CZĘŚĆ CZWARTA

Wykorzystanie Sondy Słonecznej jest jedynym sposobem na uzyskanie danych dotyczących rozkładu masy i momentu pędu we wnętrzu Słońca… wykonanie zdjęć o dużej rozdzielczości… wykrycie neutronów uwalnianych w procesach jądrowych zachodzących na powierzchni Słońca lub w jej pobliżu… [oraz] określenie, jakie przyspieszenie posiada wiatr słoneczny… Wreszcie, uwzględniając wykorzystanie układów komunikacyjnych i naprowadzających, a także, być może, pokładowego masera wodorowego…

Sonda Słoneczna będzie zdecydowanie najlepszym miejscem do poszukiwań fal grawitacyjnych niskiej częstotliwości pochodzących ze źródeł kosmologicznych.

Wyjątek z raportu przedstawionego przez seminarium przygotowawcze NASA poświęcone Sondzie Słonecznej

10. Żar

Brunatnożółte kształty wisiały na tle różowej mgły, podobne do pierzastych boa i wielkich cukierków zawieszonych na niewidzialnych nitkach. Powyżej sklepiał się rząd smukłych, ciemnych łuków ginących hen, w oddali. Każdy z nich był puszystym powrozem splecionym z gazowych pasemek; łuki malały kolejno wraz z perspektywą, aż ostatni z nich roztapiał się zupełnie w wirującym, czerwonym tumanie. Jacob nie mógł skupić wzroku na żadnym ze szczegółów obrazu holograficznego. Ciemne włókna i serpentyny, które składały się na wizualną topografię środkowej chromosfery, zwodziły zarówno swoim kształtem, jak i strukturą.

Najbliższe włókno wypełniało niemal całkowicie lewy przedni róg obrazu. Wiotkie sploty ciemniejszego gazu okręcały się wokół niewidzialnego pola magnetycznego, które biegło stromym łukiem ponad plamą słoneczną, leżącą prawie tysiąc kilometrów niżej. Wysoko nad tym miejscem, skąd jako światło ulatywała w kosmos większość produkowanej przez Słońce energii, można było na przestrzeni dziesiątków tysięcy kilometrów rozróżnić wiele szczegółów. Mimo to trudno było przywyknąć do myśli, że łuk magnetyczny, na który teraz patrzył, miał mniej więcej rozmiary Norwegii. Był przecież ledwie drobiną w łańcuchu, który sklepiał się na wysokości dwustu tysięcy kilometrów ponad leżącym w dole zgrupowaniem plam słonecznych.

A i ono było fraszką w porównaniu z innymi, które oglądali. Jeden z takich łukowych pejzaży ciągnął się na długości ćwierć miliona kilometrów. Jego obraz zarejestrowano kilka miesięcy wcześniej, ponad rejonem aktywnym, który od tamtego czasu dawno już zniknął. Podczas robienia zdjęć statek zanadto się do niego nie zbliżał. Powód stał się oczywisty, gdy wierzchołek gigantycznego, skręconego łuku eksplodował w wybuchu, będącym najniezwyklejszym ze wszystkich zjawisk słonecznych. Eksplozja była piękna i straszna — spieniony, wrzący wir jasności, odpowiadający krótkiemu spięciu o niewyobrażalnej mocy. Nawet heliostatek nie przetrzymałby tego nagłego potopu neutronów o wysokiej energii, pochodzących z reakcji jądrowych napędzanych wybuchem, jako że cząstki te były niewrażliwe na osłony elektromagnetyczne statku i było ich zbyt wiele, by wytłumić je za pomocą kompresji czasu. Dlatego właśnie szef Programu Słoneczny Nurek podkreślał, że wybuchy można było zazwyczaj przewidzieć i uniknąć ich.

Dla Jacoba zapewnienie to byłoby bardziej krzepiące bez zastrzeżenia „zazwyczaj”. Poza tym odprawa była raczej rutynowa: Kepler przedstawił słuchaczom krótki zarys heliofizyki. Jacob zapoznał się z większością tych zagadnień wcześniej, studiując je na pokładzie Bradbury’ego, ale musiał przyznać, że projekcje z rzeczywistych nurkowań w chromosferze były fantastyczną pomocą wizualną. Jeśli trudno było mu uzmysłowić sobie rozmiary obiektów, które widział, to pretensje mógł mieć tylko do siebie. Kepler objaśnił pokrótce podstawy dynamiki wnętrza Słońca, prawdziwej gwiazdy, dla której chromosfera była tylko cieniutką powłoką.

Ukryte pod tą powłoką jądro niewyobrażalnej masy Słońca napędza reakcje nuklearne, które wytwarzają ciepło i ciśnienie oraz chronią gigantyczną kulę plazmy przed zapadnięciem się pod własnym przyciąganiem grawitacyjnym. Ciśnienie sprawia, że słoneczna kula jest stale „napompowana”.

Energia produkowana w tym wewnętrznym palenisku przedostaje się powoli na zewnątrz, czasem jako światło, a czasem w postaci konwekcyjnej wymiany gorącej masy z dołu na chłodniejszą materię napływającą z góry. Dzięki promieniowaniu, potem konwekcji i potem znowu promieniowaniu, energia dociera do grubej na wiele kilometrów warstwy zwanej fotosferą, czyli sferą światła, gdzie ostatecznie wydostaje się na wolność i na zawsze opuszcza Słońce, ulatując w kosmos.

W środku gwiazdy materia jest tak gęsta, że gdyby wewnątrz wydarzył się jakiś nagły kataklizm, to ujawniłby się on na górze jako zmiana ilości światła opuszczającego powierzchnię dopiero po milionie lat.

Słońce jednak nie kończy się na fotosferze; gęstość materii zmniejsza się powoli ze wzrostem wysokości. Jeśliby wziąć pod uwagę jony i elektrony, które rozbiegają się we wszystkich kierunkach w słonecznym wietrze, powodującym zorze polarne na Ziemi i formującym plazmowe ogony komet, to można by powiedzieć, że Słońce nie ma w ogóle kresu. Rozpościera się na wszystkie strony, sięgając innych gwiazd. Aureola korony lśni dookoła obrzeża Księżyca podczas zaćmień Słońca. Jej promienie, które tak delikatnie wyglądają na kliszy fotograficznej, składają się z elektronów rozgrzanych do temperatury milionów stopni. Elektrony te nie szkodzą heliostatkom, gdyż są niemal tak rozrzedzone jak wiatr słoneczny.

Pomiędzy fotosferą i koroną leży chromosfera, „sfera barwy”. To w niej stare bóstwo Sol dokonuje ostatecznej przemiany przed spektaklem świetlnym, to w niej odciska swoją spektralną pieczęć na blasku oglądanym przez Ziemian.

W chromosferze temperatura spada gwałtownie do minimum, do zaledwie kilku tysięcy stopni. Pulsowanie komórek fotosferycznych wysyła fale grawitacji w górę, poprzez chromosferę, delikatnie potrącając odległe o miliony kilometrów struny czasoprzestrzeni, a potężny wiatr porywa ze sobą naładowane cząstki pędzące na grzebieniach fal Alfvena. To było królestwo Słonecznego Nurka: chromosfera, gdzie pola magnetyczne Słońca grają w berka, a zwykłe związki chemiczne łączą się w przedziwne efemerydy. Jeśli tylko wybierze się tu odpowiednie pasmo, wzrok sięga na kolosalną odległość. A jest na co patrzeć. Kepler był w swoim żywiole. W przyciemnionym pokoju jego włosy i wąsy jarzyły się na czerwono w świetle wydobywającym się z projektora. Jego głos brzmiał pewnie, kiedy cienką pałeczką wskazywał zebranym osobliwości chromosfery. Opowiedział o cyklu plam słonecznych, naprzemiennym rytmie wysokiej i niskiej aktywności magnetycznej, który odwraca swój biegun co jedenaście lat. Pola magnetyczne „wyskakują” ze Słońca i tworzą w chromosferze skomplikowane pętle, które czasem można wyśledzić przyglądając się układowi ciemnych włókien w wodorowym świetle. Te skręcone dookoła linii pól włókna żarzyły się pod wpływem skomplikowanych, indukcyjnych prądów elektrycznych. Na zbliżeniu włókna były mniej postrzępione, niż Jacob początkowo sądził. Przez całą długość łuku biegły jasno — i ciemnoczerwone, splątane ze sobą wstęgi, które czasem zwijały się w skomplikowane wzory, aż jakiś zaciśnięty węzeł zbierał je, rozbryzgując wokoło jasne krople, podobne do drobin tłuszczu pryskających z gorącej patelni. Widok był paraliżująco piękny, chociaż jednobarwny czerwony obraz sprawił w końcu, że Jacoba rozbolały oczy. Odwrócił wzrok od projektora i dał mu odpocząć, gapiąc się na ścianę sali projekcyjnej.

Dwa dni, które minęły od czasu, gdy Jeffrey pożegnał się i poprowadził statek na rejs w kierunku Słońca, upłynęły Jacobowi na przyjemnościach zmieszanych z niepowodzeniami. Na pewno były też bardzo pracowite.

Poprzedniego dnia oglądał merkuriańskie kopalnie. Wielkie, wielowarstwowe rzeki, wypełniające gładką, tęczową skorupą czystego metalu ogromne jaskinie wydrążone na północ od Bazy, poraziły Jacoba swoim pięknem. Patrzył z trwogą, jak pomniejszeni przez odległość ludzie i maszyny szarpią ich krawędzie. Na zawsze miał zapamiętać to zdumienie urokiem gigantycznej, zamarzniętej tafli i zuchwałością ludzi, którzy ośmielili się zakłócić go dla zdobycia skarbów.

Przyjemne było też popołudnie spędzone w towarzystwie Helene deSilva. W swoim salonie pani komendant Bazy rozpieczętowała butelkę pozaziemskiego koniaku, której wartości Jacob nie ośmielił się oceniać, i wspólnie ją wypili. W ciągu niewielu godzin polubił ją za jej bystrość i szerokie zainteresowania, a także za miły, staromodny, kokieteryjny powab. Opowiadali sobie mało ważne historie, w niemym porozumieniu zachowując te najciekawsze na później. Helene z przyjemnością słuchała, kiedy opowiadał jej o swojej pracy z Makakai i objaśniał, jak można przekonać młodego delfina — dzięki hipnozie, przekupstwu (pozwalając jej bawić się zabawkami w rodzaju mechanicznego pływacza) i miłości — do skupienia się na charakterystycznym dla ludzi toku myślenia abstrakcyjnego, zamiast (albo oprócz) Wielorybiego Snu. Opowiadał, jak z kolei Sen Wielorybów jest stopniowo coraz lepiej rozumiany, dzięki zastosowaniu filozofii Indian Hopi i Aborygenów australijskich, które pomagały przetłumaczyć ten całkowicie obcy świat na coś, co było mgliście dostępne dla umysłu człowieka.

Helene deSilva słuchała tak, że wysysało to wprost słowa z Jacoba. Kiedy skończył opowieść, promieniała zadowoleniem i odwzajemniła się taką historią o mrocznej gwieździe, że włosy stanęły mu dęba.

