CZĘŚĆ PIĄTA

Życie jest przedłużeniem świata fizycznego. Systemy biologiczne mają wyjątkowe właściwości, ale mimo wszystko muszą podporządkowywać się ograniczeniom nakładanym przez fizyczne i chemiczne własności otoczenia oraz samych organizmów… wpływ na ewolucyjne rozwiązania problemów biologicznych… ma środowisko fizyko-chemiczne.

Robert E. Ricklefs, Ekologia, Chiron Press

14. Najgłębszy ocean

Projekt ten nazwano „Ikar”. Był to czwarty program kosmiczny o tej nazwie i pierwszy, dla którego była ona odpowiednia. Na długo zanim urodzili się rodzice Jacoba, przed Przewrotem i Traktatem, przed Ligą Satelitów Energetycznych, nawet przed najpełniejszym rozkwitem dawnej Biurokracji, stareńka NASA postanowiła, że ciekawie byłoby poświęcić kilka sond i zrzucić je na Słońce, żeby zobaczyć, co się stanie.

Odkryto, że kiedy sondy są już dostatecznie blisko, dzieje się z nimi coś osobliwego: spalają się.

W czasach „złotej jesieni” Ameryki wszystko wydawało się możliwe. Amerykanie budowali miasta w kosmosie, więc bardziej wytrzymałe sondy nie stanowiły dla nich żadnego problemu.

Wykonano powłoki, które mogły wytrzymać nieprawdopodobnie wielki nacisk, i których powierzchnia odbijała niemal wszystko. Pola magnetyczne odpychały od kadłubów sond rozrzedzoną, ale niezwykle gorącą plazmę korony słonecznej i chromosfery. Potężne lasery komunikacyjne przenikały atmosferę Słońca, niosąc dwukierunkowe strumienie rozkazów i danych.

Automatyczne próbniki nadal jednak płonęły. Bez względu na to, jak doskonałe były zwierciadła i materiały izolujące, jak równomiernie rozprowadzały żar nadprzewodniki, prawa termodynamiki nie przestawały obowiązywać. Wcześniej czy później ciepło musi przedostać się ze strefy wyższej temperatury tam, gdzie jest ona niższa. Heliofizycy poprzestaliby na pokornym spalaniu próbników w zamian za eksplozje nowych informacji, gdyby Tina Merchant nie zaproponowała innego sposobu. „Może by tak chłodzić? — zapytała. — Energii macie tak dużo, jak tylko zechcecie.

Możecie użyć chłodni, żeby przesyłały ciepło z jednego miejsca sondy do innego.” Koledzy po fachu odpowiedzieli jej, że przy zastosowaniu nadprzewodników wyrównanie ciepła we wszystkich częściach sondy nie jest problemem. „A kto mówił o wyrównywaniu? — odparła Piękność z Cambridge. — Powinniście zebrać cały nadmiar ciepła z tej części statku, gdzie znajdują się przyrządy, i przepompować je do innej części, gdzie ich nie ma.”

„Ale ta druga część się spali!” — powiedział jeden ze współpracowników. „Owszem, ale możemy zbudować łańcuch takich śmietników ciepła — powiedział inny, trochę bystrzejszy inżynier — a potem wyrzucać je jeden po drugim.” „Nie, zupełnie nie rozumiecie — potrójna noblistka podeszła do tablicy i narysowała koło, a wewnątrz niego następne. — Tutaj — wskazała na wewnętrzny krąg. — Pompujecie ciepło tutaj, aż przez krótką chwilę wnętrze będzie cieplejsze niż plazma otaczająca statek. Potem, zanim jeszcze zdąży wyrządzić jakieś szkody, wyrzucacie je na zewnątrz, do chromosfery.” „A jak — spytał pewien sławny fizyk — zamierza pani to zrobić?” Tina Merchant uśmiechnęła się, jakby w myślach widziała już, jak wręczają jej Nagrodę Astronautyczną.

„Naprawdę, zdumiewacie mnie — odparła. — Macie przecież na pokładzie laser komunikacyjny, którego światło ma miliony stopni! Wykorzystajcie go!” W ten sposób nadeszła epoka batysfery słonecznej. Unosząc się po części z pomocą siły wyporu, po części zaś dzięki równowadze uzyskiwanej przez salwy laserów chłodzących, sondy tkwiły na Słońcu przez dni i tygodnie, śledząc ledwo uchwytne zmiany, które kształtowały pogodę na Ziemi.

Epoka ta skończyła się wraz z Kontaktem. Wkrótce jednak narodził się nowy typ heliostatku.

Jacob pomyślał o Tinie Merchant. Ciekawe, czy wielka dama byłaby dumna lub choćby oszołomiona, wchodząc na pokład jednego z heliostatków i łagodnie żeglując przez najsroższe burze gniewnej gwiazdy. Być może powiedziałaby „Oczywiście!” Skąd jednak miałaby wiedzieć, że aby ludzie mogli stawiać czoła tym nawałnicom, jej własną wiedzę trzeba było połączyć z nauką obcych?

Taka kombinacja nie budziła u Jacoba zaufania.

Wiedział, oczywiście, że w tym statku dokonano kilkudziesięciu pomyślnych lotów. Nie było powodu sądzić, że ta podróż może być niebezpieczna. Tyle tylko, że inny statek, pomniejszona kopia tego, zawiódł w tajemniczych okolicznościach zaledwie trzy dni wcześniej…

Statek Jeffa był teraz pewnie dryfującym obłokiem zjonizowanego gazu i rozkładających się resztek cermetu, rozproszonych na przestrzeni setek kilometrów kwadratowych w słonecznym wirze. Jacob spróbował wyobrazić sobie burze chromosfery tak, jak widział je Jeff w ostatnich chwilach swojego życia, kiedy przestały go chronić pola czasoprzestrzeni. Zamknął oczy i lekko je potarł. Zmęczyły się, gdy wpatrywał się w Słońce, mrugając zbyt rzadko.

Ze swojego miejsca na jednym z wpuszczonych w pokład foteli widokowych mógł obserwować prawie całą tarczę Słońca. Pierzasta, powoli przesuwająca się kula bieli, czerni i łagodnej czerwieni wypełniała prawie całe niebo. W świetle wodoru wszystko mieniło się odcieniami szkarłatu: smukły, delikatny łuk wzniesienia na obrzeżu gwiazdy, odznaczający się wyraźnie na tle kosmosu, ciemne, poskręcane pasma włókien i czarniawe jamy plam słonecznych z głębinami umbr i półcieniami przepływów. Topografia Słońca posiadała nieskończone niemal bogactwo i strukturę. Od błysków zbyt szybkich, by można je było dojrzeć, aż do powolnych i majestatycznych zawirowań, wszystko, co widział, było w ruchu.

Chociaż najważniejsze rysy niewiele zmieniały się z godziny na godzinę, Jacob mógł spostrzec niezliczoną ilość mniejszych poruszeń. Najszybsze były pulsacje lasów złożonych z wysokich i smukłych „kolców” na krawędziach wielkich, cętkowanych komórek. Rozbłyski następowały w odstępach kilkusekundowych. Jacob wiedział, że każdy kolec obejmuje tysiące kilometrów kwadratowych.

Dużo czasu spędził przy teleskopie na odwrotnej stronie heliostatku, oglądając migotanie ostrzy rozżarzonej plazmy, wytryskujących z fotosfery niczym szybko falujące fontanny. Wyzwalały one z grawitacji słonecznej wielkie toczące się fale materii, które ostatecznie miały stać się koroną i wiatrem słonecznym.

Pośród ogrodzeń z kolców wielkie, ziarniste komórki pulsowały skomplikowanym rytmem, w miarę jak ciepło wydobywało się na powierzchnię po milionletniej podróży i uciekało, błyskawicznie zmieniając się w światło.

Te mniejsze komórki zbierały się z kolei w gigantyczne skupiska, których poruszenia były podstawową aktywnością doskonałej, rozżarzonej kuli — biciem gwiezdnego dzwonu. Ponad tym wszystkim unosiła się chromosfera, niczym rozległe, głębokie morze. Choć porównanie było chyba nieco przesadzone, to rzeczywiście można było w niespokojnych obszarach ponad szpikulcami dostrzec rafy koralowe, a w rzędach wspaniałych, pierzastych włókien układających się wszędzie zgodnie z liniami pola magnetycznego dopatrzyć się ławic wodorostów, łagodnie kołyszących się z przypływem. Nie miało przy tym znaczenia, że każdy z różowych łuków był wielokrotnie większy do kuli ziemskiej!

Jacob kolejny raz oderwał wzrok od wrzącej kuli. Nie będzie ze mnie żadnego pożytku, jeśli będę się tak gapił — pomyślał. — Ciekawe, jak inni mogą się temu oprzeć? Z miejsca gdzie leżał, widać było cały pokład obserwacyjny z wyjątkiem małej części zasłoniętej przez wysoką na dwanaście metrów kopułę centralną. Z boku tej kopuły pojawiła się szczelina, przez którą na pokład wpadło światło. Ukazały się dwie sylwetki: mężczyzna, a za nim wysoka kobieta. Jacob nie musiał czekać, aż jego oczy przyzwyczają się do jasności, żeby rozpoznać postać komendant Helene deSilva. Helene podeszła do jego fotela, usiadła skrzyżowawszy nogi i uśmiechnęła się. — Dzień dobry, panie Demwa. Mam nadzieję, że w nocy spało się dobrze. Będzie dziś pracowity dzień.

Jacob zaśmiał się.

— Jednym tchem powiedziałaś trzy słowa sugerujące, że jest tu coś takiego jak noc. Nie musisz podtrzymywać tej fikcji i urządzać tu wschodu słońca — wskazał głową w stronę, gdzie gorąca kula zakrywała pół nieba.

— Dzięki rotacji statku szczury lądowe mają osiem godzin nocy i okazję do snu — odparła. — Nie trzeba się było trudzić — powiedział Jacob. — Przekimać się mogę zawsze. To mój najcenniejszy talent.

Uśmiech Helene pojaśniał.

— Żaden kłopot. Ale skoro już o tym wspomniałeś, to jest taka tradycja, żeby przed ostatecznym zejściem na dół obracać statek jeden raz i nazywać to nocą. — Już macie tu tradycję? Po zaledwie dwóch latach?

— Och, ta tradycja jest o wiele starsza! Sięga jeszcze czasów, kiedy nikt nie mógł wyobrazić sobie podróży na słońce inaczej niż… — urwała. — …Niż lecieć tam nocą, kiedy nie jest takie gorące! — Jacob zakrztusił się ze śmiechu.

— Domyśliłeś się!

— To proste jak słońce, mój drogi Watsonie.

Teraz z kolei ona zachichotała.

— Chociaż rzeczywiście pomiędzy tymi, którzy byli na Heliosie tworzy się swego rodzaju poczucie tradycji. Założyliśmy Klub Połykaczy Ognia. Wprowadzimy cię do niego po powrocie. Niestety, nie mogę ci powiedzieć, na czym polega to wprowadzenie… ale mam nadzieję, że umiesz pływać!

— Widzę, że się z tego nie wykaraskam, pani komendant. Z dumą zostanę Połykaczem Ognia.

— Dobrze! I nie zapominaj, że ciągle jesteś mi dłużny historię o tym, jak uratowałeś Igłę Waniliową. Nie mówiłam ci nigdy, jak bardzo cieszyłam się, widząc tę starą ohydę, kiedy Calypso wróciła. Chcę więc posłuchać opowieści człowieka, który ją ocalił. Jacob spojrzał niewidzącym wzrokiem na komendant deSilvę. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy świst wiatru i czyjeś wołanie… Głos krzyczący niezrozumiałe słowa, upadające ciało… Wstrząsnął nim dreszcz.

— Na pewno ci ją opowiem, tylko że jest zbyt osobista na zwyczajne pogawędki. W uratowaniu Igły brał udział jeszcze ktoś, o kim pewnie chciałabyś usłyszeć. Przez twarz Helene deSilva przemknął wyraz współczucia, który sugerował, że wiedziała, co przydarzyło mu się w Ekwadorze, i że pozwoli mu opowiedzieć o tym wtedy, kiedy sam uzna to za stosowne.

— Oczekuję z niecierpliwością. Pomyślałam też o historii dla ciebie. To opowieść o „śpiewających ptakach” Omniwarium. Planeta jest tak cicha, że ziemscy osadnicy muszą bardzo uważać, bo inaczej ptaki zaczynają naśladować każdy dźwięk, jaki usłyszą. Ma to interesujący wpływ na obyczaje miłosne kolonistów, szczególnie kobiet, zależnie od tego, czy chcą rozgłosić „zdolności” swojego partnera w tradycyjny sposób, czy wolą raczej dyskrecję. Teraz jednak pora wracać do obowiązków. Zresztą i tak nie chcę zdradzać całej historii. Dam ci znać, kiedy dotrzemy do pierwszej turbulencji.

Jacob podniósł się i patrzył za nią, kiedy odchodziła w stronę centrum dowodzenia. Heliostatek zbliżający się do chromosfery to pewnie dziwne miejsce, żeby pozwolić się oczarować krokom kobiety, ale dopóki ją widział, zupełnie nie miał ochoty odwrócić wzroku. Podziwiał gibkość, którą członkowie korpusu międzygwiezdnego rozwijali aż do ostateczności.

Do diabła, ona pewnie robi to celowo. Kiedy tylko nie przeszkadzało jej to w pracy, Helene deSilva najwyraźniej uprawiała libido jako swoje hobby. W jej zachowaniu wobec niego było jednak coś dziwnego. Wydawało się, że ufa mu bardziej, niż usprawiedliwiałoby to ich kilka przyjacielskich rozmów i jego niewielka pomoc na Merkurym. Być może o coś jej chodziło. Jeśli tak, to nie potrafił się domyślić, o co. Z drugiej strony może ludzie stają się serdeczniejsi, kiedy na Calypso opuszczą na bardzo długo Ziemię. Ktoś, kto wychował się w kolonii O’Niela w okresie ekspiacji wywołanej kompromitacją polityczną, może być bardziej skłonny do zaufania swym instynktom niż dziecko skrajnie indywidualistycznej Konfederacji.

Ciekawe, co naopowiadał jej o nim Fagin.

Jacob podszedł do centralnej kopuły, której zewnętrzna ściana zawierała maleńką kabinę toaletową.

Kiedy z niej wyszedł, czuł się dużo przytomniejszy. Po drugiej stronie kopuły, przy automatach z jedzeniem i napojami, natrafił na doktor Martine, która stała tam w towarzystwie dwójki dwunogich obcych. Uśmiechnęła się do niego, a oczy Kulli rozjaśniła życzliwość. Nawet Bubbakub wymruczał powitanie przez swój brzmieniacz. Jacob wybrał sok pomarańczowy i omlet.

— Wiesz, Jacob, wczoraj wieczorem poszedłeś spać za wcześnie. Kiedy już cię nie było, Pil Bubbakub opowiedział nam jeszcze parę nieprawdopodobnych historii. Były naprawdę zdumiewające!

Jacob skłonił się lekko Bubbakubowi.

— Przepraszam, Pilu Bubbakubie. Byłem bardzo zmęczony. W przeciwnym razie nie przepuściłbym okazji, żeby usłyszeć więcej o wspaniałych Galaktach, a szczególnie o sławnych Pilanach.

Stojąca obok niego Martine zesztywniała, ale Bubbakub okazał zadowolenie gładząc się z dumą po brzuchu. Jacob wiedział, że niebezpiecznie byłoby obrazić małego obcego. Zorientował się już jednak, że Ambasador nie uzna nigdy żadnego oskarżenia o pychę za zniewagę. Nie mógł więc oprzeć się pokusie nieszkodliwego docinka. Martine nalegała, żeby usiadł z nimi tam, gdzie fotele podniesiono już do jedzenia. Dwaj członkowie załogi siedzieli nie opodal nad posiłkiem.

— Czy ktoś nie widział Fagina? — spytał Jacob.

Doktor Martine pokręciła głową.

— Nie, obawiam się, że był na odwrotnej stronie ponad dwanaście godzin. Nie mam pojęcia, czemu nie przyjdzie tutaj do nas.

