Jacob — Donaldson uśmiechnął się. — Ja tam bym nie rozpoznał tego ciągu Fibonacciego, gdyby we mnie trafił, ale Jacob mówi, że to jeden ze starych standardów.

— To prawda — przytaknęła deSilva. — Chociaż po Vesariusie nigdy już nie używaliśmy żadnej procedury matematycznej. Dzięki Bibliotece wszyscy się rozumieją w kosmosie, nie było więc sensu stosować starych standardów sprzed Kontaktu — popchnęła lekko wąski człon maszyny, który zaczął obracać się gładko na zawiasie. — To nie może się chyba tak swobodnie kręcić, kiedy laser jest włączony, prawda?

— Nie, oczywiście przymocujemy to na stałe sworzniami, tak żeby wiązka lasera wybiegała ze środka pokładu wzdłuż promienia statku. To powinno zapobiec powstawaniu wewnętrznych odbić, o które pani się pewnie martwi. Zresztą kiedy uruchomi się laser, wszyscy i tak będziemy chyba nosić gogle — z torby obok lasera Donaldson wyciągnął parę grubych, masywnych, ciemnych okularów. — Nawet jeśli nasze siatkówki będą zupełnie bezpieczne, doktor Martine na to nalega. Strasznie się przejmuje wpływem blasku na postrzeganie i osobowość. Przewróciła do góry nogami całą bazę i znalazła jasne światła, o których nikt nie wiedział, że w ogóle tam są. Kiedy przyleciała, twierdziła, że to one powodują „zbiorową halucynację”. Człowieku! Jak na własne oczy zobaczyła te bestie, od razu zaczęła śpiewać inaczej!

— No, na mnie czas. Muszę wracać do pracy — oznajmiła Helene. — Nie powinnam była zostawać tu tak długo. Musimy być już bardzo blisko. Zostańcie na posterunku, chłopaki. Obydwaj wstali, a komendant uśmiechnęła się i odwróciła. Donaldson przyglądał się, jak odchodzi.

— Wiesz, Demwa, wpierw myślałem, żeś zwariował, potem się przekonałem, że jednak wszystko masz poukładane jak trzeba. Teraz znowu zaczynam zmieniać zdanie. — Jak to? — spytał Jacob.

— Każdy facet, jakiego znam, łaziłby po ścianach z radości za jedno spojrzenie tej babki.

Aż się nie chce wierzyć, że tak się potrafisz opanować. To oczywiście nie moja sprawa. — Prawda, nie twoja — Jacob rozzłościł się na oczywistość tej sytuacji. Zaczynał już pragnąć, żeby wyprawa wreszcie się skończyła, bo wtedy mógłby poświęcić całą swoją uwagę temu problemowi. Wzruszył ramionami. Nabrał tego nawyku od opuszczenia Ziemi. — Zmieniając temat: zastanawiałem się nad tym odbiciem wewnętrznym. Nie wydaje ci się, że ktoś tu może nieźle kantować?

— Kantować?

— Ze Słonecznymi Duchami. Trzeba by tylko przemycić na pokład coś w rodzaju projektora holograficznego…

— Nie ma mowy — Donaldson pokręcił głową. — To była pierwsza rzecz, jaką sprawdziliśmy. Poza tym kto by potrafił sfałszować coś tak skomplikowanego i pięknego jak stado torusów? W każdym razie taka projekcja wypełniałaby całe pole widzenia, więc zdradziłyby ją kamery na obrzeżu odwrotnej strony statku. — No, może nie całe stado, ale chociaż Duchy „człekopodobne”? Są małe i dosyć proste, a to, że unikają naszych kamer, obracając się szybciej, niż my możemy, i wisząc stale nad nami, jest raczej podejrzane.

— Nic tu się nie da wymyślić, Jake. Każde wnoszone na pokład urządzenie jest dokładnie badane, tak samo jak przedmioty osobiste, właśnie pod tym kątem. Nie znaleziono nigdy żadnego projektora, a zresztą gdzie by go kto mógł ukryć na takim otwartym statku? Przyznaję, że sam się nad tym wiele razy zastanawiałem, ale nie widzę sposobu, żeby ktoś mógł oszukiwać.

