Nadchodzi wczesny jesienny zmierzch. Zapalam gałązkę bukszpanu. Kreślę okrąg wokół siebie, oczyszczając przestrzeń, w której będę pracował. Zataczam drugi, mniejszy, wypalający to, co rozprasza. Wreszcie trzeci, by oczyścić narzędzia. Palcem zanurzonym w winie rysuję trójkąt na swoim czole. Zamykam się dla świata, otwieram dla czynu. Czas przestaje istnieć. Rzeczywistość zewnętrzna traci z tą chwilą jakiekolwiek znaczenie. Mogę odłożyć pracę, dopiero gdy para butów zostanie skończona. Tylko bezpośrednie zagrożenie życia daje mi prawo, by wstać z zydla. Mój dziadek był prawdziwym twardym szewcem. Przerwał pracę, dopiero gdy roztrzaskano mu głowę.
Wizja pojawiła się tak jak zwykle gdzieś na pograniczu jawy i maligny, w chwili gdy człowiek sam nie wie, czy śpi, czy czuwa. Fresia, moje miasto. Tyle razy widziałem je w snach, tyle nocy spędziłem, błąkając się uliczkami wzdłuż zabitych deskami witryn sklepików i warsztatów, patrząc na pokryte liszajami niegdyś piękne domy. Czemu musiałem przeżywać to ponownie? Dlaczego nigdy nie zdarzyło mi się śnić o czasach, gdy jeszcze kwitło?
Wstawał świt, między kamieniczkami snuły się języki mokrej, szarej mgły. Biegłem wąskim zaułkiem w towarzystwie kilku czeladników. Pędziliśmy po kocich łbach, na złamanie karku, prosto w stronę zatoki. Nad dzielnicą portową unosiły się dymy.
Z daleka dobiegał tupot podkutych buciorów. Gonili nas? Tam w dole słychać było huk pojedynczych wystrzałów. Wpadliśmy w bramę. Kolejny pasaż, tym razem biegnący trawersem zbocza, prowadził na skwerek. Pod cokołem czekała druga, podobna grupka. Na nasz widok chwycili samopały oparte o postument.
Spojrzałem na pomnik. Piaskowcowa statua poszarzała, tu i ówdzie widać było na niej ślady uszkodzeń spowodowanych przez odłamki lub zabłąkane kule. Jednak twarz mężczyzny nawet pod warstwą brudu pozostała taka jak dawniej. Nieco dzika i drapieżna, o ostrych rysach i hardym spojrzeniu. Twarz odkrywcy, podróżnika, kondotiera gotowego bez wahania poświęcić swoje życie…
Niewielką mosiężną tabliczkę pokrywały wykwity śniedzi. Napis był częściowo zatarty, ale nie musiałem czytać, by wiedzieć, czyją postać wykuto w kamieniu. Ake Gevein.
Pocisk uderzył w cholewę buta i wyłupawszy kawał, gwizdnął rykoszetem tuż koło mojego policzka… Ocknąłem się, krzycząc, zlany potem. Długo leżałem rozdygotany. Jaki dziś dzień? Sobota…
Giełda na warszawskim Kole to specyficzne miejsce. Handluje się tu antykami. A ściślej mówiąc, rupieciami, wśród których czasem trafiają się prawdziwe antyki. Dziewięćdziesiąt procent oferowanego towaru to zwykły szmelc wygrzebany na strychach czy w piwnicach. Jeśli ktoś potrzebuje wieszaka sprzed pięćdziesięciu lat, przedwojennej książki o okładce zjedzonej przez wilgoć czy zardzewiałej kotwicy – jest to dla niego idealne miejsce. Na kramach, kramikach i gazetach leżą lalki z pourywanymi głowami, tabliczki znamionowe przedwojennych silników, zardzewiałe hełmy, skorodowane karabiny wygrzebane z okopów, kafle piecowe, zarówno całe, jak i poobtłukiwane, oraz pogięte platerowane sztućce. Zaśniedziałe klamry wojskowych pasów sąsiadują z tandetnymi porcelanowymi figurkami.
Ale jeśli ktoś zapragnie parać się na przykład kowalstwem, to w kilka miesięcy jest w stanie skompletować sobie zestaw młotów, cęgów i szczypiec, a przy odrobinie szczęścia może i kowadło mu się trafi…
Z ogromnego stosu rozmaitego śmiecia podniosłem jeden przedmiot. Gładka bukowa rękojeść pociemniała. Jej powierzchnię wytrawił pot i wypolerowała szorstka skóra rzemieślnika. Narzędzie idealnie ułożyło się w mojej dłoni. Popatrzyłem na ostrze. Bardzo stary model. Szarą stal znaczyły gęsto czarne plamki typowe dla żelaza, które bardzo długo leżało nieużywane w szufladzie.
Krawędź tnąca była w jednym miejscu minimalnie wyszczerbiona. Popełniłem błąd, sięgając od razu po upatrzony przedmiot. Najpierw trzeba było przejrzeć kilkanaście innych i powybrzydzać, by uśpić czujność sprzedawcy. Co się stało, to się nie odstanie, ale można spróbować zmniejszyć szkody. Czyli udawać głupiego, bazarowe cwaniaczki z reguły się na to nabierają.
– Ile za to dłutko? – zapytałem.
– Dwie dychy – wychrypiał kaprawy typ pilnujący stoiska.
Mam zły akcent. Znam polski już biegle, ale ciągle można się zorientować, że nie jestem stąd. Z wyglądem też jest nie najlepiej. Moja rasa ma trochę większe oczy, odrobinę przypłaszczony nos, wydatne kości policzkowe. Nasza skóra jest barwy miodu, o ton lub dwa ciemniejsza niż u tubylców. Gdy ktoś pyta, mówię, że pochodzę z Peru. Polacy lubią Indian.
Otaksowałem go długim spojrzeniem. Mrużył przekrwione oczy, pot pokrywał nabrzmiałą, opuchniętą twarz. Dwudniowy zarost pokrył policzki twardą szczeciną. Wczorajsze pijaństwo i dzisiejszy kac wypisane na gębie.
– Dam trzy złote. Na piwo starczy.
Odruchowo oblizał wyschnięte wargi. Wizja kufla pełnego chłodnego i pienistego eliksiru życia musiała wywrzeć na nim pewne wrażenie.
– Dawaj piątkę i jest twoje – burknął.
Podałem mu monetę i ruszyłem dalej. Dopiero oddaliwszy się na bezpieczną odległość, obejrzałem dokładniej mój łup. Dłutko? Dobre sobie, wycinak do dziurek.
Na innym stoisku wypatrzyłem drewniane formy do butów. Rozmiar czterdzieści dwa? Takich mi brakowało.
– Ile za to? – zagadnąłem.
– Trzydzieści. – Sprzedawca nawet nie podniósł wzroku. – To bukowe prawidła do butów.
– Zniszczone – zauważyłem, patrząc na dziesiątki dziurek po gwoździach.
– To ile dasz?
– Dychę.
– Toż jak za darmo – obraził się. – Normalnie po stówaku chodzą.
Owszem, dobre prawidła powinny kosztować dużo więcej, ale facet wiedział, że to, co sprzedaje, prawidłami nie jest… Tylko że ciemniak nie potrafił zidentyfikować przedmiotu.
– Piętnaście?
Z udawanym oburzeniem wzniósł oczy ku niebu. Ale ja już wiedziałem, że się zgodzi.
Opuszczałem giełdę z miłym poczuciem dobrze wykorzystanego czasu i sensownego wydania pieniędzy. Udało mi się zdobyć jeszcze dwa szydła. Mają minimum sto lat. Kosztowały grosze… Dziś wieczorem przyjdzie czas pracy. Zapalę gałązkę bukszpanu, oczyszczę zakupione narzędzia ogniem i oliwą. Obudzą się po latach bezczynności. Sprawię, że znowu ożyją pod moimi palcami…
Piknik rycerski na Bródnie urządzono pośrodku parku. Szedłem szybkim krokiem, mijając kolorowe namioty, mężczyzn w błyszczących zbrojach, dziewczęta w średniowiecznych sukniach… Na wydzielonych linami polach miłośnicy żywej historii okładali się z zapałem mieczami, gdzie indziej gapie za parę złotych walili z łuków do tarczy. Niektóre bractwa wystawiły kramiki, na których można było kupić elementy pancerza, drewniane kubki, krajki, rzemienie czy wisiorki. Cóż, jakoś trzeba zarobić na swoje hobby… Nad stawem huknęła głucho replika bombardy.
Dwa i pół roku temu na podobną imprezę przyniosłem dwadzieścia par najprostszych skórzanych łapci. Sprzedałem wszystkie w ciągu godziny i zebrałem zamówienia na drugie tyle. Tamtego dnia zrozumiałem, że uda mi się przetrwać w tym świecie. Tamtego dnia zrozumiałem też, że mam powód, by wracać do mojego. Zobaczyłem kusze. Nasza cywilizacja była widocznie zbyt pokojowa. Przeskoczyliśmy ten etap, od łuków przeszliśmy od razu do samopałów. A przecież arbaleta to broń znakomita. Poręczna, o niezwykle prostej konstrukcji, niezawodna, szybkostrzelna i o fantastycznym zasięgu. Wielokrotnie lepsza niż łuk. Idealna, by po wyposażeniu bełtów w ładunki zapalające skutecznie razić sterowce, stanowiące główną siłę uderzeniową wojsk Republiki… Przydatna do naszych celów także dlatego, że stalowe łuczyska wykuje bez problemu każdy wiejski kowal.
Stanąłem u wejścia do sporego namiotu. Wewnątrz siedziało kilku wojów, na oko nieco starszych ode mnie.
– Czym możemy służyć? – uśmiechnął się brodaty.
– Szukam Ulfa – wyjaśniłem.
– Proszę się rozgościć, będzie za pięć minut. – Wykonał zachęcający gest.
Usiadłem na skraju ławy. Rycerze wrócili do swoich „rycerskich” zajęć. Jeden studiował branżową gazetę, drugi sączył piwo z drewnianego kubka, trzeci stukał w klawisze laptopa. Brodaty nabijał jakąś straszliwą armatę.
– To replika krócicy z końca XVI wieku – wyjaśnił, widząc moje zainteresowanie. – Z zamkiem kołowym.
– Niezły kaliber – wyraziłem podziw.
– Sam toczyłem lufę – pochwalił się. – Chodź, gruchniemy sobie – zaproponował.
Stanęliśmy przed namiotem. Wręczył mi broń. Ciężkie cholerstwo, ze trzy kilo jak obszył. Ciekawe, co by powiedział na wieść, że w naszym świecie nadal jest to podstawa uzbrojenia.
– Mogę? – Skierowałem lufę do góry.
– Jasne.
Pociągnąłem spust. Zaiskrzyło pięknie, ale strzał nie padł.
– Zamki kołowe są trochę zawodne – mruknął rycerz tonem usprawiedliwienia.
Wiem o tym. W zaułkach Fresii używaliśmy przeważnie broni skałkowej. Jest zdecydowanie mniej zawodna.
Podsypał więcej prochu na panewkę, naciągnął i podał mi ponownie.
– Spróbuj jeszcze raz – zachęcił.
Tym razem się udało. Rąbnęło, płonące resztki pakuł na chwilę rozbłysły w powietrzu, głuchy huk przetoczył się nad parkiem. Mój przykład okazał się zaraźliwy, bowiem w ciągu następnej minuty w różnych miejscach gruchnęło jeszcze kilka samopałów.
– Jest i Ulf. – Wskazał mi przeciskającego się pomiędzy tłumem rycerza.
– To pan zamawiał ciżmy? – spytałem z uśmiechem.
– To ty podpisujesz się nickiem Szewc? Chwała Internetowi – mruknął.
– Przymierzy pan? – wolę szybko przechodzić do rzeczy, ograniczać kontakt do niezbędnego minimum.
Weszliśmy do namiotu. Wyjąłem z plecaka parę butów. Obejrzał je uważnie, a potem usiadł na ławie i ściągnąwszy swoje kamaszki, przymierzył.
– Niezłe. – Przeszedł kilka kroków. – Naprawdę dobre. Sam je zrobiłeś?
– I ze dwadzieścia innych par wydeptujących tu trawę…
– Hmmm, no tak – powiedział trochę bez sensu. – Tu jest należność. – Odliczył umówioną sumę.
Patrzył na mnie dziwnie, jakby badawczo.
– Coś nie tak? – Poczułem ukłucie niepokoju.
– Nie potrafię cię zaklasyfikować – mruknął. – Jestem antropologiem – dodał tytułem wyjaśnienia. – Skąd pochodzisz?
Mam niemal stuprocentową pewność, że pytanie jest zupełnie szczere. Jednak instynkt zaszczutego zwierzęcia nakazuje mi zwiększyć ostrożność. Zresztą gdybym powiedział prawdę, nie uwierzyłby przecież…
– Z Peru, ale jeden z dziadków był Ormianinem. Nie przekonałem go chyba. Nadal świdrował mnie spojrzeniem. Trzeba się jakoś inteligentnie ulotnić. Udałem, że poczułem wibracje, i wyciągnąłem z kieszeni telefon komórkowy. Przyłożyłem aparat do ucha.
– Halo? Tak, już załatwiłem, będę za trzy minuty.
Schowałem urządzenie do kieszeni.
– Pora na mnie. – Wstałem.
– Do zobaczenia. Gdybyś miał chwilę, wpadnij do nas, do instytutu. – Podał wizytówkę. – Chciałbym zrobić dokładne pomiary twojej czaszki.
– Spróbuję wygospodarować trochę czasu.
Zmyłem się. Maszerując przez pole turniejowe, kilkakrotnie obejrzałem się, sprawdzając, czy nikt za mną nie idzie. Była to chyba zbyteczna ostrożność, ale nigdy nic nie wiadomo. Ostatnio widziałem ich szpiega ponad cztery miesiące temu. Wiedzą, że tu jestem, więc mogę być pewien, że umrę, gdy tylko zdołają mnie odnaleźć.
Mała ni to piwniczka, ni to suterena na tyłach popadającej w ruinę przedwojennej willi co dnia wita mnie znajomym zapachem: mieszaniną woni wosku, świeżej skóry, kleju i starego żelaza. Wślizgnąłem się do mojego królestwa. Laptop umieściłem na stoliku koło drzwi, uruchomiłem, zalogowałem się, sprawdziłem pocztę. Osiemdziesiąt procent klientów kontaktuje się ze mną bezpośrednio przez Sieć, na Allegro idą tylko te mniej udane egzemplarze. No i proszę, cztery kolejne zamówienia. Miło patrzeć, jak interes się rozkręca.
A jednak czuję niesmak. Trudno to wytłumaczyć komuś, kto całe życie obcował z wytworami techniki. Nauczyłem się używać komputera, rozmawiam przez telefon. Elektryczność czy silnik spalinowy nie budzą mojego zdziwienia, a jedynie odrazę. Żyjąc wśród ludzi, musiałem przyjąć pewne obowiązujące tu reguły. Ale nie rozumiem ich.
Ziemska cywilizacja dokonała dziwnego skrętu, coś przetrąciło jej kręgosłup. Nie potrafili w porę zatrzymać postępu i teraz technika pożera świat. Nawet nie dostrzegają, jak bardzo zmieniła się ich mentalność… Nie umieją już żyć bez ułatwień. Zmiękli, zdegenerowali się, wy – rodzili. Nie są w stanie cieszyć się codziennym trudem, wysiłkiem, bólem zmęczenia. Płaczą, że nie mają pracy, a jednocześnie od setek lat konstruują coraz wymyślniejsze maszyny, by się od tej pracy uwolnić.
Wolne chwile zatruwają oglądaniem telewizji albo czytaniem. Nie mając własnych kłopotów, przejmują się zmyślonymi problemami innych. Pamiętam głęboki szok, który przeżyłem, gdy zorientowałem się, że historie wypełniające miliony ich książek są prawie bez wyjątku wyssane z palca. Ale zarazem zrozumiałem, dlaczego nasi mędrcy nazwali ten świat „Ziemią Kłamców”.
Gaszę światło. Moje oczy przywykły do ciepłego blasku świecy lub lampy oliwnej. Elektryczność jest zła do pracy. Za ostra, rozprasza. Rozświetla wszystkie zakamarki warsztatu. Wydobywa zbyt wiele szczegółów otoczenia, utrudnia skupienie. Wreszcie niweczy cudowną grę cieni na ścianach.
Zapalam gałązkę bukszpanu. Wyrównuję oddech, uspokajam bicie serca. Dotykam palcami powierzchni czerwonego wina, a potem skóry na czole. Jestem szewcem, jak mój ojciec, dziadek, pradziadek i inni przodkowie w długiej linii pokoleń. Pamięć mego rodu sięga siedmiu stuleci wstecz. Sto pięćdziesiąt tefii temu mój przodek Inge Marv przybył w towarzystwie Ake Geveina do doliny rzeki Id i założył warsztat na zboczu Góry Słonych Źródeł. Dziś jego krew płynie w żyłach wszystkich szewców miasta.