Małomówność nie była w stylu Fagina. Kiedy jednak Jacob poszedł poprzedniego dnia do półkuli przyrządów, żeby skorzystać z teleskopu, i napotkał tam Kantena, ten ledwie się odezwał. Teraz zaś komendant ograniczyła dostęp do odwrotnej strony statku dla wszystkich z wyjątkiem Fagina, który zajmował ją sam.

Jeśli do obiadu nie będę miał od niego żadnych wiadomości, zażądam wyjaśnień — pomyślał Jacob.

Siedzący obok Martine i Bubbakub rozmawiali. Kulla wtrącał z rzadka jakieś słowo, zawsze z obrzydliwie obłudnym respektem. Wydawało się, że Pring nie odrywa tuby od swoich gigantycznych warg. Pociągał z niej powoli, miarowo konsumując zawartość, i w czasie, gdy Jacob jadł swój posiłek, opróżnił kilka takich tub. Bubbakub zagłębił się w opowieść o swoich Przodkach, członkach rasy Soro, którzy jakieś parę milionów lat temu brali udział w jednym z niewielu przyjaznych kontaktów pomiędzy społecznością ras tlenodysznych a równoległą do niej tajemniczą kulturą ras oddychających wodorem, także zamieszkujących Galaktykę. Przez całe eony jedni i drudzy rozumieli się słabo albo wcale. Za każdym razem, gdy wybuchał pomiędzy nimi konflikt, ginęła jakaś planeta. Czasami nawet więcej. Było prawdziwym szczęściem, że prawie nic ich nie łączyło, zatargi były więc rzadkie. Historia była długa i zawiła, ale Jacob musiał przyznać, że Bubbakub opowiadał po mistrzowsku. Pilanin potrafił być czarujący i błyskotliwy, dopóki tylko znajdował się w centrum uwagi.

Jacob puścił wodze wyobraźni, słuchając, jak Bubbakub opisuje żywo rzeczy, których pokosztowała zaledwie garstka ludzi: nieskończoną obcość i piękno gwiazd, rozmaitość istot żyjących na tysiącach planet. Zaczął zazdrościć Helene deSilva. Bubbakub głęboko odczuwał racje istnienia Biblioteki. To ona przekazywała wiedzę i tradycję łączące tych, którzy wdychali tlen. Zapewniała ciągłość, ale i coś więcej: bez Biblioteki nie byłoby żadnych więzi pomiędzy gatunkami. W wojnach nie znano by umiaru, prowadzono by je do całkowitego wytępienia wroga. Planety wyniszczono by zbyt intensywnym użytkowaniem.

Biblioteka i pozostałe luźno związane Instytuty pomagały swoim członkom ustrzec się przed masowym wymordowaniem.

Opowieść Bubbakuba osiągnęła punkt kulminacyjny i Pilanin darował swoim przejętym lękiem słuchaczom kilka chwil ciszy. Na koniec dobrotliwie zapytał Jacoba, czy ten nie zechciałby zaszczycić ich swoją własną historią.

Jacoba kompletnie to zaskoczyło. Życie, które wiódł, było może nawet ciekawe, jak na ziemskie standardy, ale z pewnością nie nadzwyczajne! O czym miałby opowiedzieć? Najwyraźniej zasady były takie, że musiało to być albo osobiste przeżycie, albo jakaś przygoda Przodków lub członków rodu.

Pocąc się i wiercąc na fotelu, zastanawiał się, czy nie przedstawić opowieści o jakiejś postaci historycznej, może o Marco Polo albo Marku Twainie. Martine nie byłaby chyba jednak tym zbytnio zainteresowana.

Pozostawała jeszcze rola, jaką jego dziadek Alvarez odegrał w Przewrocie. Niestety, ta historia miała zdecydowanie polityczny charakter i Bubbakub uznałby jej morał za jawnie wywrotowy. Najlepsza opowieść dotyczyła jego własnej przygody w Igle Waniliowej, ale była zbyt osobista, za dużo było w niej bolesnych wspomnień, którymi nie chciał dzielić się tu i teraz. Poza tym, obiecał ją już Helene deSilva.

Szkoda, że nie było z nimi LaRoque’a. Ten żwawy facet potrafiłby pewnie mówić tak długo, aż ogień, do którego lecieli, wypaliłby się do cna. Jacobowi przyszedł do głowy szelmowski pomysł. Istniała taka postać historyczna, będąca jego bezpośrednim Przodkiem, o której opowieść mogłaby być w miarę stosowna. Zabawne było to, że historia ta dawała się interpretować na dwóch poziomach. Ciekawe, jak daleko będzie mógł się posunąć w szczerości, żeby niektórzy słuchacze nie połapali się, o co chodzi.

— No cóż, rzeczywiście w ziemskiej historii pojawia się pewien mężczyzna, o którym chciałbym opowiedzieć — zaczął powoli. — Jest on postacią interesującą, gdyż uczestniczył w kontakcie pomiędzy kulturą i techniką „prymitywną” oraz inną, która przewyższała tamtą prawie pod każdym względem. To zagadnienie jest państwu naturalnie znane. Od czasów Kontaktu mówią o tym prawie wszyscy historycy. Los Indian amerykańskich stał się moralitetem naszej epoki.

— Stare dwudziestowieczne filmy gloryfikujące „szlachetnego Czerwonoskórego” — ciągnął — pokazywane są dziś wyłącznie jako komedie. Millie przypomniała nam jeszcze na Merkurym to, o czym na Ziemi wie każdy, mianowicie, że spośród wszystkich kultur, z którymi zetknęli się Europejczycy, Czerwonoskórzy w najmniejszym chyba stopniu zdołali dostosować się do nowej sytuacji. Chełpliwa duma powstrzymywała ich przed zgłębianiem potężnych metod postępowania białego człowieka, aż wreszcie było już za późno. Postawa taka była dokładnym przeciwieństwem zakończonego sukcesem „dołączenia” dokonanego przez Japonię w dziewiętnastym wieku, na który to przykład frakcja „Przystosuj się i Przetrwaj” stale powołuje się wobec swych dzisiejszych zwolenników. Tu ich miał! Patrzyli na niego w milczeniu. Oczy Kulli pojaśniały. Nawet Bubbakub, który zazwyczaj nie słuchał uważnie, teraz nie spuszczał z Jacoba swoich paciorkowatych oczek. Tylko Martine drgnęła, kiedy wspomniał o frakcji „P i P”. Ciekawe. Gdyby siedział tu LaRoque, nie byłby zachwycony tym, co mówię — pomyślał. Rozpacz LaRoque’a byłaby jednak niczym w porównaniu z tym, co musieliby czuć jego krewni, Alvarezowie, gdyby kiedykolwiek usłyszeli go mówiącego takie rzeczy! — Oczywiście niepowodzenia Indian amerykańskich w adaptacji nie były wyłącznie ich winą — mówił dalej. — Wielu uczonych uważa, że kultury półkuli zachodniej przeżywały właśnie cykliczny kryzys, który zbiegł się akurat, na ich nieszczęście, z przybyciem Europejczyków. Biedni Majowie zakończyli właśnie wojnę domową, podczas której wszyscy wynieśli się na wieś, zostawiając za sobą wyludnione miasta, porzucając książąt i kapłanów. Kiedy przybył Kolumb, świątynie były w większości opustoszałe. Oczywiście, w czasie „Złotego Wieku Majów” liczba ludności podwoiła się, a zamożność i handel wzrosły czterokrotnie, ale to nie są dobre kryteria oceny kultury.

Ostrożnie, chłopie! Nie posuwaj się za daleko w tej ironii. Jacob zauważył, że jeden z członków załogi, facet o nazwisku Dubrowsky, którego wcześniej poznał, schował się za pozostałych. Tylko Jacob dostrzegł na jego twarzy sardoniczny uśmiech. Cała reszta zdawała się słuchać z zainteresowaniem, nie podejrzewając niczego, choć w przypadku Kulli i Bubbakuba trudno było to osądzić. — A zatem ten mój przodek był amerykańskim Indianinem. Nazywał się Se-quo-yi i był członkiem narodu Czirokezów. Mieszkali oni w tamtych czasach przede wszystkim w stanie Georgia. Ponieważ było to na Wschodnim Wybrzeżu Ameryki, mieli jeszcze mniej czasu niż inni Indianie, żeby przygotować się do spotkania z białym człowiekiem. A jednak próbowali, na swój własny sposób. Te usiłowania nie były nawet w przybliżeniu tak imponujące ani udane jak poczynania Japończyków, ale próbowali. Szybko przyswoili sobie technikę swoich nowych sąsiadów. Wigwamy zastąpiono chatami z bali, narzędzia żelazne i kowalstwo stały się częścią życia plemienia. Wcześnie poznali proch, a także europejskie metody uprawy roli. A choć wielu z nich ten pomysł się nie spodobał, to na pewien czas plemię zmieniło się nawet w przedsiębiorstwo posiadające niewolników.

— Było to po tym, jak w dwóch wojnach dostali srogie cięgi. Najpierw popełnili błąd wspierając Francuzów w 1765, a potem opowiedzieli się za Koroną podczas pierwszej Rewolucji Amerykańskiej. Mimo to mieli w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku dość dużą republikę, po części dlatego, że sporo młodych Czirokezów poznało wiedzę białego człowieka na tyle, by zostać prawnikami. Razem ze swoimi mówiącymi po irokesku kuzynami na północy podpisywali traktaty i uczciwie ich przestrzegali. Trwało to przez jakiś czas, ale oto na scenę wkracza mój przodek. Se-quo-yi był człowiekiem, któremu nie podobała się żadna z możliwości zaoferowanych jego ludowi: pozostanie szlachetnymi dzikusami i wyniszczenie — albo całkowite przyjęcie zwyczajów osadników i roztopienie się w ich masie. Co ważne, mój przodek dostrzegał potęgę słowa pisanego, ale uważał, że Indianin zawsze będzie stał na straconej pozycji, jeśli będzie musiał uczyć się angielskiego, żeby w ogóle umieć czytać i pisać.

Ciekawe, czy ktoś zauważy związek i porówna sytuację, w jakiej znaleźli się Czirokezi i Se-quo-yi, z obecnym położeniem ludzkości wobec Biblioteki — pomyślał Jacob. Sądząc po minie Martine, przynajmniej jedna osoba była zaskoczona, słysząc tak długą opowieść historyczną z ust małomównego zazwyczaj Jacoba Demwy. W żaden sposób nie mogła wiedzieć o odbywających się po szkole długich lekcjach historii i retoryki, którymi męczono Jacoba i inne dzieci Alvarezów. Mimo że jako czarna owca rodziny odwrócił się od polityki, ciągle zachował nieco z tych umiejętności.

— Cóż, ku własnemu zadowoleniu Se-quo-yi rozwiązał ten problem, wymyślając pisaną postać języka czirokeskiego. Było to przedsięwzięcie tytaniczne, dokonane kosztem tortur i wygnania, jako że wielu jego współplemieńców było przeciwnych tym wysiłkom. Kiedy jednak ukończył swoje dzieło, nagle cały świat literatury i techniki stanął otworem nie tylko przed intelektualistami, którzy mogli całymi latami studiować angielski, ale także przed przeciętnie inteligentnym Czirokezem.

— Wkrótce nawet zwolennicy asymilacji uznali dzieło geniuszu Se-quo-yi. Jego zwycięstwo ukształtowało następne pokolenia Czirokezów. Ludzie ci, jedyni Indianie, których główny bohater był intelektualistą, a nie wojownikiem, zdecydowali, że mogą wybierać. I to był ich wielki błąd. Gdyby pozwolili, by okoliczni misjonarze przerobili ich na podobieństwo osadników, być może udałoby im się zmieszać z klasą średnich rolników i Europejczycy patrzyliby na nich jak na nieco niższy rodzaj białych ludzi. Tymczasem oni sądzili, że mogą stać się nowoczesnymi Indianami, zachowując zasadnicze elementy swojej starej kultury… Jednak określenie to okazało się najwyraźniej wewnętrznie sprzeczne. Mimo to niektórzy badacze uważają, że takie przedsięwzięcie mogło im się powieść. Wszystko szło dobrze, dopóki grupa białych nie odkryła na ziemi Czirokezów złota. Osadnicy mocno się tym podekscytowali. Udało im się przeforsować w legislaturze Georgii projekt ustawy, który stwierdzał, że ziemię tę można zagarniać. Wówczas Czirokezi zrobili rzecz bardzo dziwną, coś, czego nie powtórzono później przez mniej więcej sto lat. Naród indiański pozwał władzę ustawodawczą stanu Georgia do sądu pod zarzutem zagarnięcia ziemi! Przy pewnym poparciu ze strony niektórych sympatyzujących z nimi białych udało im się przedstawić tę sprawę przed Sądem Najwyższym Stanów Zjednoczonych. Sąd ogłosił, że zagarnięcie było bezprawne. Czirokezi mogli swoją ziemię zatrzymać.

— W tym właśnie miejscu wyszły na jaw niedostatki ich przystosowania. Ponieważ Czirokezi nie uczynili żadnych poważnych prób dopasowania się do podstawowych struktur społeczeństwa osadników, nie mieli też siły politycznej, która mogłaby wspierać słuszność ich racji. Pokładali zaufanie w szlachetnych i wzniosłych prawach nowego narodu i potrafili inteligentnie je wykorzystać, ale nie uświadamiali sobie, że opinia publiczna ma siłę wcale nie mniejszą niż prawo.

— Dla większości swoich białych sąsiadów byli po prostu jeszcze jednym indiańskim plemieniem. Kiedy Andy Jackson powiedział Sądowi, że może się wypchać, i wysłał wojsko, aby wypędziło Czirokezów, ci nie mieli do kogo się zwrócić. Lud Se-quo-yi musiał więc spakować swój dobytek i przejść tragiczny Szlak Łez do nowego „Terytorium Indian” na ziemiach zachodnich, których nikt z nich wcześniej nie widział. — Dzieje Szlaku Łez to historia odwagi i wytrwałości. Podczas tego marszu Czirokezi doświadczyli wielu głębokich i smutnych cierpień. Wędrówka ta stała się tematem wielu wzruszających książek i dała początek tradycji „dzielności w ubóstwie”, która kształtowała ducha tego narodu od tamtych czasów aż do dnia dzisiejszego. — Niestety, wygnanie to nie było ostatnią tragedią, jaka dotknęła Czirokezów. Kiedy Stany Zjednoczone ogarnęła wojna domowa, Czirokezi też w niej uczestniczyli. Brat zabijał brata, gdy Indiańscy Ochotnicy Konfederacji ścierali się z Unionistyczną Brygadą Indiańską. Walczyli z równą pasją jak białe oddziały i z większą zazwyczaj karnością. Wojna zniszczyła ich nowe domy.

— Później trapiły ich bandy rabusiów, choroby i kolejne wywłaszczenia. Ich stoicyzm zyskał im u niektórych miano „amerykańskich Żydów”. Podczas gdy inne plemiona tonęły w rozpaczy i apatii wobec popełnianych przeciwko nim zbrodniom, Czirokezi zachowali tradycję polegania na sobie. Pamiętano o Se-quo-yi. Być może dla uczczenia dumy Czirokezów nadano jego imię pewnemu gatunkowi drzewa rosnącemu w mglistych lasach Kalifornii. Jest to najwyższe drzewo na Ziemi.

— Odbiegamy jednak od tematu — szaleństwa Czirokezów. Choć ich duma pomogła im przetrwać dziewiętnastowieczne deportacje i lekceważenie w dwudziestym wieku, to jednocześnie powstrzymała ich przed przyłączeniem się do ruchu Indiańskiego Pocieszenia w wieku dwudziestym pierwszym. Odrzucili „odszkodowania kulturalne”, proponowane przez rządy amerykańskie tuż przed początkiem Biurokracji, kiedy to na niedobitki Narodów Indiańskich sypały się zewsząd bogactwa, mające uspokoić wrażliwe sumienie oświeconego i wykształconego społeczeństwa tamtej epoki, którą dziś określa się, o ironio, jako „indiańskie lato”[5] Ameryki.