Jacob powoli skinął głową. Argumenty Donaldsona miały sens. W dodatku jak można by pogodzić projekcję ze sztuczką Bubbakuba? Pomysł był kuszący, ale oszustwo nie wydawało się zbyt prawdopodobne.

Dalekie lasy kolców pulsowały jak falujące fontanny. Pojedyncze wytryski płomieni ścierały się z sobą na obrzeżu dyszącej żarem ziarnistej komórki, która zasłaniała połowę nieba. W jej środku leżała Wielka Plama, ogromne oko czerni otoczone obszarami gorącego blasku.

Około dziewięćdziesięciu stopni wokół pokładu od miejsca, gdzie znajdował się Jacob, widać było grupę ciemnych sylwetek klęczących i stojących przy konsoli sterowniczej. Na tle ostrej, karmazynowej jasności fotosfery rozpoznać można było tylko ich zarysy. Wśród zgromadzonych przy stanowisku dowódczym wyróżniały się dwie ciemne bryły. Wysoka, szczupła postać Kulli stała trochę z boku, wskazując w górę, na smukły, wiotki łuk włókna, który przewieszał się nad Plamą. Łuk ten rósł powoli i wyraźnie się przybliżył, w czasie gdy Jacob mu się przyglądał.

Druga odróżniająca się bryła cienia odłączyła się od gromadki i zaczęła pełznąć zrywami w ich kierunku. U wierzchołka była zaokrąglona, górna część jej ciała była większa od dolnej. — O, masz, tutaj mógłbyś ukryć projektor! — Donaldson wskazał ruchem głowy na grubą, masywną postać, która kołysząc się pełzła w ich stronę.

— Co? Fagin? — wyszeptał Jacob, choć przy takim słuchu, jaki miał Kanten, nie miało to żadnego znaczenia. — Nie mówisz chyba poważnie! Przecież on był tylko na dwóch nurkowaniach!

— Taa — Donaldson zadumał się. — Mimo to te wszystkie gałęzie i tak dalej… Wolałbym chyba przeszukać bieliznę Bubbakuba, niż szperać w tej gęstwinie, szukając kontrabandy. Przez ułamek sekundy Jacob myślał, że w głosie mechanika zabrzmiał jakiś niezwykły, chrypiący ton. Wlepił wzrok w towarzysza, ale twarz mężczyzny ani drgnęła. Już samo to było cudem jak na Donaldsona. Trudno było wymagać, żeby naprawdę był dowcipny. Obaj powstali, żeby przywitać się z Faginem. Kanten zagwizdał radosną odpowiedź, nie dając po sobie poznać, czy podsłuchał ich wcześniejszą rozmowę. — Komendant Helene deSilva wyraziła opinię, iż warunki pogodowe na Słońcu są niespodziewanie przychylne. Stwierdziła, że będzie to bardzo korzystne przy rozwiązywaniu pewnych problemów solarnych nie związanych ze Słonecznymi Duchami. Niezbędne pomiary nie potrwają długo. Znacznie krócej niż czas, który zaoszczędzimy dzięki tym znakomitym warunkom. Innymi słowy, moi przyjaciele, macie dwadzieścia minut, żeby się przygotować.

Donaldson gwizdnął. Zawołał do siebie Jacoba i obaj zabrali się do pracy przy laserze, mocując go na miejscu i sprawdzając taśmy projekcyjne. Kilka metrów dalej doktor Martine przetrząsała swój kufer w poszukiwaniu jakichś drobnych urządzeń. Hełm psi miała już na głowie i Jacobowi wydało się, że słyszy, jak cicho zaklęła: — Do jasnej cholery, tym razem będziesz ze mną gadał!

22. Delegacja

— Co jest celem tych stworzeń ze światła? — pyta reporter. Powinien jednak zapytać raczej: „Jaki cel ma człowiek”? Czy jest naszym zadaniem czołgać się na kolanach z metafor i na przekór bólowi, z głową zadartą w dziecinnej dumie, mówić całemu wszechświatowi:

„Spójrz na mnie! Jestem człowiekiem! Czołgam się tam, gdzie inni chodzą! Ale czy to nie wspaniałe, że w ogóle mogę się czołgać?”