Rozwijam pakunek z narzędziami. Cztery noże do skór przywiozłem przed ośmiu laty, uciekając z mojego świata. Resztę kupiłem tu, w Warszawie. Metal zachowuje w sobie kształt tego, co ciął. Nim przystąpię do nowego zadania, trzeba tę pamięć zatrzeć. Unoszę nóż z brązu i przesuwam go nad płomieniem świecy. Jestem gotów.
Najtrudniejsze są początki pobytu w obcym kraju. Mnie było podwójnie ciężko. Nie znałem języka, nie znałem miejscowych zwyczajów, nie miałem żadnego punktu zaczepienia. Brakowało mi odporności, banalna dla ludzi grypa prawie mnie zabiła. W dodatku przeszedłem Bramę wczesną wiosną, po lasach leżał jeszcze śnieg, nocowanie pod gołym niebem było trudne. Popełniłem dziesiątki błędów, z których każdy mógł kosztować mnie życie. Najpoważniejszym był wybór tego akurat świata…
Okazał się tak niepokojąco zbliżony do Rozetty. Nawet religia jest podobna, tylko zaszli dalej na swojej drodze ku czarnej mgle. Ich Odkupiciel już przybył, lecz zamiast dobrowolnie poświęcić się i umrzeć za grzechy, został zamordowany. Tego, że żyją w czasie apokalipsy, a każdy dzień to próba charakterów, starają się nie dostrzegać. Tak wiele elementów przywodzi na myśl to, z czym walczyliśmy. Tu też na parterach domów widać dziesiątki zabitych deskami lub zamkniętych zardzewiałą kłódką wejść do sklepów i warsztatów. Ziemię na dobre zainfekowały wirusy filozofii oraz demokracji. Ten świat przypomina jako żywo krainę naszych wrogów.
Najgorsze rozczarowanie przeżyłem, gdy okazało się, że tutaj buty robi się w fabrykach, i przez wiele tygodni byłem przekonany, iż czeladnik szewca nie ma żadnych szans na pracę w zawodzie.
Krok po kroku poznawałem reguły rządzące tym dziwacznym krajem. Człowiek bez dokumentów tu nie istnieje. Nawet jak się ma dokumenty, pełna legalizacja jest potwornie trudna. By jako tako funkcjonować, trzeba mieć nie tylko kąt do mieszkania, ale i adres zameldowania. Nie można nazywać się Amiwelechus Marv, bo to podejrzane. Do jesieni poznałem język na tyle, by móc udawać cudzoziemca…
Gdy człowiek przebywa gdzieś nielegalnie, a w dodatku ma powody przypuszczać, że grozi mu pościg, może zastosować dwie taktyki. Często zmieniać mieszkania i w ten sposób zacierać za sobą ślady albo siedzieć jak mysz pod miotłą w jednym miejscu, ograniczając do minimum liczbę kontaktów z tubylcami. W pierwszym przypadku zwiększa się liczbę znajomości, co grozi przypadkowym trafieniem na agenta wroga. W drugim można zostać namierzonym i powolutku rozpracowanym. Tak źle i tak niedobrze. Wybrałem sposób drugi. Na uniwersytecie znalazłem ogłoszenie o kwaterze dla studenta. Potem wystarczyło konsekwentnie takowego udawać.
Naciągnąłem lekko zwilżoną giemzę na formę. Przybiłem krawędź małymi gwoździkami. Lewy but, teraz prawy… Trzeba dokupić skóry, tej najgrubszej, wołowej, na podeszwy. Dwoina też by się przydała. Praca skończona. To, co robiłem przed chwilą, to jedynie przygotowania do kolejnego dnia… Kawałkiem bibuły przecieram czoło. Potem zdmuchuję świecę. Czas znowu może ruszyć. Nie wiem, ile godzin spędziłem na zydlu, i nie ma to żadnego znaczenia. Teraźniejszość jest teraz, wtedy byłem poza nią – Sprawdzam telefon. Jedenaście razy próbowano się do mnie dodzwonić. Na zewnątrz jest jasno. Czy to już kolejny dzień?
Gdy robiłem sobie śniadanie, komórka zapikała ponownie. Spojrzałem na wyświetlacz. Marta. Odebrałem.
– Mogę wpaść? – zapytała.
– Jasne – odparłem i przerwałem połączenie. Szkoda czasu na pogaduszki. Podawanie swojego adresu jest głupotą, ale z drugiej strony gdybym nie prowadził żadnego życia towarzyskiego, wyglądałoby to podejrzanie. Właścicielka willi, w której wynajmuję kwaterę, jest niekiedy paskudnie wścibska.
Zamówienie studentki jest gotowe, ale warto przetrzeć cholewki jeszcze raz szmatką, by dobrze nawoskowana kasztanowobrązowa skóra nabrała odpowiednio głębokiego połysku.
Marta pojawiła się równo dwadzieścia sekund po tym, jak skończyłem polerować.
– Witaj. Widzę, że jest – ucieszyła się.
– Przymierz – zażądałem.
Siadła na krześle i zsunąwszy adidasy, naciągnęła trzewiki. Haczykiem dociągnęła dziurki.
– Nie cisną? – zaniepokoiłem się.
– Nie.
– Wskocz na stół – poleciłem.
– Mam się przedtem rozebrać? – Błysnęła zębami w uśmiechu. – Czy wystarczy, że zatańczę?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, jednym susem wskoczyła na blat i przez chwilę stepowała w rytm nieistniejącej muzyki.
– I jak teraz oceniasz?
– Jak na obstalunek zrobione – pochwaliła. – Hmmm… W zasadzie to na obstalunek – zadumała się.
– Ze dwa sezony powinny wytrzymać.
Zeskoczyła z gracją.
– Jesteś świetnym szewcem – szepnęła i pocałowała mnie w policzek.
Co mi po pochwałach „rycerzy”. Uznanie z ust dziewczyny tańczącej w zespole ludowym to dopiero konkret. Odliczyła szybko należność i podała mi zwitek banknotów. Schowałem je do kieszeni.
– Napijesz się herbaty?
– Z przyjemnością.
Rozsiadła się wygodnie i wyciągnąwszy nogi, kontemplowała lśnienie czubków. Nastawiłem czajnik.
– Znowu jesteś blady i masz podkrążone oczy – zauważyła. – Bezsenność cię męczy, czy może siedzisz do późna nad zamówieniami?
– I to, i to – rzekłem wymijająco. Nie mogę powiedzieć jej prawdy.
Zamiast herbaty niby to przez roztargnienie zaparzam yerba mate. Skoro udaję Indianina, trzeba grać konsekwentnie. Jeszcze ciastka upieczone wedle brazylijskiej receptury.
– Co to za miejsce?
Zagryzłem wargi, widząc, co obraca w dłoniach. Pocztówka. Musiałem przez roztargnienie zostawić ją na wierzchu. Do licha! Żeby tylko nie odwróciła. Za późno.
– O! – mruknęła, widząc krzaczki naszego alfabetu. – Co to za pismo?
– Nie mam pojęcia. Spodobał mi się ten obrazek i tyle. Chłopak, od którego ją kupiłem, mówił, że to z Etiopii.
– Aha. Ciekawe, jakie to miasto, wygląda bardzo sympatycznie.
Ma rację. Fresia, nawet zniszczona przez rządy Republiki, jest piękna. Zatoka morska wcina się głęboko w granitowy masyw, na brzegach fiordu i zboczach gór tarasowo leżą dzielnice. Najniżej umieszczono oczywiście portowe doki, nad nimi w połowie wysokości rozlokowały się wille rozmaitych notabli, a wyżej, tam gdzie mocno dokuczają wiatry, żyją rzemieślnicy. A właściwie żyli, w czasach gdy Fresia uznawała władzę króla Kassara…
– W Etiopii nie ma morza – głos dziewczyny wyrwał mnie z zamyślenia.
Zagryzłem wargi.
– A jezioro Tana? – podsunąłem.
– Zabierzemy się za to naukowo – powiedziała wreszcie. – Naszkicujmy schematyczny plan miasta. – Na kartce z notatnika narysowała owal zatoki. – Na zdjęciu mamy wczesny poranek…
– Dlaczego tak sądzisz? – Z trudem opanowałem irytację połączoną z paniką.
– Bo na ulicach nie ma jeszcze nikogo, a cienie są długie. Gdzie wschodzi słońce? – Zastanowiła się. – Masz atlas geograficzny?
Nim zdążyłem odpowiedzieć, wypatrzyła go na półce. Przekartkowała szybko.
– Roślinność jest tam jakby trochę egzotyczna… Coś jak na pocztówkach z Ameryki Południowej – mruknęła. – Drzewa inne niż u nas, ale nie ma palm… Zatoka tej wielkości… Hmmm… Może to ujście rzeki? Już wiem – Dżibuti!
– Gdzie to jest?
– Nad Morzem Czerwonym. Nie, odpada, tam przecież gadają po arabsku. Może Cejlon albo Birma? Oni mają takie fikuśne alfabety. Erytrea też chyba pasuje… Zresztą nieważne. – Odłożyła kartonik. – Co robisz jutro?
– Jestem zajęty – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Szkoda, myślałam, że dasz się wyciągnąć do kina.
– Może w kolejny weekend? – zaproponowałem.
– Yhym… – Zaczęła się zbierać.
Znamy się od ponad roku. Raz nałgałem jej, że jestem gejem, innym razem, że mam w Boliwii narzeczoną, ale, niestety, nie uwierzyła. Ciągle robi sobie pewne nadzieje… Jest miła i sądzę, że nadawałaby się na towarzyszkę życia, ale zbyt wiele nas dzieli. Wyznajemy różne religie. Należymy do różnych gatunków. Jak wszystkie rasy humanoidalne, uprawiamy oczywiście seks, ale ma szczęście, że nie widziała mnie nago. Egzotyczne rysy twarzy to nie wszystko. Są i pewne inne różnice, nazwijmy to, anatomiczne.
Kusza to wspaniały wynalazek. Zgromadziłem kilka sztuk. W wolnych chwilach lubię sobie postrzelać w piwnicy lub w zagajnikach ukrytych między wałami kolejowymi. Ćwiczę i badam możliwości broni. Czuję, że za jej pomocą moglibyśmy całkowicie zmienić historię. Poprzednia epoka odejdzie w niebyt. Narodzi się nowa. Jednym celnym ciosem wytrącimy Republice z rąk najpotężniejszą broń i zmusimy jej żołdaków do powrotu za morze. Jednak aby wykorzystać zdobytą w tym świecie wiedzę, muszę najpierw wrócić tam, skąd pochodzę, na Rozettę. Przejście przez Bramę jest proste, można tego dokonać w pojedynkę. Ale tylko w jedną stronę. Aby wrócić, rytuał musi odprawić siedmiu przedstawicieli naszego ludu. Po dwu latach wzajemnych poszukiwań zdołaliśmy ustalić, że w tym świecie jest nas sześcioro. Żyjemy nadzieją.
Wyjmuję z torby laptop. Spośród wszelkich tutejszych urządzeń elektronika napawa mnie szczególną niechęcią. Czuję, że ziemska cywilizacja właśnie tym wynalazkiem ostatecznie podpisała na siebie wyrok śmierci i otworzyła śluzy, przez które wypłynie jad zagłady. Już wcześniej nietrwałość wyrobów sprawiała, że żyli pośród gór śmieci. Internet pozwolił wprowadzić ten śmietnik bezpośrednio do domów, serc i umysłów. Klawisze parzą mnie w palce, jakby posmarowane zostały trupim sadłem. Skalaliśmy się, gdyż żyjąc tutaj, korzystamy z niego…
Adresy w zakładce prowadzą mnie do największych targów odpadków tego świata. Wchodzę na Allegro. Przeglądam je po kolei. Wpisuję Etiopia. Trzydzieści dziewięć. Monety, znaczki pocztowe, książki, amulety… Pudło. Godłem naszego państwa jest birru - zwierzę podobne do lwa, trzymające sztandar. Można je na pierwszy rzut oka wziąć za symbol tego afrykańskiego cesarstwa. Liczę po cichu, że ktoś z naszych przyciśnięty nędzą sprzeda jakiś przedmiot. Jak do tej pory nadzieja ta spaliła na panewce. Wpisuję w wyszukiwarkę słowo Wenecja. Sto siedemdziesiąt siedem przedmiotów. Lew świętego Marka wygląda inaczej, ale ludzie nie grzeszą bystrością. Niczego nie znajduję. Pora sprawdzić broń białą. Przeglądam wystawione szable, miecze i katany bez większego entuzjazmu. I nagle… Jest! Wpatruję się łapczywie w zdjęcie przedmiotu opisanego jako fantastycznie wielki majcher dla rycerza.
Otwieram stronę z aukcją, powiększam obrazek. Nie ma mowy o pomyłce. To tippla – broń osobista używana przez oficerów naszego królestwa. Z ludzkiego arsenału najbardziej przypomina ją indonezyjski klewang, ale sprzedawca najwyraźniej o tym nie wie. Klikam w link, aby zobaczyć inne przedmioty użytkownika. Włosy stają mi dęba. Na drugiej aukcji: talar gruziński(?) kopia. Ta moneta to afla, rozmiarami przypomina talar… A zatem to nie przypadek. Sprzedawca zetknął się w jakiś sposób z przedstawicielem mojego ludu.
Sprawdzam jego poprzednie aukcje. Koła od wozu, maglownica, zdezelowany kołowrotek, stare żelazko na węgiel drzewny… Nic ciekawego, po prostu trochę szmelcu, jaki na wsiach poniewiera się po szopach, a który mieszczanie lubią wieszać na ścianach. Sprzedający wszedł w posiadanie naszych przedmiotów niedawno. Oba są w opcji „kup teraz”. Prowokacja? Kto wie. Aukcja została wystawiona ledwie kilka godzin temu. Jeśli to nie jest pułapka, trzeba działać natychmiast.
Z opisu wynika, że mieszka w Wólce Ostrowskiej. Gdzie to jest? Nie tak daleko, sto dwadzieścia kilometrów na północ od Warszawy. Dokonuję zakupu i wysyłam mejla z propozycją osobistego spotkania celem odebrania wylicytowanych przedmiotów. Teraz wystarczy obmyślić strategię i cierpliwie czekać na odpowiedź.
Od zatoki powiał wiatr. Słońce lekko zaróżowiło zasnute dymami niebo, niebawem wzejdzie. Połamana podłoga zaskrzypiała mi pod nogami. Ostrożnie przesunąłem doniczkę z uschniętymi kwiatami stojącą na parapecie. Nabiłem oba samopały. W zasięgu ręki położyłem łuk z poroża świętego wawako. Oni zawsze chodzą trójkami.
Odległe kroki podkutych buciorów… I oto są. Trzej potężnie zbudowani mężczyźni o tępych gębach. Idą zaułkiem, czujnie, strzelając oczyma na boki. Jeden dźwiga na plecach worek. Widać udała się bydlakom rewizja w Dolnym Mieście. Ale do swoich kwater już łupu nie doniosą…
Mógłbym ich przepuścić i strzelać w plecy, lecz wojna, którą toczymy, to nie tylko eliminowanie wrogów, to także próba honoru. A prawdziwe złoto sprawdza się w ogniu.
Kula waży kilkadziesiąt gramów. Czarny proch nadaje jej naprawdę potężną siłę. Trafiony żołnierz runął ciężko na plecy. Jego towarzysze, zamiast paść na ziemię i poszukać kryjówki, rozglądali się, szukając miejsca, z którego padł strzał. Kiepsko u was z wyszkoleniem, chłopaki. Syknął proch na panewce. Celowałem w pierś, ale kolejny żołdak dostał między oczy. Trzeci mnie zauważył, automatycznym ruchem uniósł pistolet.
Dwanaście, może piętnaście metrów odległości. Zdąży strzelić. Nim sięgnę po łuk, jego broń wypluje kule z obu luf. To już koniec.
Błysk szabli. Głowa toczy się po ulicy, z przeciętej szyi strzela gejzer krwi. Chłopak, może czternastoletni, ubrany w za dużą dla niego bluzę czeladnika, salutuje mi, z niedbałym wdziękiem unosząc zakrwawioną klingę swojej broni. Wschodzące słońce wyzłociło ją na chwilę… Jesteśmy ludźmi króla. Naszą siłą jest niewiara w możliwość przetrwania Republiki. Naszą siłą jest wierność tradycji sięgającej tysiące pokoleń wstecz. Naszą siłą jest świadomość, że oni próbowali podbić nas nieskończoną ilość razy. Naszą siłą są zapisy w kronikach. Władza republikanów na ziemiach Królestwa zawsze wcześniej czy później kończyła się w ogniu rojalistycznego powstania.
A jednak coś uległo zmianie. Po tamtej stronie morza musiało dojść do straszliwej katastrofy. Nigdy nie dokonywali na taką skalę eksterminacji ludności cywilnej. Do tej pory chodziło im wyłącznie o zdobycie łupów. Zajmowali wybrzeże, w najgorszym razie wdzierali się na równiny. Nigdy dotąd nie zmusili króla do ucieczki na pustynię za górami. Najazdy nigdy dotąd nie przekształciły się w wojnę totalną. Nigdy wcześniej nie próbowali zmienić naszego światopoglądu na republikański. Nigdy nie byli też na tyle zdesperowani, by w walce sięgnąć po urządzenia techniczne podpatrzone tu, na Ziemi Kłamców.