— Nie zgodzili się na założenie ośrodków kulturalnych zajmujących się kultywowaniem starożytnych tańców i rytuałów. Gdy amerykańscy zwolennicy odrodzenia wskrzeszali przedkolumbijskie umiejętności, aby „odzyskać łączność z własnym dziedzictwem”, Czirokezi pytali, dlaczego mieliby odkopywać starocie, skoro mogą tworzyć swoją własną, niepowtarzalną i indywidualną odmianę amerykańskiej kultury dwudziestego pierwszego wieku. Wraz z Mohawkami i niewielkimi grupkami z innych plemion zamienili swoje „Pocieszenie” i pół majątku plemiennego na miejsce w Lidze Satelitów Energetycznych. Duma młodości, która pomogła ich pradziadom zbudować wspaniałe miasta Ameryki, wybuchła teraz na nowo, pomagając budować miasta w kosmosie. Czirokezi zrezygnowali z szansy na wzbogacenie się w zamian za posiadanie części nieba. — I jeszcze raz okrutnie zapłacili za swoją dumę. Kiedy Biurokracja zaczęła represje, Liga podniosła bunt. Młodzi mężczyźni i kobiety, skarb narodu, ginęli tysiącami obok swoich braci z kosmosu, potomków Andy Jacksona[6] i potomków jego niewolników. Zbudowane przez Ligę miasta zostały zdziesiątkowane. Niedobitkom pozwolono pozostać w kosmosie tylko dlatego, że musiał być ktoś, kto pokazałby nowym, starannie dobranym przez Biurokrację mieszkańcom, jak tam żyć. Ci z Czirokezów, którzy pozostali na Ziemi, także cierpieli. Wielu z nich wzięło udział w Buncie Konstytucjonalistycznym. Byli jedynym narodem indiańskim, który przez zwycięzców został ukarany w całości, tak jak VietAmczycy i Minnesotczycy. — Drugi Szlak Łez był równie bolesny jak pierwszy. Tym razem jednak mieli towarzystwo. Pierwsze, bezwzględne pokolenie przywódców Biurokracji przeminęło i nastała epoka prawdziwych biurokratów. Władzy bardziej zależało na wydajności produkcji niż na zemście. Liga odbudowała się pod kontrolą rządu, a w Koloniach O’Niela rozwinęła się bogata, nowa kultura, do czego przyczyniły się niedobitki pierwszych budowniczych. — Na Ziemi Czirokezi istnieją nadal, choć wiele innych plemion wtopiło się w kulturę kosmopolityczną albo pozostało wyłącznie jako osobliwość. Ciągle niczego się nie nauczyli. Słyszałem ostatnio, że ich najnowszym dziwactwem jest wspólny z VietAmczykami i izraelskim APU projekt użyźnienia Wenus. Śmiechu warte, ma się rozumieć. — Znów jednak odbiegamy od tematu. Gdyby mój przodek Se-quo-yi i jego współplemieńcy przystosowali się zupełnie do obyczajów białych ludzi, mogliby uzyskać dla siebie niewielką przestrzeń w ich kulturze i dać się wchłonąć powoli, bez cierpienia. Gdyby się opierali z tępym uporem, tak jak wielu ich indiańskich pobratymców, musieliby wprawdzie cierpieć, ale w końcu dano by im nagrodę dzięki „dobroci” następnych pokoleń białych ludzi.

— Tymczasem Czirokezi próbowali stworzyć syntezę pomiędzy niewątpliwie dobrymi i potężnymi stronami cywilizacji zachodniej a swym własnym dziedzictwem. Eksperymentowali i wybrzydzali. Sześćset lat grymasili nad pełnym talerzem i cierpieli przez to bardziej niż jakiekolwiek inne plemię.

— Morał tej historii powinien być oczywisty. My, ludzie, stoimy przed wyborem podobnym do tego, jaki mieli Indianie. Możemy albo grymasić, albo z serca przyjąć całą miliardoletnią kulturę, którą daje nam Biblioteka. Niech każdy, kto proponuje kręcenie nosem, wspomni na historię Czirokezów. Szlak ich wędrówki był długi i jeszcze się nie skończył.

Kiedy Jacob skończył, zapadło długie milczenie. Bubbakub wpatrywał się w niego małymi, czarnymi oczkami. Kulla patrzył jak zaczarowany. Doktor Martine wbiła wzrok w podłogę, jej brwi ściągnęły się w zamyśleniu.

Ten z załogi, Dubrowsky, stał daleko z tyłu. Jedną rękę trzymał na piersi, drugą zakrywał usta. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki — czy była to oznaka bezgłośnego śmiechu? Pewnie ktoś z Ligi. Kosmos roi się od nich. Mam nadzieję, że będzie trzymał język za zębami. I tak już dosyć ryzykowałem.

W końcu Bubbakub założył obie swoje małe ręce za kark i uniósł się. Chwilę przyglądał się Jacobowi.

— Dobra opowieść — warknął wreszcie. — Poproszę pana, żeby ją nagrać dla mnie, kiedy wrócimy. Ma w sobie naukę dla Ziemian. Chciałbym jednak zadać kilka pytań. Teraz albo potem. Niektórych rzeczy nie rozumiem.

— Jak sobie życzysz, Pilu Bubbakubie — Jacob ukłonił się, próbując skryć uśmiech. Teraz szybko zmienić temat, zanim Bubbakub przyczepi się do cholernych szczegółów. — Mnie także podobała się opowieść mojego przyjaciela Jacoba — zagwizdał gdzieś za nim śpiewny głos. — Zbliżyłem się tak cicho, jak tylko mogłem, kiedy ją usłyszałem. Cieszę się, że moja obecność nie zakłóciła opowiadania.

Jacob z ulgą poderwał się na równe nogi.

— Fagin!

Wszyscy wstali, kiedy Kanten ślizgał się w ich stronę. W rubinowym świetle wydawał się atramentowo-czarny. Poruszał się powoli.

— Najmocniej proszę o wybaczenie! Moja nieobecność była konieczna. Komendant przystała łaskawie na osłabienie ekranów, abym mógł się posilić. Mogła to jednak zrobić, co zrozumiałe, tylko na odwrotnej, pustej części statku.

— To prawda — zaśmiała się Martine. — Wolelibyśmy nie dostać poparzenia słonecznego! — Dokładnie tak. Czułem się tam jednak bardzo samotnie i cieszę się, że znów mam towarzystwo.

Wszyscy zajęli na powrót swoje miejsca, a Fagin usadowił się wprost na pokładzie.

Jacobowi nadarzyła się okazja, żeby wydostać się z kłopotliwej sytuacji.

— Fagin, opowiadaliśmy tu sobie różne historie, czekając, aż zacznie się nurkowanie.

Może mógłbyś nam opowiedzieć o Instytucie Postępu?

Kanten zaszeleścił listowiem. Nastąpiła chwila ciszy.

— Niestety, przyjacielu Jacobie. W przeciwieństwie do Biblioteki, Instytut Postępu nie jest towarzystwem znaczącym. Sama nazwa zresztą nie jest zbyt dobrze przetłumaczona na angielski. W twoim języku nie ma słów, żeby oddać ją właściwie. Nasz niewielki zakon został założony, aby wypełnić jeden z najmniej ważnych Nakazów, które Przodkowie pozostawili najstarszym rasom, gdy dawno temu opuszczali Galaktykę. Z grubsza rzecz biorąc, nałożyli na nas obowiązek szanowania „Nowości”. Gatunkowi takiemu jak wy, sierotom, można by rzec, które aż do niedawna nie czuły słodkich i gorzkich zarazem więzów pokrewieństwa ani zobowiązań między opiekunem a podopiecznym, może być trudno zrozumieć konserwatyzm tkwiący w naszej galaktycznej kulturze. Nie jest on zły. Pośród tak wielkiej różnorodności wiara w Tradycję i wspólne dziedzictwo jest czynnikiem korzystnym. Młode rasy szanują słowa starszych, którzy przez lata uczyli się mądrości i cierpliwości. Można by powiedzieć, używając waszego określenia, że szanujemy swoje korzenie. Tylko Jacob zauważył, że w tym miejscu Fagin przeniósł nieco ciężar swego ciała, zwijając i rozwijając krótkie węzłowate witki służące mu za korzenie. Jacob źle przełknął łyk soku pomarańczowego i próbował teraz nie zakrztusić się. — Jednak istnieje także konieczność stawiania czoła przyszłości — ciągnął Fagin — więc Przodkowie w swojej mądrości przestrzegli Najstarszych, by nie gardzić tym, co jest nowe pod Słońcem.

Sylwetka Fagina odcinała się od gigantycznej czerwonej tarczy, do której zmierzali.

Jacob bezradnie potrząsnął głową.

— Kiedy więc rozejdzie się wieść, że ktoś znalazł stado dzikusów ssących wilczycę, przybiegacie wy, tak?

Liście zaszeleściły mocniej.

— Bardzo obrazowo, przyjacielu Jacobie. Ale twój domysł jest zasadniczo słuszny. Ważne zadanie Biblioteki polega na uczeniu ziemskich ras tego, co jest potrzebne do przetrwania. Mojemu Instytutowi przypada skromna misja docenienia waszej Nowości.

Doktor Martine włączyła się:

— Kantenie Faginie, czy zgodnie z twoją wiedzą coś takiego zdarzyło się wcześniej? To znaczy czy kiedykolwiek miał miejsce przypadek gatunku, który nie zachowałby w pamięci Wspomagania i znienacka pojawiłby się w Galaktyce, tak jak było z nami? — Tak, szanowna doktor Martine. Przydarzyło się to kilka razy. Kosmos jest wielki ponad wszelkie wyobrażenia. Okresowe migracje cywilizacji tlenowej i wodorowej odbywają się na ogromnych przestrzeniach i nawet obszary zasiedlone rzadko zostają w pełni zbadane. Często podczas tych wielkich przemieszczeń jakaś niewielka część rasy, ledwie wydobyta ze zwierzęcości, bywała porzucana przez opiekunów i sama musiała radzić sobie dalej. Zaniedbania takie zazwyczaj mszczone są przez ludy cywilizowane… — Kanten zawahał się na moment, a słuchając go dalej Jacob ze zdumieniem uświadomił sobie powód niepewności. — Ponieważ jednak tego rodzaju rzadkie przypadki zdarzają się zazwyczaj w czasie migracji, pojawia się dodatkowy problem. Taka szczenięca rasa może wprawdzie, wykorzystując pozostałości technologii opiekunów, opracować prymitywny napęd kosmiczny, ale w chwili, gdy wkroczy wreszcie między gwiazdy, dana część Galaktyki bywa już najczęściej objęta Interdyktem. Nieświadomy niczego gatunek może wówczas stać się łupem wodorodysznych, którym przypadła kolej zająć tę właśnie gromadę lub ramię spirali. Tak czy inaczej, podobne rasy znajdowane są nieczęsto. Zazwyczaj sieroty zachowują żywą pamięć o swoich opiekunach. W niektórych przypadkach miejsce faktów zajmują mity i legendy. Dzięki Bibliotece można wówczas niemal zawsze wytropić prawdę, jako że tam właśnie gromadzi się nasze prawdy.

Fagin opuścił kilka gałęzi i skierował je w stronę Bubbakuba. Pil odwzajemnił się życzliwym ukłonem.

— Oto dlaczego — ciągnął Fagin — z wielką nadzieją oczekujemy na odkrycie przyczyn braku jakiejkolwiek wzmianki o Ziemi w naszym wspaniałym archiwum. Nie ma tam żadnej uwagi, żadnego zapisu o poprzednim zasiedleniu, mimo że od czasu odejścia Przodków przez ten rejon przeszło pięć pełnych migracji.

Bubbakub zamarł w pokłonie. Czarne oczka zmierzyły Kantena z nie skrywanym okrucieństwem, ale Fagin zdawał się tego nie zauważać i mówił dalej:

— O ile wiem, ludzkość jest pierwszym przypadkiem, przy którym pojawia się intrygująca możliwość zaistnienia samorodnej inteligencji. Jak wam z pewnością doskonale wiadomo, koncepcja ta narusza kilka powszechnie uznanych zasad naszych nauk biologicznych. Mimo to niektóre z argumentów waszych antropologów posiadają zaskakującą spójność. — To bardzo o-ry-ginalna koncepcja — prychnął Bubbakub z pogardą. — Przechwałki tych, których zwiecie „Skórzanymi”. Jak perpetuum mobile. Teorie na-tu-ral-ne-go dorastania do pełnej rozumności są świetnym źródłem dobrodusznych żartów, człowieku Jacobie Demwa. Ale wkrótce Biblioteka da twojej udręczonej rasie to, czego po-trzebujecie: otuchę z wiedzy o własnym pochodzeniu!

Niski szum silników stał się głośniejszy i Jacob przez sekundę czuł lekką dezorientację. — Proszę wszystkich o uwagę — wzmocniony głos komendant deSilvy rozbrzmiewał na całym statku. — Właśnie minęliśmy pierwszą rafę. Od tej pory będą występować chwilowe wstrząsy, podobne do tego przed chwilą. Poinformuję wszystkich, kiedy zbliżymy się do strefy naszego celu. To wszystko.

Horyzont Słońca był teraz prawie zupełnie płaski. Ze wszystkich stron statek otaczały rzadkie czerwone i czarne falujące sploty, które rozciągały się, ginąc w nieskończoności. Coraz więcej najwyżej sięgających włókien zbliżało się do pojazdu. Rozbłyskiwały one na tle resztek kosmicznej czerni, a potem znikały w czerwonawej mgiełce gęstniejącej wokół statku. W niemym porozumieniu wszyscy zbliżyli się do krawędzi pokładu, skąd mogli patrzeć prosto na dolną chromosferę. Milczeli zapatrzeni, a pokład pod ich stopami dygotał od czasu do czasu.

— Doktor Martine — powiedział Jacob — czy pani i Bubbakub jesteście gotowi do waszych eksperymentów?

— Mamy tu wszystko, co jest potrzebne — uczona wskazała na dwa pokaźnych rozmiarów kufry stojące na pokładzie obok stanowisk jej i Pilanina. — Wzięłam trochę urządzeń psi, których używałam podczas poprzednich nurkowań, przede wszystkim jednak zamierzam pomagać Piłowi Bubbakubowi, na ile tylko zdołam. Moje wzmacniacze fal mózgowych i przyrządy Q są jak sterta straszaków przy tym, co on ma w swojej walizie. Ale będę się starała służyć mu pomocą.

— Pani pomoc będzie przyjęta z radością — rzekł Bubbakub. Kiedy jednak Jacob chciał zobaczyć jego aparaturę do testów psi, Pilanin odmówił, podnosząc czteropalczastą rękę:

— Później, gdy będziemy gotowi.

W dłoni Jacoba odezwało się stare swędzenie. Co też Bubbakub chowa w tych kufrach? Filia Biblioteki nie miała prawie nic na temat psi. Trochę opisów zjawisk, ale bardzo mało o metodologii.

Co takiego wiedziała miliardoletnia kultura galaktyczna — zastanawiał się — o głębokich, podstawowych warstwach umysłu, które wspólne były wszystkim gatunkom rozumnym? Najwyraźniej nie wiedzieli wszystkiego, jako że Galaktowie ciągle jeszcze działali po tej stronie rzeczywistości. I wiem na pewno, że przynajmniej niektórzy z nich nie mają więcej zmysłu telepatycznego ode mnie.

Krążyły pogłoski, że starsze gatunki co jakiś czas znikały z Galaktyki, czasami z przyczyn naturalnych, jak wojna lub apatia, ale czasem też po prostu „wychodząc”… zagłębiając się w zajęciach i czynnościach, których ich sąsiedzi i podopieczni nie potrafili zrozumieć.

Czemu w naszej Filii nie ma nic o tych wydarzeniach ani nawet o praktycznych aspektach psi?

Jacob zmarszczył brwi i splótł dłonie. Nie — postanowił. — Zostawię kufer Bubbakuba w spokoju.

