Budynek Centralnego Archiwum Wojskowego stał ciemny i cichy. Rzęsisty jesienny deszcz wybijał werble na dachu, spływał po szybach, szemrał w rynnach. Drzewa w parku szumiały, targane ostrymi podmuchami wiatru. Tylko w małym okienku służbówki widać było żółte światełko słabej żarówki.
Strażnik pilnujący gmachu dawno przekroczył osiemdziesiątkę, jednak nie wybierał się jeszcze na emeryturę. Co tu dużo mówić, lubił tę pracę. Zapewniała mu poczucie, że ciągle jest potrzebny. Po prawdzie nie miał szczególnie dużo roboty.
Corpus zabezpieczono kilkoma niezależnymi systemami alarmowymi. Kilkanaście kamer termowizyjnych omiatało czujnym spojrzeniem wszystkie przejścia. Żadna mysz, żaden szczur nie miał szans przemknąć się niepostrzeżenie. Złodzieje nie interesowali się papierzyskami. Ostatnią próbę włamania odnotowano ponad dziesięć lat temu.
Stary Igor nie ufał jednak nowoczesnej technice. Co godzina brał z szafki pistolet gazowy, przypinał do pasa krótki policyjny pałasz i w towarzystwie psa ruszał na obchód pomieszczeń. Już zbierał się do wyjścia, kiedy usłyszał sygnał wiadomości radiowych.
– Jest trzecia dwadzieścia. Podajemy skrót najważniejszych wydarzeń – powiedziała spikerka. – Oddziały rozjemcze Ligi Narodów odnotowały dziś po północy dwa incydenty na tymczasowej linii demarkacyjnej. Przez rzekę Zbrucz na stronę polską przedarł się niewielki oddział ukraińskiej partyzantki. Żołnierze jednostek pokojowych powstrzymali Rosjan przed kontynuacją pościgu na naszym terytorium. W okolicach Wilna spadł pocisk rakietowy, wystrzelony prawdopodobnie z okolic Potocka. Dowódca stacjonującego tam oddziału Czwartej Gwardyjskiej Dywizji Rakietowej imienia Aleksandra u wyraził głębokie ubolewanie. Winni odpalenia rakiety staną przed międzynarodowym sądem wojennym. Poza tymi incydentami zawieszenie broni jest ściśle przestrzegane.
– Gówno warte to zawieszenie broni – burknął Igor. – Do Rusków wystarczy się na chwilę plecami odwrócić i zaraz na kark wsiądą. Nie mam racji? – zwrócił się do psa.
Azor podniósł łeb i szczeknął potakująco.
– Sytuacja około miliona uchodźców, rozlokowanych w centralnych i zachodnich województwach Rzeczypospolitej, jest dość trudna. Nie wszędzie udało się zapewnić dzieciom należącym do mniejszości naukę w językach ojczystych. Kuleje dystrybucja gazet i literatury. Zwłaszcza trudna jest sytuacja narodowości litewskiej.
– Sranie w banie – strażnik ponownie zwrócił się do owczarka. – Parę miesięcy mogą się przemęczyć, przecież i tak wszystkie gadają po polsku. Jak tylko odbijemy Litwę i Ukrainę, boćwy i chachły będą mogli wracać do siebie…
Pies szczeknął krótko, jakby ostrzegawczo.
– No pewnie, że odbijemy – warknął staruszek i siorb – nął herbaty. – I lepiej, futrzaku, żebyś nie miał żadnych wątpliwości! – Pogroził psu zwiniętą smyczą. – Żebym był tak z dziesięć lat młodszy, sam bym poszedł na front.
– Jak wynika z danych wywiadowczych, liczba żołnierzy amerykańskich stacjonujących na Wyspach Brytyjskich wzrosła ostatnio do około pół miliona. Liga Narodów zażądała wyjaśnień.
– Zasrane jankesy coś kombinują. Może jeszcze i nóż w plecy nam wsadzą. I pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu chcieliśmy obszczymurkom znieść wizy. – Igor z rozgoryczeniem splunął fusami do kubła na śmieci. – A ta cała Liga to też banda zawszonych judaszy. Miał rację generał Rozwadowski, wszyscy oni powinni skończyć na latarniach jeszcze w czterdziestym roku. Tak, piesku, trza było plunąć na wszystkie konwencje i wprowadzić nasze wojska do Szwajcarii.
– Rząd Rzeczypospolitej dla przeciwdziałania rosnącej inflacji wprowadza do obiegu nowe monety dwudziestozłotowe bite z irydu. Ministerstwo Finansów planuje w ciągu dwu miesięcy całkowicie wycofać z obrotu pieniądze papierowe. W związku z obniżką cen platyny rozważa się zwiększenie masy dziesięciozłotówek o piętnaście procent. Monety wcześniejszych emisji wymieniane będą we wszystkich oddziałach banków…
– Pieprzenie. – Wzruszył ramionami. – Zamiast pogonić kota tym międzynarodowym spekulantom, my się bawimy.
Pies szczeknął.
– A co sobie myślisz? Jak obezjajcy z RPA rzucają za dużo kruszców na rynek, to należy zbombardować ich kopalnie atomówkami i tyle. Przez swoją pazerność osłabiają naszą walutę, na której potędze wisi gospodarka trzydziestu krajów tej planety.
– Wiadomości ze świata kultury. Amerykańska kongregacja duchownych protestanckich wystosowała protest przeciw dalszemu rozpowszechnianiu na terenie USA książki Jakuba Ćwieka „Kod Artura Grottgera”. Zarzucają jej liczne przekłamania historyczne oraz agresywne propagowanie ideologii katolickiego fundamentalizmu. Mimo tych protestów sprzedany nakład sięgnął piętnastu milionów egzemplarzy. W ciągu ostatniego roku na katolicyzm przeszło kolejne siedemnaście milionów obywateli USA. Liczba konwersji na prawosławie jest nieco niższa…
– Ha, jak się ich pastorom zachciało figlować z nieletnimi chłopaczkami, to są skutki. Ano, pora się ruszyć. – Igor przeciągnął się, aż mu stawy zaskrzypiały.