Mówiła o Calypso tak, jak gdyby była jej matką, dzieckiem i kochankiem jednocześnie. Ten statek i jego załoga były dla niej domem zaledwie przez trzy lata czasu subiektywnego, ale po powrocie na Ziemię czas ten stał się nicią łączącą ją z przeszłością. Z tych, których pozostawiła na Ziemi, wyruszając w kosmos, tylko najmłodsi doczekali powrotu Calypso, a i oni byli już bardzo starzy.

Kiedy zaproponowano jej czasowy przydział do Słonecznego Nurka, skwapliwie skorzystała z tej możliwości. Naukowa przygoda ekspedycji słonecznej wraz z szansą na zdobycie doświadczenia w dowodzeniu były prawdopodobnie dostatecznymi powodami, ale Jacob pomyślał, że wyczuwa za jej decyzją jeszcze inną przyczynę. Choć Helene próbowała tego nie okazywać, najwyraźniej potępiała obydwie skrajności zachowania, z których słynęli powracający z gwiazd kosmonauci: pustelniczą zaściankowość i rozpasany hedonizm. Spod maski rzeczowości i kompetencji z roześmianego, wesołego wnętrza przezierało coś, co najlepiej można by określić mianem nieśmiałości. Jacob miał nadzieję, że podczas pobytu na Merkurym dowie się o niej więcej. Kolację jednak odłożono. Doktor Kepler urządził oficjalny bankiet i, jak to się na ogół przy takich okazjach dzieje, Jacob przez cały wieczór nie musiał o niczym myśleć, patrząc, jak wszyscy kłaniają się sobie i prawią grzeczności i pochlebstwa. Największy zawód przyszedł ze strony samego Słonecznego Nurka. Jacob próbował wypytywać deSilve, Kullę i z tuzin inżynierów, ale za każdym razem dostawał tę samą odpowiedź:

— Oczywiście, panie Demwa, tylko czy nie lepiej byłoby porozmawiać o tym po prelekcji doktora Keplera? Wtedy będzie to o wiele prostsze…

Nabierał coraz więcej podejrzeń.

Sterta dokumentów z Biblioteki ciągle leżała w jego pokoju. Co jakiś czas poświęcał godzinę na ich czytanie w normalnym stanie świadomości. Brnąc przez górę papierów, rozpoznawał poszczególne fragmenty, gdy tylko rzucił na nie wzrokiem.


…nie wiadomo też, dlaczego Pringowie są gatunkiem dwuocznym, skoro żadna miejscowa postać życia na ich planecie nie ma więcej niż jedno oko. Przyjmuje się na ogół, że zarówno ta, jak i inne różnice są rezultatem manipulacji genetycznych dokonywanych przez kolonistów pilańskich. Mimo że Pilanie nie są skłonni do udzielania odpowiedzi na pytania przedstawicieli Instytutów, przyznają jednak, że przekształcili Pringów z poruszających się za pomocą brachiacji zwierząt nadrzewnych w sofontów mogących chodzić i pracować na roli i w miastach.

Wyjątkowe uzębienie Pringów ma swoje źródło w fakcie, że poprzednio byli oni zwierzętami żerującymi na drzewach. Ich szczególny aparat zębowy rozwinął się, by umożliwić zeskrobywanie zewnętrznej warstwy pożywnej kory z drzew na planecie. Kora ta zastępowała owoce, służąc wielu roślinom na Pringu jako narząd do rozprzestrzeniania zarodników…


Taka więc była geneza dziwacznych zębów Kulli! Kiedy się znało przeznaczenie kafarów Pringa, ich widok był mniej odrażający. Fakt, że miały funkcję wegetariańską, był zdecydowanie uspokajający.

Ciekawe, swoją drogą, jak dobrze spisała się Biblioteka z tym raportem. Oryginał został pewnie napisany dziesiątki, jeśli nie setki lat świetlnych od Ziemi, na długo przed Kontaktem. Maszyny semantyczne z Filii w La Paz z pewnością znały się na przekładzie obcych słów i znaczeń na sensowne angielskie zdania, choć oczywiście coś mogło zaginąć w tłumaczeniu. Instytut Biblioteczny musiał poprosić ludzi o pomoc w programowaniu tych maszyn, zaraz po tamtych pierwszych, fatalnych próbach tuż po Kontakcie, i fakt ten mógł być źródłem niewielkiej satysfakcji. ET, przyzwyczajeni do tłumaczeń dla gatunków, których języki wywodziły się wszystkie z tej samej powszechnej Tradycji, zlękli się początkowo „kapryśnej i nieprecyzyjnej” struktury języków ludzkich. Lamentowali więc (albo ćwierkali, albo terkotali, albo kląskali) w rozpaczy nad poziomem, do jakiego stoczył się zwłaszcza angielski, stając się wspaniałym, zależnym od kontekstu, bałaganem. Łacina, czy jeszcze lepiej indoeuropejski z późnego neolitu, ze swoimi dobrze rozwiniętymi systemami koniugacji i deklinacji, byłyby dogodniejsze. Ludzie jednak z uporem odmawiali zmiany swojej lingua franca ze względu na Bibliotekę (chociaż Skórzani i Koszule zaczęli dla przyjemności studiować indoeuropejski, jedni i drudzy z własnych powodów) i w zamian wysłali najinteligentniejszych spośród siebie, by pomogli przystosować się pomocnym pozaziemcom.


Pringowie służą na farmach i w miastach prawie wszystkich planet Pilan, z wyjątkiem ich macierzystej planety, Pili. Słońce Pili, karzeł klasy F3, jest najwyraźniej zbyt jasne dla Pringów na ich obecnym poziomie wspomagania (słońce Pring ma klasę F7). Powód ten podawany jest jako uzasadnienie trwających dalej badań genetycznych nad układem wzrokowym Pringów, które Pilanie prowadzą nadal, choć normalny termin licencji na Wspomaganie dawno już wygasł…

…zezwolili Pringom na kolonizację wyłącznie światów klasy A, pozbawionych życia i wymagających przystosowania, których wszakże nie dotyczą ograniczenia użytkowania ustanawiane prze Instytuty Tradycji i Migracji. Pilanie, którzy sami wzięli udział w kilku Świętych Wojnach, najwidoczniej nie życzą sobie, by ich Podopieczni znaleźli się w sytuacji, w której mogliby narazić na szwank swoich Opiekunów przez złe potraktowanie jakiegoś starszego, żyjącego świata…


Informacje dotyczące rasy Kulli świadczyły także o Cywilizacji Galaktycznej. Były fascynujące, ale manipulacje, o których mówiły, przygnębiły Jacoba. Nie wiadomo czemu, poczuł się za nie osobiście odpowiedzialny.

Czytał właśnie ten fragment, kiedy przybyło wezwanie na długo oczekiwaną prelekcję doktora Keplera.

Teraz Jacob siedział w sali projekcyjnej i zastanawiał się, kiedy mówca przejdzie do sedna sprawy. Czym były te magnetożerne stwory? I co mieli na myśli ludzie, kiedy wspominali o „drugim” typie Solariowców… które bawiły się w berka z heliostatkami i przybierając antropomorficzne kształty straszyły ich załogi? Jacob spojrzał na projektor holograficzny.

Włókno, które wybrał Kepler, urosło do takich rozmiarów, że wypełniło całe pole widzenia i powiększało się dalej, aż widz poczuł, że sam jest zanurzony w pierzastej, płomienistej masie. Uwidoczniły się szczegóły: poskręcane bryły oznaczające zagęszczenie linii pola magnetycznego, pędzące wstęgi podobne do dymu, które dzięki efektowi Dopplera pojawiały się na moment w paśmie widzenia kamery, oraz roje punkcików tańczących w oddali, gdzie wzrok już ginął.

Kepler kontynuował monolog, który chwilami stawał się dla Jacoba zbyt specjalistyczny, choć zawsze ostatecznie powracał do prostych metafor. Głos mówiącego nabrał śmiałości i zdecydowania, Kepler był najwyraźniej zadowolony ze swojego wystąpienia. Wskazał teraz na jedną z pobliskich serpentyn plazmy: grube, poskręcane pasmo ciemnej purpury, zwinięte dookoła kilku jasnych aż do bólu punkcików. — Początkowo sądzono, że są to zwyczajne kompresyjne gorące plamki — powiedział. — Dopóki nie przyjrzeliśmy się im bliżej. Odkryliśmy wtedy, że spektrum zupełnie się nie zgadza.

Kepler skorzystał z przycisków w rączce wskaźnika, żeby przybliżyć środek włókna.

Jasne punkty powiększyły się. Widać było teraz jeszcze mniejsze kropeczki. — Przypominacie sobie państwo — mówił Kepler — że gorące plamki, które widzieliśmy wcześniej, były czerwone, aczkolwiek w bardzo jasnym odcieniu czerwieni. Dzieje się tak dlatego, że w czasie, gdy zrobiono te zdjęcia, filtry statku były nastrojone na przepuszczanie bardzo wąskiego pasma spektralnego, ze środkiem na wodorze alfa. Nawet teraz możecie państwo zobaczyć to, co przykuło naszą uwagę.

Rzeczywiście — pomyślał Jacob.

Jasne punkty żarzyły się na zielono!

Migotały intensywnie i miały barwę szmaragdów.

— Istnieje kilka zakresów zieleni i błękitu — ciągnął uczony — które filtry oddzielają mniej skutecznie niż pozostałe, ale linia alfa zazwyczaj wymazuje je do szczętu wraz z odległością. Poza tym ta zieleń nie należy do takich zakresów! Możecie sobie państwo oczywiście wyobrazić nasze osłupienie. Żadne cieplne źródło światła nie mogłoby przedrzeć się przez ekrany z takim kolorem. Aby przedostać się przez filtry, światło pochodzące z tych obiektów musiało być nie tylko niewiarygodnie jasne, ale także całkowicie monochromatyczne, a temperatura jego źródła musiała dochodzić do wielu milionów stopni! Jacob, nareszcie zaintrygowany, wyprostował się z przygarbionej pozycji, w jakiej do tej pory słuchał wykładu.

— Innymi słowy — dokończył Kepler — musiały to być lasery. — W pewnych warunkach światło laserowe może pojawić się w gwieździe w sposób naturalny — mówił Kepler. — Ale nikt nigdy nie widział przedtem czegoś takiego na naszym Słońcu, wyruszyliśmy więc, żeby to zbadać. To zaś, co znaleźliśmy, jest najbardziej niewiarygodną formą życia, jaką można było sobie wyobrazić! Uczony nacisnął przycisk we wskaźniku i pole widzenia zaczęło się zmieniać. Z pierwszego rzędu widowni rozległo się ciche brzęczenie. Widać było, jak Helene deSilva podnosi słuchawkę telefonu i zaczyna mówić do niej półgłosem. Kepler skupił się na demonstracji. Jasne punkty rosły powoli w holograficznym obrazie, aż zmieniły się w drobne kółeczka światła, ciągle jeszcze zbyt małe, by można było rozpoznać szczegóły.

Nagle Jacob zdał sobie sprawę, że rozróżnia wypowiadane przez deSilve do telefonu ciche słowa.

Nawet Kepler przerwał i czekał, podczas gdy komendant rzucała ściszone pytania osobie po drugiej stronie.