Z głośnika ponownie rozległ się głos Helene deSilvy:

— Za trzydzieści minut zbliżymy się do celu. Kto ma ochotę, może teraz podejść do konsoli sterowniczej. Jest stąd dobry widok na cel naszej podróży. Kiedy oczy przywykły już do zwiększonej jasności obszaru, w który się wpatrywali, reszta Słońca zdawała się zaledwie słabo żarzyć. Pochodnie słoneczne były jasnymi punkcikami, zapalającymi się niespodziewanie silnym blaskiem i gasnącymi daleko w dole. W nieokreślonej odległości ciągnęło się jakieś rozległe skupienie plam słonecznych. Najbliższa plama przypominała ogromne wyrobisko, zapadniętą niszę w ziarnistej „powierzchni” fotosfery. Ciemna umbra[7] była zupełnie nieruchoma, ale regiony półcienia otaczające krawędź plamy marszczyły się nieustannie, podobne do drobnych fal rozchodzących się od kamyka wrzuconego do jeziora. Granica była niewyraźna, drżąca, jak szarpnięta struna fortepianu.

Nad nimi wisiał ogromny kształt plątaniny włókien. Była to pewnie jedna z największych rzeczy, jakie Jacob kiedykolwiek widział. Gigantyczne obłoki płynęły wirując zgodnie z liniami pól magnetycznych, które zlewały się, skręcały i splatały wokół siebie. Z nicości wyłaniały się pasma, unosiły się, zwijały dookoła, by wreszcie rozwiać się jak dym. Znaleźli się teraz w samym środku wiru mniejszych kształtów, prawie niewidocznych, ale pokrywających bezpieczną czerń kosmosu tumanem różowej mgły. Ciekawe, co wydobyłby z tej scenerii człowiek pióra — pomyślał Jacob. LaRoque, pomimo swych niesłychanych, może nawet morderczych występków miał sławę wspartą na wspaniałej łatwości pisania. Jacob czytał kilka jego artykułów i rozkoszował się giętkim stylem, choć śmieszyły go wnioski autora. Teraz jednak, przy tej scenie, poeta był konieczny, bez względu na jego przekonania polityczne. Pomyślał, iż to szkoda, że LaRoque’a nie ma z nimi… nie tylko zresztą z tej jednej przyczyny.

— Przyrządy wyłowiły źródło anormalnie spolaryzowanego światła. Od tego miejsca zaczniemy poszukiwania.

Kulla podszedł do krawędzi pokładu i wpatrywał się z napięciem w miejsce, które wskazał mu jeden z członków załogi.

Jacob zapytał deSilve o zachowanie nieziemca.

— Kulla potrafi rozpoznawać kolory o wiele dokładniej niż my — odparła. — Widzi różnice w długości fali rzędu mniej więcej jednego angstrema. Może też w jakiś sposób zarejestrować fazę światła, które widzi. Przypuszczam, że to jakiś rodzaj interferencji. Dzięki temu jest bardzo pomocny przy wyszukiwaniu spójnych fal, które wytwarzają te laserowe potwory. Prawie zawsze dojrzy je pierwszy.

Trzonowce Kulli trzasnęły o siebie. Wyciągnął szczupłą rękę. — To jeszt tam — oznajmił. — Wiele punktów światła. To duże sztado i sządzę, że szą tam też paszterze.

DeSilva uśmiechnęła się, kiedy statek przyspieszył lot.

15. O życiu i śmierci…

Heliostatek poruszał się w środku włókna jak ryba schwytana przez wartki prąd. Tyle tylko, że prąd był elektryczny, a fala, która porwała ze sobą lustrzaną kulę, była niewiarygodnie skomplikowaną, namagnetyzowaną plazmą. Płynące strzępy zjonizowanego gazu gorzały ze wszystkich stron, wirując pod działaniem sił wzbudzonych ich własnym ruchem. Potoki rozżarzonej materii ukazywały się nagle i równie prędko znikały — to efekt Dopplera sprawiał, że linie emisyjne gazu wchodziły w spektrum używane do obserwacji i natychmiast je przekraczały. Statek pikował przez porywiste wiatry chromosfery i lawirował pomiędzy plazmowymi polami sił za pomocą niewielkich zmian swoich własnych pól magnetycznych, żeglując na żaglach utkanych z niemal cielesnej matematyki. Dzięki szybkiemu jak błyskawica zwijaniu i zagęszczaniu pól siłowych można było zwracać szarpnięcia ścierających się wirów w dowolnie wybranym kierunku, a przez to łagodzić poszturchiwania burzy. Te same osłony zatrzymywały większość potwornego żaru, resztę zaś przekształcały tak, by była możliwa do zniesienia. To, co się przedostało, wsysała komora napędzająca laser chłodzący — nerkę, z której odfiltrowana zawartość wyciekała jako strumień promieni rentgenowskich, rozszczepiających na swej drodze nawet plazmę. Wszystko to było jednak wynalazkiem Ziemian. Tymczasem dopiero dzięki nauce Galaktów heliostatek był bezpieczny i zwinny. Pola grawitacyjne odpierały miłosne, miażdżące przyciąganie Słońca, dzięki czemu statek mógł, zależnie od potrzeby, spadać albo unosić się. Niszczące siły wnętrza włókna były pochłaniane lub neutralizowane, nawet okres ich oddziaływania zmieniano dzięki kompresji czasu.

W odniesieniu do stałej pozycji Słońca (jeśli coś takiego w ogóle istniało) statek gnał wzdłuż łuku magnetycznego z prędkością tysięcy kilometrów na godzinę. Jednak względem otaczających go chmur wydawał się sunąć niespiesznie w pogoni za rozbłyskującym łupem. Jacob kątem oka przyglądał się pościgowi, ale poza tym nie spuszczał wzroku z Kulli. Szczupły obcy był na statku pierwszym obserwatorem. Stał obok sternika, z rozpalonymi oczyma i ręką wyciągniętą w mrok.

Wskazówki Kulli były trochę tylko lepsze niż informacje przyrządów, ale Jacob miał trudności z odczytaniem danych z instrumentów. Doceniał więc obecność kogoś, kto pokazuje pasażerom i załodze, w którą stronę patrzeć.

Przez godzinę ścigali punkciki żarzące się w dalekiej mgle. W niebieskich i zielonych liniach spektralnych, które deSilva kazała przepuszczać, plamki były niezwykle słabe, czasem jednak przebiegał między nimi rozbłysk zielonkawego światła, jak reflektor natrafiający nagle na statek i przesuwający się dalej.

Rozbłyski pojawiały się teraz częściej. Obiektów była przynajmniej setka, wszystkie mniej więcej tych samych rozmiarów. Jacob spojrzał na dalekościomierz. Siedemset kilometrów.

Przy dwustu dało się już rozróżnić ich kształt. Każdy z „magnetycznych przeżuwaczy” był torusem. Z tej odległości ich kolonia wyglądała jak wielka kolekcja malutkich niebieskich obrączek. Każda z nich ustawiona była w tym samym kierunku, zgodnie z układem włókna. — Ustawiają się wzdłuż pola magnetycznego w miejscach, gdzie jest ono najgęstsze — wyjaśniła deSilva — i wirują wokół osi, wytwarzając prąd elektryczny. Czort wie, jak przedostają się z jednego regionu aktywnego do innego, kiedy pola się przesuną. Ciągle próbujemy odkryć, co sprawia, że trzymają się razem.

Na brzegu gromady kilka torusów zachybotało się lekko w obrocie. Nagle, w mgnieniu oka, statek zalała ostra, zielona łuna. Potem powróciły odcienie ochry. Pilot podniósł wzrok na Jacoba.

— Przeszliśmy właśnie przez laserowy ogon torusa. Przypadkowy rozbłysk, jak ten, nie wyrządza żadnej szkody — powiedział. — Ale gdybyśmy podchodzili do głównego stada z tyłu i od dołu, moglibyśmy się wpakować w niezłą kabałę!

Kłąb ciemnej plazmy, może chłodniejszy lub mknący szybciej niż otaczający go gaz, przesunął się przed statkiem, zasłaniając widok.

— Do czego służą te lasery? — spytał Jacob.

DeSilva wzruszyła ramionami.

— Może dają stabilność dynamiczną? Albo to napęd? Być może używają ich do chłodzenia, tak jak my. Gdyby to była prawda, to według mnie one mogą być zbudowane nawet z materii stałej. Bez względu na przeznaczenie, z pewnością trzeba wielkiej energii, żeby przebić zielonym światłem ekrany ustawione na czerwień. Tylko dlatego je odkryliśmy. Chociaż są wielkie, to w tej skali przypominają pyłki na wietrze. Gdyby nie ten laserowy ślad, to moglibyśmy szukać przez milion lat i nie znaleźć ani jednego toroida. W zakresie alfa wodoru są niewidoczne, żeby więc lepiej się im przyjrzeć, otworzyliśmy parę pasm zieleni i błękitu. Naturalnie nie dopuścimy tej długości fali, na którą ustawione są ich lasery. Linie, które wybraliśmy, są spokojne i optycznie gęste, więc jeśli zobaczysz coś zielonego albo niebieskiego, to na pewno będą te potwory. Zmiana powinna być przyjemna. — Wszystko będzie lepsze do tej przeklętej czerwieni.

Statek przedostał się przez ciemną materię i nagle znaleźli się niemal w środku gromady stworzeń.

Jacob poczuł ściskanie w gardle i natychmiast zamknął oczy. Kiedy je otworzył, stwierdził, że nie może przełykać. Po trzech dniach nieprawdopodobnych widoków to, co ujrzał, przepełniło go drżeniem, któremu nie mógł się oprzeć. Skoro gromada ryb nazywana jest ze względu na swoje uporządkowanie ławicą, a na chmarę pszczół mówi się rój, wobec tego, uznał Jacob, stado tych słonecznych stworzeń można by nazwać snopem. Ich blask zbierał się bowiem w potężny snop światła odcinający się od czarnego kosmosu.

Bliższe toroidy jaśniały barwami ziemskiej wiosny. Kolory blakły dopiero z odległością. Poniżej osi stworzeń, gdzie światło laserów rozpraszało się w plazmie, błyszczała jasna zieleń.

Wokół każdego z nich skrzyła się rozproszona aureola białego światła. — Promieniowanie synchrotronowe — poinformował ktoś z załogi. — Te ślicznotki muszą się naprawdę ostro obracać! Odbieram silne wahania na 100 KeV! Najbliższy toroid, o średnicy czterystu metrów, wirował jak szalony trochę dalej niż dwa kilometry od nich. Figury geometryczne przesuwały się wokół jego krawędzi jak paciorki naszyjnika; w przeciągu niewielu sekund ciemnobłękitne romby zmieniały się w purpurowe, faliste wstęgi opasujące błyszczący, szmaragdowy pierścień. Kapitan heliostatku stała przed konsolą sterowniczą, a jej wzrok przebiegał między zegarami wypatrując najmniejszych nawet zmian. Patrząc na nią miało się wrażenie, że ogląda się pomniejszoną wersję widowiska na zewnątrz statku, gdyż jej twarz i biały mundur skąpane były w opalizującym różnokolorowo blasku najbliższego toroida, światło docierało więc do oczu Jacoba rozproszone i przybladłe. Barwy skrzyły się za każdym razem, gdy komendant podnosiła wzrok i uśmiechała się Z początku odblask był słaby, potem coraz jaśniejszy, w miarę jak zieleń i błękit mieszały się, przyćmiewając jasną czerwień. Nagle błękit przybrał na sile, gdy wybuch jasności toroida zbiegł się z rozbłyskiem wzorów; wyglądało to, jakby wokół krawędzi stworu falowały macki. Przedstawienie było niezrównane. Arterie światła eksplodowały zielenią i splotły się z żyłami pulsującego, klarownego błękitu. Te z kolei zadrżały w kontrapunkcie, a potem nabrzmiały jak dojrzała winorośl i zaczęły pękać, rozrzucając obłoki maleńkich trójkącików, zawiesinę dwuwymiarowych pyłków, które rozpierzchły się jak rój iskier dookoła nieeuklidejskiej bryły torusa. Wzory nabrały regularności i krawędź precla zmieniła się w chaos boków i kątów.

Widowisko osiągnęło punkt kulminacyjny, a potem przygasło. Wzory na obrzeżu zblakły i torus wycofał się pomiędzy swych towarzyszy. Tam znów zaczął się obracać, przybierając na powrót kolor czerwony i gasząc zielenie oraz błękity na pokładzie statku oraz na twarzach patrzących.

— To było powitanie — Helene deSilva przerwała długie milczenie. — Na Ziemi są jeszcze sceptycy, którzy uważają, że te magnetożerne stwory są po prostu jakimś rodzajem zaburzenia pola magnetycznego. Teraz mogą tu przylecieć i sami się przekonać. To, co widzimy, to życie. Najwyraźniej Stwórca uznaje niewiele ograniczeń dla swych dzieł. Trąciła lekko pilota w ramię, a ten dotknął kilku przycisków i statek zaczął wchodzić w skręt.

Jacob zgodził się z Helene, choć jej logika nie była naukowa. Nie wątpił, że toroidy żyją. Przedstawienie, jakie pokazał ten stwór, bez względu na to, czy było pozdrowieniem, czy tylko reakcją na obecność statku na jego terytorium, było oznaką życia, a może nawet odczuwania.

Anachroniczne odniesienie do Najwyższego Bóstwa dziwnie pasowało do piękna tej chwili.

Kiedy stado magnetożerców zostało z tyłu, pokład obrócił się, a komendant jeszcze raz odezwała się do mikrofonu:

— Ruszamy w pogoń za duchami. Pamiętajcie, nie jesteśmy tu po to, żeby badać magnetożerców, ale polujących na nie drapieżców. Załoga ma stale wypatrywać wszelkich śladów tych nieuchwytnych stworzeń. Ponieważ najczęściej dostrzegano je przez przypadek, dobrze byłoby, gdyby pomogli wszyscy. Wszelkie niezwykłe obserwacje proszę zgłaszać do mnie.

DeSilva i Kulla naradzali się. Obcy powoli kiwał głową, od czasu do czasu zdradzając zdenerwowanie błyskiem bieli spomiędzy wielkich dziąseł. W końcu ruszył wzdłuż łuku w centralnej kopule.

Helene wyjaśniła, że wysłała Kullę na odwrotną stronę pokładu, na spód, gdzie normalnie stały same tylko przyrządy. Miał stamtąd prowadzić obserwacje na wypadek, gdyby laserowe stworzenia pojawiły się w nadirze, ponieważ wtedy nie mogłyby ich wykryć zamocowane na obwodzie detektory.

— Kilkakrotnie zdarzało się, że spostrzegaliśmy je w zenicie — powtórzyła deSilva — i to właśnie były najciekawsze przypadki, jak wtedy, gdy widzieliśmy kształty antropomorficzne. — Czy te sylwetki zawsze znikały, zanim statek zdążył się odwrócić? — spytał Jacob. — Czasem stworzenia obracały się razem z nami, żeby zostać u góry. Można się było wściec! Ale to było pierwsza wskazówka, że możemy mieć do czynienia z siłą psi. W końcu, bez względu na ich motywy, skąd mogły wiedzieć, że przyrządy rozmieściliśmy na krawędzi pokładu, i jak udawałoby im się tak dokładnie nadążać za naszymi ruchami, gdyby nie wiedziały, co zamierzamy zrobić?

Jacob zamyślił się.

— Ale dlaczego nie można tu, na górze, zainstalować paru kamer? Nie byłoby to chyba aż takie trudne?

— Nie, nie takie trudne — zgodziła się deSilva — ale obsługa i załogi nie chciały burzyć oryginalnej symetrii statku. Musielibyśmy ciągnąć dodatkowy przewód przez pokład, aż do głównego komputera rejestrującego, a Kulla zapewnił nas, że to by do reszty unicestwiło resztkę sterowności, jaką moglibyśmy zachować w razie awarii stazy… chociaż ta resztka i tak nie miałaby pewnie znaczenia. Wystarczy przypomnieć sobie, co stało się z biednym Jeffem. Jego statek, ten mniejszy, który zwiedzałeś na Merkurym, od początku był zaprojektowany tak, że przyrządy były skierowane i w zenit, i w nadir. Tylko jego statek posiadał taką modyfikację. Nam będą musiały wystarczyć, zamiast instrumentów na brzegu pokładu, nasze oczy i parę ręcznych kamer.