Przeżuł do końca kanapkę i wyszedł z dyżurki. Maszerował spokojnym, niespiesznym krokiem. Długie, wąskie korytarze nie kryły przed nim żadnych tajemnic. Znał cały ten labirynt na pamięć. W ciągu niespełna kwadransa skontrolował parter i wszedł na piętro. Mijał dziesiątki drzwi pracowni naukowych, czytelni, sal audiowizualnych…
Wszędzie panował spokój i niczym niezmącona cisza. Diody kontrolek nad wejściami płonęły uspokajającym zielonym blaskiem. Nigdzie nie pękła rura, nigdzie nie pojawił się ogień, nigdzie nie naruszono systemu bezpieczeństwa.
Jednak strażnika dręczyło dziwne, nieokreślone przeczucie. Dotarł niemal na koniec korytarza C2, gdy pies, do tej pory spokojnie idący przy nodze, zastrzygł uszami.
– Azor, co jest? – Igor spojrzał na owczarka z uwagą. – Coś nie tak?
Pies podszedł do drzwi magazynu i wystawił zwierzynę.
Strażnik spojrzał na diody. Paliły się na zielono. Pies przekrzywił łeb i wysunął jedną łapę.
– Pracujący komputer walizkowy? – zdziwił się jego pan, odczytawszy przekaz.
Azor przysiadł i położył ogon płasko. Jeden człowiek. Stary przywykł bezgranicznie ufać zwierzęciu. Wyjął rewolwer z kabury i odbezpieczył. Przeciągnął kartę magnetyczną przez zamek i z rozmachem kopnął drzwi. Nagły rozbłysk światła poraził jego nawykłe do półmroku oczy.
– Bierz! – rzucił odruchowo.
Pies skoczył do przodu jak wystrzelony z katapulty. Siedzący nad jakimiś dokumentami włamywacz zareagował błyskawicznie. Jednym susem wskoczył na sąsiedni stolik.
– Straż przemysłowa! – krzyknął Igor, pociągając za spust. Pierwszy nabój zawsze zakładał hukowy. – To był strzał ostrzegawczy!
Nieznajomy był szybki. Stary zdążył zobaczyć ruch nogi tamtego, ręki z bronią, ciągle uniesionej, już nie zdołał opuścić. Kopnięty z rozmachem komputer, koziołkując w powietrzu, uderzył go w łokieć. Sekundę później w ramię Igora trafił ciężki, okuty tom encyklopedii Trzaski, Everta i Michalskiego. Strażnik upuścił rewolwer. Azor zrzucił włamywacza na ziemię. Ten przekoziołkował, odbił się od dywanu jak piłka. Owczarek skoczył mu do gardła, ale nieznajomy jednym celnym ciosem odrzucił psa w kąt, między regały. W ślad za nim cisnął fiolkę z bezbarwnym płynem.
– Bierz! – krzyknął ponownie stary.
Nie szukał zgubionej spluwy, tylko gładkim ruchem wyrwał pałasz z pochwy u boku. Pies nie wykonał rozkazu, z dziwnym wyrazem pyska obwąchiwał stłuczoną probówkę.
– Poddaj się! – ryknął strażnik do włamywacza.
Ten tylko wzruszył ramionami.
– Niechże pan da spokój – powiedział. – Nie mam ochoty robić panu krzywdy.
– Ty łobuzie! Ty do mnie!? Ty łajzo! Mnie grozisz? Nie z takimi sobie radziłem.
– Jak pan sobie życzy.
Igor odbił się z miejsca i runął na niego. Głownia pałasza ze świstem przecięła powietrze. Uderzył podstępnie, nisko, celując w uda. Przeciwnik skoczył w górę, podciągając kolana pod brodę. Klinga zazgrzytała na stalowej nodze stolika. Młody cofnął się między półki.
– Ja cię tu zaraz… gnido… wypatroszę! – Staremu brakowało już trochę oddechu.
Czuł wstyd, że tak się zasapał.
– Tam do kata… Niechże pan odłoży tę kosę, zanim komuś stanie się krzywda – obcy nie tracił humoru.
W wąskim przejściu między regałami nie sposób było wziąć odpowiedniego zamachu. Igor spróbował dwukrotnie pchnięcia, ale młody, cały czas cofając się, unikał stali.
– Poddaj się! Krócej będziesz siedział! Za stawianie oporu dołożą ci minimum dwa lata!
– A jak mnie pan nie złapiesz, w ogóle nie będę siedział – odgryzł się włamywacz, schodząc z linii kolejnego morderczego sztychu. – Niechże pan zaprzestanie tego jałowego wysiłku, nie chcę mieć pana na sumieniu. Aczkolwiek doceniam pański kunszt szermierczy.
– Ty bezczelny smarkaczu! – wycharczał Igor. Ponownie zaczynało brakować mu tchu. Kolejny cios włamywacz odbił krzesłem. Pałasz na chwilę uwiązł w twardej dębinie. Nieznajomy wykorzystał te kilka sekund. Uciekł w kąt pomieszczenia.
Igor, rycząc jak rozjuszony byk, rzucił się za nim, ale już było za późno. Intruz wspiął się błyskawicznie po drabince sznurowej ku dziurze wyciętej w żelbetowym stropie.
– Czekaj, draniu!
– A niby na co? – Roześmiał się drwiąco. – Niechże pan nie włazi za mną, nogę skręcić można, a i zlecieć… Ja już i tak ucieknę.
– Gówno! Zaraz cię dorwę! Ruski miesiąc popamiętasz!
Strażnik, sapiąc z wysiłku, wdrapał się na strych. Klapa w dachu była otwarta. Mężczyzna uciekł. Igor wygramolił się na stromą, śliską od deszczu powierzchnię.
– Uff… – odetchnął z ulgą.
Dwaj komandosi właśnie zakładali kajdanki włamywaczowi. Przynajmniej raz zdążyli na czas.
– Wszystko pod kontrolą. – Niższy funkcjonariusz zasalutował staremu. – Trochę się szarpał, ale już chyba będzie grzeczny.
– Przybył generał Kowalski, panie prezydencie – zameldował sekretarz.
– Prosić.
Wojskowy wszedł i dziarsko trzasnął obcasami.