„Specjalizacją” człowieka jest zdolność przystosowania, jak to głosi etyka neolityczna. Człowiek nie potrafi biegać tak rączo jak gepard, ale umie w ogóle biegać. Nie pływa tak dobrze jak wydra, ale potrafi pływać. Jego wzrok nie jest tak bystry jak wzrok sokoła, nie może też przechowywać pożywienia w policzkach. Musi zatem ćwiczyć wzrok i wytwarzać narzędzia, kalecząc przy tym ziemię, nie tylko po to, aby mógł widzieć, ale także by wyprzedzić kota i wydrę. Człowiek potrafi wędrować przez arktyczne pustkowia, pływać w tropikalnej rzece, wspiąć się na drzewo, a na końcu swojej wędrówki może zbudować przyjemny hotelik. Tam odświeży się i będzie się chwalił swoimi osiągnięciami przy kolacji z przyjaciółmi.

Jednak przez wszystkie czasy, o jakich wiemy, nasz bohater pozostawał niezadowolony. Tęsknił za znalezieniem własnego miejsca w świecie. Krzyczał na cały głos. Pragnął wiedzieć, dlaczego tu jest! Wszechświat pełen gwiazd uśmiechał się tylko z góry na jego pytania, odpowiadając głębokim, wieloznacznym milczeniem. Człowiek tęsknił do celu. Gdy mu go odmówiono, swoje rozterki przeniósł na inne stworzenia. Specjaliści wokół niego znali swoje role i gorąco ich za to nienawidził. Stali się jego niewolnikami, fabrykami białka. Stali się ofiarami zabójczej pasji. „Zdolność przystosowania” wkrótce zaczęła oznaczać, że nie potrzebujemy nikogo. Gatunki, których potomkowie mogli pewnego dnia osiągnąć wielkość, obróciły się w proch na ołtarzu ludzkiego egoizmu.

Tylko dzięki łutowi szczęścia na krótko przed Kontaktem staliśmy się miłośnikami środowiska, co uchroniło nasze głowy przed sprawiedliwym gniewem Starszych. Ale czy było to tylko szczęście? Czy to przypadek, że John Muir i jego zwolennicy pojawili się wkrótce po pierwszych potwierdzonych spotkaniach?

Leżąc tutaj, w tej bańce, kołysany zwodniczymi, różowymi oparami, reporter zastanawia się, czy celem człowieka ma być to, by służył jako przykład. Bez względu na to, jaki pierworodny grzech oddzielił nas dawno temu od naszych opiekunów, płacimy teraz za niego komedią.

Można mieć nadzieję, że nasi sąsiedzi są rozbawieni, a także umocnieni, gdy patrzą, jak się czołgamy, gapiąc się bezradnie, ze zdumieniem, a czasem też z niechęcią na tych, którzy są wcielonym spełnieniem.

Pierre LaRoque zdjął palec z przycisku nagrywania i zmarszczył brwi. Nie, ostatnia część była do wyrzucenia. Brzmiała prawie gorzko. Raczej płaczliwie niż wzruszająco. Trzeba będzie chyba przerobić całość. To było za mało spontaniczne, zdania toczyły się przyciężko. Pociągnął łyk z tuby, którą trzymał w lewej ręce, a potem w zamyśleniu zaczął gładzić wąsy. Stado jaśniejących torusów wyłaniało się przed nim powoli, w miarę jak statek wyrównywał kurs. Manewr potrwał krócej, niż się spodziewał, i nie było już teraz czasu na dygresje o trudnym położeniu ludzkości. W końcu mógł to przecież zrobić kiedy indziej. Ale to, to było naprawdę coś nadzwyczajnego.

Jeszcze raz nacisnął przycisk i podniósł mikrofon.

— Uwaga do opracowania — zaczął. — Więcej ironii i więcej o korzyściach pewnych rodzajów specjalizacji. Wspomnieć też Tymbrymczyków — jak potrafią się adaptować lepiej, niż my kiedykolwiek zdołamy. Wszystko ująć krótko i podkreślić, że rezultat zależy od współpracy całej ludzkości.