Kiedy wreszcie odłożyła słuchawkę, jej twarz zastygła w chłodnej masce opanowania. Jacob patrzył, jak Helene wstaje i podchodzi do miejsca, gdzie stał Kepler, nerwowo obracający w rękach wskaźnik. Kobieta przychyliła się trochę, żeby szepnąć mu coś do ucha. Kierownik Słonecznego Nurka zamknął na chwilę oczy, a gdy je otworzył, była w nich zupełna pustka.

Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Kulla opuścił swoje miejsce w pierwszym rzędzie i podszedł do deSilvy. Jacob poczuł powiew powietrza, kiedy doktor Martine biegła przejściem w kierunku Keplera.

Demwa podniósł się na równe nogi i spojrzał na Fagina, który stał obok niego w przejściu.

— Fagin, idę dowiedzieć się, co się dzieje. Nie zechciałbyś tu poczekać?

— To jest zbyteczne — zagwizdał kanteński filozof.

— Co masz na myśli?

— Udało mi się podsłuchać, co powiedziano przez telefon do Człowieka komendant Helene deSilva, przyjacielu Jacobie. Nie jest to dobra wiadomość. Jacob miał ochotę wrzasnąć: ty pieprzony, liściasty, jagodowy jajogłowcu z kamienną twarzą! Oczywiście, że to nie jest dobra wiadomość!

— Więc co u diabła się dzieje? — zapytał.

— Szczerze ubolewam, przyjacielu Jacobie. Wydaje się, że heliostatek uczonego szympansa Jeffreya uległ zniszczeniu w chromosferze waszego Słońca.

11. Turbulencja

Doktor Martine stała przy Keplerze w brunatnożółtym świetle holoprojektora, raz po raz wymawiając jego imię i przesuwając dłonią przed pustymi oczyma uczonego. Podekscytowana publiczność stłoczyła się na podium. Kulla stał samotnie, na wprost Keplera, a jego wielka okrągła głowa kołysała się lekko na wąskich ramionach.

Jacob przemówił do niego:

— Kulla…

Wydawało się, że Pring go nie słyszy. Jego ogromne oczy pozbawione były wyrazu, słychać było też podobny do szczękania zębami terkot, który dobiegał spoza grubych warg nieziemca.

Jacob zmrużył oczy pod wpływem ponurego, czerwonego blasku rozlewającego się z holoprojektora. Podszedł do skamieniałego w szoku Keplera i delikatnie wyjął z jego rąk wskaźnik z włącznikiem. Martine, zajęta bezskutecznymi próbami ocucenia uczonego, nie zwróciła na niego uwagi.

Po kilku próbach z pilotem udało mu się wreszcie spowodować, że obraz zgasł i włączyło się oświetlenie sali. Wydawało się, że teraz będzie łatwiej poradzić sobie z całą sytuacją. Inni też musieli to wyczuć, gdyż gwar głosów opadł.

DeSilva podniosła wzrok znad słuchawki i zobaczyła Jacoba trzymającego wskaźnik. Uśmiechnęła się w podziękowaniu, a potem znowu wróciła do rozmowy, zasypując krótkimi pytaniami osobę na drugim końcu telefonu.

Zaraz przybiegł zespół medyczny z noszami. Pod kierownictwem doktor Martine sanitariusze położyli Keplera na obitej tkaniną ramie i ostrożnie przenieśli go przez tłum zebrany przy drzwiach.

Jacob odwrócił się do Kulli. Fagin zdołał dopchnąć krzesło za przedstawiciela Biblioteki i próbował teraz posadzić go na nim. Szelest gałęzi i wysokie pogwizdywanie ucichło, kiedy zbliżył się Jacob.

— Uważam, że nic mu się nie stało — powiedział Kanten śpiewnym głosem. — Kulla jest osobą wysoce wrażliwą i obawiam się, że będzie nadmiernie zamartwiał się utratą przyjaciela. U młodych gatunków to częsta reakcja na utratę kogoś, z kim było się blisko.

— Może powinniśmy coś zrobić? Czy on nas słyszy?

Oczy Kulli były zupełnie puste. Z drugiej jednak strony Jacob nigdy nie potrafił z nich niczego odczytać. Z ust obcego znów dobiegło szczękanie. — Uważam, że słyszy — odparł Fagin.

Jacob ujął Kullę za ramię. Było wiotkie i delikatne. Wydawało się, że nie ma w ogóle kości.

— No, Kulla — powiedział. — Za tobą stoi krzesło. Byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdybyś teraz na nim usiadł.

Obcy próbował odpowiedzieć. Wielkie wargi rozwarły się i szczękanie stało się znienacka bardzo głośne. Barwa jego oczu zmieniła się nieco, po czym usta znów się zamknęły. Trzęsąc się skinął głową i pozwolił posadzić się na krześle. Powoli opuścił głowę i ukrył twarz w wąskich dłoniach.

Może Kulla i był wrażliwy, ale i tak było coś niesamowitego w obcym, przeżywającym tak bardzo śmierć człowieka — a raczej szympansa — który był mu przecież, aż do najbardziej elementarnej fizjologii, zupełnie obcy: jego rybi przodkowie pływali w innych morzach i w beztlenowym osłupieniu wpatrywali się w blask zupełnie innej gwiazdy. — Proszę państwa o uwagę! — DeSilva weszła na podium. — Informuję tych z państwa, którzy jeszcze tego nie usłyszeli, że wstępne raporty wskazują, iż być może straciliśmy statek doktora Jeffreya w rejonie aktywnym J-12, w okolicy Plamy Słonecznej Jane. Jest to tylko wstępne doniesienie, a ewentualne dalsze potwierdzenie będzie możliwe dopiero po zbadaniu zapisów telemetrycznych, które otrzymywaliśmy aż do wypadku. LaRoque zamachał z odległego końca sali, próbując zwrócić jej uwagę. W jednej ręce trzymał małą stenokamerę, innego typu niż ta, którą odebrano mu w grocie heliostatków. Jacob zastanawiał się, dlaczego Kepler nie zwrócił mu jeszcze tamtej. — Panno deSilva! — wołał LaRoque. — Czy prasa mogłaby uczestniczyć w badaniu zapisów telemetrycznych? Opinia publiczna powinna mieć do tego dostęp.

Dziennikarz w podnieceniu wyzbył się doszczętnie swojego akcentu. Staroświecki zwrot:

„Panno deSilva” brzmiał bez niego wyjątkowo dziwacznie. Kobieta zawahała się, nie patrząc jednak wprost na niego. Prawo Świadectwa było jednoznaczne, jeśli chodzi o odmawianie opinii publicznej dostępu do wydarzeń nie objętych klauzulą tajności Agencji Rejestracji Tajemnic. Nawet ludzie z ART, których zadaniem było przecież wprowadzanie uczciwości nawet kosztem prawa, niechętnie odnosili się do przypadków naruszenia tej reguły. LaRoque bez wątpienia przyparł deSilve do muru, ale nie naciskał mocniej. Na razie.

— W porządku. Balkon widokowy nad Centrum Dowodzenia może pomieścić wszystkich, którzy zechcą przyjść… z wyjątkiem — rzuciła spojrzenie na grupkę członków załogi, którzy zebrali się obok drzwi — z wyjątkiem tych, którzy mają teraz pracę — skończyła unosząc brwi. Jej słowom towarzyszył pospieszny ruch przy wyjściu.

— Zbieramy się za dwadzieścia minut — powiedziała i zeszła z podium. Załoga Bazy Merkuriańskiej zaczęła natychmiast wychodzić. Ci, którzy nosili ziemskie ubrania — nowo przybyli i goście — wolniej zbierali się do odejścia. LaRoque już poszedł, niewątpliwie prosto do stacji maserów, żeby przesłać swoją relację na Ziemię.

Był jeszcze Bubbakub. Mały, niedźwiadkowaty obcy rozmawiał z doktor Martine przed spotkaniem, ale nie przyszedł na nie. Jacob zastanawiał się, gdzie był Pilanin podczas prelekcji.

Helene deSilva podeszła do Fagina i Jacoba.

— Biedny Iti z tego Kulli — powiedziała cicho do Jacoba. — Żartował, że zżył się z Jeffreyem tak bardzo, bo obaj mieli niski status w hierarchii i obaj tak niedawno zeszli z drzew. — Spojrzała na Kullę ze współczuciem i przycisnęła dłoń do jego głowy. Założę się, że go to podniesie na duchu — pomyślał Jacob. — Smutek jest nieodłącznym przymiotem młodości. — Fagin poruszył listowiem. Rozległ się szelest podobny do szelestu tataraku na wietrze.

DeSilva opuściła rękę.

— Jacob, doktor Kepler pozostawił pisemną instrukcję. Poleca w niej, żebym skonsultowała się z tobą i Kantenem Faginem, gdyby cokolwiek mu się przytrafiło. — Tak?

— Tak jest. Oczywiście zarządzenie to ma niewielką moc prawną. Jedyne, co tak naprawdę muszę zrobić, to dopuścić was do zebrań personelu. Ale jest jasne, że wszystko, co zaproponujecie, będzie przydatne. Mam nadzieję, że szczególnie wy dwaj nie przegapicie odtworzenia zapisów telemetrycznych.

Jacob rozumiał jej sytuację. Jako komendant Bazy dźwigała ciężar wszelkich decyzji, jakie zostaną dziś podjęte. Tymczasem z tych, których opinia się liczyła, LaRoque nastawiony był wrogo, Martine odnosiła się do programu ledwie przyjaźnie, zaś postawa Bubbakuba była zagadką. Jeśli Ziemia miała wysłuchać wielu relacji z tego, co się tu wydarzyło, to w interesie komendant leżało, żeby mieć także jakichś przyjaciół.

— Oczywiście — wygwizdał Fagin. — Będzie to dla nas wielki zaszczyt, wspomóc pani załogę.

DeSilva odwróciła się do Kulli i przyciszonym głosem spytała go, czy dobrze się czuje. Po krótkiej chwili Pring uniósł głowę i wolno nią skinął. Szczękanie ustało, ale oczy obcego ciągle były bez wyrazu, a na ich obrzeżach migotały tu i ówdzie jasne punkciki. Wyglądał na wyczerpanego i przygnębionego.

DeSilva odeszła, żeby pomóc w przygotowaniu przesłuchania przekazu telemetrycznego. Wkrótce potem do sali wkroczył z ważną miną Pil Bubbakub; sierść nastroszyła się mu wokół krótkiej szyi jak kołnierz. Kiedy zaczął mówić, jego usta poruszały się w krótkich kłapnięciach, a brzmieniacz zawieszony na piersi huczał w słyszalnym zakresie słowami. — Słyszałem nowiny. Konieczne, żeby wszyscy byli na przeglądzie te-le-metrii, za-prowadzę was tam więc.

Bubbakub przesunął się, by spojrzeć za plecy Jacoba. Ujrzał tam Kullę siedzącego nieprzytomnie na składanym krześle.

— Kulla! — zawołał.

Pring podniósł wzrok, zawahał się, a potem uczynił gest, którego Jacob nie zrozumiał.

Wydawało się, że oznacza błaganie, odmowę.