Do tej pory mieszczan do powstania wiedli zawsze arystokraci. Tym razem wymordowano ich do nogi i rzemieślnicy musieli radzić sobie z wrogiem sami.
Ocknąłem się tuż przed piątą rano. Wyciągnąłem rower z komórki. Dociskając równo pedały, przemknąłem przez miasto, aż zatrzymałem się przy budce transformatorowej na obrzeżach Woli. Trzy lata temu, gdy trafiłem do Warszawy, stała opuszczona, strasząc pustymi framugami. Odpowiednie drzwi znalazłem na śmietniku, pociągnięte ciemnoniebieską farbą dobrze udają metalowe. Pomalowałem na biało sparszywiały tynk. Wreszcie zawiesiłem w odpowiednim miejscu tabliczkę odczepioną ze słupa wysokiego napięcia. Kamuflaż jest prawie idealny. W każdym razie przez trzy lata nikt się nie włamał.
Przez dłuższą chwilę obserwowałem budkę i jej otoczenie. Cisza i spokój… Oczywiście, gdzieś na drzewie może wisieć mała kamera wycelowana w wejście. Wewnątrz mogli umieścić alarm, jednak liczyłem, że nikt nie natrafił na to miejsce.
Otworzyłem patentowany zamek. Kawalątek wierzbowego listka tkwił miedzy skrzydłem a ościeżnicą dokładnie w miejscu, gdzie go umieściłem. Zaczepiłem linkę o klamkę i cofnąwszy się dobre piętnaście metrów, pociągnąłem. Jeśli zdołali mnie namierzyć, drzwi będą zaminowane. To najprostszy sposób eliminacji. Sznurek spełnił swoje zadanie. Skrzydło uchyliło się ze zgrzytem dawno nieoliwionych zawiasów. Nic się nie stało. Można wejść.
Z dawnego wyposażenia została tylko jedna szafa, pierwotnie kryjąca jakieś elektryczne urządzenia. Sześć śrub mocuje jej tylną ściankę. Staram się nie trzymać w domu niczego, co w razie rewizji mogłoby zdradzić moje pochodzenie. Skrytka wykuta w ścianie była głęboka na jedną cegłę, akurat w sam raz na moje potrzeby.
Zauważyłem to w ostatniej chwili. Nacięcie na łebku jednej ze śrub znajdowało się w innej pozycji, niż je zostawiłem. Odbezpieczyłem rewolwer i wyszedłem na zewnątrz, trzymając broń lufą do ziemi. Pusto. Zatrzasnąłem drzwi, przekręciłem klucz. Wskoczyłem na rower i popedałowałem alejką. Dwadzieścia metrów, trzydzieści… Fala uderzeniowa rąbnęła mnie z tej odległości miękko, niczym wielka poducha. Przekoziołkowałem przez kierownicę, kątem oka spostrzegłem, jak mknąca w powietrzu bryła betonu ścina drewko rosnące przy alejce.
Leżę. Nasza medycyna uczy, że po urazie należy przez chwilę zachować bezruch, by zbadać ciało umysłem, analizując docierający do mózgu ból. Natychmiastowe próby poderwania się z ziemi, obmacywanie kończyn i temu podobne nerwowe ruchy przynoszą poważne szkody psychice i opóźniają powrót do zdrowia.
Przymykam oczy, szepczę modlitwę. Dotykam czoła w geście przywołania pamięci przodków. Żyję. Tylko się potłukłem. Wchodząc, musiałem przerwać obwód. Mina założona była tak, by eksplodować w chwili, gdy będę się męczył ze śrubami. Rower, o dziwo, też jest cały. Wskakuję na siodełko. Trzeba się oddalić, zanim huk eksplozji ściągnie na miejsce ciekawskich oraz tubylcze służby.
Rzucam okiem na wyświetlacz telefonu. Marta próbowała się do mnie dodzwonić. Żal mi jej. Nie mogła gorzej ulokować uczuć. Rozettę i Ziemię dzieli połowa wszechświata…
Obchodzenie naszych świąt to skomplikowany problem. W świecie, do którego trafiliśmy, wszystko jest inne. Doba trwa ponad cztery czori krócej. Planeta obiega swoją gwiazdę w zawrotnym tempie, podczas kiedy u nas rok trwa ponad tysiąc ziemskich dni, a kalendarz dawno uniezależnił się od czegoś tak trywialnego jak pory roku. To wymusza kolejne skomplikowane obliczenia.
Kluczę, sprawdzam, czy nikt mnie nie śledzi. Przemykam dziwną pokrętną trasą przez cuchnące uryną bramy, przecinam podwórka dziewiętnastowiecznych czynszówek. Rower zostawiam na dziedzińcu uniwersytetu. Dalej pieszo. Zbliżam się ostrożnie do wyznaczonego punktu.
Jeśli wszystko dobrze wyliczyliśmy, dziś o jedenastej czterdzieści siedem ziemskiego czasu przypada chwila, gdy w Fresii wschodzące słońce wyznacza Dzień Odejścia Stad. Straciłem strój obrzędowy, ale w kwaterze głównej powinien być jeden zapasowy.
Przy ulicy w umówionym miejscu stał fiacik. Miał podniesioną maskę, zapalone światła awaryjne, a kawałek za nim stał trójkąt ostrzegawczy. Usadowiłem się na tylnym siedzeniu, Timker i Agrejmis wskoczyli z przodu. Trzeba wyłączyć komórkę i wyjąć z niej baterię. Telefon może być na podsłuchu…
Gdzieś za Wilanowem zjechaliśmy w lewo, w stronę Wisły. Dłuższą chwilę kluczyliśmy po polnych drogach pomiędzy zagajnikami, aż wreszcie zatrzymaliśmy się koło zapuszczonego gospodarstwa, przylegającego prawie do wału przeciwpowodziowego. Drzwi domu otworzyły się gościnnie, nim zdążyliśmy zapukać. Asper jak zwykle nie dał się zaskoczyć. Przepuszcza nas w progu. To jedyny arystokrata w naszym gronie. Wyższy o głowę, o szlachetnie asymetrycznych rysach twarzy i sinozielonych oczach, pod koszulą grają mu węzły mięśni. Urodzony i wychowany na wojownika.
Wchodzimy do salonu, którego ściany wyłożono kamieniem. Na kominku płonie ogień. Wokół okrągłego stolika umieszczono kilka różnych krzeseł. Śpiewa para w samowarze, na koronkowej serwecie stoi patera i kromkami i miska z oliwą do maczania chleba. Obie kapłanki przebrały się już w obrzędowe haftowane tuniki. Kończą zaplatać długie czarne włosy w pięć warkoczy.
Staję przed ścianą. Gdy ja ratowałem życie, uciekając z jednym zawiniątkiem w garści, Ana i Tali postarały się, by zabrać na tułaczkę wszystko, co niezbędne… Portret króla Kassaora spogląda ze ściany. Oblicze jak wykute w kamieniu, policzek przecięty dwiema bliznami zdobytymi przed laty w morderczej potyczce na równinie Aht. Krótka, kędzierzawa broda i włosy przyprószone są przedwczesną siwizną. Obok wisi haftowane na amili godło królestwa i wycięty w kamieniu symbol gotowości w oczekiwaniu…
Stoję przed nim z kornie pochyloną głową. Unoszę dłonie, by wykonać znak przyjęcia. Przez chwilę czuję się jak na Rozetcie, jak w ojczyźnie, jakbym nigdy nie opuszczał rodzinnej Fresii.
Pamiętam tamten dzień przed trzema ziemskimi laty, jakby to było wczoraj. Nadchodził świt. Za pół czori miałem zdać wartę. W zaułkach panował spokój. Żołnierze siedzieli w koszarach, guerille zapadły w swoich kryjówkach. Nieliczni mieszkańcy, którzy pozostali w mieście, z pewnością jeszcze spali. Było na tyle jasno, że nawet z tej odległości widziałem, jak stryczki na szubienicach w Forcie Krakena kołyszą się w leniwych podmuchach wiatru. Nie wiem, co sprawiło, że oderwałem wzrok od portu, by spojrzeć przez lunetę na morze. Rząd ciemnych plamek zdawał się wisieć tuż nad horyzontem. Sterowce. Dwadzieścia, może trzydzieści sztuk. Pędzone lekkim wiatrem, wykorzystując maksymalnie połowę mocy silników, szły w szyku bojowym, kierując się prosto na Fresię… A zatem przegraliśmy. Powstanie po dwudziestu dniach i opanowaniu większej części Górnego Miasta właśnie upadło. Dalszy opór jest niemożliwy. Trzy tysiące żołnierzy gwardii republikańskiej wykurzy nas jak szczury z nor.
Obudziłem podkomendnych. Zrozumieli od razu. W milczeniu patrzyli, jak rozwiązuję opaskę zdobiącą moje czoło. Poprowadziłem ich ku klęsce. Oficer królewskiej armii w takim przypadku miał tylko dwa honorowe wyjścia. Samobójstwo lub poddanie się próbie przejścia przez Bramę. Nie byłem mianowanym przez króla oficerem, lecz przyjąwszy na siebie godność dowódcy oddziału, przypieczętowałem własny los. Odpowiedzialność jest częścią wolności. Moi towarzysze odejdą na wschód, odszukają w wioskach krewnych, rozpłyną się w morzu uchodźców. Będą żyć w strachu przed zdemaskowaniem, ale wśród swoich. Ja muszę odejść do innego świata i spędzić tam określony czas pokuty. Jeśli przeżyję tę próbę, zostanę uznany za oczyszczonego z win. To trudna próba. Jak dotąd wrócił może jeden na stu…
Budzę się ze wspomnień. Nikomu nie mówiłem o tym, co znalazłem w Internecie. Nie chcę budzić złudnych nadziei. Rozczarowanie byłoby zbyt bolesne. Do wsi pojadę z Asperem. Póki nie uda się sprawdzić śladu, lepiej przyjmować, że jest nas sześcioro i na razie nie ma nadziei na powrót. Teoretycznie Ana lub Tali mogłyby urodzić dzieci, potem wystarczy poczekać kilkanaście lat, aż potomstwo dorośnie na tyle, by wtajemniczyć je w rytuał Bramy. Niestety, pomysł ten napotyka na jedną poważną przeszkodę. Obie były kapłankami bogini Seleto. Złożyły śluby czystości. Gdy ukończyły dwadzieścia lat, ich posługa się skończyła. W naszym świecie w święto Koniunkcji uroczyście spalono by ich kontrakty. Niestety, utknęły tutaj, a śluby może zdjąć tylko kapłan wyższego stopnia.
Składamy pokłony tylko w cztery strony świata. Strona piąta jest przeklęta – droga przez morze prowadzi do Republiki… Mamy problem z wyznaczeniem kierunków, w tym świecie brak gwiazdozbiorów, które pomogłyby je określić. Tubylcy posługują się dziwacznymi osiami współrzędnych, jakby nie byli w stanie pojąć, że idealnym odwzorowaniem kartograficznym jest pentagonalne… Widziałem ich mapy. Są bez sensu. W jaki sposób w siatkę mającą tylko cztery boki wrysować znak przyjścia czy sylwetkę człowieka!?
Na pięciu tyczkach wbitych w trawnik za domem powiewają wstęgi. W tym dniu na tarasie głównej świątyni Fresii wznoszono pięć słupów, a pięć kapłanek rzucało w powietrze jesienne kwiaty. Zrywający się wiatr wyznaczał kierunek wędrówki stad trawożernych gyff. Jeśli powiał w stronę Suchych Gór, wiedzieliśmy, że zwierzęta idą na szybką śmierć. Wśród skał i słonych jezior nie znajdowały dość wody i pożywienia, by przetrwać. Wysokie granie sprawiały, że nie mogąc przebyć pasma podczas pierwszych mrozów, ginęły w dolinach, znacząc stoki tysiącami bielejących kości. Gdy nadchodziły śniegi, myśliwi przywozili na targi całe pęki skór padlinożerców. Szyliśmy z nich ciepłe delie i narzuty, pomagające znieść nocne chłody. Jeżeli wiatr powiał w kierunku morza, pędziliśmy zwierzęta na mielizny i zabijaliśmy, aż wody zatoki barwiły się czerwienią krwi. Węgorze takiej zimy były tłuste i nieruchawe, a my, spożywając je, tyliśmy, aż gruba na dwa palce warstwa sadła sprawiała, iż nie czuliśmy powiewów lodowatego wichru. Gdy wiatr powiał ku równinom, stada odchodziły. Wtedy czekała nas chłodna i głodna zima. Gyff pożerane były przez drapieżniki dalekich krain, a to nie dawało nam żadnych korzyści… Kończymy rytuał serią tańców figuralnych, odzwierciedlających odmienności losu. Potem, leżąc, stykamy się palcami szeroko rozstawionych stóp. Symbolizujemy larwy trawożerców oczekujące wiosny w głębinach ziemi…
Zaraz za domem Aspera wznosi się stary wał przeciwpowodziowy. Przeszliśmy ledwo widoczną ścieżką i znaleźliśmy się po drugiej stronie.
Szyny pochodzące z kolejki wąskotorowej biegły przez zagajnik olszyn i kończyły się w wodach starorzecza. Na platformie spoczywał statek. W pierwszej chwili wydać się mógł wielki jak arka Sadura, ale ma nie więcej niż piętnaście metrów długości. Burty znaczyły kostropate linie spawów i nitowań. Część blach pociągnięto już błękitnym lakierem. W innych miejscach ciągle świeciła goła stal.
Koło Gdańska w trzcinowisku nad Wisłą leżał przez wiele lat wrak kutra patrolowego. Drewniane poszycie oczywiście behet wzięli, to znaczy deski jeszcze się trzymały, ale palcem można było dziury wiercić. Pojechaliśmy tam, porżnęliśmy piłami, zdemontowaliśmy metalowy szkielet i przewieźliśmy na raty tutaj. A potem, cóż, kupiliśmy kilkadziesiąt arkuszy stalowej blachy, spawarkę i zabraliśmy się do pracy. Za kilka tygodni kadłub będzie gotów. Wtedy sprzedamy to człowiekowi, któremu marzą się dalekie podróże. Jeśli uwzględnimy koszta własne, przebicie będzie co najmniej pięciokrotne. Będzie z czego żyć przez długie miesiące. Im dłużej tu przebywam, tym bardziej przekonuję się, że w tym świecie pieniądze leżą na ulicy…
Patrzę na statek, czując ogarniającą mnie niechęć. Jest tak bardzo obcy. Tutejszy. Choć w znacznej części odbudowany naszymi rękami, stanowi nieodrodny wytwór ludzkiej techniki. Skalaliśmy dłonie i serca, używając spawarek, pistoletów natryskowych, nitownic. Czujemy, jak dzień po dniu na naszych duszach pozostaje coraz grubszy osad. Technika kusi, uwodzi, demoralizuje…
Statek z metalu. Będąc nad morzem, widziałem tankowce, drobnicowce, masowce. Pomysł, żeby budować okręty z żelaza, wydaje mi się kuriozalny. Zwłaszcza w kraju, którego trzydzieści procent powierzchni pokrywają lasy. Równie dziwne ludzie mają pomysły na napędzanie tych kolosów. Trzymają pod kluczem osiemdziesiąt tysięcy kryminalistów, drugie tyle chodzi po ulicach. Mimo to władzom nie przyjdzie do głowy zagonić bandziorów na galery i przykuć do wioseł.
Byliśmy niemal w Wólce Ostrowskiej, gdy przyszedł SMS od Marty. Ma mnie dosyć. Żal zmieszał się z ulgą. Lubię tę dziewczynę, ale dzieli nas niemal wszystko. Pochodzenie, biologia, sposób myślenia, cele, które stawiamy sobie w życiu, przeznaczenie…
Wysiedliśmy z pekaesu. Spojrzałem na zegarek. Za półtorej godziny mamy powrotny. Wiatę przystanku ustawiono na pagórku. Wieś rozłożyła się wzdłuż szosy odchodzącej w lewo od głównej drogi. Kilkanaście chałup, pochylone płoty, stada kur, przekrzywione stoliki, na których rankami stawia się kanki z ciepłym jeszcze mlekiem, żeby wóz z mleczarni mógł je pozabierać… Prawie jak u nas na prowincji. Tylko zwierzęta i roślinność trochę inne.
Jest i nasz człowiek.
Sprzedawca miał może piętnaście lat. Widząc, że przyjechałem z obstawą, trochę jakby się spłoszył. Przywitałem się, wyciągnąłem portfel. To go uspokoiło.
– Tak to wygląda. – Z dumą rozwinął gazetę.
Wystarczył nam jeden rzut oka.
– Zgadza się, to tippla - mruknął Asper w dash.
– W porządku towar? – Chłopak, słysząc słowa w obcym języku, znowu się zaniepokoił.
– Tak – uspokoiłem go. – A moneta?
Wyłowił z kieszeni aflę. Okazała się lekko wytarta, opatrzona datą sprzed dwudziestu tefii.