— I badania psi — Jacob wskazał na kufry.

DeSilva kiwnęła głową bez przekonania.

— Tak, oczywiście wszyscy mamy nadzieję, że uda się nawiązać przyjazny kontakt. — Przepraszam, pani kapitan — pilot podniósł wzrok znad instrumentów. Przy uchu trzymał miniaturową słuchawkę. — Kulla mówi, że w górnym krańcu stada, na północy, widzi jakąś zmianę barwy. To może być cielenie.

DeSilva skinęła głową.

— W porządku. Kieruj się w stronę zaburzeń pola wzdłuż północnej stycznej. Wznieś się razem ze stadem i okrąż je, ale nie podchodź za blisko, żeby im nie napędzić stracha. Statek przechylił się do skrętu. Z lewej strony pojawiło się Słońce i rosło, aż stało się ścianą sięgającą hen w górę, do nieskończoności. Blade promienie luminescencji biegły od statku w dół, do leżącej poniżej fotosfery. Ich połyskujący ślad układał się równolegle do linii stada torusów.

— To tor superjonizacji. Zostawił go nasz laser chłodzący, kiedy byliśmy odwróceni w tamtą stronę — wyjaśniła deSilva. — Ma pewnie kilkaset kilometrów długości. — Ten laser jest taki silny?

— No, musimy przecież pozbyć się mnóstwa ciepła. A cała rzecz w tym, żeby podgrzać mały kawałek Słońca. W przeciwnym razie chłodzenie by nie działało. Swoją drogą, także z tego powodu staramy się, żeby stado nie znalazło się przed albo za nami. Jacob poczuł chwilowy przypływ lęku.

— Kiedy zbliżymy się na tyle, żeby móc zobaczyć to… jak on to powiedział? Cielenie? — zapytał.

— Tak, cielenie. Mamy szczęście. Do tej pory udało się nam to zobaczyć dopiero dwa razy, i za każdym razem byli przy tym pasterze. Oni chyba asystują rodzącemu torusowi. Logiczne więc, że właśnie od tego miejsca zaczniemy poszukiwania. A to, kiedy tam dotrzemy, zależy od tego, jak spokojna jest droga i ile kompresji czasu potrzebujemy, żeby przebyć ją bezpiecznie. Może to potrwać dzień. Ale jeśli będziemy mieli szczęście… — spojrzała na konsolę sterowniczą — …to znajdziemy się tam za dziesięć minut. Obok stał ktoś z załogi z wykresem w ręku i najwyraźniej czekał na deSilve. — Chyba dobrze będzie, jak pójdę uprzedzić Bubbakuba i doktor Martine, żeby się przygotowali — powiedział Jacob.

— Tak, to dobry pomysł. Kiedy już będę wiedziała, jak prędko tam dotrzemy, ogłoszę to. Kiedy odchodził, miał dziwne wrażenie, że komendant ciągle za nim patrzy. Trwało to, dopóki nie przeszedł na drugą stronę centralnej kopuły.

Bubbakub i Martine przyjęli wiadomość spokojnie. Jacob pomógł im przeciągnąć skrzynie z przyrządami na stanowisko obok konsoli sterowniczej. Instrumenty Bubbakuba były zdumiewające i niepojęte. Jeden z nich wystawał do połowy ze skrzyni. Był skomplikowany, błyszczący i miał wiele uchwytów. Powyginane zakończenia i lśniące okienka sugerowały tajemnice.

Bubbakub rozłożył dwa inne przyrządy. Jednym z nich był baniasty hełm, najwidoczniej zaprojektowany tak, żeby pasował na głowę Pilanina. Drugi wyglądał jak odłamek meteorytu żelazowo-niklowego ze szklistym zakończeniem.

— Być trzy poglądy na psi — powiedział Bubbakub przez swój brzmieniacz. Czteropalczastą dłonią zaprosił Jacoba, żeby usiadł. — Jeden taki, że psi to po prostu bardzo subtelny zmysł odbierania fal mózgowych na dużą odległość i odczytywania ich. Będę to badał za pomocą tego — wskazał na hełm.

— A ta duża maszyna? — Jacob przysunął się, żeby przyjrzeć się z bliska. — Ona sprawdza, czy czas i przestrzeń splatają się tu mocą woli istoty rozumnej. To się czasem zdarza. Rzadko jest możliwe. Nazywa się „pingrli”. Nie macie na to słowa. Większość, w tym także ludzie, nie potrzebuje o tym wiedzieć, gdyż to się nie trafia często. Biblioteka dostarcza tych „kangrl” — trącił urządzenie — do każdej filii, na wypadek, gdyby wyjęci spod prawa próbowali używać pingrli.

— To może przeciwdziałać tej sile?

— Tak…

Jacob potrząsnął głową. Zaniepokoiło go, że istniał cały rodzaj sił, do których ludzie nie mieli dostępu. Niedostatki technologiczne to inna sprawa, można je z czasem nadrobić, ale kiedy uświadomił sobie taką jakościową ułomność, poczuł się bezbronny. — Konfederacja wie o tym ka… ka…?

— Kangrl. Tak. Zabrałem je z Ziemi za ich zezwoleniem. Jeśli przepadnie, będzie zastąpione nowym.

Jacob poczuł ulgę. Maszyna też zaczęła wyglądać sympatyczniej.

— A ta ostatnia rzecz…? — przesunął się w stronę bryły żelaza.

— To jest Pis. — Bubbakub chwycił przyrząd i schował go z powrotem do skrzyni.

Odwrócił się tyłem do Jacoba i zaczął manipulować przy hełmie. — Jest dosyć wrażliwy na punkcie tej rzeczy — powiedziała Martine, kiedy Jacob podszedł do niej. — Udało mi się z niego wydobyć tylko tyle, że jest to zabytek pozostały po Letanich, piątych Przodkach jego rasy. Pochodzi z okresu tuż przed tym, jak Letani „odeszli” do innej płaszczyzny rzeczywistości. — Jej nieustanny uśmiech stał się jeszcze szerszy. — A może zechciałbyś waćpan ujrzeć starodawne narzędzia mistrzów alchemii? Jacob zaśmiał się.

— No cóż, nasz przyjaciel Pil posiada Kamień Filozoficzny. Ciekawe, jakiego cudownego instrumentarium używasz ty do mieszania strumieni cząstek i egzorcyzmów nad wysokoenergetycznymi duchami?

— Niewiele poza zwykłymi, standardowymi detektorami psi, takimi jak te. Przyrząd do fal mózgowych, czujnik ruchu inercyjnego, prawdopodobnie zresztą bezużyteczny w polu tłumienia czasu, trójwymiarowa kamera tachistoskopowa z projektorem… — Mógłbym ją zobaczyć?

— Oczywiście, jest tam, w rogu.

Jacob sięgnął do skrzyni i wydobył ciężki przyrząd. Położył go na pokładzie i przyglądał się uważnie głowicom rejestrującymi i projekcyjnym.

— Wiesz — powiedział cicho — jest taka możliwość…

— Jaka? — Martine nie zrozumiała.

Jacob podniósł na nią wzrok.

— W połączeniu z czytnikiem wzoru siatkówki, którego używaliśmy na Merkurym, mogłoby to stanowić znakomity analizator skłonności psychicznych. — Chodzi ci o takie urządzenie, jakiego używa się do określania statusu Nadzorowanych? — Tak. Gdybym wiedział, że coś takiego jest w Bazie, moglibyśmy od razu przetestować LaRoque’a, na miejscu. Nie musielibyśmy posyłać maserogramów na Ziemię i przedzierać się przez pokłady omylnej biurokracji po to tylko, żeby dostać odpowiedź, która i tak mogła być zniekształcona. Moglibyśmy natychmiast sami stwierdzić jego wskaźnik przemocy! Przez chwilę Martine siedziała w milczeniu. Potem spuściła wzrok.

— Nie sądzę, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie.

— Ale byłaś pewna, że z wiadomością z Ziemi było coś nie w porządku! — odparł Jacob. — Jeżeli miałaś rację, to mogło to oszczędzić LaRoque’owi dwóch miesięcy pod kluczem. Do diabła, możliwe, że byłby teraz z nami. Mielibyśmy też większą pewność co do ewentualnych zagrożeń ze strony Duchów!

— A jego próba ucieczki na Merkurym? Mówiłeś, że używał przemocy! — Przemoc w panice nie czyni jeszcze Nadzorowanego. A poza tym o co ci właściwie chodzi? Myślałem, że jesteś pewna, że LaRoque’a ktoś wrobił! Martine westchnęła. Jej oczy uciekały przed jego wzrokiem. — Obawiam się, że wtedy w Bazie byłam trochę rozhisteryzowana. Wyobraź sobie, wymyśliłam cały spisek, którego celem było złapać w pułapkę biednego Pierre’a! Co prawda trudno uwierzyć, że jest Nadzorowanym, może więc rzeczywiście popełniono jakiś błąd. Teraz jednak nie sądzę, że zrobiono to celowo. W końcu kto chciałby obciążać go winą za śmierć tego biednego szympansa?

Jacob patrzył na nią przez chwilę, nie wiedząc, jak rozumieć tę zmianę poglądów. — Cóż, prawdziwy morderca, na przykład — powiedział wreszcie półgłosem. I natychmiast tego pożałował.

— O czym tym mówisz? — wyszeptała Martine. Rozejrzała się szybko na wszystkie strony, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu. Oboje wiedzieli, że stojący kilka metrów dalej Bubbakub był głuchy na szepty.

— Mówię o tym, że Helene deSilva, chociaż najpewniej nie lubi LaRoque’a, uważa za nieprawdopodobne, żeby ogłuszacz mógł uszkodzić mechanizm stazy na statku Jeffa. Myśli, że to obsługa coś spartaczyła, ale…

— Dobrze, w takim razie Pierre’a zwolnią z powodu braku dostatecznych dowodów i będzie mógł napisać następną książkę! My dowiemy się prawdy o Solariowcach i wszyscy będą zadowoleni. Jestem pewna, że kiedy już nasze stosunki z nimi się ułożą, nie będzie się zbytnio liczyło, że z niechęci zabili biednego Jeffa. Przejdzie do historii nauki jako męczennik i całe to gadanie o morderstwie będzie można skończyć raz na zawsze. Zresztą i tak jest odrażające.

Jacob zaczynał czuć odrazę także do tej rozmowy z Martine. Po co tak kręciła? Nie można z nią było logicznie dyskutować.

— Może masz i rację — wzruszył ramionami.

— Na pewno mam — klepnęła go w ramię i nachyliła się nad aparatem do fal mózgowych. — Czy nie mógłbyś poszukać Fagina? Będę tu teraz troszkę zajęta, a możliwe, że on jeszcze nie wie o cieleniu.

Jacob kiwnął głową i podniósł się. Idąc po lekko wibrującym pokładzie zastanawiał się, co też za dziwności wymyślała jego podejrzliwa druga połowa. Zaniepokoiła go ta paplanina o „prawdziwym mordercy”.

Fagina spotkał tam, gdzie niebo wypełniała fotosfera rozciągająca się na wszystkie strony jak wielka ściana. Kanten patrzył w dół, na włókno, w którym lecieli; skręcało się ono i ginęło w czerwonym tumanie. Po obu stronach statku, a także pod nim lasy kolców kładły się jak targane wiatrem łany zboża.

Przez jakiś czas obaj przyglądali się temu w milczeniu.

Kiedy wić zjonizowanego gazu chwiejąc się przepłynęła obok statku, Jacobowi po raz kolejny skojarzyło się to z kołyszącym się na falach wodorostem. Nagle przyszedł mu do głowy inny widok i aż się uśmiechnął. Wyobraził sobie Makakai ubraną w skafander pływacza z cermetu i stazy, nurkującą i wyskakującą pomiędzy tymi wyniosłymi fontannami wijących się płomieni, zanurzającą się w skorupie grawitacji, żeby igrać z dziećmi tego największego z oceanów.

Czy Słoneczne Duchy spędzają eony czasu tak samo jak nasze walenie? Czy śpiewają? Ani Duchy, ani walenie nie znają maszyn (a więc pewnie i chorobliwego pośpiechu, który niosą ze sobą maszyny i który rodzi przerosty ambicji), bo nie posiadają po temu środków. Wieloryby nie mają rąk i nie mogą używać ognia. Słoneczne Duchy nie posiadają stałej materii, za to ognia mają aż za dużo.

Czy było to ich przekleństwem, czy błogosławieństwem? (Najlepiej zapytać humbaka, który w podwodnej ciszy snuje swoje zawodzenia. Pewnie nie zada sobie trudu, żeby odpowiedzieć, ale może kiedyś doda to pytanie do swej pieśni.) — Jesteście w samą porę. Właśnie miałam to ogłosić — kapitan wskazała na różową poświatę przed statkiem.

Na wprost nich wirowało dziesięć albo więcej pstrych toroidów. Ta grupa była inna. Torusy nie unosiły się bezwładnie, ale poruszały się tam i z powrotem, tłocząc się i przepychając dookoła czegoś, co ukryte było w środku gromady. Najbliższy torus, oddalony zaledwie o kilometr, przesunął się i Jacob spostrzegł obiekt ich zainteresowania.

Magnetożerca w środku grupy był większy od pozostałych. Na jego obwodzie zamiast zmieniających się, wielobocznych kształtów przesuwały się na zmianę ciemne i jasne pasy. Torus kołysał się leniwie, a jego powierzchnia falowała. Jego towarzysze kotłowali się ze wszystkich stron, zachowując jednak przy tym pewną odległość, jakby odpychani przez jakąś siłę.

DeSilva wydała rozkazy. Pilot dotknął przyrządów na tablicy i statek obrócił się i wyrównał lot tak, że fotosfera znowu znalazła się pod nimi. Jacob poczuł ulgę. Cokolwiek by mówiły instrumenty, kiedy miał Słońce z lewej strony, czuł, że statek jest ustawiony bokiem. Magnetożerca, którego Jacob nazwał w myślach „wielkoludem”, obracał się, najwyraźniej nie zwracając uwagi na otaczający go orszak. Poruszał się niemrawo, z wyraźnym chybotaniem. Biała aureola jarząca się mocnym blaskiem wokół innych torusów, u niego migotała blado na krawędziach, podobna do gasnącego płomyka. Ciemne i jasne pasy pulsowały nierównym rytmem.

Każda wibracja wywoływała reakcję w otaczającej gromadzie toroidów. Ich pulsowanie współgrało z coraz to mocniejszym rytmem wielkoluda, wzory na ich krawędziach nabrały wyrazistości, przechodząc w jasnobłękitne wielokąty i spirale. Nagle najbliższy z towarzyszących torusów ruszył w kierunku pasiastego wielkoluda, znacząc tor swoich obrotów jasnozielonymi błyskami światła. W tej samej chwili z „ciężarnego” torusa wyskoczył rój lśniących, niebieskich punkcików i pomknął na spotkanie intruza. Pyłki zatrzymały się w mgnieniu oka przed jego kadłubem, tańcząc jak krople wody skrzące się na gorącej blasze. Potem zaczęły spychać go do tyłu, jakby drażniąc i zaczepiając, aż znalazł się niemal pod statkiem. Kierowany ręką pilota heliostatek obrócił się bokiem do najbliższego z migoczących punktów, odległego zaledwie o kilometr. Wtedy Jacob po raz pierwszy mógł dokładnie przyjrzeć się stworzeniom, nazywanym Słonecznymi Duchami. Stworzenie unosiło się niczym widmo — łagodnie, jakby wichry chromosfery były powiewem, na którym można z łatwością żeglować. Był tak różny od solidnych, wirujących torusów, jak motyl od obracającego się dziecinnego bąka. Wyglądał jak meduza albo jak jasnoniebieski ręcznik kąpielowy przewieszony przez sznur od bielizny i trzepoczący na wietrze. Choć może był raczej ośmiornicą, której macki pojawiały się i znikały co chwila wzdłuż postrzępionych brzegów. Czasem przypominał Jacobowi plamę na powierzchni morza, zebraną jakimś sposobem i przeniesioną w to miejsce, cudem utrzymującą się w swoim płynnym, falującym ruchu. Duch zmarszczył się mocniej. Przez minutę sunął powoli w kierunku heliostatku, a potem zatrzymał się.