– Panie generale, proszę spocząć. – Dygnitarz wskazał gościowi fotel. – Chciał się pan ze mną spotkać.
– Tak jest! Zna pan sytuację, panie prezydencie. Rubież obronna nad Zbruczem to kompletna prowizorka. Ewentualne walki uliczne we Lwowie i próba związania tam dużych sił wroga to mrzonka. Zatrzymamy część ich armii może na tydzień, a i to pod warunkiem ewakuacji cywilów, zaminowania wszystkich budynków i zamienienia miasta w jedną gigantyczną pułapkę.
– Tydzień. Co potem?
– Rosjanie rzucą na froncie południowym wszystko, czym dysponują… RU Przemyśl nie wytrzyma zmasowanego ataku, RU Hrebenne przetrwa najwyżej trzy dni. A jest i front północny, RU Białystok… Zawieszenie broni kończy się w czwartek. Jeśli uderzą od razu, najdalej za dwa tygodnie będą pod Warszawą. Ostatnią prowizoryczną linią obrony będzie Wisła. Ostatnim refugium – Poznań, Wrocław lub Szczecin. O ile oczywiście szkopy i amerykance nie uderzą od tyłu. Potem będzie można już tylko wywiesić białą flagę. Likwidacja naszej państwowości to kwestia może dwudziestu dni. Jeśli mamy coś zrobić, to teraz… Niestety, jednostka W-4…
– Tak, została zlikwidowana. – Prezydent aż się zapienił. – Wyobrażacie sobie, co by powiedziała Liga Narodów, gdyby się wydało, że kazał pan przygotować proszek z przetrwalnikami pałeczek wąglika…
– E, nie takie rzeczy uchodziły nam płazem. Co z bronią atomową? Dostanę ją wreszcie? – Spojrzał na prezydenta z nadzieją.
– Dysponujemy trzydziestoma dwoma głowicami atomowymi. Wczoraj nasi fizycy ocenili ich przydatność bojową. Co najmniej osiemdziesiąt procent powinno wybuchnąć – dygnitarz ważył każde słowo. – Gwarancji nie ma, od sześćdziesięciu z górą lat nie odpaliliśmy ani jednej.
– Proponuję zatem samobójczy rajd stu helikopterów szturmowych chronionych przez myśliwce oraz atak atomowy na Sankt Petersburg, Moskwę i Smoleńsk – odezwał się generał. – Jeśli już przegraliśmy, to przynajmniej niech nas przez kolejne dwieście lat zapamiętają.
– To miasta, tam jest ludność cywilna!
– No cóż, na wojnie cywile czasem też giną. – Generał spojrzał na niego jakby zdziwiony.
Prezydent zadumał się głęboko.
– Pomysł ten ma jeszcze jedną poważną wadę – powiedział. – Na nasz atak tą bronią oni odpowiedzą tak samo. Wedle danych wywiadu mogą dysponować już ponad setką głowic.
– Wobec takiego postawienia sprawy nie będę więcej zajmował czasu. Pozwolę sobie dodać, że w zaistniałej sytuacji tylko cud może nas uratować.
– Otrzyma pan zezwolenie użycia bomb, w razie gdyby zagrożona została linia obrony na Bugu, ale wyłącznie przeciw celom militarnym – powiedział prezydent polubownie. – Na razie proszę spróbować środkami konwencjonalnymi.
Generał skrzywił się tylko, jakby zjadł cytrynę.
– Zrobię, co się da – mruknął. – Ale rezerwy już się kończą.
– Powiedział pan, że tylko cud może nas uratować. Czy miał pan na myśli coś konkretnego? – zapytał ostrożnie dygnitarz.
– Nie, ale pracuję nad tym. – Kowalski położył dłoń na klamce. – Może coś ciekawego się wyklaruje. Mam pewien niekonwencjonalny pomysł racjonalizatorski…
– O Boże, znowu!?
Co za tępy trep, pomyślał prezydent, gdy za gościem zamknęły się drzwi. Kto go zrobił szefem sztabu?
Co za głupi cywilny dupek, pomyślał generał, schodząc po schodach. Kto takiego kretyna wybrał na prezydenta?
Budynek archiwum przypominał mrowisko, w które wdepnął dzik. Żandarmeria najwyraźniej stawała na uszach, byle tylko zmazać plamę na swoim honorze. Technicy sprawdzali każdy pyłek.
Generał Kowalski wszedł do pomieszczenia, w którym urządzono zaimprowizowane centrum dowodzenia.
– Witam – odezwał się cicho.
Na jego widok mężczyzna w czarnym garniturze oderwał się od przeglądania jakichś notatek.
– Kapitan Izaak Buch, kontrwywiad wojskowy, pion śledczy.
– Referujcie, proszę, kapitanie.
– Zapraszam, zaraz wszystko pokażę.
Weszli do czytelni, która była widownią nocnej walki.
– A zatem: włamywacz za pomocą plecakowego napędu odrzutowego wylądował na dachu. Pogoda mu sprzyjała. Ulewa była na tyle silna, że czujniki podczerwieni go nie wykryły. Prawdopodobnie miał też ze sobą odpowiedni kombinezon, dodatkowo maskujący temperaturę ciała.
– Rozumiem.
Weszli między półki.
– Zneutralizował system alarmowy przy klapie. Drogą radiową włamał się do sieci komputerowej budynku i rozpracował zabezpieczenia. Nie wiemy jakim cudem, do tej pory nikomu się to nie udało.
– Komputer kwantowy?
– Wysoce prawdopodobne. Przedostał się na strych i odnalazłszy odpowiednie miejsce, wyciął otwór. W tym miejscu. – Wskazał dziurę ziejącą w powale.
– Czego użył?
– Trudno ocenić. Laboratoria Komendy Głównej dopiero pracują nad analizą próbek. Wygląda na nóż ultradźwiękowy, problem w tym, że nie słyszałem jeszcze o urządzeniach emitujących moc wystarczającą do przecięcia czterdziestocentymetrowego żelbetowego stropu. – Wskazał idealnie gładkie krawędzie.
Generał oglądał je przez chwilę w skupieniu.