– Może i fals, ale dwie dychy wart, co nie? – zagadnął przymilnie.
– Fals ewidentny, ale może i wart. – Odliczyłem trzy setki za broń i jeszcze dwadzieścia złotych za pieniądz.
Biedny frajer. Afle bite są z irydu. Iryd tu, na Ziemi Kłamców, jest pięciokrotnie droższy od złota… Teraz pora pogadać na poważnie. Wyjąłem z kieszeni dwustuzłotowy banknot. Piękny, nowiutki, szeleszczący, prosto z banku. Żółtobrązowy nadruk, hologram, żaden rożek nie jest zagięty…
– Yyyy. – Chłopiec popatrzył na papierek z dziwnym błyskiem w oku. – Czy jest coś, co mogę dla was jeszcze zrobić?
Dzieciak nie ma pojęcia, że jeden z wariantów zakładał tortury. Tylko po co brać go na męki, skoro tak ochoczo gotów jest współpracować? Dobrze to rozegrałem. W tej zapadłej wsi z pewnością nieczęsto trafiają się takie nominały.
– Mój kolega też jest Gruzinem. Zaciekawiło go, skąd te dwa przedmioty mogły się tu wziąć.
Kłamstwa w tym świecie przychodzą jakby naturalnie. Brzydzę się sobą, ale przecież nie mogę powiedzieć prawdy. Chłopiec zamyślił się na chwilę. Czyli słusznie podejrzewaliśmy, że źródło pochodzenia tych dwu drobiazgów nie jest do końca czyste…
– Zapewniamy pełną dyskrecję. Jesteśmy po prostu ciekawi… – nacisnąłem delikatnie.
– Znalazłem w takiej opuszczonej chałupie – wyjaśnił. – Niedaleko stąd.
– Pokaż. – Wręczyłem mu papierek.
Dom leżał za wsią, na stoku wzgórza. Od razu zorientowałem się, że jest od dawna opuszczony. Zatrzymałem się na chwilę przed rozchwierutaną bramą. U celu jakby na moment odeszła mnie odwaga.
Pułapka? Nigdy nie można tego do końca wykluczyć, ale czuję, że nie ma żadnego ryzyka. Nie tym razem. Uchylona furtka opadła, wrosła w ziemię. Namacałem w torbie pistolet.
– Kto tu dawniej mieszkał? – zapytałem.
– Takie dwie dziewczyny, jedna starsza, a druga tak ze dwanaście lat. Jakieś dwa lata temu wzięły i znikły. Zresztą nielegalnie tu siedziały – wyjaśnił. – Ale miłe takie, robotne, ludzie je chętnie wynajmowali do pracy w polu.
Wejście do domu umieszczono od podwórza. Wysoka trawa, popękana podmurówka… Dawno nikogo tu nie było. Zapukałem na wszelki wypadek do drzwi. Odpowiedziała głucha cisza. Bezwiednie sięgnąłem dłonią i namacałem klucz leżący na framudze.
Przekręciłem go w zamku i pchnąłem drzwi. Chłopak i Asper zostali na zewnątrz. W sieni powitał mnie kwaśny zapach stęchlizny. Wkroczyłem do kuchni, w której królował stary piec. Pod oknem stał stół pokryty ceratą, w kącie poniewierało się kilka garnków. W węglarce spoczywały pożółkłe gazety sprzed dwóch lat. Pchnąłem obłażące z farby drzwi do pokoju. Na ubogie umeblowanie składały się odrapana szafa i szerokie drewniane łóżko z resztkami pościeli. Na ścianie pozostał jaśniejszy ślad po krzyżu albo symbolu przyjścia. Ktoś go odczepił i zabrał. Żadnych dokumentów, żadnych zdjęć, książek. Poczułem rozczarowanie.
Za kuchnią znajdowała się mała spiżarka. Skrupulatnie obejrzałem puste półki, a potem zauważyłem jeszcze dziurę prowadzącą na strych. Drabiny nie było. Skoczyłem, złapałem się krawędzi, podciągnąłem, jednak nie zdołałem się wywindować. Wyszedłem na podwórze. Z daleka wiatr niósł zapach świeżo zaoranej ziemi i wypalanych ściernisk. Chyba zanosiło się na deszcz. Zajrzałem do kurnika, potem do obory. Wszędzie pusto… Czyli trzeba sobie poradzić w inny sposób. Podstawiłem pod dziurę spróchniały stół. Na nim umieściłem rozeschnięte krzesło. Stabilność piramidy oceniłem jako zadowalającą. Udało mi się dostać na górę. Strych był ciemny, nieco światła padało przez okienko na końcu. Na szczęście w kieszeni miałem latarkę. Zabrałem się do sprawdzania zawartości kartonów. Tektura po latach spędzonych na wilgotnym strychu rozłaziła się w palcach. Wyciągałem kolejne rzeczy. Jakieś stare ubrania, słoiki z przetworami, klatka na kanarka… Nic interesującego.
– Vyhet - zakląłem.
Ale chłopiec nie kłamał. Tuż przy klapie leżał pleciony sznurek, pendent od tippli. Dzieciak musiał przegapić go po ciemku.
Wyszedłem przed chatę. Asper, stojąc na warcie, oglądał w zadumie zakupioną broń. Rękojeść wykonano z ciemnobrązowego drewna drzewa wisielców, łączonego ze srebrzonym brązem. Pochwa, pokryta kompletnie sparciałą skórą wawako, okuta została na końcu trzewikiem. Opasywały ją dwie zaśniedziałe ryfki z brązu. Wysunął powoli głownię. Wychodziła z pewnym oporem, oleje stężały i przywarła do drewnianej wyściółki. Wzór jaśniejszych i ciemniejszych rombów nie pozostawiał wątpliwości. Broń wykuto z brązu berylowego. Obrócił szablę na drugą stronę i omal nie krzyknąłem. Wzdłuż krawędzi wygrawerowano, a raczej wytrawiono napis w naszym języku. Dafii w dniach buntu szewców. Zamykam oczy, pozwalam, by wspomnienia wzięły górę…
Sterowiec nadlatywał znad portu. Wyglądał jak ogromny wieloryb, który wbrew prawom fizyki wzniósł się w przestworza. Wielki szary balon, wypełniony tysiącami avi dziesięciościennych wodoru, poniżej gondola z trzema pokładami bojowymi. Po bokach dwa silniki na sprężone powietrze, z tyłu ster. Patrzyliśmy na maszynę wroga z bezsilną wściekłością. Kule z samopałów czy strzały tylko z największym trudem byłyby w stanie przebić powłokę. Wewnątrz znajdowało się jeszcze osiem mniejszych balonów. Dopiero kilkaset bezpośrednich trafień gwarantowało ubytek gazu, który skłoniłby załogę do odwrotu.
Gondola pokryta skórą initero przypominała wielkie włochate bydlę pasożytujące na cielsku lewiatana. Gdy dochodziło do walki, załoga, mogąca liczyć nawet setkę uzbrojonych mężczyzn, strzelała przez wąskie rozcięcia. Gruba warstwa futra dobrze zabezpieczała ich przed naszymi kulami i strzałami…
Balon trafił na ciepły prąd powietrzny, za chwilę znajdziemy się w zasięgu ognia. Moi towarzysze spokojnie szukali sobie osłon. Zasypiemy drani gradem strzał, może kilku uda się trafić. Liczyłem, że zdołamy pociskami hakownic uszkodzić któryś z silników, zanim maszyna wzniesie się wyżej. Jeśli nas minie, załoga z pewnością zbombarduje te pozycje, a wtedy zginiemy…
Nagły tupot przerwał moje rozmyślania. Oddział Dafii, operujący najczęściej w wyższych partiach miasta, przybył nam na pomoc. Dziewczyna wyciągnęła z plecaka grube stalowe sprężyny, odczepione z jakiegoś tapczanu.
– Dziś damy im popalić – mruknęła. – Wiązać!
Dwaj chłopcy z jej oddziału błyskawicznie przymotali rzemieniami końce stalowych spirali do pni uschłych drzewek.
– Proca? – zdziwiłem się.
– Bojowa wyrzutnia ładunków zapalających – sprostowała z godnością.
Jej towarzysze przygotowali kilka dziwnych pakunków. Naciągnęła potężne sprężyny. Umieściła jeden w uchwycie, ktoś podbiegł z pochodnią w dłoni i przypalił lont. Musieli ćwiczyć to wiele razy, byli idealnie zgrani. Zewnętrzna powłoka sterowców jest niepalna. Próbowaliśmy wielokrotnie atakować je przy użyciu strzał owiniętych w pakuły. Bez skutku. Poza tym zawsze trzymali się w bezpiecznej dla siebie odległości…
Pierwszy pocisk, ciągnąc za sobą smugę dymu, pomknął w przepaść.
– W celu! – krzyknęła dziewczynka, może ośmioletnia, stojąca przy barierce. – Pięć stopni w lewo!
Nawet nie zauważyłem, kiedy przygotowali drugi strzał. Podbiegłem do krawędzi. Ładunek uderzył w powłokę. Eksplodował, dziurawiąc ją odłamkami i siejąc wokół płonące pakuły nasączone oliwą. Przez chwilę byłem prawie pewien, że to na nic, ale w tym momencie spostrzegłem, jak tkanina pęka, wyrzucając z wnętrza obłok płonącego gazu. Któryś z odłamków musiał przebić wewnętrzny balonet.
– Drugi! Dwadzieścia stopni w prawo! – zawołała mała. – Dużo niżej!
Rzeczywiście, od strony cytadeli pędził w naszą stronę kolejny sterowiec. Łopaty wirników pracowały na najwyższych obrotach, nawet bez lunety dostrzegałem sterczące z gondoli lufy. Ładunek pomknął w przestrzeń, ale tym razem nie trafił.
– Za blisko.
– Robię, co mogę! – Dafia naciągnęła mocniej sprężyny,
– W celu!
Pierwsza jednostka szybko zamieniała się w kłąb ognia. Załoga usiłowała posadzić śmiertelnie ranną maszynę na ziemi, jednak uderzyli o dachy wypalonych budynków dolnej dzielnicy z taką siłą, że zadziałały zapalniki co najmniej kilku bomb. Drugi sterowiec, widząc los poprzednika, natychmiast zawrócił. Patrzyłem na trawiący go ogień, zastanawiając się, czy zdołają w porę osiąść na ziemi. Nie zdołali, wśród płomieni błysnął na chwilę bambusowy szkielet wewnętrzny i kręgosłup balonu trzasnął jak wykałaczka. Dafia stanęła koło mnie i przez chwilę napawała się swoim zwycięstwem.
Taką właśnie ją zapamiętałem. Wystarczy, że przymknę oczy, i zaraz pojawia się ten obraz. Brzydka dziewczyna o krótkich, ciemnych i nieregularnie ostrzyżonych włosach, ubrana w spłowiałą płócienną koszulę z naszywką czeladniczki introligatora, patrząca bez zmrużenia oczu na śmierć dwu setek żołnierzy wroga ginących właśnie z jej ręki…
Stoję na spróchniałym progu chaty. Asper milczy, chyba myśli o tym samym co ja. Dafia i młodsza siostra mieszkały w tej wiosce dwa lata temu. Coś je spłoszyło, coś sprawiło, że musiały uciekać. Ale są tutaj, w tym świecie. Wystarczy je odnaleźć i będziemy wolni.
– Jak sądzisz, zostawiły trop? – pytam.
– Jeśli wiedziały, dokąd się udają… Ty znałeś je lepiej – Masz pomysł, gdzie szukać wskazówki?
Kiwam głową. Koło przystanku stoi statua jakiegoś ludzkiego świętego, wykuta w piaskowcu. Wokoło ułożono krąg z niedużych kamieni. W czasie buntu pomnik Ake Geveina stanowił skrzynkę kontaktową. Nasza kultura lubi operować analogiami, które ludziom nie przyszłyby do głowy.
Wśród szarych granitowych otoczaków leżących wokół świątka spoczywał jeden szaroczarny, bazaltowy. Podniosłem go i schowałem do kieszeni. Dopiero w autokarze odwróciłem na drugą stronę. Tak jak sądziłem, diamentowym rysikiem wyskrobano tu napis w naszym alfabecie:
Światło łagodnie wędruje po żebrach nieboskłonu.
Nie jest to dokładna wskazówka, lecz powinna wystarczyć. Przy odrobinie szczęścia odnajdziemy dziewczęta. Będzie nas ośmioro, w tym siedmioro w wieku pozwalającym otworzyć Bramę.
Siedzę na ławce przed starym budynkiem Biblioteki Uniwersyteckiej. Udaję studenta. Mam torbę z papierami, z kieszeni zwisa mi słuchawka odtwarzacza mp3. Dla zwiększenia realizmu powinienem postawić koło stopy butelkę z piwem. Problem w tym, że aby kamuflaż był doskonały, musiałbym opróżnić ją do połowy. Niestety, zajzajer sprzedawany tu jako piwo nie przechodzi mi przez gardło, a gdybym wylał to świństwo w krzaki, zapewne wypaliłoby roślinność.
Przestrzeń publiczna tu, na Ziemi Kłamców, jest znacznie szersza niż w moim świecie. Do masy budynków można się dostać ot tak, z ulicy. Biblioteki, urzędy, biurowce, muzea, galerie… Wtopiony w tłum petentów, klientów lub studentów przemykam się po Warszawie całkowicie niezauważony.
Wejść można prawie wszędzie. Wystarczy przyodziać trochę droższy garnitur i zaopatrzyć się w elegancką aktówkę, by bez przeszkód spenetrować cały teren uniwersytetu. Przy całej swej podejrzliwości ci ludzie zdumiewająco łatwo ulegają pozorom. Jeśli pojawia się ochroniarz, wystarczy na pytania odpowiadać w obcym języku, w wypowiedź wpleść nazwisko któregoś z wykładowców, wtedy zaszufladkuje nas jako zagranicznego gościa i bez trudu przepuści, nie sprawdzając, dokąd tak naprawdę idziemy. A gdyby sprawdził? Cudzoziemcowi wolno błądzić.
Raz tylko z ogromną atencją doprowadzono mnie do profesora, którego wymieniłem. Przedstawiłem się grzecznie moim prawdziwym imieniem i nazwiskiem rodowym, Amiwelechus Marv, co już wprawiło rozmówcę w ogromne zakłopotanie. Potem spędziłem miły kwadrans, pijąc podaną herbatę i zakąszając wafelkiem. Między łykami wygłaszałem długie tyrady w dash, a profesor, grzebiąc w pamięci, daremnie usiłował znaleźć jakiś język, w którym moglibyśmy się dogadać. Wreszcie pożegnałem się szalenie uprzejmie i wyszedłem. Nikomu oczywiście nie przyszło do głowy, by wezwać policję czy choćby sprawdzić moje dokumenty.
Przymykam oczy. Przypominam sobie słowa Dafii wydrapane na znalezionym kamieniu.
Światło łagodnie wędruje po żebrach nieboskłonu.
To prawdopodobnie zapis którejś z teorii fizycznych opracowanych przez tutejszych uczonych. Może chodzi o fałdy czasoprzestrzeni? Tylko do czego odnosi się ta wskazówka? Założyłem, że miała na myśli Wydział Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, lecz chyba się pomyliłem. Tu jej nie ma. Więc co? Politechnika? A może trzeba się przenieść przed obserwatorium astronomiczne?
Rozważania przerywają mi czyjeś kroki. Asper. Wygląda na zmęczonego, może nawet przestraszonego.
– Co się stało? – pytam.
– Timker nie żyje – odpowiada lakonicznie.
Nieważne, jak do tego doszło. Mamy wszyscy niewąskie problemy. Trzeba zwijać posterunek obserwacyjny. Przyczaimy się, przeczekamy sztorm i zobaczymy, co dalej.
Boję się. Dygoczę ze strachu. Pobyt na Ziemi Kłamców skaził moje serce przesadną ostrożnością… Siedzę w warsztacie, poleruję ostrze tippli kawałkiem skórki i czuję, jak lęk chwyta kleszczami za gardło. Czego się boję? Że teraz kolej na mnie? Czy może że nie zdołam odnaleźć Dani, nim siepacze trafią na jej trop?
Nasz przyjaciel zginął w wypadku samochodowym. Rozpędzona ciężarówka, za którą jechał swoim fiacikiem, nagle przyhamowała. Gdy uderzył w jej tył, część ładunku runęła. Kilka ton granitowych otoczaków przeznaczonych do budowy skalniaków pogrzebało niepozorny samochód osobowy. Timker nie miał szans. A my oprócz żałoby po towarzyszu mamy kłopoty. Nieziemskie.
Po pierwsze, nie bardzo chce nam się wierzyć, że to zwykły wypadek. Siepacze Republiki wiedzą, że tu siedzimy. Z pewnością to oni przygotowali zamach. Po drugie, nie mamy najmniejszych szans wykraść ciała. Prokurator z pewnością zarządził co najmniej obdukcję zwłok. Dobrze podszywamy się pod zwykłych ludzi. Różnice nie są duże. Możemy udawać Indian, Polinezyjczyków czy inne egzotyczne ludy. Najlepiej oczywiście podszywać się pod przedstawicieli ras, z którymi Polacy mają jak najmniej styczności. Chodzimy po ulicach, nie budząc szczególnego zaciekawienia.