Bubbakub zjeżył sierść. Wydał z siebie bardzo szybką serię mlaśnięć i wysokich kwików. Kulla prędko dźwignął się na równe nogi. Bubbakub natychmiast odwrócił się do wszystkich tyłem i krótkim, zdecydowanym krokiem ruszył przez korytarz. Jacob i Fagin poszli za nim, pomagając Kulli. Gdzieś z wierzchołka „głowy” Fagina słychać było dziwną muzykę.

12. Grawitacja

Pokój telemetryczny mógł być mały dzięki automatyzacji. Nie więcej jak tuzin pulpitów układało się w dwa rzędy poniżej wielkiego ekranu projekcyjnego. Stojąc na wysokim podium, zaproszeni goście patrzyli zza barierki na operatorów, którzy po raz kolejny starannie sprawdzali zarejestrowane dane.

Czasem jakiś mężczyzna albo kobieta wychylali się i przyglądali szczegółowi na ekranie, w próżnej nadziei na znalezienie śladu, który oznaczałby, że heliostatek ciągle jeszcze istnieje.

Helene deSilva stała nie opodal pary konsoli najbliższych podium. Stamtąd wyświetlane było nagranie ostatnich słów Jeffreya.

Pojawił się rząd liter odpowiadających uderzeniom palców na klawiaturze odległej o czterdzieści milionów kilometrów i kilka godzin.

WYGODNIE SIĘ JEDZIE NA AUTOMATYCE… PODCZAS TURBULENCJI MUSIAŁEM WYTŁUMIĆ WSPÓŁCZYNNIK CZASOWY DZIESIĘĆ… PO PROSTU ZJADŁEM OBIAD W DWADZIEŚCIA SEKUND, HA, HA… Jacob uśmiechnął się. Wyobraził sobie, jak mały szympans dostaje kopa przy współczynniku czasowym.

TERAZ PONIŻEJ TAU ZERO PRZECINEK JEDEN… LINIE POLA ZBIEGAJĄ SIĘ Z PRZODU… PRZYRZĄDY POKAZUJĄ, ŻE JEST TAM STADO, TAK JAK MÓWIŁA HELENE… OKOŁO SETKI… KOŃCZĘ NA RAZIE…

Potem z głośników rozległ się małpi głos Jeffreya, gruby i szorstki:

— Czekajta, chłopaki, aż je zagnam na drzewa! Pierwszy człowiek sam jeden leci na Słońce! Popatrz se na to, Tarzanie!

Jeden z operatorów zaczął się śmiać, ale przestał natychmiast. Urwany śmiech zabrzmiał jak szloch.

— To znaczy, że on był tam w dole sam? — spytał Jacob.

— Myślałam, że wiesz! — deSilva wyglądała na zaskoczoną. — Nurkowania są dziś w znacznym stopniu zautomatyzowane. Tylko komputer może dopasować pola stazy na tyle szybko, żeby turbulencje nie starły pasażera na miazgę. Jeff… miał dwa komputery: jeden na pokładzie i jeszcze połączenie laserowe z dużą maszyną tutaj, na Merkurym. A zresztą co może zrobić człowiek? Najwyżej poprawi minimalnie to czy tamto. — Ale po co było wprowadzać jakiekolwiek ryzyko?

— To był pomysł doktora Keplera — odpowiedziała, jakby się broniąc. — Chciał się przekonać, czy tylko ludzki rozkład psi sprawia, że duchy uciekają albo wykonują groźne gesty.

— Nie doszliśmy do tej części prelekcji.

Helene odgarnęła do tyłu kosmyk jasnych włosów.

— Tak, no cóż, podczas kilku pierwszych spotkań z magnetożercami nie zobaczyliśmy ani razu żadnych pasterzy. Później, kiedy nam się to udało, przyglądaliśmy się z daleka, próbując określić ich stosunek do pozostałych stworzeń. Kiedy wreszcie zbliżyliśmy się, pasterze najpierw po prostu uciekli. Potem ich zachowanie zmieniło się całkowicie. Chociaż większość z nich umykała, jeden lub dwa przelatywali ponad statkiem, z dala od płaszczyzny pokładu maszynowego, i schodzili niżej, bardzo blisko!

Jacob potrząsnął głową:

— Nie jestem pewien, czy rozumiem…

DeSilva rzuciła spojrzenie na najbliższą konsolę, ale nic się tam nie zmieniło. Ze statku Jeffreya nadchodziły jedynie meldunki zawierające dane solonomiczne — rutynowe raporty o warunkach słonecznych.

— Jacob, heliostatek jest płaskim pokładem wewnątrz niemal doskonale odbijającej powłoki. Silniki grawitacyjne, generatory pola stazy i laser chłodzący znajdują się wszystkie w małej kuli, usytuowanej pośrodku pokładu. Przyrządy rejestrujące rozmieszczone są na obrzeżu pokładu po „odwrotnej” stronie, ludzie zaś zajmują część „wierzchnią”, z góry i z dołu można więc swobodnie obserwować wszystko, co pojawi się w pobliżu. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę czegoś, co rozmyślnie umyka kamerom! — Skoro Duchy ginęły z pola widzenia przyrządów uciekając do góry, to czemu po prostu nie przekręcaliście statku? Grawitację kontrolujecie przecież całkowicie. — Próbowaliśmy. Zwyczajnie znikały! Albo jeszcze gorzej, zostawały u góry bez względu na to, jak szybko się obracaliśmy. Zwyczajnie tam wisiały! To wtedy właśnie niektórzy członkowie załogi zaczęli widzieć te ohydne antropoidalne kształty!

Nagle pokój znowu wypełnił się chrapliwym głosem Jeffreya:

— Hej! Jest tu całe stado psów pasterskich popędzających te toroidy! Lecę tam się z nimi zabawić! Dobre psiaki!

Helene wzruszyła ramionami.

— Jeff zawsze był sceptykiem. Nigdy nie zobaczył żadnych kształtów „na suficie” i stale nazywał pasterzy „psami pasterskimi”, bo według niego nic w ich zachowaniu nie zdradzało inteligencji.

Jacob uśmiechnął się niewyraźnie. Protekcjonalność superszympów w stosunku do psów była jednym z zabawniejszych aspektów ich obsesji na własnym punkcie. Być może pomagała im ona radzić sobie z zazdrością o związki łączące psy i ludzi, które wyprzedzały związki między ludźmi a szympansami. Wielu z nich trzymało psy jako zwierzęta domowe. — Nazwał magnetożerców toroidami?

— Tak, kształtem przypominają ogromne obwarzanki. Zobaczyłbyś to, gdyby prelekcja nie została… przerwana. — Zasmucona potrząsnęła głową i spuściła wzrok. Jacob przestąpił z nogi na nogę.

— Jestem pewien, że nic nie można już zrobić… — zaczął. Natychmiast zdał sobie sprawę, że brzmi to idiotycznie. DeSilva kiwnęła głową i odwróciła się do konsoli, zajęta odczytami technicznymi, albo tylko udając zajętą.

Bubbakub leżał na lewo od nich, rozwalony na poduszce obok barierki. W rękach trzymał czytnik książkowy i był całkowicie pochłonięty czytaniem obcych znaków, które rozbłyskiwały od góry do dołu na maleńkim ekranie. Kiedy rozległ się głos Jeffreya, podniósł głowę i wysłuchał go, po czym rzucił zagadkowe spojrzenie Pierre’owi LaRoque. Oczy dziennikarza błyszczały, kiedy rejestrował ten „moment historyczny”. Co jakiś czas mówił coś niskim, podnieconym głosem do mikrofonu pożyczonej stenokamery. — Trzy minuty — powiedziała ochryple deSilva.

Przez najbliższą minutę nic się nie działo. Potem na ekranie znowu pojawiły się wielkie litery.

TE DRYBLASY W KOŃCU DO MNIE PODCHODZĄ! PRZYNAJMNIEJ KILKA Z NICH. WŁAŚNIE WŁĄCZYŁEM KAMERY DO ZBLIŻEŃ… HEJ! MAM TU P-P-PRZECHYŁ! KOMPRESJA CZASU SIĘ ZABLOKOWAŁA!! — Zmywam się! — dobiegł nagle niski, skrzeczący głos. — Idę szybko w górę… większy przechył! „S” się rozlatuje! Iti! Oni…

Rozległ się bardzo krótki wybuch trzasków, potem nastąpiła cisza, a za nią głośny syk, kiedy operator konsoli podkręcał głośność. A potem już nic. Przez długą chwilę nikt nie wypowiedział ani słowa. Wreszcie jeden z operatorów podniósł się ze swojego stanowiska.

— Implozja potwierdzona — powiedział.

Komendant skinęła głową.

— Dziękuję. Proszę przygotować podsumowanie danych do przekazania na Ziemię. To dziwne, ale najsilniejszym uczuciem, które towarzyszyło teraz Jacobowi, była gorzka duma. Jako pracownik Centrum Wspomagania zauważył, że Jeffrey w ostatnich chwilach życia wzgardził klawiaturą. Zamiast cofać się przed lękiem, uczynił dumny i trudny gest. Jeff Ziemianin mówił na głos.

Jacob miał ochotę zwrócić komuś na to uwagę. Najlepiej nadawał się do tego Fagin, ruszył więc w stronę, gdzie stał Kanten, ale zanim tam doszedł, rozległ się głośny syk Pierre’a LaRoque.

— Głupcy! — Dziennikarz rozglądał się wokoło z wyrazem niedowierzania. — A ja jestem największym głupcem ze wszystkich! To ja powinienem był dostrzec, jak niebezpiecznie jest wysyłać szympansa na Słońce w pojedynkę!

W pokoju było cicho. Puste spojrzenia wyrażające tylko zdziwienie zwróciły się na LaRoque’a, który wymachiwał rękami w nerwowych gestach. — Nie widzicie? Ślepi jesteście? Jeśli Solariowcy są naszymi Przodkami, a co do tego nie ma wątpliwości, to na pewno zadali sobie mnóstwo trudu, żeby unikać nas przez całe tysiąclecia. Mimo to jakaś daleka słabość do ludzi powstrzymywała ich do tej pory przed zniszczeniem nas! Usiłowali odpędzić was i wasze heliostatki tak, że nie mogliście tego zignorować, a wy uporczywie wkraczaliście na ich teren. Jak więc miały zareagować te potężne istoty, nagabywane teraz przez podopiecznego rasy, którą oni sami porzucili? Co, według was, miały zrobić, skoro napadła na nie małpa?! Kilku członków załogi powstało w gniewie. DeSilva musiała podnieść głos, żeby ich uspokoić. Kiedy stanęła twarzą w twarz z LaRoque’em, jej rysy ściągnięte były w stalowym opanowaniu.

— Szanowny panie, jeśli zechciałby pan ująć swoje interesujące hipotezy na piśmie, unikając przy tym w miarę możności inwektyw, załoga z całą pewnością weźmie je pod rozwagę.

— Ale…

— Teraz zaś wystarczy już na ten temat! Później będzie mnóstwo czasu, żeby o tym porozmawiać!

— Nie, nie ma ani chwili czasu.

Wszyscy się odwrócili. Z tyłu galerii, w przejściu stała doktor Martin.

— Myślę, że lepiej będzie, jeśli przedyskutujemy to od razu — powiedziała.