– Cięte w trzech ratach – powiedział wreszcie. – Musiał chyba w trakcie pracy wymieniać ogniwa paliwowe.
– Takie jest i nasze zdanie. Następnie spuścił się na dół przy użyciu drabinki linowej. Rozpracował także drzwi do przyległego magazynu. Prawdopodobnie spędził kilka godzin, czytając rozmaite materiały. Przeczytane odkładał na stolik.
– Kulturny, psia jego mać…
– Przez ten czas systemy budynku nie odnotowały jego obecności.
– Czyli musiał nie tylko znać rozkład pomieszczeń, ale i położenie czujników. A niezależne kamery? Powinny pracować bez przerwy!
– Owszem, ale nagrała się jakaś sieczka. Na niektórych klatkach widać sylwetkę. A to wystarczy, żeby go skazać.
– Czy strażnik doznał jakichś obrażeń?
– Lekkie stłuczenie ręki po uderzeniu komputerem. Był w furii, trzeba było podać środki uspokajające. Włamywacz w każdym razie odpierał atak staruszka, unikając jak tylko się dało kontaktu fizycznego.
Generał przekartkował wydruk trzymany w ręce.
– Czy wiadomo, co stało się psu?
– Tak. Ten typek stłukł fiolkę z płynem. Substancja zdążyła mocno zwietrzeć, ale pobraliśmy próbkę. To zawiesina zawierająca około siedemdziesięciu pięciu procent psich feromonów wabiących. Wystarczyło, żeby zwierzę doprowadzić niemal do orgazmu tylko drogą wziewną. Trzeba było trzech ludzi, żeby go wywlec, zapierał się łapami, czepiał zębami regału.
– Cholera – zaklął Kowalski.
– Szczerze powiedziawszy, nie zetknąłem się do tej pory z podobnym przypadkiem, ale sądząc po pańskiej minie…
– Owszem. Takich substancji używano w Mongolii podczas powstania przeciw Ruskim. Co z jego komputerem?
– A, tak. Laboratorium jeszcze nad nim pracuje. Niezwykle wymyślna maszynka. Chłopaki zgodnie twierdzą, że nie tylko nie widzieli do tej pory takiego cuda, ale nawet o nim nie słyszeli. Zabezpieczeń nie udało się złamać.
– Czy wiadomo, czego szukał?
– Tak. To znaczy z grubsza. Archiwiści analizują, czego dotyczyły interesujące go dokumenty. Przeglądał akta związane z Wojskową Akademią Techniczną i Politechniką Lwowską. Jak się wydaje, szczególnie interesowały go prace z lat trzydziestych. Badania nad antygrawitacją…
– To w pewien sposób potwierdza moje przypuszczenia – mruknął generał.
– Czy udało się zidentyfikować więźnia? – dla odmiany zapytał kapitan. – Może znając jego tożsamość…
– Milczy jak grób, ale rozpoznano go. To Rolf Aisin-Gioro Ungern von Sternberg. Najmłodszy syn rosyjskiego namiestnika. Ten sam, który zbudował dla Mongołów bombę atomową w jurcie krytej wojłokiem… Proszę informować mnie na bieżąco o przebiegu śledztwa.
Kazamaty dawnego carskiego fortu przekształcono na cele. Generał Kowalski maszerował obok strażnika, mijając kolejne kraty. Więźniowie odprowadzali go wzrokiem.
– Jest spokojny – wyjaśnił pracownik penitencjarny. – Ale proszę uważać. Dziwne rzeczy mogą mu strzelić do głowy.
– Służyłem w korpusie ekspedycyjnym – prychnął generał. – Zresztą będzie przecież skuty.
Strażnik nie odpowiedział. Zatrzymali się przed kratą odcinającą mały fragment korytarza. Szare, grube drzwi prowadziły do izolowanego akustycznie pomieszczenia. Szpieg już siedział na krześle, pilnowany przez człowieka z pistoletem maszynowym. Na widok gościa uśmiechnął się pod nosem, a potem wstał i złożył głęboki ukłon.
Nie przyszło mu to łatwo, bowiem na nogach miał ciężkie kajdany z archaiczną kulą. Nadgarstki również skuto. Cienki stalowy łańcuszek łączył je z obręczami na dole. Strażnik przyniósł krzesło dla generała, a potem obaj pracownicy odeszli.
– Chciałeś się ze mną widzieć, Rolf – odezwał się Kowalski. – Czym zatem mogę służyć?
– Nie chcę trafić w łapy Rosjan… Mają wobec mnie wyjątkowo krwiożercze zamiary.
– Daruj, wojny jeszcze nie przegraliśmy.
– Pan wie, generale, z Rosją nie można wygrać. Zwłaszcza teraz, gdy niechcący uzbroiliśmy ją w broń atomową. Wasze nieustanne knowania w Japonii, Malezji i Korei w końcu wyszły carowi bokiem. Ale nie o tym chciałem rozmawiać.
– Coś podobnego? – zakpił Kowalski.
– Układ chcę zaproponować.
– Słucham.
– Wiem, jak można wygrać tę wojnę. Wypuścicie mnie i pomożecie w zorganizowaniu kolejnego powstania w Chinach, a ja w zamian dam wam broń, którą upokorzycie cara.
Patrzyli sobie w oczy. Wreszcie Rolf spuścił wzrok.
– Mam w to uwierzyć? Niby na jakiej podstawie? – parsknął Kowalski.
– To ja rozbiłem atom. Jestem geniuszem – rzekł więzień chełpliwie.
Kowalski wstał z fotela i przeszedł kilka kroków.
– Opowiedz, jak tego dokonałeś. Twierdzisz, że jesteś geniuszem, chcę ocenić, czy mówisz prawdę.
– To już w zasadzie żadną tajemnicą nie jest – mruknął. – Popełniliśmy tragiczny błąd. Powstanie przeciw Rosji wybuchło za wcześnie… I nasza bomba. Byłem przeciwny tej próbie na pustyni, ale dziadek się uparł. Przez naszą głupotę Ruscy dowiedzieli się, jak to zrobić. Dziś stoją tam, na Wschodzie, i dysponują najgroźniejszą bronią, jaką stworzył człowiek. Przeze mnie.