Początkowo ze zbliżającego się stada widać było tylko pojedyncze małe pierścienie oddalone o pięćdziesiąt lub więcej kilometrów. Za chwilę wraz ze srebrną poświatą fotosfery w pole widzenia weszła główna grupa. Najbliższy torus był jasnym, wirującym, niebieskozielonym potworem. Na jego obrzeżu błękitne linie mieszały się i zmieniały swój bieg jak mieniące się wzory na jedwabiu. Otaczała go skrząca się biało aureola. LaRoque westchnął. To byłoby największe wyzwanie. Gdyby opublikowano zdjęcia tych aureol, wszyscy, włączając w to także jego kamerdynera-szympansa, przyglądaliby się im, sprawdzając, czy jego opis dorasta do rzeczywistości. Mimo to czuł coś przeciwnego niż to, do czego miał ich przekonać. Im głębiej statek wchodził w Słońce, tym większa była niezależność dziennikarza. Czuł się tak, jakby nic nie działo się naprawdę. Stworzenia wydawały się zupełnie nierzeczywiste.

Musiał też przyznać, że był przerażony.

„Są perłami znalezionymi przypadkiem, nawleczonymi na naszyjniki błyszczących szmaragdów. Jeżeli niegdyś zatonął tutaj jakiś galaktyczny galeon, rozrzucając swoje skarby na tych pierzastych rafach płomieni, to diademy, które wiózł, są teraz bezpieczne. Nie tknął ich czas, ciągle promienieją. Żaden myśliwy nie uniesie ich w swojej sakwie.” „Przeczą logice, jako że nie powinno ich tutaj być. Przeczą historii, gdyż nikt o nich nie pamięta. Przeczą potędze naszych instrumentów, a nawet tych, które należą do Galaktów, naszych Starszych.”

„Spokojne jak Bombadil, nie zwracają uwagi na wodór i tlen, toczące obok nich swoją wieczną sprzeczkę, czerpią bowiem swój pokarm z najbardziej pradawnego ze wszystkich źródeł.”

„Czy pamiętają? Czy mogły być jednymi z Przodków, wtedy gdy Galaktyka była młoda?

Ciągle mamy nadzieję, że uda nam się zapytać je o to, choć na razie milczą.” Kiedy stado ponownie znalazło się w polu widzenia, Jacob podniósł wzrok znad swojej pracy. Tym razem widok zrobił na nim mniejsze wrażenie niż poprzednio. Żeby doświadczyć takich emocji jak przy pierwszym nurkowaniu, musiałby zobaczyć po raz pierwszy coś innego. A żeby było to naprawdę wielkie wrażenie, musiałby dokonać Skoku w kosmos. Była to jedna z wad posiadania małpich przodków.

Mimo to mógłby spędzić całe godziny patrząc na przepiękne wzory wyczarowywane przez toroidy. W dodatku co chwila, kiedy tylko przypomniał sobie znaczenie tego, co widzi, groza przejmowała go na nowo.

Trzymany na kolanach pulpit komputera pokazywał zmienny wzór poskręcanych, złączonych linii. Były to izofoty Ducha, którego widzieli godzinę temu. Nie był to właściwie żaden kontakt. Pojedynczego Solariowca zaskoczyli, kiedy statek wysunął się spoza gęstego pasma włókien i natrafił na skraj stada. Oddalił się od nich błyskawicznie, a potem zawisł nieufnie w odległości kilku kilometrów. Komendant deSilva nakazała obrócić statek, tak by laser parametryczny Donaldsona mógł dosięgnąć trzepoczącego się stworzenia. Na początku Duch wycofał się. Donaldson mruczał i przeklinał, nastawiając laser do przenoszenia różnych modulacji taśmy, którą Jacob przygotował do kontaktu. Wtedy stworzenie zareagowało. Jego macki? skrzydła? wystrzeliły ze środka jak na sprężynie. Duch zaczął falować i mienić się kolorami, a potem zniknął w błysku promiennej zieleni.

Jacob przejrzał komputerowy zapis reakcji Ducha. Kamery na odwrotnej stronie statku uchwyciły obraz Solariowca. Najwcześniejsze nagrania pokazywały, że część jego falowania zgadzała się w fazie z basowym rytmem melodii wielorybów. Teraz Jacob próbował stwierdzić, czy skomplikowane widowisko zaprezentowane tuż przed ucieczką miało wzór, który można by interpretować jako odpowiedź.