— Czy doktor Kepler dobrze się czuje? — spytał Jacob.

Skinęła głową.

— Właśnie byłam przy jego łóżku. Udało mi się wyrwać go z szoku, teraz śpi. Ale zanim zasnął, mówił dość natarczywie o wysłaniu natychmiast następnego statku. — Natychmiast? Dlaczego? Czy nie powinniśmy zaczekać, aż upewnimy się, co stało się ze statkiem Jeffreya?

— Wiemy, co się z nim stało! — odparła ostro. — Usłyszałam, co mówił pan LaRoque, kiedy wchodziłam, i wcale nie podoba mi się to, jak zareagowaliście na jego pomysł! Jesteście tak ograniczeni i pewni swego, że nie potraficie wysłuchać świeżej opinii!

— Czy to ma znaczyć, że naprawdę uważa pani Duchy za naszych rodowych opiekunów?

— DeSilva nie chciała uwierzyć.

— Może tak, może nie. W każdym razie reszta jego wyjaśnień ma sens! W końcu czy Solariowcy kiedykolwiek przedtem posunęli się dalej niż do groźby? A teraz nagle zastosowali przemoc. I dlaczego? Może dlatego, że nie mieli skrupułów zabijając członka tak niedojrzałego gatunku?

Smutno pokręciła głową.

— Sami wiecie, że to tylko kwestia czasu, zanim ludzie zaczną uświadamiać sobie, jak bardzo będzie trzeba się przystosować! Fakt jest taki, że każda rasa tlenodyszna uczestniczy w systemie hierarchii… porządku opartym na starszeństwie, sile i pochodzeniu. Wielu z nas sądzi, że to nieprzyjemne. Ale tak to już jest urządzone! I jeśli nie chcemy powtórzyć losu nieeuropejskich ras w dziewiętnastym wieku, musimy po prostu nauczyć się traktować odpowiednio inne, silniejsze gatunki!

Jacob zmarszczył brwi.

— To znaczy, według pani, że jeśli szympans zostaje zabity, a ludziom grozi się albo daje po nosie, to…

— To może Solariowcy nie chcą zawracać sobie głowy dziećmi i zwierzakami…

Jeden z operatorów trzasnął pięścią w pulpit. Powstrzymało go spojrzenie deSilvy. — …ale może zechcieliby rozmawiać z delegacją złożoną z członków starszych, bardziej doświadczonych gatunków. W końcu, żeby się przekonać, musimy spróbować, prawda? — Kulla był tam z nami podczas większości nurkowań — mruknął operator znad pulpitu. — A jest przecież doświadczonym ambasadorem!

— Z całym respektem należnym Pringowi Kulli — Martine ukłoniła się nieznacznie w kierunku obcego. — Pochodzi on z bardzo młodej rasy. Niemal tak młodej jak nasza. To oczywiste, że Solariowcy nie uważają go za bardziej godnego uwagi od nas. Nie, proponuję, żebyśmy skorzystali z bezprecedensowej obecności na Merkurym dwóch członków starożytnych i poważanych ras. Powinniśmy z pokorą poprosić Pila Bubbakuba i Kantena Fagina, żeby przyłączyli się do nas, tam, na Słońcu, podczas ostatniej próby nawiązania kontaktu!

Bubbakub powstał niespiesznie. Powoli rozejrzał się dookoła, zdając sobie sprawę, że Fagin będzie czekał, aż on przemówi pierwszy.

— Jeśli ludzie uważają, że jestem potrzebny na gwieździe Sol, to pomimo jawnego zagrożenia, jakim grożą prymitywne heliostatki, gotów jestem przychylić się do tej prośby. Zadowolony z siebie opadł na poduszkę.

Fagin zaszeleścił, a potem rozległ się jego głos:

— Również i ja wyruszę z przyjemnością. Zaprawdę, podjąłbym się każdego trudu, by zasłużyć choćby na najgorszą koję na takim statku. Nie wiem, jaką pomocą mógłbym służyć, chętnie się jednak przyłączę.

— A ja się, psiakrew, sprzeciwiam! — krzyknęła deSilva. — Odmawiam zgody na polityczne następstwa zabrania Pila Bubbakuba i Kantena Fagina, zwłaszcza po tym wypadku! Mówi pani o dobrych stosunkach z potężnym rasami obcych, doktor Martine, ale może pani sobie chyba wyobrazić, co by się stało, gdyby oni zginęli tam, w dole, na ziemskim statku?

— A żeby was licho! — odparła Martine. — Tylko ci sofonci mogą tak pokierować sprawami, żeby Ziemia nie była winna. Galaktyka jest w końcu niebezpiecznym miejscem. Jestem pewna, że mogą zostawić oświadczenia albo coś takiego. — Tego rodzaju dokumenty zostały już na wszelki wypadek sporządzone — powiedział Fagin.

Również Bubbakub potwierdził swoją wspaniałomyślną chęć narażenia życia w prymitywnym statku, biorąc całą odpowiedzialność na siebie. Pilanin odwrócił się tyłem, kiedy LaRoque zaczął mu dziękować. Nawet Martine poprosiła dziennikarza, żeby się wreszcie zamknął.

DeSilva spojrzała na Jacoba. Ten wzruszył ramionami.

— Cóż, mamy czas. Dajmy załodze możliwość sprawdzenia danych z nurkowania Jeffa, a doktor Kepler niech wyzdrowieje. My zaś możemy przez ten czas zwrócić się z tym pomysłem do Ziemi i poprosić o wskazówki.

Martine westchnęła.

— Chciałabym, żeby to było tak proste, ale chyba tego nie przemyślałeś. Zastanów się, jeżeli mamy próbować zawrzeć pokój z Solariowcami, to czy nie powinniśmy zwrócić się do tej samej grupy, którą obraziła wizyta Jeffa?

— Hm, nie jestem pewien, że jedno koniecznie wynika z drugiego, ale brzmi to sensownie.

— A jak pan zamierza znaleźć tę samą grupę tam, w atmosferze słonecznej?

— Myślę, że trzeba po prostu wrócić w ten sam region aktywny, gdzie pasą się te stwory…

A! Wiem już, o co ci chodzi.

— Jasne, że pan wie — uśmiechnęła się. — Tam w dole nie ma stałej „solografii”, którą można by przenieść na mapę. Regiony aktywne i same plamy słoneczne znikają w przeciągu tygodni! Słońce nie ma powierzchni w zwykłym sensie tego słowa, tylko różne poziomy i różne stopnie gęstości gazu. A równik obraca się szybciej niż inne równoleżniki! Jak byś chciał później znaleźć tę samą grupę, jeśli nie wyruszysz od razu, zanim szkoda wyrządzona przez wizytę Jeffa rozprzestrzeni się na całą gwiazdę?

Zdumiony Jacob odwrócił się do deSilvy.

— Helene, myślisz, że ona może mieć rację?

Komendant podniosła oczy do góry.

— Kto wie? Może i tak. To jest coś, nad czym trzeba się zastanowić. Wiem tylko tyle, że nie zrobimy nic, dopóki doktor Kepler nie będzie na tyle zdrowy, by mógł mówić. Doktor Martine zmarszczyła brwi.

— Mówiłam już! Dwayne zgodził się, żeby następna ekspedycja wyruszyła natychmiast!

— Wolałabym usłyszeć to od niego osobiście — odparła gniewnie deSilva. — Hej, no to jestem, Helene. — Dwayne Kepler stał w drzwiach, opierając się o framugę. Z drugiej strony podpierał go Laird, główny lekarz, wpatrując się w doktor Martine. — Dwayne! Dlaczego wstałeś z łóżka?! Chcesz dostać ataku serca? — Zdenerwowana i zaniepokojona Martine ruszyła do uczonego, ale Kepler powstrzymał ją gestem. — Dobrze się czuję, Millie. Po prostu zmniejszyłem dawkę tego lekarstwa, które mi podawałaś, to wszystko. W mniejszych ilościach jest naprawdę korzystne, więc rozumiem, że miałaś dobre intencje. Po prostu nie dało mi rady! — Kepler zachichotał cicho. — W każdym razie cieszę się, że nie byłem zbyt przyćmiony i mogłem usłyszeć twoje błyskotliwe przemówienie. Było słychać w korytarzu.

Martine poczerwieniała.

Jacob poczuł ulgę, że Kepler nie wspomniał o jego roli w tej sprawie. Po wylądowaniu i uzyskaniu dostępu do laboratorium wydawało się absurdem nie posunąć się dalej i nie zanalizować próbek, które zwędził jeszcze na Bradburym z marynarki Keplera. Na szczęście nikt nie zapytał, skąd pochodziły. Chociaż lekarz w Bazie, zapytany o to, uznał niektóre dawki za trochę zbyt wysokie, wszystkie leki oprócz jednego okazały się standardowymi środkami stosowanymi w leczeniu łagodnych stanów maniakalnych. Nieznany medykament nie dawał Jacobowi spokoju — jeszcze jedna zagadka do rozwiązania. Na jakie fizyczne schorzenie cierpieć musiał Kepler, że potrzebował dużych dawek potężnego antykoagulantu? Doktor Laird był wściekły, gdy okazało się, że Martine przepisała warfarin.

— Czy jest pan pewien, że czuje się pan na tyle dobrze, żeby uczestniczyć w tym spotkaniu? — spytała Keplera deSilva, pomagając lekarzowi doprowadzić go do krzesła. — Dobrze się czuję — odparł. — Poza tym pewne sprawy nie mogą czekać. Po pierwsze, nie jestem w ogóle przekonany do teorii Millie, że Duchy powitają Pila Bubbakuba i Kantena Fagina z większym entuzjazmem niż ten, który okazały reszcie z nas. Wiem natomiast, że stanowczo nie biorę żadnej odpowiedzialności za zabranie ich na nurkowanie! Powód jest taki, że gdyby tam w dole zginęli, to nie stałoby się to przez Solariowców… ale przez ludzi! Następne nurkowanie powinno się odbyć natychmiast… oczywiście bez udziału naszych znakomitych pozaziemskich przyjaciół… Natomiast rzeczywiście trzeba je przeprowadzić bez zwłoki, żeby dotrzeć do tego samego regionu, jak to proponowała Millie. — Absolutnie się nie zgadzam! — DeSilva zdecydowanie potrząsnęła głową. — Albo Jeffa zabiły Duchy, albo zawiodło coś na statku. I myślę, że raczej to drugie, chociaż to przykra prawda. Powinniśmy wszystko sprawdzić, zanim…

— O, nie ma wątpliwości, że to statek — przerwał Kepler. — Duchy nikogo nie zabiły. — Co też pan mówisz?! — wrzasnął LaRoque. — Ślepy pan jesteś? Jak można przeczyć oczywistym faktom?

— Dwayne — zaczęła łagodnie Martine. — Jesteś zbyt zmęczony, żeby teraz o tym myśleć.

Kepler uciszył ją gestem.

— Przepraszam pana, doktorze Kepler — włączył się Jacob. — Wspominał pan coś o niebezpieczeństwie pochodzącym od ludzi? Komendant deSilva sądzi prawdopodobnie, że miał pan na myśli jakiś błąd w przygotowaniu statku Jeffa, który spowodował jego śmierć. Czy nie chodziło panu czasem o coś innego?