– A więc jak na to wpadłeś? – Generał niecierpliwym machnięciem dłoni zbył wypowiedź jeńca.
– Byłem członkiem trzyosobowego zespołu, który ją stworzył – pochwalił się Rolf. – A właściwie odtworzył. Znalazłem trop w starych gazetach. Tych z 1939 roku. Kiedy jeszcze sądzono, że rad nie nadaje się do konstruowania broni. Nazwano to radową gorączką. Ktoś skupował ten pierwiastek, gdzie tylko się dało, nie bacząc na rosnące koszta. Ceny oszalały. Pogrzebałem trochę. Firmy-krzaki, podstawieni ludzie, nieistniejące instytucje z egzotycznych krajów. Płacono walutą, srebrem, złotem, nawet platyną. A przy tym kruszce oferowano często w postaci wyrobów jubilerskich bardzo wysokiej klasy. Kilka zidentyfikowałem. To były dary polskiego społeczeństwa na Fundusz Obrony Narodowej. Potem wystarczyło wyliczyć, ile radu mogliście kupić. Wiedziałem, że wystarczyło go na co najmniej dwie bomby. Tak poznałem maksymalną masę krytyczną. Potem wystarczyło zgromadzić surowiec i trochę poeksperymentować. Znaliśmy z grubsza skutki, wiedzieliśmy, czego można się spodziewać. Dlatego wybraliśmy formację Negmet, okolicę pustynną i zupełnie bezludną.
– Mówisz o eksplozji w rejonie pustyni Gobi?
– Tak. Wybuchu dokonaliśmy o ósmej rano – wyjaśnił. – Bombę odpaliliśmy w głębokiej dolinie. Baliśmy się skażeń, więc wybraliśmy miejsce suche i bezodpływowe. Wnętrze doliny planowaliśmy pokryć cienką warstwą betonu, aby uniknąć potem wywiewania izotopów… Stanowisko obserwacyjne ulokowaliśmy za grzbietem.
– I jak to wyglądało? – zaciekawił się Kowalski.
– Potwornie silny rozbłysk. Fala uderzeniowa, były wstrząsy sejsmiczne, zeszły lawiny. Granit bardzo się rozgrzał… O dziewiątej do doliny wjechał zdalnie sterowany pojazd i zaczął mierzyć skażenie. Analizowaliśmy w tym czasie dane z czujników. O pierwszej dowiedzieliśmy się z radia, że Rosjanie dokonali desantu na Urgę i internowali mego ojca oraz dziadka. Stryj został w tym czasie aresztowany w Pekinie. A po nas już lecieli… Skopiowaliśmy dane i rozdzieliliśmy się.
– To wystarczyło? – generał wrócił do wcześniejszego wątku. – Kilka informacji ze starych gazet i eksperymenty z masą krytyczną?
– Mieliście wiele szczęścia, że nikt nie wpadł na to wcześniej. Tajemnica jest jak benzyna, wszystko brudzi, wszystko przesiąka, rozmiękcza z czasem wszelkie zabezpieczenia… Ale czemu mówimy o drobiazgach, gdy ważne sprawy czekają?
– Sprawdzam cię – burknął generał. – Obiecujesz mi jakąś broń, więc chcę wysondować, czy rozumiesz, o czym gadasz. I właśnie stwierdziłem, że nie rozumiesz!
– Doprawdy?
– Wybuszek dziecko sobie zmajstrowało, co? Ty sobie, ptaszyno droga, wyobrażasz, że uwierzę w takie bajeczki o konstruowaniu bombki w jurcie?! – wrzasnął.
– Och, w mojej wypowiedzi pozwoliłem sobie zrobić pewne uproszczenia, żeby pan w ogóle zrozumiał, o czym mówię – palnął bezczelnie Rolf.
Generał ryknął, ale po chwili się uspokoił.
– Zagram w otwarte karty. Wiemy, że tym razem szukałeś antygrawitacji – zmienił temat.
Na twarzy więźnia odmalował się niepokój.
– No, nie tylko tego szukałem. – Wzruszył ramionami. – Ale antygrawitacja, owszem, też mnie interesuje. A zwłaszcza wasza tajna broń. Grawitoloty. Nie użyliście ich jeszcze. Czasu już nie macie zbyt wiele. Skończy się zawieszenie broni i Rosjanie rozgniotą was na miazgę. Ja proponuję rozwiązanie doraźne.
– Zatem opowiedz teraz o swoim pomyśle na wygranie wojny. – Generał rozsiadł się wygodnie i spojrzał więźniowi prosto w oczy.
– Rozkaż pan, by dostarczono mój komputer.
– Hmm…
– Mam tam film, który chciałbym panu pokazać.
– Mongolski film?
– Brazylijski…
– Ech…
– A zaraz po jego projekcji zacznę gadać z sensem. – Błysnął zębami w uśmiechu.
– Pal cię diabli.
Wyjął z kieszeni telefon i wystukał numer laboratorium. Komputer Rolfa dostarczono cztery minuty później.
– No i – generał uruchomił urządzenie – jakie są kody?
Więzień wzniósł oczy ku sufitowi.
– Daruj pan, w ten sposób w ogóle nie będziemy rozmawiali.
– Doprawdy?
– Dobrze, proszę, niech pan pisze.
Wyrzucił z siebie długą sekwencję cyfr. Generał wstukał je, a potem, słuchając wskazówek więźnia, odnalazł film wgrany na twardy dysk. Program tłumaczący podawał na bieżąco znaczenie słów.
Najpierw pojawił się czerwony napis po portugalsku: „Ściśle tajne”. Kilka linijek tekstu ostrzegało o odpowiedzialności za oglądanie. Piętnaście lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze. Czyli, mówiąc po ludzku, zalesianie dawnych pól uprawnych dżunglą dla ratowania biosfery planety.
– Wygląda na to, że będziemy musieli omijać Brazylię w czasie wakacyjnych eskapad – mruknął Kowalski. – No to oglądamy.
Pojawiła się czołówka. Obraz był niewyraźny, pochodził z kamery przemysłowej umieszczonej pod sufitem jakiegoś hangaru. Grupa techników w kombinezonach demontowała jakiś pojazd.