Jednak oględziny narządów płciowych i pomiary antropometryczne spowodują u patologów szok. A kiedy zrobią tomografię lub sekcję, będą mieli nad czym myśleć przez kolejne pół wieku. Nasi przodkowie wyewoluowali z organizmów zbliżonych do ziemskich owadów. Jak wszystkie rasy rozumne kosmosu, jesteśmy humanoidami, lecz wewnątrz ciał pozostało wiele śladów minionych stadiów ewolucji…
Najgorsze jest to, że tubylcze służby specjalne zdobędą jednoznaczny dowód nie tylko na istnienie życia poza Ziemią, ale i na obecność kosmitów w samym sercu Warszawy. W telewizji emitowano tu niedawno głupi serial o agentach FBI i ufoludkach. Idę o zakład, że polski wywiad wymyśli sobie jeszcze bardziej bzdurne teorie. A potem oczywiście staną na uszach, aby nas złapać.
Do tej pory zagrożeniem byli operujący na Ziemi Kłamców agenci Republiki. Jedyną realną przeszkodą – trudność w nawiązaniu kontaktu z innymi uchodźcami. Teraz pojawił się nowy wróg i po raz pierwszy musimy uwzględnić czas. Zaczyna się wyścig. Albo znajdziemy Dafię i jej siostrę, albo wcześniej Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego znajdzie nas. Bez dziewczyn nie otworzymy Bramy.
Rozglądam się po warsztacie i nagle dociera do mnie, że to koniec. Nie mogę tu zostać. Zbyt długo przebywałem w jednym miejscu… Pora zmienić lokum. Pakuję się pospiesznie. Noże, przecinaki, rozmaite ostrza do cięcia skór. Większość zgromadziłem na miejscowych targach staroci lub kupiłem przez Sieć. Te, które okazały się nieprzydatne, zostaną. Te, które dobrze służyły dawnym polskim szewcom, a potem mnie, zabieram. Tu nikt już nie doceni ich wartości, w moim świecie, po drugiej stronie jądra galaktyki, czeka je nowe, długie życie…
Kleje? Gdziekolwiek zatrzymam się na dłużej, będę w stanie ukręcić nowe. Podobnie farby. Ziemski wosk pakuję. Jest cudowny, lepszy od naszego, twardszy i pachnący. Daje ładny połysk. Skóry? Nawet te, które sam wyprawiłem, nie dorównują jakością naszym. Nie będą mi już potrzebne. Prawidła? Zbędne. Formy? Zbędne. Małe szewskie kopyto waży ze trzy kilogramy, ale zabiorę je. W naszym świecie trudno o żelazne kowadła… Pieniądze w metalowej puszce. Trzy lekkie kusze i kolekcja bełtów.
Wreszcie jestem gotów. Upchnąłem cały dobytek w jednej walizce. Ale i tak czuję, że się zdemoralizowałem, przywiązałem do rzeczy materialnych, przesiąkłem duchem nadmiernego wygodnictwa. Używam zbyt wielu zbędnych narzędzi. Prawdziwy szewc powinien zmieścić swój majątek i przybory w jednym węzełku. Pradziad ze strony matki, gdy fale wyrzuciły go na brzeg opodal Fresii, miał tylko głowę na karku, trzy noże, złamane szydło oraz osełkę. W ciągu dziesięciu lat pracą własnych rąk dorobił się warsztatu.
Jest jeszcze coś, czego tu chyba nie zostawię. Otwieram skrytkę w podłodze i wrzucam do plecaka dziesięć par butów. To moja rezerwa na czarną godzinę. Skoro nadeszła… Zabieram świecę, ale zapałki zostawiam na stole. Do diabła z nimi, niedługo zapomnę, jak się używa krzesiwa!
Czwarta rano. Należałoby się pożegnać z właścicielką mojej pracowni… Ale staruszka pewnie jeszcze śpi. Zostawiam na progu jej mieszkania parę butów przygotowanych specjalnie na tę właśnie okazję. Do lewego dorzucam jeszcze garść papierków – czynsz za kolejny miesiąc. Kobieta ucieszy się z tego bardziej niż z listu pożegnalnego.
Zatrzaskuję drzwi i ruszam przed siebie spokojnym, pewnym krokiem. Nie oglądam się. Niezależnie od wszystkiego nie wrócę tu już nigdy. Żal mi tylko jednego. Nadal wystarczy, że przymknę oczy, i widzę, jak Marta tańczy dla mnie na stole.
Dobry szewc powinien siedzieć w warsztacie i robić buty. Ale czasem i szewc musi wziąć sobie kilka dni wolnego. Mam trochę oszczędności, lecz oszczędności są po to, by leżały w skrytce. Mam aflę bitą z irydu. Sam metal wart jest parę tysiączków, jednak żadnym sposobem nie zdołam jej przetopić, a zanieść do banku lub kantoru monetę nieistniejącego kraju nie byłoby bezpiecznie.
Co mam jeszcze? Buty. Szewcy Ziemi Kłamców, a raczej ich mizerne niedobitki, dorównują nam kunsztem. Jest jednak maleńkie poletko, gdzie odrobinę ich wyprzedzam. Istnieje specyficzny rodzaj obuwia, z którego wykonaniem radzą sobie kiepsko. Dla nich to majstersztyk, legenda. Wszyscy słyszeli, mało kto widział, a prawie nikt nie umie zrobić.
Jak się robi buty? Łatwizna. Potrzebny drewniany model stopy. Potrzebna skóra. Naciąga się ją i modeluje na wzorniku, potem wystarczy pozszywać ukształtowane kawałki. To umie każdy. Trzy, cztery lata wytężonej nauki i sztukę tę opanować może najgłupszy terminator. Czy da się inaczej? Owszem.
Buty z jednego kawałka skóry. Należy zdobyć naprawdę wysokiej jakości surowiec, a także przygotować odpowiedni model stopy. Następnie naciągnąć i ukształtować cały wierzch za jednym zamachem. Koszmarna robota. Moczenie, przypalanie, raz pociągniesz odrobinę za mocno i cały wyrób nadaje się wyłącznie do wyrzucenia. Wreszcie, gdy cały wierzch jest gotów, rozcina się go, by można było włożyć stopę, a od spodu przyszywa podeszwę. W takich właśnie półbutach chodził tutejszy najwyższy kapłan, zwany papieżem. Nie mam dostępu do watykańskich dostawców, lecz w plecaku dźwigam dziesięć par butów godnych królów i cesarzy. Przyszła pora, by je spieniężyć.
Szedłem zadumany. Odnalazłem upatrzony już w zeszłym roku warsztat. Ulica jak ulica. No, niezupełnie. Dla tubylców to miejsce szczególne. Tu kilkadziesiąt lat temu ich doraźnie uzbrojeni przodkowie zalegli w wykopanych pośpiesznie rowach. Następnie blisko trzy tygodnie odpierali próby wdarcia się do miasta podejmowane przez nowoczesną armię pancerną.
Ludzie z Ziemi Kłamców imponują mi swoją straceńczą często odwagą i jednocześnie gorszą kompletnym brakiem szacunku dla poświęceń. Gdyby podobnie szaleńcza i krwawa bitwa rozegrała się na ulicach Fresii, każda płyta chodnikowa byłaby ozdobiona złotą gwiazdą z imieniem obrońcy. A tu? Jeden kiczowaty pomnik…
Stary, tandetny szyld obłażący z farby. Ziemia Kłamców. Tu nawet afisze są elementem wielkiego, piętrowego łgarstwa. Poznałem jego mechanizmy, a patrząc niejako z boku, nie dałem się nabrać na plewy, którymi miejscowi spryciarze karmią swych braci. Kiepski szyld, odrapane drzwi, lada z nieheblowanych dech, kilka par butów na półce. Ktoś mógłby uznać, że to mizerny, zdychający od lat interesik. Szewc nie oszuka szewca. Jeśli firma prosperuje, musi płacić czynsz nie mniejszy niż leżący po sąsiedzku ekskluzywny sklep z alkoholami. Właściciel musi odprowadzać podatki. Kamuflaż. To miejsce znają wtajemniczeni, którzy zamawiają buty, płacąc za jedną parę kwoty niewyobrażalne dla okolicznych mieszkańców. Zwłaszcza dla tych, którzy w bramach popijają obrzydliwe napoje na siarce, a których workowate, niekształtne odzienie budzi moją odrazę.
Pchnąłem drzwi i wkroczyłem na obce terytorium. Stary majster siedzący za ladą na mój widok skrzywił się niemiłosiernie.
– Witam nieuczciwą konkurencję – burknął.
Szewc zawsze pozna szewca. Nawet takiego, który przybył z bardzo daleka… Zidentyfikował mnie. Zatem słusznie sądziłem, że to bardzo dobry fachowiec. Tacy znają się nawzajem i wiedzą co w trawie piszczy. Moja obecność w mieście uszła uwagi policji, ABW, Urzędu Skarbowego, służb imigracyjnych, wywiadów, mafii. Ale starzy majstrzy szybko się zorientowali, że na ich terenie pojawił się nowy gracz. Najwidoczniej nawet rysopis zdołali jakoś ustalić. W sumie to miłe z ich strony, że nie wytropili mnie i nie pobili. A może zwyczajnie nie zdążyli jeszcze tego zrobić? E, chyba nie. Szewstwo jest przecież ścieżką ku doskonałości ciała i ducha.
– Dzień dobry – ukłoniłem się grzecznie.
– Jednym dobry, innym może ostatni – warknął. Polacy teatr mają we krwi. Widać było, że ucieszył się, mogąc spotkać mnie osobiście, ale jakby dla zasady gra rozzłoszczonego, zgryźliwego majstra. No to bierzemy byka za rogi.
– Dlaczego zaraz nieuczciwą? – obraziłem się.
– Indianiec z Peru łazi po mieście i sprzedaje buty, nie mając papierów cechowych. W dodatku sprzedaje je po cenach, które dla nas są zabójcze.
– No to mnie pan zidentyfikował. – Uśmiechnąłem się grzecznie.
– Wybieraj: kocówa czy szczucie psem?
Aha. Czyli słusznie sądziłem, że obyczaje warszawskich szewców nie przewidują zabijania konkurencji.
– Porozmawiajmy – zaproponowałem.
– A niby o czym? Do czasu, gdy pojawiłeś się w mieście, to nawet lubiłem Indian, Winnetou i tak dalej… Przez takich jak ty człowiek staje się rasistą!
– Bardzo mi przykro – zakpiłem i naraz uświadomiłem sobie, że nawet moja kpina była łgarstwem…
– Dobra – warknął. – Nie przyszedłeś do mnie, by zamówić buty, nie przyszedłeś też pokajać się za podgryzanie fundamentów naszego bytu. To jakie licho cię tu przyniosło?
– Pomyślałem, że przydałby się panu podwykonawca.
Nabrał powietrza.
– Won, partaczu! – ryknął.
Niezrażony położyłem przed nim na ladzie jeden z przyniesionych butów. Złapał go, by we mnie cisnąć. Musiał poczuć to pod palcami. Gładką powierzchnię bez jednego szwu. Zamarł i zbliżył but do oczu. Nie uwierzył. Poprawił okulary.
– Ty gnoju – wycedził. – Ty mendo. Ty przybłędo zawszony. Ty czerwonoskóry dzikusie granatem od lamy oderwany. Nawet to potrafisz?
Wyglądał, jakby piorun w niego strzelił. Ale zauważyłem zmianę. Poczuł respekt. Wzruszyłem ramionami.
– A czy to trudne? – Puściłem oko. – Skóra, klocek drewna i naciągamy.
– Dół z wapnem na takich jak ty, a na wszelki wypadek osikowym kołkiem przybić – warknął.
Oglądał starannie obuwie, a ja wykładałem kolejne egzemplarze. Każdy następny but wywoływał nowe, piętrowe wiązanki wyzwisk. Taka u nich ponoć tradycja, że szewcy klną. Przeczytałem o tym w książkach. Zwłaszcza chętnie robią to po przepiciu, w poniedziałki rano. Ten wprawdzie na skacowanego nie wyglądał, ale dzień tygodnia i pora się zgadzały. Przywykłem szanować obce tradycje.
– A niech mnie – westchnął wreszcie. – Daleko zajdziesz, chłopcze, jak ci nikt w łeb nie da… I niby co, chcesz dla mnie pracować?
– Chcę to sprzedać. – Gestem wskazałem dziesięć par stojących w karnym rzędzie.
– Kulą ołowianą by ci zapłacić i bosego do trumny złożyć… Sprzedać, powiadasz? Hurtem niby?
– Tak.
– Słuchaj, Indianiec, a jak właściwie masz na imię?
– Amiwelechus.
– Oż kurde – sapnął. – Nie było nic prostszego? Ja jestem Zygmunt. No więc sprzedać chcesz. Żeś to z pół roku robił i teraz na jeden raz. To głupota. Jak sądzisz, ile takich butów potrzeba w tym mieście rocznie?
– Towar specyficzny, tylko dla koneserów. Jednocześnie to obuwie niezwykle trwałe. Wytrzymuje całe lata. Dwadzieścia do pięćdziesięciu par – zawyrokowałem.
– Nieźle cię w tych Andach wyszkolili w matematyce – pochwalił. – Misjonarze zapewne?
– Nie, chodziłem do zwykłej szkoły. Mniej więcej trzy lata – nie widzę powodu, by kłamać.
– Jak na trzy lata podstawówki to cholernie bystry jesteś. Czytać pewnie też umiesz. A na ekonomii trochę się znasz? Wiesz, co to jest psucie rynku?
– Wiem, ale potrzebuję pieniędzy. – Wzruszyłem ramionami. – Powiedzmy, że zbieram gotówkę na bilet do domu.
– Nie podoba ci się w Polsce? – zdziwił się.
– Nie – odparłem zupełnie szczerze. – Poza tym u mnie jest ładniej i ludzie jakby milsi.
– Tia… – Wskazał mi krzesło. – Powiem tak… – Obrócił but w dłoniach, jakby nie mogąc się nim nacieszyć. – Po kiego grzyba ci jakieś skały i lamy? Co tam osiągniesz? Dla kogo będziesz obuwie robił? A zakładając, że twoi pobratymcy potrzebują butów, to czym ci zapłacą? Serem i liśćmi koki? Toż tam bieda aż piszczy, rewolucje i w ogóle dziadostwo. Zostań tutaj. W Warszawie. Wezmę cię na wspólnika.
– Nie mogę.
– Nielegalnie tu siedzisz? Furda. Załatwimy ci obywatelstwo ot tak! – Pstryknął palcami. – No, co się tak gapisz? Wiesz, kto u nas oficerki zamawia? Notable, członkowie rządu, prokuratorzy, posłowie, sama wierchuszka. Nie u mnie, to u moich kumpli. Pełna pula. Potrzebny dyrektor generalny funduszu od emerytur, mamy numer telefonu. Potrzebny szef bezpieczniaków, mamy wizytówkę. Za takie buty te kopane ministry takie ci wystawią papiery naturalizacyjne, że będziesz bardziej legalny niż rządząca ekipa. Cechem też się nie przejmuj, dam rekomendację i przyjmą cię od ręki.
Pokręciłem przecząco głową. Tylko tego mi brakowało, spotkania z szefem agencji, która przetrząsa zapewne Warszawę w poszukiwaniu „obcej agentury na Ziemi”.
– Nie jestem zainteresowany.
– A jak uważasz, pies ci buźkę lizał – znowu się rozeźlił. – To ile byś chciał za te buty?
– Tysiąc złotych za parę.
– Idiota? – Wytrzeszczył oczy. – Przecież to warte co najmniej pięć razy tyle, i to w hurcie.
– Ale but się robi do nogi, a tu trzeba nogę dopasować. Poza tym tyle zapłaci pan gotówką od ręki. A jak już wspomniałem, niebawem pora mi ruszać w drogę.
– Nie masz tam w Peru żony i dzieci? Prezentów byś im chociaż trochę kupił…
– Jeszcze nie mam.
– Kurde, to byłby wyzysk… A takie wyzyskiwanie Indian to rasizm chyba.
– Kolonializm może – zakpiłem. – Jakoś wytrzymam. – Puściłem do niego oko. – My, Indianie, jesteśmy odporni i z godnością znosimy takie poniżenia. Płać pan i już mnie nie ma.
– Zróbmy inaczej. Nie będę przez ciebie, gnoju, robił sobie wrzodów na sumieniu. Dziesięć tysięcy gotówką od ręki. I drugie tyle ze sprzedaży odłożę dla ciebie do skarbonki. Jeśli kiedyś znowu pojawisz się w naszym kraju, to sobie odbierzesz. Jakby cię tam w Andach czy Kordylierach bieda przydusiła, piszesz do mnie i wysyłam kasę.
– Zgoda.
– A jakby ci się w górach nudziło pleść z łyka łapcie, to pakuj się w samolot i śmigaj do Warsiafki. Drzwi są otwarte. Taki fachowiec jak ty znajdzie tu robotę od ręki, bez konieczności krycia się za tym całym Internetem…
– Dziękuję.