— Chciałbym tylko dowiedzieć się jednego — odparł wolno Kepler. — Czy telemetria wykazała, że statek Jeffa został zniszczony w wyniku załamania się pola stazy? Do przodu wysunął się operator konsoli, który już wcześniej się odzywał.

— Dlaczego…? Tak jest. Skąd pan wiedział?

— Nie wiedziałem — uśmiechnął się Kepler. — Ale kiedy już wpadłem na to, że miał miejsce sabotaż, odgadnąć nie było trudno.

— Co?! — Martine, deSilva i LaRoque poderwali się niemal równocześnie.

Jacob nagle zrozumiał.

— To znaczy, że podczas wycieczki…? — odwrócił się i spojrzał na LaRoque’a. Martine podążyła za jego spojrzeniem i zamarła.

LaRoque cofnął się, jakby go uderzono.

— Pan jest szaleńcem! — krzyknął. — I pan też! — Wycelował palec w Keplera. — Jak mógłbym zrobić coś takiego, skoro w tym zwariowanym miejscu przez cały czas było mi niedobrze?

— Zaraz, zaraz, LaRoque — odparł Jacob. — Ja przecież nic nie powiedziałem i jestem pewien, że doktor Kepler rozważa tylko różne możliwości — zakończył pytającym tonem i podniósł wzrok na uczonego.

Kepler potrząsnął głową.

— Obawiam się, że mówię poważnie. LaRoque spędził godzinę w pobliżu generatorów grawitacyjnych Jeffa i nie było z nim wtedy nikogo. Sprawdziliśmy urządzenia, szukając uszkodzeń, które mógł spowodować ktoś, kto by przy tym grzebał gołymi rękoma, i nic takiego nie znaleźliśmy. Dopiero później przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić kamerę pana LaRoque’a. Kiedy to zrobiłem, odkryłem, że jest wyposażona w mały ogłuszacz dźwiękowy. — Z kieszeni kombinezonu wyciągnął kamerę dziennikarza. — Tak właśnie złożono judaszowy pocałunek!

LaRoque poczerwieniał.

— Ogłuszacz jest dla dziennikarzy standardowym narzędziem samoobrony. Nawet o nim nie pamiętałem. I w żaden sposób nie mógłby uszkodzić tak ogromnej maszyny. Zresztą to zupełnie nie o to chodzi! Ten ziemski szowinista, ten maniak religijny, który prawie zaprzepaścił wszelkie szansę na przyjazne spotkanie z naszymi opiekunami, on śmie oskarżać mnie o zbrodnię, dla której nie ma motywu! To on zabił tę biedną małpę i chce zrzucić winę na kogoś innego!

— Zamknij się pan, LaRoque! — DeSilva przerwała opanowanym głosem, po czym zwróciła się do Keplera: — Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co mówi? Obywatel nie popełniłby morderstwa tylko z takiego powodu, że kogoś nie lubi. Tylko Osobnik Nadzorowany mógłby zabić bez jakiejś skrajnej przyczyny. Czy może pan sobie wyobrazić jakikolwiek powód, dla którego pan LaRoque miałby posunąć się do rzeczy tak drastycznej? — Nie wiem — Kepler wzruszył ramionami i spojrzał badawczo na LaRoque’a. — Obywatel, który uważa, że ma prawo zamordować, czuje jednak potem wyrzuty sumienia. Pan LaRoque nie wygląda, jakby żałował czegokolwiek, więc albo jest niewinny, albo jest dobrym aktorem… albo jest mimo wszystko Nadzorowany! — W kosmosie! — krzyknęła Martine. — Dwayne, to przecież niemożliwe! Dobrze o tym wiesz. Każdy port kosmiczny jest naszpikowany odbiornikami N. Detektory ma każdy statek! Powinieneś teraz przeprosić pana LaRoque’a!

— Przeprosić? — uśmiechnął się Kepler. — Wiem przynajmniej, że LaRoque kłamał, mówiąc o swoich „zawrotach głowy” w pętli grawitacyjnej. Wysłałem maserogram na Ziemię. Poprosiłem gazetę, w której pracuje, o jego dossier. Z wielką przyjemnością wyświadczyli mi tę przysługę. Wygląda na to, że pan LaRoque jest wyszkolonym kosmonautą! Odszedł ze służby „z powodów medycznych” — zwrot używany często, kiedy czyjeś wyniki testów N podnoszą się do poziomu Nadzorowania i osoba taka musi porzucić odpowiedzialną pracę! To może nic nie znaczyć, ale dowodzi przynajmniej, że LaRoque miał zbyt wiele doświadczenia ze statkami kosmicznymi, żeby „śmiertelnie się przerazić” w pętli grawitacyjnej statku Jeffreya. Szkoda tylko, że zdałem sobie z tego sprawę zbyt późno, aby zdążyć ostrzec Jeffa.

LaRoque protestował, Martine się sprzeciwiała, ale Jacob widział, jak nastroje zebranych w pokoju zwracają się przeciwko nim. DeSilva mierzyła dziennikarza spojrzeniem, w którym płonął chłodny, dziki blask i które go trochę przestraszyło. — Chwileczkę. — Podniósł rękę. — Może byśmy sprawdzili, czy tu, na Merkurym, są jacyś Nadzorowani bez przekaźników. Proponuję, żeby każdy z nas przesłał wzór swojej siatkówki na Ziemię do weryfikacji. Jeśli pan LaRoque nie figuruje w wykazie Nadzorowanych, wówczas do doktora Keplera będzie należało wykazanie, dlaczego jako Obywatel miałby sądzić, że ma powód do morderstwa.

— Niech tak będzie, na litość Kecalkoatla, zróbmy to od razu! — zgodził się LaRoque. — Ale tylko pod warunkiem, że nie będę jedyny!

Kepler po raz pierwszy spojrzał niepewnie.

DeSilva zarządziła, żeby dla dobra uczonego zredukować ciążenie w całej Bazie do poziomu grawitacji merkuriańskiej. Z Centrum Kontrolnego odpowiedziano, że modyfikacja potrwa pięć minut. Komendant podeszła do interkomu i ogłosiła załodze i gościom sprawdzanie tożsamości, po czym wyszła, żeby nadzorować przygotowania. Zebrani w pokoju telemetrycznym zaczęli rozchodzić się do wind. LaRoque trzymał się Keplera i Martine, zadzierając brodę w wyrazie męczeństwa, jakby chciał zademonstrować gotowość do obalenia wszelkich skierowanych przeciwko niemu zarzutów. Cała ta trójka, a także Jacob i dwaj członkowie załogi czekali właśnie na windę, kiedy nadeszła zmiana grawitacji. Zabawne, że spotkało ich to w takim miejscu, bo stojąc przed windą poczuli, jakby podłoga nagle zaczęła opadać.

Mieszkańcy byli przyzwyczajeni do podobnych zmian, wiele miejsc Bazy Merkuriańskiej nie posiadało bowiem ciążenia ziemskiego. Zazwyczaj jednak przechodziło się tam przez kontrolowane stazą śluzy, same w sobie niewiele przyjemniejsze od tego, co właśnie się działo, ale bardziej znajome, a przez to mniej stresujące. Jacob przełknął ślinę, a jeden z członków załogi lekko się zachwiał. W tej samej chwili LaRoque zanurkował niespodziewanym i dynamicznym ruchem po kamerę, którą Kepler trzymał w ręce. Martine zamarła, a zdumiony Kepler zdołał tylko chrząknąć. Ten z załogi, który rzucił się w pogoń, dostał od LaRoque’a pięścią w twarz, kiedy dziennikarz obracał się jak akrobata, by uciec korytarzem, unosząc z sobą odzyskaną kamerę. Jacob i drugi z załogi instynktownie ruszyli za nim w pościg.

Wtem coś błysnęło i Jacob poczuł w ramieniu eksplodujący ból. Kiedy rzucał się w bok, żeby uniknąć następnego uderzenia z ogłuszacza, w jego głowie rozległ się głos, który powiedział: — Dobra, to mój fach. Biorę to na siebie.

Stał w korytarzu i czekał. To, co się wydarzyło, było pasjonujące, ale teraz zostało już tylko samo piekło. Przejście zaszło na moment mgłą. Wstrzymał oddech i oparł się o nagą ścianę, czekając, aż złudzenie minie.

Był sam w korytarzu transportowym, bolało go ramię, a resztki głębokiego, niemal nieuświadomionego zadowolenia ulatniały się jak znikający sen. Rozejrzał się ostrożnie wokoło i westchnął.

— A więc wziąłeś to na siebie i myślałeś, że dasz sobie radę beze mnie, co? — mruknął.

Ramię mrowiło go, jakby się dopiero teraz budziło.

Jacob nie miał pojęcia, w jaki sposób jego drugiej połowie udało się uwolnić ani dlaczego próbowała pokierować biegiem spraw bez pomocy głównej osobowości. Widać jednak musiała mieć jakieś kłopoty, skoro się teraz poddała.

Kiedy o tym pomyślał, poczuł przypływ złości. Pan Hyde był czuły na punkcie swoich ograniczeń, w końcu jednak trzeba było skapitulować.

To wszystko? Przypomniał sobie szczegółowo wszystkie wydarzenia z ostatnich dziesięciu minut. Wybuchnął śmiechem. Jego niemoralne Ja napotkało barierę nie do przekroczenia.

Pierre LaRoque znajdował się w pokoju na końcu korytarza. W chaosie, który nastąpił po tym, jak odzyskał kamerę-ogłuszacz, tylko Jacobowi udało się nie zgubić jego tropu. Dopadniecie zwierzyny zachował samolubnie dla siebie. Bawił się z LaRoque’em jak z pstrągiem, pozwalając mu myśleć, że wymknął się pościgowi. Raz nawet skierował w złą stronę grupę członków załogi Bazy, kiedy zanadto się zbliżyli.

Teraz LaRoque wkładał skafander kosmiczny w schowku na narzędzia, dwadzieścia metrów od prowadzącej na zewnątrz śluzy powietrznej. Był tam już od pięciu minut i potrzebował jeszcze przynajmniej dziesięciu, żeby skończyć się przebierać. To właśnie była ta bariera nie do pokonania. Pan Hyde nie potrafił czekać. Był tylko zespołem emocji, a nie osobą — to Jacob posiadał cierpliwość. Tak to zresztą wszystko zaplanował. Parsknął z obrzydzenia, choć nie bez ukłucia bólu. Nie tak dawno temu te same emocje stanowiły normalną część jego ja. Rozumiał mękę, jaką czekanie sprawiało tej małej, sztucznej osobowości, domagającej się natychmiastowego zaspokojenia. Minuty płynęły. Jacob w ciszy obserwował drzwi. Nawet w pełni świadomości zaczynał się niecierpliwić. Musiał zdobyć się na poważny wysiłek woli, żeby nie sięgnąć ręką do klamki.

Wreszcie klamka się poruszyła. Jacob cofnął się, opuszczając ręce.