Kowalski z wrażenia otworzył usta. Brazylijczycy rozbierali na części polski grawitolot.
– To niemożliwe – szepnął. – Skąd ci obezjajcy…
– To już pan powinieneś wiedzieć. – Rolf wzruszył ramionami.
Film pierwotnie musiał być dużo dłuższy, widać było miejsca cięć. Demontaż maszyny z pewnością trwał wiele godzin, może nawet kilka dni. Wreszcie z pojazdu pozostała tylko dolna rama. Na niej opierała się solidna stalowa skrzynia. Z boku na skoblu wisiało kilka starych kłódek.
Jeden z techników przepiłował je szlifierką. Odsunięto rygle. Ktoś podniósł wieko. Wszyscy obecni w hangarze przewrócili się w jednej chwili. Generał domyślił się natychmiast, że padli martwi. W następnym ułamku sekundy ciała zamieniły się w dziwne bryły czerwonego mięsa. Gaz? Mikrofale? Generał cofnął kawałek i popatrzył ponownie.
Nie. Zginęli natychmiast i wszyscy. Promieniowanie? To już lepsze wyjaśnienie. Tylko co z ciałami? Taśmę znowu pocięto i sklejono. Teraz widział hangar, resztki pojazdu i zwłoki z innej perspektywy. Obraz lekko drżał. Kowalski mógł się tylko domyślać, że kamerę umieszczono na jakimś zdalnie sterowanym pojeździe. Może użyto czegoś w rodzaju policyjnego robota do rozbrajania bomb?
Urządzenie sfilmowało dokładnie jedno z ciał leżących na drodze. Nie było widać żadnych szczegółów świadczących, że kiedyś był to człowiek. Dopiero po chwili zrozumiał. To, co wydzieliło się z generatora antygrawitacji, wywróciło wszystkich techników na nice. Żołądek podszedł generałowi do gardła. Wreszcie kamera zbliżyła się do feralnej skrzynki. Automat użył wysięgnika, by obiektyw mógł zajrzeć do środka. Kowalski zrobił stopklatkę i długo w milczeniu wpatrywał się w obraz. Wewnątrz skrzyni leżało tylko kilka granitowych otoczaków.
– Reszta nie jest już taka ciekawa – wyjaśnił więzień. – Jak udało się ustalić, to dziwne promieniowanie wydziela się tylko przez około dwanaście minut po otwarciu generatora.
Generał nie przerwał jednak oglądania. Brazylijczycy najwyraźniej zbadali kamienie najlepiej jak potrafili. Kolejne sekwencje filmu pokazywały testy, cięcie kamulców na płytki, prześwietlenia, reakcje odczynników chemicznych. Potem sekcje zwłok ludzi, którzy zginęli w chwili otwarcia skrzyni. To, co się wydzieliło, zdemolowało ich organizmy w sposób iście potworny. Serca wywrócone na drugą stronę, białka, które z prawoskrętnych stały się lewoskrętne, krew pozbawiona hemoglobiny, bo żelazo wytrąciło się w żyłach w postaci metalicznej.
– Co to, do diabła, jest… – szeptał, patrząc na kolejne testy i ich wyniki.
– To chyba pan raczej powinien wiedzieć. Tamci na filmie robią tylko fachowe analizy. – Więzień wzruszył ramionami. – Zdobyłem ten materiał z ogromnym trudem. Nie wiem, skąd wzięli waszą maszynę, ale…
– To „Chrobry” – wyjaśnił Kowalski. – W latach sześćdziesiątych nasza armia pomagała Indonezji walczyć z Anglikami. Był to okres wielkiej ekspansji, w ciągu kilku lat przeszło trzydzieści dawnych kolonii ogłosiło niepodległość. Nasi urzędnicy pomagali budować tam administrację i zręby nowoczesnego kapitalizmu, wojsko pilnowało, by korona nie zorganizowała akcji odwetowej. Zależało nam na maksymalnej demonstracji siły, więc pchaliśmy tam masę sprzętu. Na przykład wyrzutnie z makietami rakiet, które rzekomo miały zasięg międzykontynentalny…
– Rozumiem. I grawitolot…
– Nadawał się idealnie. Nikt inny czegoś podobnego nie posiadał. Niestety, pojazd był akurat w drodze z jednej wyspy na drugą, gdy nastąpił podwodny wstrząs wulkaniczny. Fala tsunami spustoszyła wtedy setki kilometrów linii brzegowej. Pojazdu nie udało się odnaleźć. Przypuszczano, że układ antygrawitacyjny uległ uszkodzeniu i że wrak spoczął gdzieś na dnie, przykryty warstwą mułu… Poszukiwania trwały wiele tygodni, zanim ich zaprzestano.
– A tymczasem położyli na nim łapę Brazylijczycy… – uzupełnił Rolf. – Paskudny naród. Zwróć pan uwagę, że w chwili gdy ich fachowcy rozbierali tę maszynę, reszta wypłakiwała oczy, oglądając wasz serial „Izabela”, wiesz pan, generale, ten, gdzie śliczna niewinna dziewuszka, chłopka pańszczyźniana, jest gnębiona przez złego dziedzica Leona…
– Oglądałem – uciął Kowalski. – Dobra, cwaniaczku. Do rzeczy.
– Grawitolot… Sercem tej maszyny są dwie proste cewki. Byłeś pan kiedyś wewnątrz kabiny?
– Nie.
– Sterowanie urządzeniem też jest niezwykle łatwe. Sprowadza się do manewrowania jednym drążkiem sterowym. Pchamy do przodu – maszyna leci do przodu. Pchamy w lewo – skręca w lewo. Pchamy w prawo – skręca w prawo.
– Ciągniemy do siebie i leci w tył? – parsknął Kowalski.
– Tak. Jak pan zgadłeś? – zakpił Rolf. – To zresztą nieważne.
– Nieważne?
– Dużo ciekawsze jest to, co było w skrzyni.
– Kamienie?
Więzień westchnął.
– Zwykły granit. To otoczaki przywleczone ze Skandynawii przez lodowiec. W okolicach Lwowa znajduje się takie na polach. Kamienie to tylko nośnik jakiejś formy energii. Ktoś je naładował, wsadził w metalowe pudło, a potem hermetycznie je zamknął.