Jeśli kiedykolwiek zdołam się wyrwać z tego przeklętego świata, to moja noga więcej tu nie postanie. A gdybym kiedyś musiał tu wrócić, raczej podetnę sobie żyły. I po co mi ich forsa? Co niby mógłbym kupić, by zabrać ze sobą? Elektroniczne bawidełka? Książki pełne napuszonych łgarstw? Instrumenty dostosowane do zupełnie innych skal? Nawet złoto w Fresii jest dziesięciokrotnie tańsze. Te pieniądze pozwolą naszej grupie przetrwać jeszcze z pół roku. Jeśli odnajdziemy Dafię i jej siostrę, odejdziemy stąd. Jeśli nie odnajdziemy, wyłapią nas i wykończą… W obu przypadkach pieniądze staną się zbędne.
Polska to dziwny kraj. Z jednej strony każdy spłachetek ziemi w mieście wart jest nieprawdopodobnych pieniędzy, z drugiej w samej stolicy mają dziesiątki hektarów nieużytków. Mieszkania kosztują tyle, że trudno przez całe życie na to uzbierać, a jednocześnie nie trzeba długo szukać, by natrafić na opuszczone budynki, które bez większego problemu można wyremontować i mieszkać w nich latami. Pies z kulawą nogą się nie zainteresuje.
Przygotowałem kilka kryjówek. Ta podoba mi się najbardziej. Port Praski. Mało kto wie nawet, że jest coś takiego. Wykopane przed wiekiem kanały, osypujące się ceglane nabrzeża, zardzewiałe, na wpół zatopione barki, całe thromi kubiczne starych, opuszczonych magazynów o pozapadanych dachach. Nieliczne pomieszczenia wykorzystują jakieś spółki i hurtownie, ale większość stoi pusta i zamknięta od dziesięcioleci.
Zająłem sobie odpowiedni magazyn. Kiedyś trzymano tu sodę w beczkach. Z tamtych czasów wewnątrz pozostała przeżarta korozją waga, sprawna jeszcze instalacja elektryczna oraz mała pakamerka, w której podliczano transakcje. Została też archaiczna lampa na gaz świetlny. Wygląda na nadal sprawną, lecz brak mi monety ćwierćkopiejkowej, by to sprawdzić. Zresztą wolę świece. Przeszło dwa lata temu zabrałem się do urządzania twierdzy. Naznosiłem cegieł rozbiórkowych, przytargałem kilka worków cementu, w kanale była woda… W ciągu dwu miesięcy pracy przygotowałem sobie kryjówkę tak, by była nie do ugryzienia. Zainstalowałem pułapki. Zamaskowałem. Refugium. Nawet jak mnie tu wykryją, to łatwo nie wykurzą. Zawiesiłem hamak, zgromadziłem zapas pożywienia w puszkach… Przez dwa ziemskie lata nie była mi potrzebna. Aż do teraz.
Ubrałem się w garnitur, płaszcz przerzuciłem przez ramię. Idę sobie spokojnym krokiem. W ręce niosę elegancką walizkę. Oczywiście teren dawnego portu jest pilnowany. Na Ziemi Kłamców pilnuje się prawie wszystkiego, ale od dawna nauczyłem się, że prawie niczego nie pilnuje się dokładnie. Postawili posterunek przy wejściu. Monitoringu nie ma. Gdy szykowałem kryjówkę, w błękitnym drelichu, pchając taczki, paradowałem pod samym nosem ochrony. Teraz nie mam ochoty na taki kamuflaż. Podchodzę do bramy i staję. Robię odpowiednio zniecierpliwioną minę…
Ochroniarz, widząc, że przyszła jakaś szycha, wyłazi ze swojej budki. Ostentacyjnie patrzę na zegarek, potem przenoszę wzrok na ciecia.
– Poproszę klucze od magazynów przy nabrzeżu północnym – rzucam polecenie.
– Yyy… Ale tamto… Pozamykane i…
– Panie! – przerywam. – Nie mam całego dnia!
– Klucze zgubione.
– Co znaczy: zgubione!? – Najważniejsze to nie wściekać się, chłodne zdziwienie działa czasem bardziej porażająco niż wrzask.
Robię minę pełną skrajnego niedowierzania, jakby to, co powiedział, kompletnie nie mieściło mi się w głowie. Jakby wyartykułował bzdurę tak horrendalną, że nikt przy zdrowych zmysłach nie byłby w stanie w nią uwierzyć.
– To jak niby mam ocenić stan budynków? – Teraz pora na odrobinę złości i rozczarowania.
– Yyy… nie wiem, panie, eee… inspektorze, ja tu już piętnasty rok pracuję, a dotąd nikt…
– Kto personalnie odpowiada za brak kluczy? – cedzę. – Dlaczego do tej pory nie wymieniono zamków?
– Nooo… ja i mój zmiennik tylko tu pracujemy, nie?
– No to od jutra trzeba sobie będzie poszukać innej roboty. Jaki jest numer do waszego bezpośredniego zwierzchnika? – Wyciągam z kieszeni telefon.
– Jezu, co pan! – naprawdę się przestraszył. – Zaraz łapkę przyniosę, piłę do kłódek mam, wszystko, co tylko trzeba, otworzę!
– Zabytkowe drzwi chce pan łomem otwierać!? Za niszczenie cennego zabytku są paragrafy! Poza tym czy pan w ogóle wie, co to za miejsce? Co tu się działo w osiemnastym roku? Co tu w wojnę hitlerowcy wyrabiali? Ile te drzwi widziały? Ilu tu ubecja ludzi zamęczyła? To miejsce uświęcone krwią najlepszych polskich patriotów, a pan chce ot tak zamki wyłamywać!?
Blefuję. Ale tubylcy bardzo słabo znają historię. Wystarczy rzucić dwie, trzy charakterystyczne daty i z miejsca dośpiewują sobie resztę.
– No to… jak… – wybąkał bezradnie.
No to druga część planu.
– Więc nie ma kluczy – wzdycham ciężko. – Hmm… To i owo wstępnie dałoby się chyba pomierzyć bez otwierania…
– Uff…
– Kluczy niech pan poszuka! – rozkazuję. – Zacznę od północy, ale do pozostałych magazynów też potrzeba. Powiedzmy w dwa albo trzy tygodnie zrobię plan ogólny, pomiary i analizy elewacji, potem nie ma rady, muszę mieć dostęp do wnętrz budynków.
– Coś się wykombinuje…
Cieć unieszkodliwiony. Będzie szukał kluczy. Kto wie, może nawet znajdzie. A ja przez trzy tygodnie mogę się kręcić po terenie, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Dla zachowania pozorów muszę pokazać się kilka razy z jakimiś instrumentami pomiarowymi i rysownicą. Przypnę do niej plany odbite na ksero… Ludzie najczęściej widzą to, co chcą widzieć.
Maszeruję nabrzeżem, zakręcam i znikam w swojej kryjówce. Gładko poszło, ale czuję głębokie obrzydzenie do samego siebie. Znowu musiałem łgać.
Na portalach aukcyjnych szukałem zazwyczaj starych szewskich narzędzi oraz niektórych rzadkich surowców. Wszystkie farby do skór i impregnaty robiłem sam. To nic, że buty po najdalej dwu dekadach trzeba wyrzucić. Kolor, który potrafię uzyskać, przetrwa milenium. Eksperymentowałem też trochę. Raz kupiłem kilka kilogramów naturalnego kauczuku i badałem jego właściwości. Nie znaliśmy tego. Ciekawe, czy w moim świecie uda się wyszukać podobne żywice roślinne…
Przy okazji przeglądałem też inne aukcje. Kupiłem trochę rzeczy, które planujemy zabrać do domu. Magnez, trotyl, pół kilometra lontu, a nawet małą hitlerowską bombę zapalającą „wykopek ze strychu w dobrym stanie”. Wyroby rzemieślnicze też mieli tu niczego sobie. Najlepsze wzory przerysowałem do kajetu. Teraz, siedząc w swej kryjówce, odpalam laptop po raz ostatni. Już nie szyję butów. Nie muszę ich sprzedawać. Nie będę już niczego kupował. Z masochistyczną radością sunę kursorem w gąszczu ofert. Czuję dziką radość płynącą z faktu, że robię to po raz ostatni. Za chwilę rozładuje się bateria, a wtedy utopię znienawidzone urządzenie w Wiśle. Każda minuta utwierdza mnie w przekonaniu, że to słuszna decyzja. Patrzę… Ludzie wystawiają zadziwiające śmieci… I nagle… stop! Czuję podniecenie, takie samo jak kilka tygodni temu, gdy trafiłem na tipplę Dafii. Zamykam oczy. Trzeba wyciszyć wszelkie emocje. Otwieram stronę aukcji:
Zadziwiające kuriozum. Myszy w jajkach, stary preparat biologiczny, rewelacyjna ozdoba do twojego pokoju.
Poniżej zdjęcie dużego słoja laboratoryjnego. W płynie konserwującym widać gniazdo myszy, kulę utkaną z porostów i traw, wypełnioną kilkunastoma pęcherzami, wewnątrz których widać młode zwierzątka, prawie gotowe do wyklucia.
Oglądam kolejne zbliżenia. Nie mam żadnych wątpliwości. Ten przedmiot pochodzi z mojego świata. Świadczy o tym zarówno kształt słoja, jak i grubość ścianek, nie odlanych, lecz wydmuchanych przez zdolnego rzemieślnika, i kilka pojedynczych liter naszego alfabetu widniejących jeszcze na pofałdowanej od wilgoci etykietce.
A, i zapomniałem o najważniejszym. Ziemskie myszy nie wykluwają się z jajek.
A jak inne aukcje tego sprzedawcy? Same śmieci. Kafle i drzwiczki z pieca, stare skoble, pocztówki, używany telefon, żelazko na węgiel, jakieś łuski. Szwarc, mydło i powidło, jak mawiają mieszkańcy tej planety. Wszystko opisane nieporadnym językiem nastolatka. Dzieciak najwyraźniej penetruje strychy opuszczonych budynków lub grzebie po śmietnikach. Gdzie mógł znaleźć gniazdo.
Tak czy inaczej, przedmiot ten wart jest zbadania. W końcu to jakiś ślad pobytu naszych… Oglądam zdjęcia słoja raz jeszcze. Szkło jest lekko porysowane, nabrało też tęczowej patyny. Ten przedmiot ma swoje lata. Intryguje. Czego można się dowiedzieć od sprzedawcy? Czy uda się podjąć trop?
Sprawdzam historię aukcji. Cena wywoławcza dwadzieścia złotych. Nikt jej jeszcze nie podbił. Mało kto w ogóle tu zajrzał. Najwyraźniej myszy w jajkach nikogo specjalnie nie zaintrygowały. No to licytujemy. Kiedy koniec? Za dwa dni.
Czuję żal. Jeszcze nie mogę utopić laptopa…
Moje nowe lokum ma niemal same zalety. Jedną z nich jest położenie. Z nabrzeża do mostu Świętokrzyskiego mam tylko kilka minut drogi przez chaszcze. Z mostu kolejne kilka minut dzieli mnie od budynku Biblioteki Uniwersyteckiej. Nie lubię ich książek. Większość z nich zawiera tak zwaną literaturę piękną, czyli już nawet nie kłamstwa, lecz horrendalne bzdury całkowicie wyssane z palca. Publikacje zwane naukowymi to również mieszanina cynicznego łgarstwa, nieuctwa, niewiedzy i drobnych okruchów prawd oraz faktów… Ale albumy warto obejrzeć. Broń biała, ornamenty, meble… Cywilizacja Ziemi Kłamców mimo swojego skarlenia czasem potrafi mnie pozytywnie zaskoczyć. Przynajmniej tak długo, dopóki nie pamiętam, że nawet te fotografie to często komputerowe oszustwo…
Wędruję bez celu długimi korytarzami wśród regałów czytelni ogólnej. Fotokomórki zapalają kolejne lampy. Poza mną nikogo nie widać. Albo studenci jeszcze śpią, albo akurat dział varsavianów nikogo nie interesuje. Idę. Kilkadziesiąt tysięcy książek ustawionych ot tak, na wyciągnięcie ręki. O ile człowiek w ogóle ma ochotę sięgnąć. Ja jakoś nie mam, więc tylko patrzę i dumam.
Patrzę na kilometry półek zastawionych książkami o jednolitych, powielonych maszynowo grzbietach. Wszystkie wydrukowano w wielkich fabrykach. Ludzie, którzy je stworzyli, przyszli do roboty, przebrali się w kombinezony, potem stanęli przy stalowych potworach i przez osiem godzin, patrząc na monitory, wciskali guziki i suwali jakimiś wajchami. Nie rozumieją radości płynącej z ręcznego odlewania ołowianych czcionek, mieszania farb, szycia grzbietów zakrzywioną igłą. Nie znają przyjemnej gęstości klejów i faktury świeżo wyprawionej skóry. Co za jakaś chora mania, by każdą szlachetną sztukę zastępować zwykłym wciskaniem guzików. Ten pęd do mechanizacji już przecież wychodzi im bokiem, a oni ciągle automatyzują każdą dziedzinę życia, jak ćmy lecące w ogień!
Czeladniczki introligatora miały też obowiązek poznać podstawy sztuki drukarskiej. Przypomniałem sobie Dafię, jak stoi wśród towarzyszek przy kasztach, wyjmując z króbek odpowiednie czcionki i justunki… Pamiętam, jakby to było wczoraj. Stukot ołowianych detali i obrazków rzeźbionych na drewnianych klockach. Zapach farb drukarskich, introligatorskich klajstrów, świeżego papieru. Szczebiot dziewcząt, woń ich potu i mydła…
Stop. Zamieram w pół kroku. Wizja prysła, ale ja ciągle czuję ten zapach. Zapach mydła z naszego świata. Olej drzew gukko, przypominający ziemski cynamon. Do tego pył kory taco, zbliżony do ziemskiej ambry. Najtańszy wyrób naszych mydlarzy, popularny wśród terminatorów, czeladników i biedniejszych warstw społeczeństwa.
Czuję strach. Ktoś z naszych był w tym miejscu. Niedawno. Może pięć minut temu. Kto? Nikt z moich towarzyszy. Tego jestem pewien. Nie mamy już po prostu mydła. Ostatni kawałek podarowaliśmy Anie, gdy była chora, jakiś rok temu…
Jestem praktycznie bezbronny. Tippla została w plecaku oddanym do szatni. Mam tylko sztylet przywiązany do łydki i szewski kozik w kieszeni. Jeśli podkradną się do mnie w labiryncie regałów i strzelą w plecy… Jak na złość, o tej porze w czytelni jest pusto. Z drugiej strony, póki broń w dłoni, poty nie należy się poddawać. Albo oni mnie, albo ja ich… Węszę. Zmysł powonienia mam lepszy niż człowiek, ale nie na tyle, by tropić kogoś po śladach. Skąd nadciągnął zapach? Już go nie czuję… Jak cyrkuluje tu powietrze? Nie wiem. Miesza je wyjątkowo rozbudowany system wentylacji. Z dłonią na rękojeści ruszam przejściem.
Jest. Złapałem nitkę woni. Wciągam ostrożnie, smakuję. Tak. To mydło. Tym razem zapach jest mocniejszy. W prawo czy w lewo? Dobiega jakby z góry. Idę coraz wyraźniejszym tropem. I nagle wszystko pryska… Wszedłem do głównej sali. Tu hulają istne przeciągi. Niczego nie zwęszę. A może?
Po co ktoś tu przyszedł? By zejść na dół. Do wyjścia, czy może do katalogów? Zbiegam lekko po betonowych stopniach i ponownie chwytam trop. Na moment tracę oddech. To ona. Dafia. Stoi przy szufladkach, grzebiąc w fiszkach. Na jej piersi połyskuje samotna błękitna gwiazdka. Ludziom może się wydawać zwykłą broszką, lecz ja wiem, że to znak żałoby krótszej niż dwadzieścia dni. A zatem ktoś dopadł jej siostrę. Impas… Nadal jest nas zbyt mało, by otworzyć Bramę…
Patrzę na strop sali. Kratownica z zielonych rur, tafle szkła… Wszystko się zgadza ze wskazówką. Światło łagodnie wędruje po żebrach nieboskłonu. Jak mogłem się nie domyślić…
Chrząkam cicho. Podnosi głowę… Nasze spojrzenia się spotykają. Tak jak wtedy, w zaułkach Fresii. Stoimy, tylko patrząc na siebie. Nie musimy nic mówić. Nie musimy się dotykać. Burza uczuć, która w nas buzuje, zastępuje wszelkie słowa i gesty.
Noc minęła spokojnie. Bałem się, że ktoś mógł nas zauważyć i śledzić, ale to tylko moja rozbuchana wyobraźnia. Broń na wszelki wypadek jest na podorędziu. Dafia krząta się za ścianą, przygotowując sobie pokój. Bateria laptopa jeszcze działa. Jeśli się wyczerpie, to trudno. Czuję, że to czas zamknięcia. Ostatnie tygodnie tutaj. Może trafię na trop podobnego nam uchodźcy. Wtedy będzie nas siedmioro. Może to pułapka, wtedy załatwią mnie jak Timkera. W obu przypadkach już nigdy w życiu nie skalam dłoni, używając elektryczności.