Skończył kreślenie programu analizującego, który miał przeprowadzić komputer. Polegał on na wyszukiwaniu wariacji tematu i rytmu pieśni waleni w trzech obszarach: barwy, czasu i jasności na całej powierzchni Ducha. Gdyby komputer znalazł coś konkretnego, można by podczas następnego spotkania ustanowić połączenie w czasie rzeczywistym. Oczywiście jeśli będzie następne spotkanie. Pieśń waleni była zaledwie wprowadzeniem do serii gam i ciągów matematycznych, które zamierzał wysłać. Duch jednak nie czekał na wysłuchanie reszty.

Jacob odłożył pulpit komputera i opuścił oparcie fotela tak, że mógł patrzeć na najbliższe toroidy nie poruszając głową. Dwa z nich obracały się wolno na wysokości czterdziestu pięciu stopni powyżej płaszczyzny pokładu.

„Wirowanie” stworzeń było najwyraźniej bardziej skomplikowane, niż początkowo sądzono. Zawiłe, prędko zmieniające się wzory, które przesuwały się po powierzchni każdego z nich, były w jakiś sposób związane z ich budową wewnętrzną. Kiedy dwa toroidy zetknęły się, szukając lepszego ustawienia w polu magnetycznym, wirujące figury pozostały bez zmian. Ich spotkanie przebiegło tak, jakby w ogóle się nie obracały.

Statek zbliżał się coraz bardziej do stada, przepychanie i roztrącanie się torusów było teraz wyraźniejsze. Helene deSilva zasugerowała, że przyczyną było zamieranie rejonu aktywnego, nad którym się znajdowali. Pole magnetyczne rozpraszało się tam coraz bardziej. Kulla zajął fotel obok Jacoba, zwierając z trzaskiem swoje kafary. Jacob zaczynał już rozpoznawać niektóre rytmy produkowane przez uzębienie obcego w rozmaitych sytuacjach. Wiele czasu zajęło mu uświadomienie sobie, że stanowią one część sposobu bycia Pringa, podobnie jak wyraz twarzy u ludzi.

— Mogę tu usiąść, Jacob? — spytał Kulla. — Pierwszy raz mam okazję, żeby podziękować za twoją wszpółpraczę na Merkurym.

— Nie musisz mi dziękować, Kulla. Dwuletnia przysięga zachowania tajemnicy jest całkiem na miejscu przy tego rodzaju incydencie. Zresztą kiedy komendant deSilva dostała rozkazy z Ziemi, stało się jasne, że nikt nie wróci do domu, dopóki nie podpisze takiego zobowiązania.

— Mimo wszysztko miałeś święte prawo powiedzieć o tym światu, Galaktycze. Insztytut Biblioteki zoształ zhańbiony poczynaniami Bubbakuba. To naprawdę wszpaniałe z twojej sztrony, że jako odkrywcza jego… błędu okazałeś powściągliwość i przyształeś na odszkodowanie.

— A co zrobi Instytut… oprócz ukarania Bubbakuba?

Kulla pociągnął łyk z tuby, z którą nigdy się nie rozstawał.

— Prawdopodobnie umorzą dług Ziemi i ofiarują przez jakiś czasz bezpłatne uszługi Filii. Czasz będzie dłuższy, jeżeli Konfederaczja zgodzi się na okresz milczenia. Trudno doprawdy przeczenić ich niechęć do wywołania szkandalu. Poza tym prawdopodobnie uzyszkasz nagrodę.

— Ja?! — Jacob poczuł, że drętwieje. Dla prymitywnego Ziemianina jakakolwiek nagroda, którą Galaktowie postanowiliby go obdarzyć, była jak królestwo z bajki. Z trudem wierzył w to, co usłyszał.

— Tak, chociaż pewnie nie obędzie się bez pretenszji, że szwoich odkryć nie trzymałeś w większej tajemniczy. Ich hojność będzie zapewne odwrotnie proporczjonalna do rozgłoszu, jaki zyszka szprawa Bubbakuba.

— Ach, rozumiem! — Złudzenia prysły. Czym innym było otrzymać dowód wdzięczności od możnych tego świata, a zupełnie czym innym — łapówkę. Rzecz nie w tym, że wartość nagrody byłaby mniejsza. W rzeczywistości byłaby pewnie jeszcze większa. Ale czy na pewno? Żaden obcy nie myślał dokładnie tak, jak człowiek. Członkowie Zarządu Instytutu Biblioteki stanowili dla Jacoba zagadkę. Pewien mógł być tylko tego, że nie zechcą okryć się niesławą. Zastanawiał się, czy Kulla mówił teraz oficjalnie, czy po prostu przewidywał to, co według niego miało się stać.