– I to wszystko?
– Tak. Uzyskał w ten sposób perpetuum mobile. Wszystkie te maszyny latają od przeszło siedemdziesięciu lat bez konieczności uzupełniania paliwa. Zresztą nawet jakby zaszła potrzeba, nie ma odpowiedniej dziurki, którą można by wlać je do środka… Działają zawsze tak samo. Nie męczą się, nie zużywają. Ich przydatność bojowa jest żadna.
– Skąd wiesz? – Generał wytrzeszczył oczy.
– Jak to się przedstawia w Polsce? Sekretne żądło waszych sił zbrojnych, cudowna broń i tak dalej, i tak dalej. Nikt inny tego nie ma. Wszyscy by chcieli, bo faktycznie jest to niezwykłe urządzenie. Tylko że… Jaka jest maksymalna prędkość grawitolotu? Piętnaście kilometrów na godzinę?
– Wiesz…
– W każdym razie mają szybkość spacerującej krowy. Nie przeczę, są w stanie pokonać każdą przeszkodę terenową, rzekę, bagno, jezioro, tylko że ciężki poduszkowiec bojowy też to potrafi, w dodatku dziesięciokrotnie szybciej. Problem kolejny. Udźwig.
– To znaczy?
– Pół tony.
– Wiesz i o tym?
– Zachwycająco wygląda ten ich pancerz. Dmuchane aluminium pomalowane, by udawało stal. Grawitolot można uziemić, waląc do niego ze zwykłego pistoletu. To znaczy trzeba przedziurawić blachę tak, żeby trafić w człowieka, który nim steruje. I jeszcze jedno: dlaczego zawsze suną otoczone ze wszystkich stron przez ciężkie czołgi Łab-98? Czyżby były tak wrażliwe na boczne podmuchy wiatru?
Generał zachował wzniosłe milczenie.
– A ile ich macie? Szesnaście. Było dwadzieścia. Jeden wpadł w ręce Brazylijczyków. Trzy popsuliście sami, usiłując, podobnie jak oni, odgadnąć zasadę działania. Nie umiecie zbudować nowych. Technologia przepadła jeszcze w latach trzydziestych.
– Tego szukałeś w polskich archiwach? – zapytał wreszcie generał. – Tylko po cholerę, skoro wiesz, że to urządzenia słabe i bezużyteczne…
– Bo, jak już wspomniałem, jestem jednym z największych żyjących obecnie geniuszy.
– Na razie w tym, co mówisz, nie ma nic, co usprawiedliwiałoby te przechwałki.
– Pomogę wam kopnąć cara Fiodora Nikitycza w zad, i to tak mocno, by do końca jego życia Rosja nie wstała z kolan. Wasze szanse w wojnie z Rosją obecnie wynoszą może jeden procent. Wiem, jak odwrócić te proporcje.
– Człowieku, idź do psychiatry! – warknął Kowalski, ignorując fakt, że skuty więzień raczej nie miał takiej możliwości. – Powiesz wreszcie coś sensownego czy tylko marnujesz mój czas?
Rolf uśmiechnął się.
– Zostało wam szesnaście grawitolotów.
– Przecież wiesz, smarkaczu, że są gówno warte! Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja! – syknął generał. – A nawet lepiej, bo ja nawet nie znałem masy pojazdu… Obiecywałeś mi broń zdolną poskromić Ruskich, a tymczasem…
– Tego można użyć jako broni. – Jeniec nie tracił opanowania. – Generale, jako człowiek inteligentny, chyba sam pan zrozumie, jak można wykorzystać grawitoloty.
W jego głosie dźwięczała absolutna pewność siebie.
– Sekundę. – Wojskowy powstrzymał go gestem. – Zaraz… Na polu bitwy są do dupy, zatem chodzi o efekt, który pokazałeś mi na filmie? Zgadłem? Są śmiertelnie niebezpieczne, gdy ktoś otworzy tę cholerną skrzynkę z kamieniami!
– W dodatku mamy dwa pewniki. – Więzień spojrzał mu prosto w oczy. – Wydzielająca się fala nie jest na razie znana nauce. Jej moc wystarcza, by zniszczyć wszelkie życie w promieniu dwóch kilometrów, i to naprawdę widowiskowo. W dodatku nie da się jej ekranować. A teraz proszę pomyśleć, jak można to w odpowiednio spektakularny sposób wykorzystać.
– Kuźwa!!! – Generał walnął ręką w oparcie krzesła, aż sklejka popękała. – Ty smarku, faktycznie jesteś pieprzonym geniuszem! Jakie jest duże jezioro w pobliżu Sankt Petersburga? Ładoga? Ugotujemy im kilka kilometrów sześciennych ryb, Ale jeśli widzieli ten film… – zasępił się nagle.
– A jakie to ma znaczenie? – odparł jeniec z uśmiechem. – Nawet jeśli ich szpiedzy przewąchają, że to tylko otwarta skrzynka napędowa, nic się nie zmieni. Nadal dysponujecie bronią o straszliwej sile rażenia. Co więcej, nie wiedzą, ile tego macie. A nawet jeżeli wiedzą, to i tak można ich solidnie postraszyć. Tak więc wypełniłem moje zobowiązanie, generale. Wskazałem wam drogę, dostarczyłem broni, uratowałem wasz kraj. W zamian oczekuję ułaskawienia i pomocy.
– Że ja nie mam takich żołnierzy! A może wstąpisz na służbę Rzeczypospolitej? – Kowalski spojrzał na niego z nagłym błyskiem w oku. – Dostaniesz od razu rangę pułkownika.
– Wolę być waszym sojusznikiem, zwłaszcza w chwili, gdy ponownie poderwę mój lud do walki.
– Oto moja ręka, chłopcze.
Car włączył ekran wideofonu. Pstryknął przełącznikiem. Gęba generała Kowalskiego wypełniła pół ściany.