On też na nas patrzy — pomyślał Jacob.

Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem: grupa istot złożonych z wody, ukryta w swoim statku, i Duch. Następnie stworzenie odwróciło się bokiem do ludzi. Pokład zalał niespodziewany błysk światła mieniącego się mnóstwem barw. Ekrany zatrzymały większość blasku, ale blada czerwień chromosfery zniknęła.

Jacob przysłonił oczy dłonią i mrugał zdumiony. Tak to wygląda — pomyślał trochę od rzeczy — kiedy jest się w środku tęczy!

Eksplozja światła skończyła się równie nagle, jak wybuchła. Znów widać było czerwone Słońce, a wraz z nim włókno, plamę daleko pod nimi i wirujące torusy. Duchy jednak odpłynęły. Wróciły do gigantycznego magnetożercy i gdy zmalały do niemal niewidocznych plamek, znów zaczęły tańczyć wokół jego krawędzi. — On… on rąbnął w nas laserem! — powiedział pilot. — Nigdy wcześniej tego nie robiły! — Żaden też nie podszedł tak blisko w swoim normalnym kształcie — odparła deSilva. — Ale nie jestem pewna, co to ich działanie ma znaczyć.

— Myślisz, że to miało zrobić nam krzywdę? — odezwała się niepewnie doktor Martine. — Może tak samo zaczęli z Jeffreyem!

— Nie wiem. To mogło być ostrzeżenie…

— Albo może on po prostu chciał wrócić do roboty — włączył się Jacob. — Byliśmy niemal na wprost tego wielkiego magnetożercy. Łatwo można zauważyć, że wszyscy jego towarzysze wrócili w tej samej chwili.

— Nie wiem… — DeSilva potrząsnęła głową. — Uważam, że będzie najlepiej, jeżeli po prostu zostaniemy tutaj i będziemy patrzeć. Przekonamy się, co zrobią, kiedy skończą z cieleniem.

Na wprost nich duży torus chwiał się coraz bardziej i coraz wolniej wirował. Jasne i ciemne pasy na jego obrzeżu stały się wyraźniejsze, te ciemniejsze zwęziły się do kresek, jaśniejsze zaś rozrastały się na boki, pulsując.

Jacob jeszcze dwa razy zobaczył grupki świetlistych pasterzy gnających, żeby odpędzić magnetożercę, który zanadto się zbliżył, jak owczarki kąsające po nogach niesfornego tryka, kiedy reszta pilnuje owcy.

Kołysanie pogłębiło się, a ciemne pasy zwęziły się jeszcze bardziej. Zielone, laserowe światło rozproszone pod torusem zaczęło przygasać i wreszcie zniknęło zupełnie. Duchy ruszyły do środka. Kiedy wychylenia wielkoluda kładły go już prawie na płask, zebrały się przy krawędzi, jakimś sposobem ujęły jego korpus i nagłym szarpnięciem przewróciły go do końca.

Olbrzym obracał się leniwie wzdłuż osi prostopadłej do pola magnetycznego. Trwało to przez chwilę, aż nagle stwór zaczął się rozpadać.

W jednym miejscu ciemny pas zwęził się tak bardzo, że zniknął zupełnie, i torus rozszczepił się tam jak naszyjnik z zerwaną nitką. W miarę jak dawny kształt obracał się powoli, jasne pasy przesuwały się do miejsca pęknięcia i ulatywały jeden po drugim, a każdy stawał się małym, osobnym precelkiem. Następnie po kolei wystrzeliwały w górę, wzdłuż niewidzialnych linii strumienia magnetycznego; rozsypując się po niebie jak paciorki. Z wielkoluda-rodzica nie pozostało nic.

Około pięćdziesięciu małych precelków wirowało jak szalone w opiekuńczym roju jasnobłękitnych pasterzy. Malcy przesuwali się niepewnie, a ze środka każdego z nich błyskał na próbę mały zielony ogieniek.

Mimo uważnego pilnowania Duchy straciły kilku kapryśnych podopiecznych. Parę młodych, bardziej żwawych od reszty, wyrwało się z kolejki. Krótki rozbłysk zielonej jasności wyniósł jednego z małych magnetożerców poza chroniony obszar, w stronę czyhających nie opodal dorosłych. Jacob miał nadzieję, że malec poleci dalej w kierunku statku. Gdyby tylko ten duży torus zszedł mu z drogi!

Jakby słysząc jego myśli, dorosły zaczął usuwać się z toru lotu młodzika. Jego brzeg pulsował zielononiebieskimi wielokątami, kiedy noworodek przechodził nad nim. Nagle torus wyskoczył w górę na słupie zielonej plazmy. Młodzik próbował umknąć, ale było za późno. Uciekając odwrócił jeszcze swoją słabiutką pochodnię w stronę brzegu prześladowcy.

Dorosły nie dał się powstrzymać. W mgnieniu oka malec został wyprzedzony, wciągnięty do środkowej luki starszego i unicestwiony w wybuchu pary. Jacob zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze, co zabrzmiało jak westchnięcie.

Pasterze ustawili teraz malców w szeregu, po czym wszyscy razem zaczęli powoli oddalać się od stada, tylko kilka Duchów zostało, żeby przypilnować dorosłych. Jacob wpatrywał się w małe, jaśniejące pierścienie światła, aż gęsta smuga włókna zbliżyła się, zasłaniając widok.

— Zabieramy się do pracy — wyszeptała Helene deSilva, a następnie zwróciła się do pilota:

— Trzymaj resztę pasterzy równo z linią pokładu. I poproś Kullę, żeby cały czas dawał oko.

Chcę wiedzieć, czy coś nie nadchodzi do nadiru.

Dawał oko! Jacob stłumił mimowolny dreszcz i twardo zaprotestował, kiedy wyobraźnia próbowała podsunąć mu odpowiedni obraz. W jakich czasach ta kobieta się urodziła?! — W porządku — powiedziała komendant. — Zbliżamy się powoli.

— Może zauważą, że zaczekaliśmy, aż skończą z cieleniem, jak myślisz? — zapytał Jacob. — Kto wie? — wzruszyła ramionami. — Może uważają nas za jakiś bojaźliwy rodzaj dorosłych torusów. Pewnie nawet nie pamiętają naszych wcześniejszych wizyt. — Ani Jeffa?

— Ani nawet Jeffa. Nie ma sensu zakładać zbyt wiele. Och, wierzę doktor Martine, kiedy mówi, że jej urządzenia rejestrują elementarną inteligencję. Ale co to znaczy? Z jakiego powodu ich rasa miałaby rozwijać czynnościowe zdolności semantyczne w środowisku takim jak to… prostszym nawet niż ziemski ocean? Albo pamięć? Te groźne gesty, które widzieliśmy na poprzednich nurkowaniach, nie muszą koniecznie oznaczać wielkiego rozumu. Mogą być tacy jak delfiny, zanim kilkaset lat temu zaczęliśmy eksperymenty genetyczne: mnóstwo inteligencji i w ogóle żadnych ambicji umysłowych. Do diabła, już dawno temu powinniśmy włączyć w to ludzi takich jak ty, z Centrum Wspomagania! — Mówisz tak, jakby samoistny rozwój inteligencji był jedyną możliwością — uśmiechnął się. — Odłóżmy na bok nawet opinię galaktyczną; czy nie powinnaś jednak wziąć pod uwagę innych wariantów?

— Chodzi ci o to, że Duchy mogły być kiedyś wspomagane? — deSilva wyglądała przez chwilę na zaskoczoną. Potem sens tej myśli dotarł do niej i spoglądając bystro, zajęła się jej konsekwencjami. — Gdyby tak było, to wtedy musiały być…

Przerwał jej głos pilota:

— Pani komendant, zaczynają się przesuwać.

Duchy trzepotały w gorącym, rzadkim gazie. Na ich powierzchni przesuwały się zielone błyski, kiedy żeglowały leniwie sto tysięcy kilometrów nad fotosferą. Powoli oddalały się od statku, aż wreszcie wokół każdego z nich można było dostrzec koronę białego światła. Jacob poczuł, jak z lewej strony podszedł do niego Fagin. — Byłoby smutne — zagwizdał Kanten cicho — gdyby okazało się, że to piękno winne jest zbrodni. Byłbym w wielkim kłopocie, gdybym musiał podziwiać urodę tego, co złe. Jacob wolno skinął głową.

— Anioły są jasne… — zaczął, ale Fagin oczywiście znał dalszy ciąg.

Anioły jasne są, choć najjaśniejsze z nich upadły.

I choćby podłość we wdzięk się przystroiła,

Nie zblaknie wdzięk.

— Kulla mówi, że się do czegoś szykują! — Pilot spoglądał przed siebie, trzymając dłoń przy uchu.

Smuga ciemniejszego gazu przesunęła się szybko w ich kierunku, przysłaniając na chwilę widok Duchów. Kiedy się rozjaśniło, wszystkie oprócz jednego były już daleko. Ten jeden czekał, aż statek powoli podejdzie bliżej. Wyglądał trochę inaczej: był półprzeźroczysty, większy i bardziej niebieski, a także… zwyczajniejszy. Wyglądał na sztywniejszego i nie falował jak reszta. Poruszał się przy tym z większą rozwagą. Ambasador — pomyślał Jacob.

Solariowiec rósł, w miarę jak się do niego zbliżali.

— Trzymaj go z przodu — powiedziała deSilva. — Nie pozwól mu uciec poza zasięg przyrządów!

Pilot spojrzał na nią z determinacją i zaciskając wargi powrócił do instrumentów. Statek zaczął się obracać.

Obcy stawał się coraz bliższy i większy. Jego wachlarzowate ciało wydawało się trzepotać o plazmę jak ptak próbujący wzbić się w powietrze.

— Bawi się z nami — mruknęła deSilva.

— Skąd wiesz?

— Bo nie musi tak się wysilać, żeby pozostać u góry.

Poleciła pilotowi, żeby przyspieszył obroty. Słońce wschodziło z prawej strony i pięło się ku zenitowi. Duch nadal zachowywał swoją pozycję w górze, choć teraz musiał wirować do góry nogami wraz ze statkiem. Słońce przetoczyło się nad głowami i zaszło. Za niecałą minutę wzeszło znowu.

Obcy ciągle wisiał nad nimi.

Wirowanie stawało się coraz szybsze. Jacob zacisnął zęby i zwalczył w sobie chęć uchwycenia dla równowagi pnia Fagina, kiedy na statku dzień i noc zmieniały się co sekundę. Po raz pierwszy od początku podróży na Słońce poczuł gorąco. Duch uporczywie tkwił nad nimi, a fotosferą gasła i zapalała się jak migająca lampa. — W porządku, daj już temu spokój — rozkazała deSilva.

Obroty stały się wolniejsze. Kiedy statek całkiem się zatrzymał, Jacobem zakołysało. Poczuł jakby chłodny powiew opływający ciało. Najpierw żar, teraz dreszcze, czyżbym miał być chory? — przyszło mu do głowy.

— Wygrał — stwierdziła deSilva. — Zawsze wygrywa, ale i tak warto było próbować. Żeby tak raz spróbować przy włączonym laserze chłodzącym! — Spojrzała na obcego nad głową. — Ciekawe, co by się stało, kiedy byśmy doszli do ułamka prędkości światła. — To znaczy, że przed chwilą mieliśmy wyłączone chłodzenie? — Jacob nie mógł się już powstrzymać i oparł się lekko o pień Fagina.

— No pewnie — odparła komendant. — Nie myślisz chyba, że chcemy usmażyć dziesiątki niewinnych torusów i pasterzy, co? Dlatego nie osiągnęliśmy limitu czasu. W przeciwnym razie moglibyśmy próbować nadążyć za nim instrumentami, ażby wszystko zamarzło w czorta! — rzuciła Duchowi nienawistne spojrzenie.

Znowu uderzające określenie. Jacob nie był pewien, czy urok tej kobiety polegał na jej prostolinijności, czy na umiejętności stosowania ciekawych wyrażeń. Tak czy owak, wyjaśniło się przegrzanie i następujący po nim chłód. Przez jakiś czas pozwolono, by słoneczny żar przenikał do środka.

Cieszę się, że na tym się skończyło — pomyślał.

16. …I zjawach

— Wszystko, co mamy, to zamazane zdjęcia — oznajmił ktoś z załogi. — Ekrany stazowe musiały jakoś zniekształcić obraz Ducha, bo wygląda jak powyginany… jakby załamywał się na obiektywie. Tak czy siak — wzruszył ramionami i przekazał zdjęcia pozostałym — nic więcej nie możemy zrobić ręcznymi aparatami.

DeSilva patrzyła na trzymane w dłoni zdjęcie. Była na nim niebieska, pocięta prążkami karykatura człowieka: cienka postać na wrzecionowatych nogach, z długimi ramionami i wielkimi, wykręconymi dłońmi. Fotografię zrobiono tuż przed tym, jak dłonie zwinęły się w pięści, schematyczne, ale możliwe do rozpoznania.

Kiedy nadeszła jego kolej, Jacob skupił się na twarzy Ducha. Oczy były pustymi otworami, to samo z poszarpanymi ustami. Na zdjęciu wydawały się czarne, ale Jacob przypomniał sobie, że w rzeczywistości miały barwę szkarłatnej chromosfery. Oczy płonęły czerwienią, a równie czerwona grdyka poruszała się, jakby mieląc nienawistne przekleństwa. — Jest jeszcze jedna rzecz — odezwał się znowu członek załogi — ten gość jest przezroczysty. H-alfa przechodzi na wylot. Widać to tylko w oczach i ustach, bo tych miejsc nie przysłania błękit, którym on sam świeci. O ile jednak można stwierdzić, jego ciało przepuszcza wszystko.

— Cóż, jeśli w ogóle istnieje definicja Ducha, to właśnie ją pan wygłosił — powiedział Jacob i oddał zdjęcie, a potem spoglądając po raz setny w górę, zapytał:

— Czy jesteście pewni, że ten Solariowiec wróci?

— Zawsze tak było — odparła deSilva. — Do tej pory nigdy nie wystarczała im jedna porcja obelg.

Tuż obok siedzieli Martine i Bubbakub, gotowi włożyć swoje hełmy, gdyby obcy pojawił się ponownie. Kulla, zwolniony ze służby na odwrotnej stronie, leżał w fotelu, pociągając powoli z tuby zawierającej niebieski napój. Oczy mu lśniły i wyglądał na zmęczonego. — Myślę, że wszyscy powinniśmy się położyć — stwierdziła komendant. — Wyciąganie szyj nic nie da. Kiedy Duch się pojawi, to i tak będzie u góry. Jacob wybrał miejsce obok Kulli, mógł więc przyglądać się, jak pracują Martine i Bubbakub.

Podczas pierwszego pojawienia się Ducha obydwoje mieli tak mało czasu, że nie zdążyli zrobić zbyt wiele. Ledwo Solariowiec ustawił się w pobliżu zenitu, już przybrał groźną postać ludzką. Martine zdołała tylko nałożyć hełm, zanim stworzenie łypnęło na nich okiem, potrząsnęło zwiniętą, półprzeźroczystą pięścią i zniknęło. Bubbakub miał jednak czas uruchomić kangrl. Oznajmił więc, że Duch nie używał tego szczególnego, potężnego rodzaju psi, do którego wykrywania i zwalczania maszyna była przeznaczona. W każdym razie — wtedy jej nie używał. Na wszelki wypadek mały Pilanin nie wyłączył zresztą urządzenia.