Wygrałem aukcję. Ponieważ mój poprzedni adres w międzyczasie stał się nieaktualny, napisałem e-mail z propozycją osobistego odbioru wylicytowanego przedmiotu. No i jest odpowiedź… Spotkam się ze sprzedającym dziś o trzynastej w parku na skarpie koło muzeum geologicznego.
– Będę musiał wyjść – mówię.
Dziewczyna wychyla głowę zza framugi.
– Czy to niebezpieczne?
– Nie wiem…
Ekran laptopa zgasł. Koniec baterii. Wstaję, mijam towarzyszkę, wychodzę na nabrzeże przed magazynami i z rozmachem ciskam niepotrzebny już komputer w mętne wody kanału. Dość tych głupot. Szewcy mają zbyt wiele pracy, ważnej i pożytecznej, by tracić czas na zabawę maszynkami.
– Chcę iść z tobą – oświadcza Dafia, stając za moimi plecami.
– Mogę zginąć – zastrzegam. – Jeśli to prowokacja…
– Więc zginiemy razem. – Wzrusza ramionami.
Życie szewca należy do jego cechu i rzemieślnik nie może nim rozporządzać zupełnie swobodnie. Jest szczególnie potrzebnym sługą społeczności. Oczywiście w szczególnych okolicznościach należy walczyć czy poświęcać się za innych. Chodzi tylko o to, by nie dać się zabić głupio i niepotrzebnie. Ostrożność jest cnotą, przesadna ostrożność grzechem i słabością.
Jestem ostrożny. Może nawet aż do przesady? Pożyczony od Aspera samochód zaparkowałem w kompletnie niedozwolonym miejscu. Założyłem na koło atrapę blokady, za wycieraczkę wsadziłem fałszywy mandat. Dzięki temu policja ani straż miejska nie przyczepią się, a ja mam pod ręką środek transportu.
Pusto, cicho, ani żywego ducha. Obszedłem dookoła miejsce, gdzie ma się odbyć wymiana. Żadnego śladu pułapki. Wysłałem Dafię do Muzeum Ziemi, aby rzuciła okiem na ekspozycję i sprawdziła, czy nikt nie kryje się w budynku. Wyglądało na to, że teren jest bezpieczny. Oczywiście wiedziałem, iż wrogowie mogą nadjechać jakimś pojazdem albo nadejść, ale na razie nic na to nie wskazywało.
Zeszliśmy w dolinkę i przysiedliśmy na ławeczce.
– Ładnie tu – westchnęła.
Nasze drzewa wyglądają podobnie. Tracą liście, jesień barwi je wcześniej na złoto, czerwono i brązowo. Tylko gatunków mieliśmy w Fresii o połowę mniej.
Nadszedł nasz kontrahent. Niewysoki, w polarowej bluzie z kapturem… Przez ramię przerzucony miał plecak. Ściągnął kaptur jednym ruchem, odsłaniając republikańskie tatuaże policyjne pokrywające czoło. A jednak pułapka.
– Amiwelechusie Marv, jesteś aresztowany – warknął w dash.
Jednym płynnym ruchem dobyłem tipplę z pochwy. Mężczyzna powinien umierać z bronią w dłoni.
– Nie wygłupiaj się. – Skrzywił wargi. – Powiedz, gdzie ukryli się pozostali, a darujemy wam życie.
Rozejrzałem się dyskretnie. Z kup liści podnosili się kolejni policjanci. Cwany plan… Otoczyli nas.
– Darujecie mi życie? – prychnąłem.
– Twojej towarzyszce też. Gwarantujemy wam uczciwy proces i prawa jeńców wojennych.
Ziemia Kłamców… jad tej cywilizacji jest obezwładniający. Nawet przedstawiciele Republiki dopiero tu nauczyli się stosować szantaż i brać zakładników, wcześniej, gdy chcieli się czegoś dowiedzieć, sięgali co najwyżej po zwykłe tortury.
– Nie kupicie nas – warknąłem, zataczając tipplą klasyczną szermierczą pięciopętlę.
Dana rozpięła kołnierz, odsłaniając szyję. Uklękła, unosząc głowę. To stary zwyczaj, w sytuacji beznadziejnej mężczyzna ma obowiązek zabić kobietę, by uchronić ją przed pohańbieniem, a sam może potem z czystym sumieniem polec w walce.
– Po co macie ginąć? – zapytał przywódca bandy. – Poddajcie się, a pozwolimy wam żyć wśród nas. Posiedzicie w obozie, przejdziecie resocjalizację i jeśli złożycie przysięgę na wierność demokracji i Republice…
– Żyć w Republice? W świecie, gdzie byle pasożyt-urzędnik ma równe prawa z szewcem? – parsknąłem. – Gdzie głos dwu leni zbijających bąki w biurze liczy się bardziej niż głos chłopa uczciwie uprawiającego swoje pole? Żyć z piętnem zdrajcy? To już lepiej umrzeć.
– Wybieramy śmierć. Jest bardziej honorowym wyjściem niż wegetacja w świecie, w którym wszystko stoi na głowie – powiedziała Dafia.
Łowcy jak na komendę sięgnęli do kieszeni i wyjęli pistolety. Odbezpieczyli je jednocześnie.
– Obawiam się – wróg skrzywił się paskudnie – że nie możemy spełnić waszego życzenia. Jesteście nam potrzebni żywi. Dlatego najpierw poranimy was solidnie i weźmiemy żywcem, potem poddamy torturom, które…
Wciągnąłem głośno powietrze. Prawa Republiki, choć chore i zdegenerowane, choć sankcjonowały gwałty i egzekucje na jeńcach, jednak do tej pory zabraniały torturowania kobiet. Przemieściłem się powolutku, by uśmiercić moją towarzyszkę jednym błyskawicznym cięciem. Głośne chrupnięcie gałęzi łamanej czyimś butem przerwało tyradę siepacza.
Zza drzew wyszedł wysoki, zwalisty mężczyzna w kapeluszu. Zagryzłem wargi. My zginiemy, to przesądzone. Przypadkowe ofiary bolą bardziej niż świadomość własnej śmierci… Spojrzałem na nieznajomego olbrzyma. Lustrował scenę spokojnym wzrokiem. W pierwszej chwili wziąłem go za zwykłego człowieka, ale teraz… Pochylona sylwetka, lekko kanciasta głowa, głęboko osadzone oczy o wielkich brązowych tęczówkach… Uszy miał ludzkie, lecz też dziwne. Trochę za duże i osadzone niezupełnie tam, gdzie powinny się znajdować.
I jeszcze jedno. Zwykły człowiek, urodzony i wychowany tutaj, na widok bandy oprychów z pistoletami natychmiast rzuciłby się do panicznej ucieczki.
– Jak honorowo – powiedział głuchym, gardłowym głosem. – Siedmiu uzbrojonych na dwójkę dzieciaków.
– Spierdalaj – warknął przywódca.
– To polecenie w drastyczny sposób koliduje z moimi zamiarami. – Obcy uśmiechnął się, odsłaniając krowie zęby. – Ponadto nie przywykłem do rozmów na takim poziomie – dodał w dash.
A zatem moje pierwsze podejrzenia potwierdziły się. To nie jest człowiek, a w każdym razie nie gatunku homo sapiens. Choć zna język Rozetty, nie pochodzi też z mojego świata. A zatem…
Olbrzym sięgnął za pazuchę, wyciągając dwa dziwaczne noże, wykute z brązu.
– Rzućcie broń! – polecił.
– Rozwalić go!
Siedem luf poderwało się do góry. Za późno. Skoczył naprzód z mocą rozpędzonej maszyny parowej. Jednym susem wpadł między nich. Huknęło kilka strzałów. Rzucili się jak sfora psów i zaraz padli niczym pokos zboża, martwi lub dogorywający. Zatrzymał się równie nagle, jak skoczył. Stał tuż przy nas. Nie oglądał się, nie musiał. Wiedział, że atak był skuteczny. Rozpoznałem sierpowate ostrza w jego dłoniach. Na Ziemi Kłamców od trzech tysiącleci nie używa się podobnej broni.
Ale już ją widziałem, dawno temu, jeszcze przed egzaminami czeladniczymi, gdy dziadek zabrał mnie na królewski dwór, bym wprawiał się w zdejmowaniu wzorów stóp…
– Pani. – Zagadkowy wybawca skłonił się przed Daną. – Panie. – Ukłonił się mnie, salutując dwiema zakrwawionymi klingami. – Jesteście wolni.
– Dziękujemy za pomoc. – Moja towarzyszka splotła palce w znak przyjęcia.
Jeden z policjantów Republiki, choć prawie wypatroszony, jeszcze się ruszał. Podszedłem i dobiłem go ciosem tippli w kark. Poczułem spojrzenie nieoczekiwanego sprzymierzeńca.
– No i tyle z mojego wtapiania się w tłum – obcy odezwał się ponownie w naszym języku.
To Byk. Przedstawiciel rasy, z którą nawiązaliśmy kiedyś sporadyczne kontakty. Ich przodkowie byli zwierzętami podobnymi do ziemskich krów. Z czasem, jak wszystkie istoty rozumne, wyewoluowali do postaci humanoidów. Przez długi czas gatunkiem dominującym w ich świecie były drapieżniki. Stąd przedstawiciele krowiego ludu posiadają nieprawdopodobny refleks. Myślą też kilkakrotnie szybciej niż ludzie czy my. Ich prawdziwą siłą jest matematyka. Atakując, musiał przeanalizować wzorzec ruchu wrogów. Biegnąc, zadawał błyskawiczne ciosy w miejsca, gdzie wykonane w pamięci obliczenia wykazywały największe prawdopodobieństwo obecności celów. Ta sama zdolność pozwoliła mu uniknąć kul, a przynajmniej najbardziej prawdopodobnych trajektorii strzałów. Osiem do zera. Osiem śmierci za trzy życia. To też musiał sobie skalkulować. Oczywiście, gdyby nie było szans na zwycięstwo, też by zaatakował. Tysiące lat bodzenia się rogami wyrobiło w nich wyjątkową zadziorność.
– Co tu robicie? – zainteresował się życzliwie. – Jesteśmy w innym ramieniu galaktyki niż wasz dom.
Krowoludy myślą inaczej. Dla nas liczy się droga wiodąca do celu. Oni, podobnie jak Ziemianie, operują współrzędnymi. Długość, szerokość, wysokość, odległość.
– Przegraliśmy powstanie – wyjaśniłem. – Honor nakazywał przejście przez Bramę i odbycie czasu próby w innym świecie.
Byki, jak wszystkie istoty rozumne, wiedzą, czym jest honor. Nie poddają się. Zawsze walczą do upadłego.
– Republika podbiła wasze Królestwo trzydzieści dwa anta temu. – Zmarszczył czoło zdziwiony. – Czy czas wygnania nie skończył się już dawno?
– Skończył się. Utknęliśmy, gdyż jest nas tu za mało i nie możemy otworzyć Bramy.
– Ach tak, macie inną technikę skoków przez wszechświat. – Pokiwał swoją wielką głową.
Spojrzałem na trupy walające się wokół. Polskie służby otrzymały oto kolejną zagadkę nie do rozwiązania. Strzały słychać daleko. Personel muzeum może już dzwonić po ziemską policję. Lada chwila ktoś się zjawi… Byk najwidoczniej pomyślał o tym samym.
– Proponuję się oddalić – rzekł swoim potężnym głosem. – Rozmowę dokończymy w bezpiecznym miejscu.
– Mamy samochód – zaofiarowałem się.
Kilka minut później pędziliśmy już na północ Wisłostradą. Nasz nieoczekiwany sojusznik zdjął kapelusz, odsłaniając szczątkowe rogi, i wachlował się nim.
Krowoludy nie mają swego domu. Od trzech ziemskich stuleci wędrują, odwiedzając różne światy. Na dworze króla Kassaora przebywało ich kilku. No cóż, matematyka w połączeniu z fizyką bywa czasem szkodliwa. Ziemianie też odkryli niebezpieczne moce, ale wykpili się tanim kosztem. Dwie eksplozje nuklearne podziałały jak dzban zimnej wody. Sprawiły, że przez kolejne sześćdziesiąt lat ludzkość nie sięgnęła w walce po broń atomową. Dalsze próbne eksplozje utwierdziły ich w przekonaniu, że lepiej nie przekraczać granic, nie wchodzić na szlak wiodący do samozagłady.
Byki po prostu były ambitniejsze. Gdy już coś wymyśliły, musiały sprawdzić poprawność wzorów i obliczeń. Nie bardzo wiadomo, jakie doświadczenie wymknęło im się spod kontroli. Ocaleli tylko ci, których akurat nie było w tym momencie w domu. Eksplozję ich układu planetarnego zauważyły wszystkie cywilizacje w promieniu trzydziestu lat świetlnych. Niedobitki ruszyły systemem szlaków wiodących przez wszechświat. Nie wiedziałem tylko, że dotarli aż tutaj.
A może… – nagła myśl aż mnie poraziła. A gdyby tak ruszyć do domu ich drogą?
Zatrzymałem samochód przed tą samą budką ochroniarza. Wyskoczyłem zza kierownicy, z ukłonem otworzyłem drzwiczki. Dafia podobnie, obiegła auto i stanęła, usłużnie podając mu teczkę.
Byk wysiadł dostojnie z pojazdu.
– Pan pozwoli, prezesie. – Uniżonym gestem wskazałem nabrzeże dawnego portu.
Szedłem przodem, jakby torując drogę. Dafia drobiła kroczki obok. Różnimy się od ludzi. Mamy też zupełnie inne wzorce estetyczne. Wedle naszych standardów Dafia ma za mały nos, za duże oczy, za wąskie usta, zbyt owalną twarz, za grube brwi, zbyt duże piersi, za długie nogi i paskudnie gęste włosy. Do tego jest groteskowo szczupła. Brzydula w każdym calu. Za to wedle kanonów urody Ziemi Kłamców jest porażająco, obezwładniająco piękna i zgrabna.
Gdy teraz szła obok naszego gościa, szczebiocząc coś jak typowa sekretarka o mikrym ilorazie inteligencji, mogła idealnie udawać personel reprezentacyjno-seksualny dla kierownictwa najwyższej rangi. Ochroniarz wytoczył się z budki. Nie wiedział, kim są moi towarzysze, ale widząc, jak płaszczę się przed domniemanym zwierzchnikiem, stanął na baczność i zasalutował. Dziesięć minut później byliśmy na miejscu. Poprowadziłem wybawcę przez labirynt przejść i pułapek aż do serca kryjówki.
– Niezły schron – pochwalił.
Krzesło zatrzeszczało pod ciężarem krowoluda. Znalazłem ciasteczka z otrębami, poczęstunek w sam raz dla istoty, która ciągle jeszcze opiera dietę niemal wyłącznie na produktach roślinnych. Pora porozmawiać. I to on zaczął…
– Utknęliście w tym świecie. Współczuję, to naprawdę paskudne miejsce. Podziwiam, że w ogóle zdołaliście przetrwać tyle w czasu wśród tych nyhhes - użył nazwy drapieżnych zwierząt ze swojej planety. – Myślę, że jestem w stanie wam pomóc. Czy wiecie, jak istoty mojej rasy podróżują pomiędzy światami? – zapytał.
– Jestem prostym szewcem – zastrzegłem. – Słyszałem tylko o triadach…
– W wielowymiarowym wszechświecie występują szczególne miejsca, triady, w których stykają się jednocześnie trzy punkty należące do trzech różnych światów. Tam możliwe jest przejście pomiędzy nimi. To coś jak wasza Brama, ale ona łączy tylko dwa światy.
– Bramę trzeba otworzyć – powiedziałem. – W kierunku na zewnątrz można to zrobić samodzielnie, ale…
– …by powrócić, potrzeba siedmiorga – uzupełnił. – Wiem. Jest was zbyt mało. Może gdybym wziął jednego z waszych wrogów żywcem… – Zmrużył oczy, najwyraźniej przeliczając, czy byłoby to możliwe. – Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jest taka potrzeba.
– Jak jest z triadami? – przerwała Dana.
– Wystarczy jeden człowiek. To szansa dla was. Triada, którą przybyłem, prowadzi w innych kierunkach. Musicie znaleźć drugą lub trzecią, one pozwolą wam powędrować do domu.
– Jak je odszukać? – zapytała dziewczyna. – Są w tym mieście? Gdzie się znajdują?
– W każdej lokacji są trzy triady. Leżą zawsze niedaleko od siebie. Pokażę wam, gdzie znajduje się ta, którą przybyłem. Musicie odnaleźć dwie osie losu.
– Triady leżą trigonalnie – domyśliłem się. – Na wierzchołkach trójkąta równobocznego. Jeśli odnajdziemy drugą, bez trudu wyliczymy, gdzie jest trzecia.
– Jak na szewca z zacofanej planety na peryferiach wszechświata nieźle znasz geometrię – pochwalił.
– Bramę otwieramy, wchodząc w trans – moja towarzyszka podjęła wątek. – Jak jest z triadami?