– Panie generale – odezwał się Fiodor Nikitycz – zgodnie z pana prośbą…
– Witam, panowie. – Kowalski, co zaskakujące, był tym razem wyjątkowo grzeczny, nawet zasalutował. – Ośmielam się niepokoić was, ale mam pewną propozycję… Być może wyda się wam na pierwszy rzut oka szokująca, ale proszę ją dobrze rozważyć.
– Słuchamy – powiedział władca.
– W dniu wczorajszym dokonaliśmy na waszym terytorium udanej próby naszej najnowszej broni. Nazwaliśmy ją „Głowica Delta”. Mam na myśli zjawiska, które zaobserwowaliście na jeziorze Ładoga.
Car nerwowo przełknął ślinę.
– Z pewnością posiadacie już wyniki sekcji ryb i innych zwierzaczków, które się tam wywróciły na drugą stronę.
Fiodor Nikitycz niechętnie kiwnął głową.
– Cztery identyczne bomby nasi szpiedzy zakopali w Moskwie. Kolejnych osiem rozmieszczono na terenie innych miast.
Sztabowcy nagle pobledli.
– Korci mnie, żeby powtórzyć to, co zrobili nasi przodkowie pierwszego września 1939 roku i posłać was wszystkich do diabła, ale mimo wszystko ja też jestem człowiekiem i mam jakieś tam ślady sumienia, a rzeź tych piętnastu czy osiemnastu milionów moskiewskich cywilów, którzy zginęliby razem z wami, nieszczególnie mi się uśmiecha. Już i tak Liga Narodów zarzuca mi popełnianie zbrodni wojennych i inne takie duperelki.
– Czego pan oczekuje? – wykrztusił car.
– Natychmiastowej bezwarunkowej kapitulacji rosyjskich sił zbrojnych. Wasi żołnierze złożą broń i sprzęt, a następnie pieszo wycofają się poza granice naszego terytorium. Gwarantujemy im bezpieczną ewakuację i nie będziemy ścigać. Oficerowie mają prawo zabrać szable oraz sztandary pułków. Specjalna międzynarodowa komisja oceni koszta odbudowy wszystkich naszych obiektów na terenach przez was okupowanych i tę kwotę będziecie łaskawi uiścić. Może być w surowcach, bo, zdaje się, przekroczy wartość waszych rezerw kruszcu oraz walut. Po drugie, w imieniu naszego przyjaciela Rolfa Cisin-Gioro Ungern von Sternberga żądam przyznania niepodległości Chinom, Mongolii, Korei, a także innym krajom, które należą mu się z racji pochodzenia. Nie pamiętam dokładnie wszystkich, listę doślę zaraz. Proponujemy trzy tygodnie na ewakuację garnizonów i przekazanie administracji cywilnej wyznaczonym przez niego urzędnikom.
– A jeśli odmówimy? – zapytał generał Potiomkin.
– Za godzinę trzeba będzie przygotować trumny dla milionów trupów, a jeszcze gorsze warunki kapitulacji postawimy waszym następcom. Panowie, daję wam kwadrans na naradę. Potem chcę poznać jednoznaczną odpowiedź. – Kowalski kliknął przełącznikiem.
Gdy po upływie piętnastu minut nawiązał połączenie, w sali posiedzeń zaszły pewne zmiany. Przy stole brakowało czterech członków sztabu. Sądząc po krwawych rozbryzgach na ścianie, strzelał car. Zwłoki już wyniesiono, tylko plamy na dywanie znaczyły miejsca, gdzie padli.
– Panowie, jaka jest wasza odpowiedź? – zapytał Kowalski.
Uwagi zebranych nie uszła drobna, ale znacząca zmiana. Przed generałem na blacie biurka spoczywało niewielkie pudełko zaopatrzone w przycisk ogniście czerwonego koloru.
– Były drobne rozbieżności, ale uzyskaliśmy już jednomyślność. – Fiodor Nikitycz wyglądał na przygnębionego. – Dla ratowania ludności cywilnej zmuszeni jesteśmy ugiąć się pod tym obrzydliwym szantażem i przyjąć wasze warunki. Akt bezwarunkowej kapitulacji zostanie sporządzony i dostarczony do waszej ambasady w ciągu godziny.
– Dziękuję.
– Pozwolę sobie jeszcze dodać, że liczę, iż nadejdzie chwila, gdy przyjdzie wam słono zapłacić za to bezprecedensowe pogwałcenie wszelkich norm prawa międzynarodowego, dobrego smaku i honoru… – warknął car.
Generał wyszczerzył pożółkłe zębiska w uśmiechu, ale powstrzymał się od komentarzy. Skinął tylko uprzejmie głową na pożegnanie i wyłączył komunikator.
– Skocz do pasmanterii za rogiem – zwrócił się do sekretarki – i kup mi taką maszynkę do robienia dziurek w tkaninie, bo mi pewnie Order Orła Białego za tę operację dadzą… Jeżeli nie będzie dziurkacza, bierz nożyczki. I szampana kup, jakiś dobry rocznik. Tylko żeby był uczciwy, z sandomierskich winnic, a nie jakaś francuska podróbka. Muszę się napić z moim przyjacielem Rolfem…
Dziś o godzinie 10.30 czasu warszawskiego Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej wydał oświadczenie, w którym surowo potępił brudne metody prowadzenia wojny stosowane przez szefa sztabu generała Jakuba Kowalskiego. Bezprecedensowe groźby rzezi ludności cywilnej wywołały powszechne oburzenie wśród uczestników obu stron konfliktu. W Warszawie i Krakowie odbywają się właśnie spontaniczne marsze solidarności z narodem rosyjskim. Sam generał Kowalski został zdegradowany i karnie wydalony z szeregów Wojska Polskiego, a następnie aresztowany i osadzony w więzieniu, gdzie oczekiwał będzie na proces przed międzynarodowym sądem Ligi Narodów. Parlament RP na specjalnym posiedzeniu uznał szantaż zastosowany wobec Rosjan za niegodny honoru polskiego żołnierza. Specjalna delegacja międzyresortowa udaje się właśnie rządowym samolotem do Moskwy prosić cara o wybaczenie incydentu, wycofanie aktu bezwarunkowej kapitulacji imperium oraz o natychmiastowe podjęcie przerwanych rankiem działań wojennych.
(pap)