Jacob wyciągnął się w fotelu i powoli naciskał dźwignię, która rozkładała fotel, aż w końcu ujrzał nad głową różowe niebo pokryte pierzastymi smugami. Poczuł ulgę, kiedy dowiedział się, że Duch nie posługiwał się pingrli. Ale skoro nie, to dlaczego zachowywał się tak dziwnie? Leżąc bezczynnie, zastanawiał się po raz kolejny, czy LaRoque mógł mieć rację, kiedy mówił, że Solariowcy znali ludzi jeszcze w dawnych czasach, wiedzieli więc, jak przemówić, by ludzie mogli choć trochę ich zrozumieć. Oczywiście w przeszłości ludzie nigdy nie odwiedzali Słońca, ale może plazmowe stworzenia były kiedyś na Ziemi, może nawet wychowały tam cywilizację? Brzmiało to niedorzecznie, ale to samo można było powiedzieć o Słonecznym Nurku. Kolejna myśl: jeśli LaRoque nie był odpowiedzialny za zniszczenie statku Jeffa, to Duchy mogły być zdolne do tego, żeby w każdej chwili zabić ich wszystkich. W takim razie Jacob mógł mieć tylko nadzieję, że dziennikarz-kosmonauta nie mylił się też co do reszty: może Solariowcy będą bardziej powściągliwie obchodzić się z ludźmi, Pilem i Kantenem, niż z szympansem.

Jacob rozważał, czy nie spróbować telepatii na własną rękę, kiedy stworzenie pojawi się jeszcze raz. Badano go kiedyś i nie stwierdzono żadnego talentu psi, pomimo niezwykłych zdolności hipnotycznych i pamięciowych, ale może mimo wszystko powinien zaryzykować. Jego uwagę przykuł ruch z lewej strony. To Kulla podniósł mikrofon do ust, wpatrując się w jakiś punkt, czterdzieści pięć stopni do zenitu.

— Pani kapitan — powiedział — sządzę, że on wracza. Szpróbujcie kątów od 120 do 130 sztopni — głos Pringa rozniósł się echem po statku.

Kulla odłożył mikrofon. Giętka linka wciągnęła go z powrotem do otworu znajdującego się tuż obok szczupłego ramienia obcego i pustej teraz tuby po napoju. Czerwona mgiełka pociemniała na chwilę, kiedy statek przeszedł przez pasmo gęstszego gazu. Duch wrócił właśnie wtedy; z dużej odległości ciągle jeszcze wydawał się mały, ale rósł w miarę zbliżania.

Tym razem był jaśniejszy i bardziej poszarpany na brzegach. Wkrótce jego błękit stał się niemal bolesny dla oczu.

Znowu przyszedł jako chuda postać ludzka; oczy i usta jarzyły mu się jak węgle, kiedy szybował zawieszony w pół drogi do zenitu.

Pozostawał tam przez długie minuty, nie robiąc nic. Był zdecydowanie wrogi, Jacob czuł to! Przekleństwo doktor Martine przywołało go do przytomności, zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech.

— Cholera! — zdarła z głowy hełm. — Tyle tam hałasu! Już myślę, że coś mam, jakiś sygnał tu i tam, a za moment wszystko znika!

— Nie martw się — powiedział Bubbakub. Urywany głos dochodził z brzmieniacza, który teraz leżał na pokładzie obok małego Pilanina. Bubbakub miał na głowie swój hełm i intensywnie wpatrywał się w Ducha czarnym oczkami. — Ludzie nie mają tej psi, której oni używają. Twoje próby sprawiają im wręcz ból i złoszczą je. Jacob przełknął ślinę.

— Masz z nimi kontakt? — zapytał niemal równocześnie z Martine. — Tak — odparł mechaniczny głos. — Nie przeszkadzajcie mi. — Oczy Bubbakuba zamknęły się. — Powiedzcie mi, kiedy się poruszy. Tylko wtedy! Potem nie mogli już nic z niego wydobyć.

Co on mu mówi? — zastanawiał się Jacob, przyglądając się zjawie. I co można powiedzieć takiemu stworzeniu?

Nagle Solariowiec zaczął wymachiwać „rękami” i poruszać „ustami”. Tym razem szczegóły były lepiej widoczne. Zniknęły prążki, które widzieli poprzednim razem. Stwór musiał nauczyć się radzić sobie z ekranami stazy. Jeszcze jeden przykład zdolności przystosowawczych. Jacob nie chciał myśleć, co to oznaczało dla bezpieczeństwa statku. Jego uwagę przykuła kolorowa błyskawica z lewej strony. Na ślepo odszukał pulpit, wyciągnął z niego mikrofon i przełączył go na rozmowę osobistą. — Helene, spójrz na około jeden i osiem na sześćdziesiąt pięć. Wydaje mi się, że towarzystwo się powiększa.

— Tak — cichy głos deSilvy wypełnił przestrzeń wokół jego głowy. — Wygląda na to, że ten drugi jest w typowej postaci. Przekonamy się, co zrobi. Drugi Duch zbliżał się niepewnie z lewej strony. Jego pomarszczona, amorficzna sylwetka wyglądała jak plama oleju na powierzchni oceanu. Kształtem zupełnie nie przypominał człowieka.

Kiedy Martine zobaczyła intruza, gwałtownie wciągnęła oddech i zaczęła nakładać hełm.

— Myślisz, że powinniśmy powiedzieć o tym Bubbakubowi? — zapytała prędko. Zastanowiła się przez chwilę, a potem popatrzyła w górę na pierwszego Solariowca. Nadal wymachiwał „ramionami”, ale nie zmienił pozycji. Bubbakub też nie. — Kazał, żeby go zawiadomić, kiedy Duch się przesunie. — Spojrzała z entuzjazmem na przybysza. — Może powinnam sama popracować nad tym nowym i nie przerywać mu z pierwszym. Jacob nie był tego pewien. Jak dotąd Bubbakub był jedyną istotą, która stwierdziła coś konkretnego, a motywy Martine były podejrzane. Czyżby nie chciała mówić Pilaninowi o drugim Solariowcu dlatego, że była zazdrosna o jego sukces? A tam! — Jacob wzruszył ramionami. — ET i tak nie lubi, jak mu się przeszkadza. Przybysz zbliżał się ostrożnie w krótkich zrywach i doskokach, zmierzając do miejsca, gdzie jego większy i jaśniejszy kuzyn odgrywał rozzłoszczonego człowieka. Jacob spojrzał na Kullę.

Może powinienem powiedzieć przynajmniej jemu? Wygląda na całkowicie pochłoniętego oglądaniem pierwszego Ducha. Dlaczego Helene nic nie ogłosiła? I gdzie jest Fagin? Mam nadzieję, że tego nie przegapi.

Gdzieś w górze mignął błysk. Kulla poruszył się.

Jacob podniósł wzrok. Przybysza nie było. Pierwszy Duch z wolna odpływał, aż wreszcie zniknął zupełnie.

— Co się stało? — spytał Jacob. — Odwróciłem się tylko na sekundę… — Nie wiem, przyjacielu Jacobie! Obszerwowałem tę isztotę, żeby zobaczyć, czy jej zachowanie nie zdradza jakichś czech jej natury, kiedy nagle nadleciał drugi. Pierwszy zaatakował drugiego promieniem światła i przegnał go. Potem on też zaczął odpływać! — Powinniście mi powiedzieć, że przybył nowy — odezwał się Bubbakub. Był znowu na nogach, a brzmieniacz wisiał mu na szyi. — Trudno. Wiem wszystko, co potrzebuję. Przekażę to teraz człowiekowi deSilvie.

Odwrócił się i odszedł. Jacob wygramolił się z fotela i podążył za nim.

Przy pulpicie sterowniczym razem z deSilva czekał na nich Fagin.

— Widziałeś to? — wyszeptał Jacob.

— Tak, miałem dobry widok. Czekam z niecierpliwością, żeby usłyszeć, czego dowiedział się nasz drogi szanowny przyjaciel.

Bubbakub teatralnym gestem poprosił wszystkich o uwagę.

— Powiedział, że jest stary. Wierzę w to. To bardzo stara rasa. No tak — pomyślał Jacob. — To oczywiście pierwsza rzecz, jaką mógłby odkryć Bubbakub.

— Solariowcy mówią, że to oni zabili szympa. LaRoque też go zabił. Zaczną zabijać również ludzi, jeżeli na zawsze stąd nie odejdziecie.

— Co? — zawołała deSilva. — O czym pan mówi? Jak to możliwe, żeby odpowiedzialni byli i LaRoque, i Duchy?!

— Nalegam na spokój — w zniekształconym przez brzmieniacz głosie Pilanina brzmiała nuta groźby. — Solariowiec powiedział mi, że to oni nakłonili człowieka LaRoque’a do zrobienia tego. Dali mu wściekłość. Dali mu potrzebę zabijania. Dali mu także prawdę. Jacob streścił uwagi Bubbakuba dla Martine.

— …i skończył mówiąc, że jest tylko jeden sposób, dzięki któremu Duchy mogły oddziałać na LaRoque’a z takiej odległości. A użycie tej metody tłumaczy brak informacji w Bibliotece. Gdziekolwiek ktoś posługuje się taką mocą, staje się wykluczony. Bubbakub chce, żebyśmy pozostali w pobliżu tylko do czasu, aż to sprawdzimy; potem mamy stąd natychmiast zwiewać.

— Co to za moc? — spytała Martine. Siedziała z prymitywnym, ziemskim hełmem psi na kolanach. Kulla przysłuchiwał się z boku, trzymając w ustach następną wąską tubę płynu. — To nie pingrli. Tego używa się czasem legalnie. Poza tym pingrli nie ma takiego zasięgu. A zresztą i tak nie znalazł tego ani śladu. Nie, myślę, że Bubbakub zamierza użyć tego czegoś podobnego do kamienia.

— Pamiątki po Letanich?

— Tak.

Martine potrząsnęła głową. Spuściła wzrok, bawiąc się przełącznikiem hełmu. — Jakie to wszystko zagmatwane. W ogóle tego nie rozumiem. Odkąd wróciliśmy na Merkurego, nic nie szło dobrze. Nikt nie jest tym, na kogo wygląda. — Co chcesz przez to powiedzieć?

Parapsycholog milczała przez chwilę, a potem wzruszyła ramionami. — Nigdy nikogo nie można być pewnym. Nie miałam wątpliwości, że ta głupia uraza Pierre’a do Jeffa była szczera i nieszkodliwa. Tymczasem okazuje się, że była sztucznie wzbudzona i śmiertelna. Pierre miał też chyba rację co do Solariowców. Tylko że to nie była myśl jego, a ich.

— Myślisz, że oni naprawdę są naszymi dawno zaginionymi opiekunami? — Kto wie? — odpowiedziała. — Jeśli tak jest, to prawdziwa tragedia, że nigdy nie będziemy mogli tu wrócić i porozmawiać z nimi.

— Przyjmujesz więc opowieść Bubbakuba bez zastrzeżeń? — Oczywiście, że tak! Przecież tylko jemu udało się z nimi porozumieć. Poza tym znam go. Bubbakub nigdy by nas nie wprowadził w błąd. Całe swoje życie poświęcił prawdzie! Jacob jednak wiedział już, o kim myślała, mówiąc „nigdy nie można być pewnym, że się kogoś zna”. Doktor Martine była przerażona.

— Jesteś pewna, że tylko Bubbakub nawiązał jakiś kontakt?

Oczy jej się rozszerzyły i odwróciła wzrok.

— Wydaje się, że tylko on ma taką możliwość.

— To dlaczego kiedy Bubbakub zawołał nas wszystkich, ty zostałaś na miejscu z założonym hełmem?

— Nie będziesz mnie tu przesłuchiwał! — uniosła się. — A jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to zostałam, żeby jeszcze raz spróbować. Byłam zazdrosna o jego sukces i chciałam zrobić jeszcze jedno podejście. Nie udało mi się, oczywiście.

Jacob nie był przekonany. Jej irytacja nie wyglądała na usprawiedliwioną, było też jasne, że wiedziała więcej, niż mówiła.

— Doktor Martine — powiedział — co pani wie o leku o nazwie „Warfarin”? — Ty też! — poczerwieniała. — Powiedziałam już lekarzowi Bazy, że nigdy o tym nie słyszałam i zupełnie nie wiem, jak coś takiego mogło się dostać do lekarstw Dwayne’a Keplera. To znaczy jeżeli rzeczywiście to tam było! — Odwróciła się. — Najlepiej chyba będzie, jeśli teraz trochę odpocznę. Pozwolisz? Chcę być na nogach, kiedy Solariowcy powrócą.

Jacob zignorował jej wrogość; odrobina szorstkości jego drugiego ja musiała wsączyć się wraz z podejrzeniami. Widać było jednak, że Martine nie powie nic więcej. Podniósł się. Parapsycholog złośliwie nie zwróciła na to uwagi, zajęta rozkładaniem swojego fotela.

Przy automatach z żywnością spotkał go Kulla.

— Jeszteś zdenerwowany, przyjacielu Jacobie?

— Nie, raczej nie. Dlaczego pytasz?

Wysoki ET spojrzał na niego z góry. Wyglądał na zmęczonego. Jego wąskie ramiona przygarbiły się, ogromne oczy jaśniały.

— Mam nadzieję, że nie przeżywasz tego za bardzo, tej wiadomości, którą właśnie ogłosił Bubbakub.

Jacob odwrócił się od maszyn i stanął przodem do Kulli. — Co mam przeżywać, Kulla? Jego stwierdzenia to fakty. To wszystko. Byłbym rozczarowany, gdyby okazało się, że Słoneczny Nurek musi się zakończyć. Ale zanim zgodzę się, że to konieczne, chciałbym, żeby był jakiś sposób na potwierdzenie jego słów… Przynajmniej jakaś informacja w Bibliotece. Poza tym jednak moim najsilniejszym uczuciem jest ciekawość — wzruszył ramionami, zirytowany pytaniem. Poczuł pieczenie oczu, pewnie od nadmiaru czerwonego światła.

Kulla powoli pokręcił wielką, okrągła głową.

— Myślę, że jeszt inaczej. Wybacz mi śmiałość, ale myślę, że jeszteś bardzo poruszony. Jacob poczuł przypływ dzikiej złości. Już miał ją z siebie wyrzucić, ale udało mu się pohamować.

— O czym ty znowu mówisz, Kulla? — zapytał wolno.

— Jacobie, to świetnie, że udało ci się zachować neutralność w poważnym konflikcie wewnątrz twojego gatunku. Ale przecież wszysztkie isztoty rozumne mają szwoje zdanie. Zabolało cię, że Bubbakub nawiązał kontakt, a ludziom się to nie udało. Chociaż nigdy nie wyraziłeś szwojej opinii na temat Kwestii Pochodzenia, wiem, że nie cieszy cię świadomość, że ludzkość miała opiekunów.

Jacob znów wzruszył ramionami.

— To prawda, nadal nie przekonuje mnie ta historia o Solariowcach wspomagających w zamierzchłej przeszłości ludzi, a potem porzucających nas przed końcem dzieła. Nic tu się nie zgadza — potarł prawą skroń. Czuł nadchodzący ból głowy. — Do tego ludzie pracujący przy tym projekcie zachowują się bardzo osobliwie. Kepler cierpi na jakąś nie wyjaśnioną histerię i zbytnio ulega Martine. LaRoque był znacznie bardziej arogancki, niż to leży w jego naturze, czasem aż do samozniszczenia. Nie zapominaj też o jego domniemanym sabotażu. Potem Martine przechodzi od emocjonalnej obrony LaRoque’a do niezwykle dziwnego lęku przed powiedzeniem czegoś, co mogłoby poderwać autorytet Bubbakuba. Zaczynam się w związku z tym zastanawiać… — urwał.

— Może za to wszysztko odpowiedzialni szą Szolariowczy. Jeśli z tak wielkiej odległości mogli szprawić, że pan LaRoque popełnił mordersztwo, mogli też szpowodować inne zaburzenia.

Dłonie Jacoba zacisnęły się w pięści. Spojrzał na Kullę, z trudem przełykając gniew.

Wzrok obcego przygniatał go. Jacob chciał znaleźć się poza jego zasięgiem.