Nagle Pring odwrócił się i spojrzał w górę na przesuwające się stado. Jego oczy rozjarzyły się i spoza grubych, chwytnych warg dobiegł krótki warkot. Z otworu obok fotela Kulla wyciągnął mikrofon.

— Przepraszam, Jacob, ale wydaje mi się, że czoś widzę. Muszę to zgłosić pani komendant.

Powiedział coś do mikrofonu, nie odrywając wzroku od miejsca położonego około trzydziestu stopni na prawo od nich i dwadzieścia pięć stopni w górę. Jacob też tam spojrzał, ale niczego nie dostrzegł. Dobiegał go cichy szmer głosu Helene, który wypełniał okolicę podgłówka fotela Kulli. Statek zaczął się obracać.

Jacob sprawdził pulpit komputera. Wyniki były już opracowane. Poprzednie spotkanie nie zaowocowało niczym, co można by odczytać jako odpowiedź. Musieli więc dalej robić to co przedtem.

— Sofonci! — przez głośniki zabrzmiał głos Helene. — Pring Kulla coś zauważył. Proszę powrócić na swoje stanowiska.

Kafary Kulli trzasnęły. Jacob spojrzał w górę.

Na wysokości około czterdziestu pięciu stopni, tuż za cielskiem najbliższego toroida, zaczął rosnąć maleńki migoczący jasny punkt. Niebieska plamka powiększała się, gdy się do niej zbliżali, aż wreszcie mogli odróżnić pięć nierównych części symetrycznych po obu stronach. Punkt wynurzył się szybko, po czym stanął w miejscu. Z góry łypała na nich okiem postać Słonecznego Ducha, typ drugi, prymitywna kpina z postaci ludzkiej. Przez puste otwory oczu i ust przeświecała na czerwono chromosfera. Nie starano się ustawić statku tak, by kamery na odwrotnej stronie miały w swoim zasięgu zjawę. Prawdopodobnie próby takie byłyby bezskuteczne, a zresztą tym razem laser P miał pierwszeństwo.

Jacob kazał Donaldsonowi nadal odgrywać wstępną taśmę kontaktu od tego miejsca, w którym urwało się ostatnie spotkanie.

Mechanik podniósł mikrofon.

— Wszyscy proszeni są o nałożenie gogli. Zaraz włączamy laser. Włożył swoje okulary i rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy wszyscy, których mógł dojrzeć, zastosowali się do polecenia (Kulla był zwolniony: uwierzono mu na słowo, gdy stwierdził, że nic mu nie grozi). Wreszcie nacisnął włącznik.

Nawet przez gogle Jacob ujrzał przyćmioną łunę na tle wewnętrznej powierzchni osłony, przez którą przebiła się wiązka, podążając w kierunku Ducha. Ciekawe, czy forma człekopodobna będzie chętniej sza do współdziałania niż poprzednia zjawa, o „naturalnym” kształcie? Z tego co wiedział, wynikało, że jest to jedno i to samo stworzenie. Może przedtem odleciało tylko po to, żeby „ucharakteryzować się” do obecnej roli? Duch powiewał leniwie, kiedy wiązka laseru komunikacyjnego prześwietliła go na wylot.

Jacob słyszał, jak siedząca niedaleko Martine cicho zaklęła. — Źle, źle, źle — syknęła. Spod hełmu psi i gogli widać było tylko jej nos i brodę. — Coś mam, ale nie w tym miejscu. Cholera! Co jest z tym sprzętem! Nagle zjawa rozciągnęła się jak motyl rozpłaszczony na zewnętrznej pokrywie statku. Rysy jej „twarzy” rozmazały się w długich i wąskich pasmach ciemnej ochry. Ramiona i tułów rozszerzały się, aż wreszcie stworzenie było tylko poszarpaną, prostokątną wstęgą błękitu. Na jej powierzchni tu i ówdzie zaczęły tworzyć się zielone pyłki, które odskakiwały na wszystkie strony, mieszały się i zlewały ze sobą, by wreszcie przybrać spoistą formę. — Boże wszechmogący — mruknął Donaldson.