– Podobnie. Trzeba usiąść w wycinku prowadzącym w interesujące nas miejsce i skoncentrować się. Ścieżka otwiera się tylko dla jednego naraz.
– Da się przenieść ładunek? – to dla odmiany interesuje mnie.
Nie mogę się doczekać tej cudownej chwili spełnienia, momentu, gdy podrzucę maluśką bombkę zapalającą na dach magazynu amunicji Fortu Krakena…
– Da się. – Krowoczłowiek patrzy na mnie, znowu licząc w pamięci. – Sądzę, że mniej więcej trzykrotną masę twojego ciała. Przejście jest neutralne, nie następują odkształcenia właściwości chemicznych ani fizycznych, nie ma uszkodzeń pamięci ani problemów fizjologicznych. Nie da się zabrać tylko niektórych pierwiastków rozszczepialnych.
– Jak się możemy zrewanżować za pomoc?
– Zrobisz mi buty. – Wyszczerzył w uśmiechu szerokie, bydlęce zęby. – I zabierzesz ze sobą jako gwarancję. Wcześniej czy później zahaczę o wasz świat. Wtedy mi je wręczysz.
Złożyłem palce w znak akceptacji.
– Jak odnaleźć taką oś losu? – zapytała Dana. – I co to właściwie jest?
– Miejsca, gdzie stykają się światy, silnie oddziałują na samo prawdopodobieństwo zaistnienia zjawisk. Ich otoczenie jest tak bezpieczne, jak tylko jest to możliwe bez drastycznego naginania praw statystyki.
– Z tego, co słyszałem, triady są tworem sztucznym – zauważyłem. – Czy to wy…
– Tak nam się wydaje. – Skinął łbem. – Ale same szlaki przez wszechświat to nie nasze dzieło. Uczyniono je tysiące, może nawet miliony anta temu. Są dobrze wplecione w samą strukturę, osnowę rzeczywistości. Co więcej, we wszystkich światach występują na powierzchni planety lub odrobinę wyżej. Zważywszy na ruchy tektoniczne i wypiętrzanie się gleby, można założyć, iż pochodzą z tej epoki geologicznej lub wykonano je, zawczasu przewidując, iż nadejdzie czas, gdy staną się łatwo dostępne wszystkim istotom rozumnym zamieszkującym naszą galaktykę. Być może niektóre wiodą nawet dalej.
– Skoro są chronione… – dziewczyna wróciła do tematu.
– Triady zawsze zgrupowane są po trzy. Na granicy styku ich stref występują linie szczególnie złe. Wszystkie wypadki zostają skoncentrowane właśnie tam. Jeszcze jedno. Istoty mojej rasy, penetrując tę część wszechświata, uznały, że triady trzeba choć trochę zabezpieczyć Przed takimi, jak ci wasi zwolennicy rządów kolektywnych. Dlatego powołali strażników, by strzegli każdej z nich przez całe pokolenia.
– Jak uzyskać ich przychylność?
– Tu jest znak rozpoznawczy. – Podał mi amulet. – Daje on dostęp do triad w tym świecie i kilkunastu sąsiednich. Nie obawiajcie się, mam ich kilka. Niezłe te ciasteczka. Jak się nazywają?
Asper ulokował się w kryjówce podobnej do mojej. Wyszukał bunkier osiedlowej kotłowni, zamknięty i porzucony, gdyż bloki dawno już podpięto do sieci centralnego ogrzewania. Zamurował okna, wewnątrz przygotował labirynt. Rozłożył pułapki, potykacze, miny i samopały. Asper jako jedyny z naszej grupy jest szlachcicem i wojownikiem z wykształcenia. Na jego barki złożyliśmy obowiązki poznawania techniki militarnej i taktyki narodów Ziemi Kłamców… Trzeba przyznać, że poświęcił się studiom z prawdziwym zapałem. Jego kryjówkę wypełniają setki książek, na ścianach wiszą repliki szabli i mieczy używanych na tej planecie przez ostatnie tysiąc lat.
Szczególnie starannie przeanalizował dzieje wojen dwudziestego wieku ziemskiej, chrześcijańskiej miary czasu. Znalazł wiele niepokojących analogii. Republika, podbijając nas i eksterminując niepokornych, wykorzystała wiele pomysłów przetestowanych w tym świecie przez nazistów i komunistów. Na szczęście oprócz wiedzy, która przyniosła nam zagładę, odnaleźliśmy tu także myśl, jak się przeciwstawić. Dzieje rozmaitych miejscowych ruchów oporu uświadomiły nam, że powstania prowadziliśmy w sposób dość amatorski. Wrócimy wzbogaceni o mądrość pozwalającą zadać Republice cios, po którym wróg nie podniesie się przez wiele pokoleń.
Przyniosłem mapę Warszawy, na której Byk zaznaczył lokalizację pierwszej triady wraz z jej dokładną wysokością nad poziomem morza. Lepsza byłaby odległość od geometrycznego środka planety, ale cóż…
– To może zadziałać! – Asper podniecony krążył po ciasnej klitce. – Ale namierzenie dwu pozostałych triad nie będzie łatwe…
– Jak wyznaczyć linie losu w wielkim mieście? – zapytała moja towarzyszka. – Bo od tego chyba musimy zacząć?
– Raczej nazwałbym to liniami pecha… – zauważyłem.
– Trzeba by zdobyć szczegółowy wykaz wszystkich przestępstw, wykroczeń, wypadków i awarii, potem nałożyć na plan miasta… – zaproponował Asper. – Nie zdobędziemy tego bez włamania do policyjnych baz danych.
– No to klops – westchnęła.
Komputery… Tylko ja i Timker zdołaliśmy przełamać obrzydzenie na tyle, by nauczyć się ich używać. Ale Timker już nie żyje. Zresztą wątpię, by potrafił więcej niż ja. Ponoć przeciętny człowiek wykorzystuje około trzech procent możliwości tych urządzeń. My nie przekroczyliśmy zapewne jednego procenta. Używamy ich mniej więcej tak sprawnie, jak dziewiętnastowieczny, ledwo Piśmienny chłop użyłby maszyny do pisania… Co nam pozostaje, wynająć hakera?
– Mam pomysł – powiedziałem. – Jeśli triady istniały tu od zawsze, to były też przed sześćdziesięciu, siedemdziesięciu laty, prawda?
– Do czego zmierzasz? – Asper zamarł w pół kroku.
– Może da się odnaleźć linie losu na zdjęciach lotniczych z okresu po ostatniej wojnie. Budynki w pobliżu triad powinny ocaleć. Linie będą pasami totalnej destrukcji.
– No, nie wiem. – Asper poskrobał się po nosie. – To miasto przetrwało tak straszne piekło, że jakakolwiek statystyka może zawieść.
Destrukcja… Przekładamy kolejne karty albumów. Patrząc na dzisiejszą Warszawę, trudno się domyślić, w jak potworny sposób ostatnia wojna dotknęła to miasto. Wykonane w 1945 roku zdjęcia lotnicze pokazują ogrom zniszczeń, który nie mieści nam się w głowie.
Asper podszedł do zadania z właściwą sobie sumiennością. Zdobył szczegółowy plan centrum miasta. Przerysował na foliach. Zaznaczył wszystkie budynki przedwojenne istniejące i nieistniejące. Następnie rozdzielił pracę. Z księgarni i antykwariatów przywiózł kilkadziesiąt monografii naukowych. Ściągnęliśmy do pomocy resztę drużyny. Zaznaczamy wszystko, co się da. Każde paskudne zdarzenie. Pożary po bombardowaniach w 1939, egzekucje uliczne, zniszczenia w czasie walk powstańczych i rozmyślne dewastacje ocalałych budynków dokonane przez komunistów. Dla każdej epoki destrukcji odrębny plan. Cztery dni pracy…
I wreszcie nadchodzi chwila prawdy. Nakładamy siedem kolejnych warstw folii. W gąszczu kolorowych plam widać trzy jasne punkty. Trzy kamienice przetrwały absolutnie wszystko, co najeźdźcy zgotowali temu miastu.
– Triady – szepce Dana.
Pomiędzy nimi widać linie losu, przerażające pasma totalnego wielokrotnego zniszczenia znaczone czarnymi gwiazdami ulicznych egzekucji.
– Znamy przybliżoną lokalizację triad – mówi Ana. – Teraz wystarczy tylko odnaleźć mieszkanie, w którym je umieszczono. Trzeba wybrać się do hipoteki, zdobyć wypisy szczegółowe z ksiąg wieczystych, potem zbadać losy kolejnych właścicieli. Pole generujące się na styku trzech rzeczywistości…
– Chroni tylko punkty, nie ludzi. – Asper kręci głową. – Wystarczyło, że oddalili się od domu, i tracili ochronę, jakby wyszli spod parasola… Trzeba inaczej.
– Zapukać i zapytać – podsuwa Dana.
– Czy ktoś ma lepszy pomysł? – Przesuwam wzrokiem po zebranych.
– Tak zrobimy – decyduje Asper. – Oczywiście, wcześniej przeprowadzając obliczenia, by w miarę możliwości wyeliminować ryzyko pomyłki.
Poszliśmy we trójkę. Asper to nasz przywódca. Ja nawiązałem kontakt z Bykiem. Jeśli plan się powiedzie, ruszymy szlakiem przez wszechświat i wytyczymy drogę. Dafia pozostanie w odwodzie.
Obliczenia? To nietrudne. Na sąsiednim budynku znaleźliśmy reper – znacznik wmurowany w ścianę przez geodetów mierzących miasto. Odczytaliśmy wysokość punktu, dodaliśmy ile trzeba. Triada znajduje się na drugim piętrze. Analiza map, centrów oddziaływań i przebiegu linii pecha wskazuje, że mieszkanie powinno znajdować się od południowej strony budynku. Trzeba jeszcze dostać się do wnętrza. Nie ma wśród nas ślusarza, lecz nieskomplikowany zamek domofonu można otworzyć choćby widelcem.
Tylko jedne drzwi pasują. Stare, drewniane, secesyjne… Nad nimi niewielki prześwit z witrażem. Jego centralną część stanowi koło z trzech kolorowych szybek. Symbol triady, taki jak na naszym amulecie.
Zapukałem. Czekaliśmy dłuższą chwilę, po czym drzwi szczęknęły i uchyliły się na szerokość łańcucha. Przez szparę wyjrzał staruszek w szlafroku, z fajeczką w dłoni.
– Świadkowie Jehowy? – Otaksował nas wzrokiem.
– Co też pan – odparł Asper z uśmiechem.
– Co zatem sprzedajecie?
Wyjąłem amulet. Kółko przecięte trzema drucikami wygląda zupełnie jak…
– Obnośna sprzedaż mercedesów? To coś zupełnie nowego. – Drzwi zatrzasnęły się, a po chwili otworzyły na oścież. – Witajcie, podróżnicy! – zaprosił nas do środka.
Weszliśmy. Z kuchni wyjrzał dziesięcioletni chłopiec
– Dziadku? – zagadnął.
– Nic się nie dzieje – uspokoił go gospodarz. – To ci, o których ci mówiłem. Nie zostaną tu długo, siądą sobie na podłodze i znikną. Taki ich obyczaj.
Dana komicznie przewróciła oczyma.
– Triada jest tutaj. – Staruszek wskazał błyszczące od pasty żółte linoleum. – Zaraz ją odsłonię. Będziecie wracali też przez moje mieszkanie?
– Tak – potwierdzam na wszelki wypadek.
– To gdybym mógł mieć prośbę; tak ze dwadzieścia lat temu jeden z podróżników dał mi paczkę ziółek. Mychru się nazywały. Rosną gdzieś tam, w innych światach… Chciałem sobie smak przypomnieć.
– Jeśli tylko trafimy, to oczywiście dostarczymy panu. – Asper skłonił głowę.
– Jesteście czarownikami? – zainteresował się wnuk właściciela.
– Nie. Kosmitami – wyjaśniłem.
– Wow – szepnął, ale na jego twarzy odmalował się lekki niepokój i zawód. Chyba wolałby magów.
– A gdzie mają panowie latający spodek? – Dzieciak otrząsnął się z rozczarowania, a wrodzona dociekliwość nie pozwalała mu usiedzieć na miejscu.
– Nie ma żadnych latających talerzy – wyjaśnił cierpliwie Asper. – Pojazdem takiego kształtu byłoby niezwykle trudno sterować. Zresztą sama idea jest niezbyt praktyczna i nieopłacalna. Wyobraź sobie, ile paliwa potrzeba, by zalecieć choćby na Księżyc. Nie da się zabrać go ze sobą dużo. A po drodze nie ma gdzie zatankować.
– A nie da się zrobić po prostu lepszego paliwa? – zaciekawił się stary.
– Nie wiem. Moim zdaniem, jedyną możliwą drogą do gwiazd jest fizyka – wyjaśniam.
Sam zadumałem się nad swoimi słowami. Fizyka? Bramę otwieramy mocą naszych umysłów. By wykorzystać triady, trzeba wejść w trans. Czy to jeszcze fizyka czy już magia?
– Przybyli panowie z drugiego końca kosmosu, z planety pod obcymi gwiazdami, i nie umiecie zrobić latającego talerza? – chłopcu nie mieściło się to w głowie.
– Skoro jednak stamtąd przybyli, to chyba oznacza, że nie potrzebują takich pojazdów – mruknął dziadek. – Z pewnością ich cywilizacja wyprzedza naszą o tysiące lat rozwoju technicznego.
Nie zaprzeczamy przez grzeczność. Nie da się porównać. Nasze garncarstwo odpowiada ich dziewiętnastowiecznemu. Broń palna przypomina średniowieczną. Broń biała…
Ściągnęliśmy wykładzinę. Na przedwojennej posadzce z kamiennych płytek wyraźnie było widać punkt stykowy. Trzy zbiegające się linie z zatopionych w kamieniu brązowych prętów, w każdym wierzchołku trzy hieroglify – cyfry tworzące numer lokacji. Przy jednym ktoś wydrapał w marmurze trupią czaszkę.
– Byk mówił, żeby unikać tak oznaczonych dróg, bo można zginąć… – rozważam.
– Zostają dwie do sprawdzenia – powiedział Asper. – Po jednej dla każdego. Wybieraj.
Z kieszeni wyjmuję irydową aflę. Niech decyduje los.
Siedzę skupiony. Asper znikł godzinę temu. Tippla kiwa się w pochwie przerzuconej przez plecy. U boku mam kaburę z rewolwerem. Po drugiej stronie wisi na pasku licznik Geigera. Nie tylko ludzie odkryli broń atomową.
Niektóre cywilizacje nie zdołały zatrzymać się w porę… Nie mam możliwości, by zabezpieczyć się przed obcymi bakteriami, ale Byk twierdził, że ryzyko zakażenia nie jest duże. I co najważniejsze: wszystkie triady prowadzą do światów w miarę podobnych. Wszędzie znajdę stabilny grunt pod stopami oraz powietrze zdatne do oddychania.
Trzy cyfry. Trzy lokacje. Jedna to świat zniszczony przez jakiś kataklizm. Pozostałe dwie? Co spotkam na tamtych planetach? Chodzące grzyby? Rozumne ślimaki? Myślące drzewa? Potwory, dla których będę jedynie potencjalnym obiadem? A może tylko wiatr hulający po wypalonych radioaktywnych ruinach? Przede mną sześć, może dziesięć skoków w nieznane. Boję się, ale to proste zadanie. Jeśli przeżyję, powinienem odnaleźć drogę do domu.
Podzieleni na kilka grup forsownym marszem ruszymy ku Fresii. W każdej wsi zbierzemy ochotników. Kowale wedle naszych instrukcji przygotują kusze. Oddziały króla zejdą z gór i razem pójdziemy w stronę wybrzeża. Pobyt na Ziemi Kłamców skalał nasze dusze wiedzą. W wypchanych plecakach przydźwigamy kilkaset kilogramów magnezu, fosforu i termitu. Wierzymy, że w walce, która nas czeka, przechylą szalę zwycięstwa na naszą stronę. Republika chce wojny totalnej, więc będzie ją miała.
Teraz, gdy pojawiła się realna szansa powrotu, zamiast radości czuję strach. Nie mogę otrząsnąć się z dojmującego przeczucia rychłej zagłady. Ale umrę w walce. A jeśli przeżyję? Gdzieś tam, opodal pomnika budowniczego – poety, czeka na mnie dom i warsztat z widokiem na zatokę. Po kamiennych ścianach pną się pędy dzikiej róży… Po latach okupacji, nędzy, prześladowań i cierpień wśród mieszkańców Fresii z pewnością znajdą się ludzie, którzy będą potrzebowali nowych butów.
Dana siedzi przy stole, oprawiając książkę z biblioteczki staruszka. Nasze spojrzenia się spotykają. Będzie tu na nas czekać. Jeśli trzeba, nawet kilka dni.
Pora ruszać w drogę. Oddycham równo, by uspokoić i wyciszyć myśli, nim wejdę w trans. Za oknami starej kamienicy nadchodzi wczesny jesienny zmierzch. Zapalam gałązkę bukszpanu, by zakreślić nią potrójny krąg…