— Nie przerywaj — powiedział przez zaciśnięte wargi, tak spokojnie, jak tylko mógł. Widział, że coś jest nie w porządku. Czuł się, jakby tkwił we mgle. Nic nie było jasne, ale ciążyła mu potrzeba, żeby powiedzieć coś ważnego. Cokolwiek. Rozejrzał się szybko po pokładzie.

Bubbakub i Martine znów byli na stanowiskach. Oboje mieli na głowach hełmy i spoglądali w jego stronę. Martine coś mówiła.

Suka! Na pewno opowiada temu prostackiemu, ordynarnemu głupkowi wszystko, co powiedziałem. Nędzna wazeliniara!

Helene deSilva, która obchodziła pokład, zatrzymała się przy tamtej parze, odwracając ich uwagę od Kulli i Jacoba. Przez chwilę czuł się lepiej. Zapragnął, żeby Kulla sobie poszedł. To przykre, że trzeba było gościa przywołać do porządku, ale podopieczny musi znać swoje miejsce!

DeSilva skończyła rozmawiać z Bubbakubem i Martine i ruszyła w kierunku automatów z żywnością. Czarne oczka Bubbakuba znów spoczęły na Jacobie, który mruknął coś i odwrócił się od paciorkowatego spojrzenia w stronę automatów.

Pieprzyć ich. Mam ochotę na coś do picia i napiję się. Oni dla mnie nie istnieją! Automat chwiał się przed nim. Jakiś wewnętrzny głos krzyczał o niebezpieczeństwie, ale Jacob uznał, że ten głos też nie istnieje.

Ależ to dziwny automat — pomyślał. — Mam nadzieję, że nie jest taki, jak ta oszukańcza maszyna na Bradburym. Tamten był wyjątkowo niemiły. Nie, ten ma mnóstwo przezroczystych, trójwymiarowych przycisków, oddalonych jeden od drugiego. Są tu całe rzędy małych wystających przycisków. Sięgnął ręką, żeby nacisnąć któryś z nich na chybił trafił, ale wstrzymał się. Aha, tym razem przeczytamy napis!

No więc, na co mam ochotę? Może kawę?

Słaby głos wołał w środku o żyroadę. Tak, to rozsądne. Wspaniały napój, żyroada. Nie tylko że wyśmienity, ale jeszcze wzmacnia. Doskonały napój w świecie pełnym halucynacji. Musiał przyznać, że w tej sytuacji byłoby nieźle napić się tego trochę. Coś tu było jakby podejrzane. I dlaczego wszystko działo się tak wolno?

Jego ręka wędrowała w ślimaczym tempie w kierunku przycisku, który wybrał. Kilka razy przesunęła się w różne strony, ale wreszcie nacelował ją właściwie. Już miał nacisnąć, kiedy powrócił ten cichy głosik, tym razem błagając go, by przestał. Co za chamstwo! Najpierw dajesz mi dobrą radę, a potem w ostatniej chwili dostajesz pietra. Pies cię kopał, nie jesteś mi potrzebny!

Nacisnął. Czas przyspieszył odrobinę i usłyszał odgłos lejącego się płynu. W ogóle komu to wszystko potrzebne! Do diabła z Kullą, tym dorobkiewiczem! Nadęty Bubbakub i jego zimna jak ryba wspólniczka. Nawet ten zwariowany Fagin… ciągnący mnie z Ziemi w to bezsensowne miejsce.

Schylił się i wyciągnął tubę z otworu. Wyglądała smakowicie. Czas znowu przyspieszył i biegł już teraz prawie normalnie. Jacob poczuł się lepiej, jakby nagle odpłynęło wielkie napięcie. Halucynacje i antagonizmy zniknęły. Uśmiechnął się do nadchodzącej Helene deSilva. Potem odwrócił się i posłał uśmiech Kulli. Później — pomyślał — przeproszę go za to, że byłem niegrzeczny. — Podniósł tubę w toaście.

— …wisi tam, na granicy wykrywalności — mówiła deSilva. — Jesteśmy gotowi w każdej chwili, więc może byś lepiej…

— Jacob, przestań! — krzyknął Kulla.

DeSilva krzyknęła i skoczyła naprzód, żeby chwycić jego rękę. Kulla pomógł jej swoją niewielką siłą i razem mocowali się, odciągając tubę od ust Jacoba. Sztywniaki — pomyślał z sympatią. — Pokażmy słabowitemu obcemu i dziewięćdziesięcioletniej staruszce, co potrafi mężczyzna. Odpychał ich jedno po drugim, ale ciągle atakowali. Komendant próbowała nawet paskudnych ciosów obezwładniających, ale sparował je i powoli, tryumfalnie podniósł napój do ust.

Pękła jakaś zasłona i węch, który, jak się teraz okazało, stracił, powrócił z siłą parowego walca. Jacob zakaszlał i spojrzał na ohydną miksturę, którą trzymał w ręku. Bulgotała i dymiła brązowymi, trującymi oparami. Cisnął ją na bok. Wszyscy wpatrywali się w niego. Kulla szczękał zębami, zbierając się z podłogi po upadku. DeSilva stała w wyczekującej pozycji. Wokół zbierali się inni ludzie.

Słyszał zbliżające się skądś zatroskane gwizdanie Fagina. Gdzie ten Fagin? — pomyślał i ruszył do przodu. Udało mu się zrobić trzy kroki, zanim zwalił się na pokład tuż przed Bubbakubem.

Powoli wracał do przytomności. Nie było to łatwe, gdyż coś strasznie uciskało go w czoło. Czuł, że skórę ma tam napiętą jak pokrycie bębna, chociaż nie tak suchą. Przeciwnie, robiła się coraz bardziej wilgotna, początkowo przez pot, a potem przez coś innego, co było chłodne.

Jęknął i podniósł rękę. Dotknął skóry czyjejś dłoni, ciepłej i miękkiej. Kobieta — poznał to po zapachu.

Jacob otworzył oczy. Doktor Martine siedziała obok niego z ręcznikiem w smagłej dłoni.

Uśmiechnęła się i przysunęła tubę z napojem tak, by mógł ją schwycić wargami. Najpierw się wzdrygnął, ale potem podniósł się, żeby pociągnąć łyk. Poczuł smak lemoniady, cudowny smak.

Opróżnił tubę, rozglądając się wokoło. Na rozrzuconych po pokładzie fotelach dostrzegł leżące sylwetki.

Spojrzał w górę. Niebo było niemal czarne!

— Wracamy już — wyjaśniła Martine.

— Jak… — czuł, że chrypi mu w gardle od długiego niemówienia — jak długo byłem nieprzytomny?

— Jakieś dwanaście godzin.

— Dostałem coś na uspokojenie?

Skinęła głową. Powrócił jej nieustanny zawodowy uśmiech, chociaż teraz nie wydawał się tak sztucznie przylepiony do twarzy. Jacob dotknął ręką czoła. Ciągle bolało. — Chyba więc to wszystko mi się nie przyśniło. Co to było, co chciałem wczoraj wypić? — Związek amoniaku, który wzięliśmy ze sobą dla Bubbakuba. Prawdopodobnie by cię nie zabił. Ale zaszkodziłby ci, i to porządnie. Możesz mi powiedzieć, dlaczego to zrobiłeś? Jacob pozwolił, by głowa opadła mu z powrotem na poduszkę. — No… wtedy wyglądało to na całkiem niezły pomysł — potrząsnął głową. — A poważnie, myślę, że po prostu coś było ze mną nie w porządku. Ale niech mnie diabli, jeśli wiem, co. — Powinnam się domyślić, że coś jest nie tak, kiedy zacząłeś dziwnie mówić o morderstwach i spiskach — przytaknęła. — To częściowo moja wina, bo nie rozpoznałam tych oznak. Nie ma się czego wstydzić. Myślę, że to zwykły przypadek wstrząsu orientacyjnego. Nurkowanie w heliostatku może być okropnie dezorientujące. Różnie się to objawia!

Przetarł oczy przeganiając z nich sen.

— Tak, co do ostatniej części, to na pewno masz rację. Ale właśnie przyszło mi do głowy, że niektórzy ludzie myślą pewnie, że byłem pod wpływem jakiegoś czynnika zewnętrznego. Martine drgnęła, jakby zaskoczyło ją, że tak szybko wrócił do pełnej przytomności. — Tak — odpowiedziała. — Rzeczywiście, komendant deSilva myślała, że to robota Duchów. Powiedziała, że pewnie demonstrują moc psi na potwierdzenie swoich argumentów. Zaczęła nawet mówić o odwecie. Ta teoria ma pewne zalety, ale ja wolę swoją własną.

— Że oszalałem?

— Nie, skądże! Straciłeś tylko orientację i pogubiłeś się! Kulla mówi, że zachowywałeś się… nienormalnie w ciągu kilku minut poprzedzających ten… wypadek. To oraz moje własne obserwacje…

— Tak — Jacob skinął głową — winien jestem Kulli szczere przeprosiny. Cholera jasna! Nic mu się nie stało, prawda? Ani Helene? — Zaczął się podnosić. Martine popchnęła go z powrotem na fotel.

— Nie, nie, wszyscy są w porządku. Nie martw się. To o ciebie się wszyscy niepokoili.

Jacob opadł na poduszki. Spojrzał na pustą tubę po napoju.

— Mogę prosić o jeszcze jedną?

— Oczywiście. Zaraz wracam.

Martine zostawiła go. Słyszał jej ciche kroki zmierzające w stronę automatów z żywnością… tam, gdzie wydarzył się wypadek. Skrzywił się, kiedy o tym pomyślał. Czuł wstyd zmieszany z obrzydzeniem. Przede wszystkim jednak nie dawało mu spokoju pytanie „dlaczego”?

Gdzieś za nim rozmawiało cicho dwoje ludzi. Doktor Martine musiała spotkać kogoś przy automatach.

Jacob wiedział, że prędzej czy później będzie musiał odbyć nurkowanie, które wyjaśni sprawy Słonecznego Nurka. Taki niesamowity trans będzie konieczny, jeśli prawda ma wyjść na jaw. Pozostawało tylko pytanie „kiedy”? Teraz, gdy mogło to rozedrzeć jego umysł na pół? A może już na Ziemi, w obecności terapeuty z Centrum, gdzie odpowiedzi nie mogły pomóc w niczym jemu, jego zadaniu, ani Słonecznemu Nurkowi? Wróciła Martine. Zajęła fotel obok niego i wręczyła mu tubę z napojem. Razem z nią przyszła Helene deSilva i też usiadła przy Jacobie.

Następne kilka minut spędził na zapewnianiu jej, że czuje się dobrze. Kapitan zbyła krótko jego przeprosiny:

— Nie miałam pojęcia, że jesteś taki dobry w WW, Jacob — powiedziała.

— WW?

— Walka wręcz. Ja sama nieźle sobie daję radę, chociaż trzeba przyznać, że trochę wyszłam z wprawy. Zresztą i tak byłeś lepszy. Stwierdziliśmy to w najpewniejszy sposób, w walce pomiędzy stronami, z których każda chciała obezwładnić drugiego bez bólu i krzywdy. Strasznie trudno to zrobić, ale z ciebie jest prawdziwy spec. Nigdy nie sądził, że może zaczerwienić się na tego rodzaju komplement, ale nagle poczuł, że się rumieni.

— Dzięki. Słabo to pamiętam, ale wydaje mi się, że ty też byłaś niezła.

Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się w absolutnym porozumieniu.

Martine powiodła wzrokiem od jednego do drugiego. Chrząknęła.

— Myślę, że pan Demwa nie powinien spędzać zbyt dużo czasu na rozmowie.

Rekonwalescencja po takim szoku wymaga bardzo długiego odpoczynku. — Chciałbym tylko dowiedzieć się o paru sprawach, pani doktor, a potem już będę posłuszny. Przede wszystkim gdzie jest Fagin? Nigdzie go nie widzę. — Kant Fagin jest na odwrotnej stronie — odparła deSilva. — Odżywia się.

— Bardzo się o ciebie martwił. Na pewno ucieszy się, że jesteś zdrowy — dodała Martine.

Jacob odprężył się. Z jakiegoś powodu niepokoił się o bezpieczeństwo Fagina.

— Teraz powiedzcie mi, co stało się po tym, jak zemdlałem.

Martine i deSilva wymieniły spojrzenia. DeSilva wzruszyła ramionami. — Mieliśmy jeszcze jedną wizytę — powiedziała. — Zajęła trochę czasu. Przez ładne parę godzin Solariowiec po prostu fruwał sobie na granicy widoczności. Torusy i wszystkich jego kompanów zostawiliśmy daleko z tyłu. Chociaż właściwie to dobrze, że czekał tak długo. Mieliśmy tu trochę zamieszania z powodu, no…

— Z powodu mojego przyciągającego uwagę przedstawienia — westchnął Jacob. — Czy ktoś próbował nawiązać kontakt, kiedy Solariowiec tak sobie latał? DeSilva spojrzała na Martine. Doktor leciutko pokręciła głową. — Nic wielkiego nie zrobiliśmy — pospiesznie odparła komendant. — Ciągle byliśmy zdenerwowani. A potem, około czternastej, zniknął. Jakiś czas później powrócił w swojej „groźnej” postaci.

Jacob nie zareagował na wymianę spojrzeń pomiędzy kobietami. Nagle jednak przyszła mu do głowy pewna myśl.

— Słuchajcie, czy jesteście zupełnie pewne, że to w ogóle były te same Duchy? Może postać „normalna” i „groźna” to w rzeczywistości dwa różne gatunki. Przez moment Martine wyglądała na zmieszaną.

— To mogłoby wyjaśnić… — zaczęła, ale zaraz urwała.

— Hm, nie nazywamy ich już Duchami — powiedziała deSilva. — Bubbakub mówi, że one tego nie lubią.

Jacob poczuł przypływ irytacji, ale szybko ją stłumił, żeby żadna z kobiet niczego nie zauważyła. Ta rozmowa nie prowadziła donikąd!

— No więc, co się stało, kiedy wrócił w groźnej postaci?

— Bubbakub rozmawiał z nim przez jakiś czas — deSilva zmarszczyła brwi w wyrazie niezadowolenia. — Potem się zdenerwował i przepędził go. — Co?

— Próbował go przekonywać. Cytował Księgę Praw Opiekunów i Podopiecznych. Nawet obiecał korzyści handlowe. A tamten ciągle groził. Powiedział, że pośle sygnały psi na Ziemię i spowoduje katastrofę, jakiej nie da się opisać. W końcu Bubbakub uznał, że dosyć tego. Kazał wszystkim się położyć i wyciągnął tę bryłę żelaza i kryształu, o której nic wcześniej nie chciał mówić. Musieliśmy zakryć oczy, a on powiedział jakieś hokus-pokus i wystrzelił z tego cholerstwa.

— I co się stało?

Znowu wzruszyła ramionami.

— Tylko Przodkowie to wiedzą. Oślepiający błysk, uczucie ciśnienia w uszach, a kiedy znowu spojrzeliśmy, Solariowca już nie było! Ale to nie wszystko! Wróciliśmy tam, gdzie powinno być stado toroidów. Ich też nie było. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było żadnej żywej istoty!

— W ogóle nic? — Pomyślał o przepięknych torusach i ich jasnych, wielobarwnych panach. — Nic — potwierdziła Martine. — Wszystkie się spłoszyły. Bubbakub zapewnił nas, że nie stała im się żadna krzywda.

Jacob poczuł odrętwienie.

— No tak, teraz mamy przynajmniej ochronę. Możemy układać się z Solariowcami z pozycji siły.

DeSilva smutno pokręciła głową.

— Bubbakub mówi, że nie ma mowy o żadnych negocjacjach. Oni są źli, Jacob. Zabiliby nas natychmiast, gdyby tylko mogli.

— Ale…

— Poza tym nie możemy już liczyć na Bubbakuba. Powiedział Solariowcom, że jeśli Ziemię spotka coś złego, to nastąpi zemsta, ale nie zrobi nic poza tym. Pamiątka po Letanich wraca na Pilę. — Wbiła wzrok w pokład, jej głos stracił barwę. — To koniec Słonecznego Nurka.

Загрузка...