Drzwi otworzyły się na zewnątrz i ze szpary wysunęła się szklista bańka hełmu skafandra. LaRoque zbadał wzrokiem oba końce korytarza. Kiedy ujrzał Jacoba, wargi wykrzywił mu grymas. Drzwi rozwarły się i dziennikarz wyszedł na korytarz, trzymając w dłoni pręt ze wzmocnionego plastyku.

Jacob podniósł rękę.

— Stój, LaRoque, chcę z tobą porozmawiać. Zresztą i tak się stąd nie wydostaniesz. — Nie chcę ci zrobić krzywdy, Demwa. Uciekaj! — Głos LaRoque’a rozbrzmiewał niewyraźnie z głośnika na piersi skafandra. Dziennikarz zgiął pałkę w groźnym geście. Jacob potrząsnął głową.

— Przykro mi. Zablokowałem śluzę na korytarzu, zanim tu przyszedłem. A do następnej czeka cię długi spacer. Do tego w skafandrze.

Twarz LaRoque’a wykrzywiła się.

— Dlaczego?! Nic nie zrobiłem! A zwłaszcza tobie!

— To się dopiero okaże. Tymczasem możemy porozmawiać. Nie ma zbyt wiele czasu. — Pewnie, że porozmawiam! — wrzasnął LaRoque. — Tym! — Ruszył naprzód, wymachując pałką.

Jacob uchylił się i podniósł obie ręce, próbując dosięgnąć nadgarstka napastnika. Zapomniał jednak o zdrętwiałym ramieniu. Drżąca lewa ręka zatrzymała się w pół drogi do celu. Prawa wyskoczyła do góry, próbując zablokować cios, a pałka zwinęła się na niej. Jacob rzucił się rozpaczliwie do przodu, kuląc głowę, kiedy pręt gwizdnął kilka centymetrów przed nim.

Przynajmniej ten przewrót był doskonały. Słabsza grawitacja pomogła mu, kiedy płynnie powstawał i okrążał dziennikarza, gotując się do skoku. Stracił także czucie w prawej ręce, kiedy odruchowo zatamował ból pochodzący z okropnego stłuczenia. Ubrany w skafander LaRoque obrócił się szybciej, niż się Jacob spodziewał. Czy to Kepler mówił, że dziennikarz był kosmonautą? Nie ma na to czasu. Znowu się zbliża.

Pałka runęła w pełnym wściekłości ciosie znad głowy. LaRoque trzymał ją oburącz, jak w kendo. Uderzenie byłoby łatwe do sparowania, gdyby tylko Jacob miał sprawne ręce. Tymczasem jednak zanurkował pod ciosem i rąbnął głową w mostek przeciwnika. Pchał dalej, aż obaj grzmotnęli o ścianę korytarza. LaRoque wydusił z siebie długie: „Ooo!” i wypuścił pałkę.

Jacob kopnął ją na bok i odskoczył.

— Przestań, LaRoque! — z trudem chwytał oddech. — Chcę z tobą tylko porozmawiać. Nie można ci przecież niczego udowodnić, więc po co uciekać? Zresztą i tak nie ma dokąd! LaRoque pokręcił głową ze smutkiem.

— Przykro mi, Demwa.

Jego sztuczny akcent zniknął całkowicie. Ruszył do przodu z wyciągniętymi ramionami. Jacob wymknął się i cofnął na bezpieczną odległość, licząc powoli. Kiedy doszedł do pięciu, jego powieki opadły pozostawiając wąskie szparki. Przez mgnienie oka Jacob Demwa był jednością. Cofnął się jeszcze i nakreślił w myśli krzywą biegnącą od czubka własnego buta do podbródka przeciwnika. Stopa zatoczyła ten łuk kopnięciem, które zdawało się trwać długie minuty. Uderzenie wydało się lekkie jak puch.

LaRoque wyleciał w powietrze. Jacob Demwa, wewnętrznie zjednoczony, patrzył, jak kształt w skafandrze leci w zwolnionym tempie do tyłu. Nagle jego uczucia zespoliły się z doznaniami LaRoque’a i wydawało się, że to on sam szybuje poziomo w powietrzu, a potem opada na dół, zawstydzony i poraniony, aż wreszcie twarda podłoga wali go w plecy poprzez pakiet z oprzyrządowaniem.

Wtedy trans się skończył. Rozpinał hełm skafandra, ściągał go i pomagał dziennikarzowi oprzeć się o ścianę. LaRoque cicho płakał.

Jacob dostrzegł pakunek przytroczony do pasa skafandra. Odciął paski i zaczął go odwijać, odpychając przy tym ręce LaRoque’a, kiedy ten chciał mu przeszkodzić. — No tak — Jacob ściągnął usta. — Nie strzelałbyś do mnie z ogłuszacza tylko dlatego, że kamera jest taka droga. To po co, w takim razie? Może się to wyjaśni, kiedy puszczę nagranie. Dalej, LaRoque — wstał i podniósł dziennikarza. — Pójdziemy do najbliższego odtwarzacza. Chyba, że chcesz coś najpierw powiedzieć. LaRoque potrząsnął głową. Potulnie dał się Jacobowi prowadzić za rękę. Kiedy wyszli na główny korytarz, gdzie Jacob miał zamiar skręcić do laboratorium fotograficznego, napotkali oddział prowadzony przez Dwayne’a Keplera. Choć grawitacja była obniżona, uczony musiał wspierać się na ramieniu jednego z pielęgniarzy. — Aha! Złapał go pan! Świetnie! To dowód, że wszystko, co powiedziałem, jest prawdą!

Ten człowiek uciekał przed słuszną karą! To morderca!

— To się okaże — powiedział Jacob. — Ta przygoda dowodzi tylko, że porządnie się wystraszył. Nawet Obywatel może w panice posunąć się do przemocy. Chciałbym natomiast wiedzieć, dokąd on miał zamiar pójść. Tam przecież nie ma nic oprócz kupy kamieni! Może na wszelki wypadek powinien pan wysłać kilku ludzi na zewnątrz, żeby przeszukali teren wokół Bazy.

Kepler zaśmiał się.

— Nie sądzę, żeby on szedł dokądkolwiek. Nadzorowani nigdy nie wiedzą, dokąd idą. Kierują nimi najprostsze instynkty. Po prostu chciał wydostać się na otwartą przestrzeń, jak każde ścigane zwierzę.

Twarz LaRoque’a pozostała bez wyrazu. Trzymający go Jacob poczuł jednak, jak napiął mięśnie, kiedy wspomniano o przeszukaniu otoczenia Bazy, a potem rozluźnił je, gdy Kepler zlekceważył ten pomysł.

— Więc porzuca pan koncepcję świadomego morderstwa? — spytał Jacob Keplera, kiedy skierowali się do wind. Uczony szedł powoli.

— Jaki mógłby być motyw? Biedny Jeff nie skrzywdził nigdy nawet muchy! Poczciwy, bogobojny szympans! Poza tym w całym Systemie przez ostatnie dziesięć lat żaden Obywatel nie popełnił morderstwa! Takie przypadki są tak rzadkie jak złote meteoryty! Jacob miał co do tego pewne wątpliwości. Statystyki świadczyły raczej o metodach policji niż o czymkolwiek innym. Nie odezwał się jednak. Zatrzymali się przy windach i Kepler powiedział coś krótko do mikrofonu w ścianie.

Prawie natychmiast przybyło jeszcze kilku ludzi, którzy odebrali LaRoque’a od Jacoba.

— A przy okazji, czy znalazł pan kamerę? — spytał Kepler. Jacob milczał przez moment. Zastanawiał się, czy nie ukryć kamery, a potem udać, że ją znalazł.

— Ma camera a votre oncle! — krzyknął LaRoque. Wyszarpnął rękę i sięgnął do tylnej kieszeni Jacoba. Odciągnięto go, ale jeden z członków załogi wystawił dłoń. Jacob niechętnie wręczył mu kamerę.

— Co on powiedział? — zapytał Kepler. — Po jakiemu to było? Jacob wzruszył ramionami. Nadjechała winda i wysypało się z niej jeszcze więcej osób, między nimi Martine i deSilva.

— To było przekleństwo — odparł. — On nie ma chyba zbyt dobrego mniemania o pańskim pochodzeniu.

Kepler roześmiał się głośno.

13. Pod słońcem

Kopuła komunikacyjna przypominała Jacobowi bąbel przylepiony do smoły. Wokół półkuli ze szkła i stazy powierzchnia Merkurego lśniła przyćmionym, migotliwym blaskiem. Odbite światło słoneczne przypominało ciecz, co powiększało wrażenie bycia wewnątrz kryształowej kuli, która ugrzęzła w błocie i nie może wyrwać się w nieskalane obszary kosmosu.

Leżące nie opodal skały także wyglądały niesamowicie. Ciepło i nieustanne bombardowanie cząsteczek wiatru słonecznego wytworzyły niezwykłe minerały. Wzrok nie dawał sobie rady z pyłem i dziwacznymi formami kryształów. Lśniły tam też kałuże, ale o nich lepiej było w ogóle nie myśleć.

Uwagę przyciągało jeszcze coś innego, daleko na horyzoncie. Słońce. Było bardzo blade, bo tłumiły je potężne ekrany. Białożółta kula wyglądała jak złoty mlecz, rozżarzona moneta na wyciągnięcie ręki. Ciemne plamy tworzyły skupiska gęstniejące na północy i południu, z dala od równika. Powierzchnia miała strukturę tak drobną, że wzrok nie mógł się na niej skupić.

Spoglądając prosto w Słońce Jacob poczuł dziwne odosobnienie. Światło — przyćmione, ale nie czerwone — omywało ożywczym żarem tych, którzy byli wewnątrz kopuły. Wydawało się, że strumienie blasku pieszczą mu czoło.

Jak jakiś starożytny jaszczur, szukający czegoś więcej niż tylko ciepła, Jacob odkrył przed Bogiem Niebios każdą część swojego ja i pod wpływem boskiego ognia doznał przemożnego przyciągania, konieczności czynu.

Poczuł nieprzyjemną pewność. W tym ogniu coś żyło. To coś było potwornie stare i potwornie nieufne.

Pod kopułą ludzie i maszyny stali na płycie ze stopu żelaza i krzemu. Jacob wyciągał głowę, żeby spojrzeć na ogromny słup zajmujący środek pomieszczenia i wystający ponad szczyt osłony stazowej wprost na gorące, merkuriańskie słońce. Na jego wierzchołku znajdowały się masery i lasery, które zapewniały Bazie kontakt z Ziemią, i które poprzez sieć sprzężonych satelitów zawieszonych piętnaście milionów kilometrów nad powierzchnią planety czuwały nad heliostatkami zanurzającymi się w wiry Heliosa.

Maser pracował bardzo intensywnie. Wzory siatkówek, jeden po drugim, wylatywały z prędkością światła, by trafić do komputerów w domu. Kusiło wręcz, żeby wyobrazić sobie, że leci się na tej wiązce z powrotem na Ziemię, do rzek i błękitnego nieba. Czytnik wzoru siatkówki był niewielkim urządzeniem dołączonym do laserowych układów optycznych systemu komputerowego, który zaprojektowano dzięki Bibliotece. Sam czytnik składał się głównie z dużego okularu, do którego użytkownik przyciskał czoło i policzek. Przyrząd sam odczytywał dane optyczne.