Gdzieś niedaleko Fagin wydał z siebie świstliwą, opadającą septymę. Kulla zaczął szczękać.

Na całej swojej długości Solariowiec pokryty był świecącymi, zielonymi literami alfabetu łacińskiego. Było tam napisane:

ODEJDŹCIE. NIE WRACAJCIE.

Jacob ścisnął z obu stron fotel. Pomimo efektów dźwiękowych Fagina i Kulli oraz ciężkich oddechów ludzi cisza była trudna do wytrzymania. — Millie! — z całej siły starał się nie krzyczeć. — Odbierasz coś?

Martine jęknęła.

— Tak… NIE! Coś odbieram, ale to nie ma sensu! To się nie zgadza!

— No to spróbuj wysłać pytanie! Zapytaj, czy odbiera twoje psi!

Martine kiwnęła głową i ukryła twarz w dłoniach, próbując się skupić.

Litery nad nimi natychmiast przeformowały się.

SKUP SIĘ. MÓW NA GŁOS, BĘDZIE WYRAŹNIEJ.

Jacob patrzył oszołomiony. Gdzieś w głębi czuł, jak jego ukryta druga połowa trzęsie się ze strachu. Nie rozwiązane zagadki napełniały pana Hyde’a przerażeniem. — Zapytaj, dlaczego mówi do nas dopiero teraz, dlaczego nie wcześniej.

Martine powtórzyła pytanie głośno i powoli.

POETA. ON BĘDZIE MÓWIŁ ZA NAS. ON JEST TUTAJ.

— Nie, nie potrafię — krzyknął LaRoque. Jacob odwrócił się szybko i zobaczył małego dziennikarza przerażonego i skulonego obok automatów z żywnością.

ON BĘDZIE MÓWIŁ ZA NAS.

Zielone litery paliły się jasnym światłem.

— Doktor Martine — zawołała Helene — niech pani zapyta Solariowca, dlaczego mamy wracać.

Po chwili litery znów się zmieniły.

CHCEMY SAMOTNOŚCI. ODEJDŹCIE, PROSZĘ.

— A jeżeli mimo wszystko wrócimy? Co wtedy? — spytał Donaldson. Martine powtórzyła pytanie.

NIC. NIE ZOBACZYCIE NAS. MOŻE TYLKO NASZE MŁODE, NASZĄ TRZODĘ.

NIE NAS.

To tłumaczy istnienie dwóch typów Solariowców — pomyślał Jacob. — Odmiana normalna to pewnie młode, którym powierzą się proste zadania, jak pasienie toroidów. Ale gdzie w takim razie mieszkają dorośli? Jaką mają kulturę? W jaki sposób stworzenia złożone ze zjonizowanego gazu mogą porozumiewać się z istotami ludzkimi pochodzącymi z wody? Jacob zaniepokoił się groźbą Ducha. Gdyby dorośli zechcieli, mogą unikać heliostatku i każdej ewentualnej floty złożonej z heliostatków równie łatwo, jak orzeł umyka przed balonem. Jeśli teraz przerwą kontakt, ludzie nigdy już nie będą mogli zmusić ich, żeby nawiązali go ponownie.

— Proszę — odezwał się Kulla — zapytaj, czy Bubbakub je obraził. Oczy Pringa płonęły gorącym blaskiem, stłumione szczękanie rozlegało się pomiędzy wypowiadanymi słowami.

BUBBAKUB NIC NIE ZNACZY. JEST NIEWAŻNY. ODEJDŹCIE JUŻ.

Solariowiec zaczął blaknąć. Poszarpany prostokąt był coraz mniejszy, w miarę jak Duch się oddalał.

— Zaczekaj! — Jacob poderwał się z miejsca. Wyciągnął w górę rękę, ale nie zdołał niczego uchwycić. — Nie odchodźcie! Żyjemy tak blisko siebie! Chcemy się z wami porozumieć! Powiedzcie nam przynajmniej, kim jesteście! Obraz był zamazany przez odległość. Wstęga ciemniejszego gazu przesunęła się, zakrywając Solariowca, ale zdążyli odczytać ostatnią wiadomość. Otoczony gromadą „młodych” dorosły powtórzył jedno z poprzednich zdań:

POETA MÓWI ZA NAS.

Загрузка...