Pomimo iż nieziemców zwolniono z kontroli (zupełnie się do tego nie kwalifikowali, a zresztą i tak wzory siatkówek kilku tysięcy Galaktów przebywających w Układzie Słonecznym nie były nigdzie zarejestrowane), Kulla nalegał, żeby włączono i jego. Twierdził, że jako przyjaciel Jeffreya, ma prawo do uczestnictwa, choćby symbolicznego, w śledztwie dotyczącym śmierci szympansa.

ET miał kłopoty z jednoczesnym dopasowaniem obojga oczu do okularów. Bardzo długo stał bez ruchu, aż wreszcie rozległ się gong i Kulla odszedł od urządzenia. Operator dostosował wysokość okularu dla Helene deSilva. Później przyszła kolej Jacoba. Poczekał, aż dopasowano okular, przycisnął nos, policzek i czoło do podpórek, po czym otworzył oczy.

W środku świeciła jasna plamka. Nic poza tym. Plamka przypominała coś Jacobowi, ale nie mógł skojarzyć sobie, co. Kiedy na nią patrzył, zdawała się obracać i iskrzyć. Wymykała się analizie jak blask ludzkiej duszy.

Gong był znakiem, że jego kolej minęła. Cofnął się, przepuszczając nadchodzącego Keplera wspartego na ramieniu Millie Martine. Mijając Jacoba uczony uśmiechnął się. To właśnie było to! — pomyślał. Plamka wyglądała jak błysk w oku człowieka. No cóż, to by się zgadzało. Komputery dzisiaj już prawie myślą. Mówi się, że niektóre mają podobno nawet poczucie humoru, więc czemu by i nie to? Dajmy komputerom oczy, niech błyszczą, i ręce, niech się biorą pod boki. Niech rzucają wieloznaczne spojrzenia, niech patrzą wilkiem… Dlaczego maszyny nie miałyby zacząć przypominać tych, których wchłaniają w siebie?

LaRoque poddał się czytnikowi z pewną siebie miną. Kiedy skończył, bez słowa usiadł na uboczu pod ciężkim spojrzeniem Helene deSilva i kilku innych członków załogi. Komendant Bazy kazała przynieść posiłek w czasie, gdy każdy, kto był związany ze statkami Słonecznego Nurka, czekał na swoją kolej do czytnika. Wielu inżynierów sarkało na przerwę w pracy. Patrząc na przesuwającą się procesję, Jacob musiał przyznać, że naprawdę było z tym mnóstwo zachodu. Nigdy by nie przypuścił, że Helene będzie chciała sprawdzić każdego.

DeSilva wyjaśniła to częściowo, kiedy jechali windą na górę. Posłała najpierw osobno Keplera i LaRoque’a, a sama pojechała z Jacobem następną windą. — Jedna rzecz mnie niepokoi — zaczął on.

— Tylko jedna? — uśmiechnęła się ponuro.

— No, jedna się wyróżnia. Jeśli doktor Kepler oskarża LaRoque’a o sabotaż na statku Jeffa, to czemu sprzeciwia się zabraniu na następne nurkowanie Bubbakuba i Fagina, niezależnie od wyniku dochodzenia? Skoro LaRoque jest winny, to by oznaczało, że po jego odsunięciu następna wyprawa będzie absolutnie bezpieczna. DeSilva patrzyła na niego przez chwilę, zastanawiając się. — Jeżeli w tej bazie mogę komukolwiek zaufać, to tylko tobie, Jacob. Powiem ci więc, co myślę. Doktor Kepler nigdy tak naprawdę nie chciał żadnej pomocy od obcych przy tym programie. Rozumiesz na pewno, że mówię ci to w największym zaufaniu, ale obawiam się, że w tym przypadku normalna równowaga pomiędzy ksenofilią i humanizmem, którą zachowują ludzie kosmosu, posunęła się trochę zbyt daleko. Ze względu na swoją przeszłość Kepler jest zdecydowanie przeciwny filozofii danikenistycznej i sądzę, że z tego częściowo wynika jego nieufność w stosunku do obcych. Poza tym wielu jego współpracowników wyleciało z pracy przez Bibliotekę. Dla kogoś, kto tak jak on kocha badania, musiało to być naprawdę ciężkie przeżycie. Nie mówię, że on należy do Skórzanych ani nic takiego! Całkiem dobrze mu się współpracuje z Faginem, a przy innych Itich udaje mu się ukryć emocje. Ale Kepler może powiedzieć, że jeśli na Merkurego zdołał się przedostać jeden niebezpieczny człowiek, to może się to udać i drugiemu. W ten sposób, wykorzystując argument o bezpieczeństwie naszych gości, nie dopuszcza ich do statków. — Ale przecież Kulla był prawie na każdym nurkowaniu! — Kulla się nie liczy. To podopieczny. — DeSilva wzruszyła ramionami. — Wiem jedno: kiedy ta sprawa się wyjaśni, będę musiała zmyć głowę Keplerowi. Każdy człowiek w tej Bazie będzie miał sprawdzaną tożsamość, a Bubbakub i Fagin polecą na następne nurkowanie, choćbym miała zabrać ich po pijaku! Nie mam zamiaru dopuścić do powstania choćby śladu plotek, że na ludzkiej załodze nie można polegać! — Kiwnęła głową, zaciskając zęby.

Jacob pomyślał, że ta determinacja jest przesadzona. Chociaż potrafił zrozumieć uczucia Helene, uważał, że nie powinno się odbierać kobiecości jej pięknym rysom. Zastanawiał się też, czy Helene była szczera, gdy mówiła o swoich motywacjach. Mężczyzna czekający przy końcówce masera oddarł kawałek taśmy z wiadomością i zaniósł ją deSilvie. Zapadła pełna napięcia cisza, kiedy wszyscy patrzyli, jak komendant czyta informację. DeSilva skinęła na kilku krzepkich członków załogi, którzy stali nie opodal, i powiedziała twardo:

— Umieśćcie pana LaRoque’a w areszcie. Wróci na Ziemię następnym odlatującym statkiem.

— Pod jakim zarzutem?! — krzyknął dziennikarz. — Nie możesz tego zrobić, ty, ty Neandertalko! Dopilnuję, żebyś zapłaciła za tę obrazę!

DeSilva spojrzała na niego z góry, jakby był jakimś nieprzyjemnym owadem. — Jak na razie pod zarzutem bezprawnego usunięcia nadajnika nadzorującego. Być może później zostaną dodane jeszcze inne oskarżenia.

— Kłamstwo, kłamstwo! — wrzeszczał LaRoque, podskakując gwałtownie. Ktoś chwycił go za ramię i, dławiącego się z wściekłości, pociągnął w kierunku wind.

DeSilva przestała zwracać na niego uwagę i odezwała się do Jacoba:

— Panie Demwa, drugi statek będzie gotowy za trzy godziny. Powiadomię pozostałych.

Możemy spać w czasie lotu. Jeszcze raz dziękuję, że pan sobie tak poradził na dole. Zanim zdążył odpowiedzieć, odwróciła się i półgłosem zaczęła wydawać rozkazy członkom załogi, którzy zebrali się dookoła. Chłodny profesjonalizm skrywał irytację, którą spowodowała ta niesłychana wiadomość: Nadzorowany w kosmosie! Przez kilka minut Jacob przyglądał się, jak kopuła powoli pustoszeje. Śmierć, zwariowany pościg, a teraz przestępstwo. I co z tego — pomyślał — że na razie dowiedziono tylko takiego przestępstwa, jakie i ja bym pewnie popełnił, gdybym został SN. Oznacza to przecież duże prawdopodobieństwo, że śmierć Jeffa spowodował LaRoque. Chociaż nie lubił dziennikarza, nigdy by nie pomyślał, że tamten zdolny jest do morderstwa z zimną krwią, nawet pomimo tych podłych ciosów plastykową pałką. Gdzieś w głębi umysłu Jacob czuł, jak jego druga połowa z radością zaciera ręce, szatańsko zadowolona z tajemniczych i nieoczekiwanych zwrotów w sprawie Słonecznego Nurka, i jak rwie się na wolność.

Nie ma mowy.

Przy windach podeszła do niego doktor Martine. Wyglądała na wstrząśniętą. — Jacob… nie myśli pan chyba, że Pierre mógł zabić tego głupiego faceta, co? To znaczy, on przecież lubi szympansy!

— Przykro mi, ale dowody zdają się na to wskazywać. Nie lubię Prawa Nadzoru tak samo jak i pani, ale ludzie, których przypisano do tej kategorii, naprawdę zdolni są bez wahania użyć przemocy. A w przypadku pana LaRoque’a usunięcie przekaźnika było naruszeniem prawa. Może się pani nie martwić, rozgryzą to wszystko na Ziemi. LaRoque na pewno będzie traktowany uczciwie.

— Ale… już teraz oskarżono go nieuczciwie! — Język się jej rozwiązał. — On nie jest Nadzorowany i nie jest mordercą! Mogę to udowodnić!

— To świetnie! Ma pani dowody przy sobie? — Nagle zmarszczył brwi. — Ale przecież przekaz z Ziemi mówił, że LaRoque podlega Nadzorowi! Zagryzła wargę, nie patrząc mu w oczy.

— Przekaz był sfałszowany.

Jacob poczuł dla niej litość. Oto nadzwyczaj pewna siebie pani psycholog jąkała się w szoku i chwytała naciąganych pomysłów. Było to żenujące; Jacob zapragnął znaleźć się gdzie indziej.

— Czy ma pani dowód na to, że wiadomość była kłamstwem? Czy mógłbym ten dowód zobaczyć?

Martine spojrzała na niego. Nagle zawahała się, jakby rozważając, czy powiedzieć więcej.

— Ta… ta załoga. Czy rzeczywiście widział pan wiadomość? Ta kobieta… ona przecież tylko ją przeczytała. Ona i reszta nienawidzą Pierre’a…

Głos jej zamarł, jakby zdała sobie sprawę ze słabości argumentu. W końcu — pomyślał Jacob — czy komendant mogła oszukać, czytając z taśmy i wiedząc na pewno, że nikt nie będzie chciał jej obejrzeć? Albo, inaczej rzecz ujmując, czy z czystej niechęci dałaby LaRoque’owi sposobność do zaskarżenia jej i wyciągnięcia wszystkiego, co przez siedemdziesiąt lat zarobiła, do ostatniego grosza?

A może Martine chciała powiedzieć coś innego?

— Może pójdzie pani na dół, do swojej kwatery, i trochę odpocznie? — powiedział łagodnie. — I nie martwi się o pana LaRoque’a. Żeby w sądzie na Ziemi udowodnić mu morderstwo, potrzeba będzie więcej dowodów, niż do tej pory zgromadzono. Martine pozwoliła mu zaprowadzić się do windy. Jacob obejrzał się. DeSilva rozmawiała z załogą, Keplera odprowadzono już wcześniej, Kulla stał przygnębiony obok Fagina. Ci dwaj górowali nad wszystkimi innymi w pomieszczeniu oświetlanym wielką żółtą tarczą Słońca. Kiedy drzwi od windy zamykały się, Jacob pomyślał, że może to nie najlepszy sposób na rozpoczęcie podróży.

Загрузка...