Leningrad, wczesna wiosna 1967
Od zatoki wiało chłodem. Dzień w ogóle był jakiś parszywy, wilgotny i mglisty, na szczęście na deszcz się nie zanosiło. Stary mężczyzna szczelniej zawinął się w zniszczony wojskowy płaszcz. Wędrowiec garbił się, lata pracy w łagrach Workuty przygięły go do ziemi. Broda, którą zapuścił, nie do końca zakrywała blizny po lampie lutowniczej i ślady odmrożeń.
Długo szedł brzegiem morza. Znoszone buty przemiękły, kilka razy potknął się na kamieniach, ale brnął twardo naprzód. Za cyplem skręcił w głąb lądu. W brzozowym zagajniku pomiędzy wzgórzami przystanął na chwilę. Przez pięćdziesiąt lat wszystko się zmieniło. Niskie garby grobów dawno rozmyły deszcze. Wędrowiec przystanął. Kiedyś był tu niewielki cmentarzyk. Już chyba tylko on pamiętał te noce w tysiąc dziewięćset piątym, gdy z krytych więziennych karetek wynoszono zwłoki i wrzucano do płytkich, pospiesznie wykopanych grobów… A w tysiąc dziewięćset trzecim…
Długo szukał potrójnego nacięcia na korze brzozy, wreszcie stracił nadzieję. Przysiadł na kamieniu, z kieszeni wydobył ćwiartkę wódki. Odkorkował, nalał do dwu szklanek. Jedną postawił na sąsiednim głazie. Stuknął swoją o brzeżek tamtej.
– To już ostatni raz, niebawem zobaczymy się po tamtej stronie – wyszeptał. – Ech, frajerze, frajerze…
Wódka rozgrzała stare kości. Ciepło obudziło wspomnienia…
Sankt Petersburg, wiosna 1903
Ostro pachniały końskie pączki, które poniewierały się tu i ówdzie na ulicach. Od Newy ciągnęło chłodem, rzeka niosła ostatnie bryły kry. Drzewa na skwerkach wypuściły pierwsze zawiązki liści, a w powietrzu unosiła się przyniesiona wiatrem woń świeżo zaoranej ziemi. Gdzieś za rogatkami miejskimi pola czekały na obsianie. Z kawiarenek i restauracji buchały zapachy jedzenia.
Przy akompaniamencie stukotu kopyt nabrzeżem przemknął odkryty powóz. Ci, którzy stali najbliżej, poznali ubranego w paradny mundur pasażera i wyrzucili do góry czapki. Ekwipaż jechał szybko. Siedzący w jego wnętrzu car oderwał się od trzymanych na kolanach papierów i pozdrowił tłum.
Wysoki, blady mężczyzna idący trotuarem nie podzielał ogólnej radości. Twarz miał zaciętą, w jego oczach płonęły ponure ognie. Ubrany był w długi czarny płaszcz, a głowę nakrył zrudziałą robociarską czapką. Dostrzegł zamieszanie, jakie wywołał przejeżdżający obok powóz, i domyśliwszy się, kto może nim jechać, zmrużył chytrze oczy. Konie sadziły szybko, drobinki błota tryskały im spod kopyt. Mężczyzna przyśpieszył. Odruchowo namacał za pazuchą pistolet. A potem drogę zagrodził mu zbity tłum.
Gdyby teraz wyciągnął broń, ci ludzie, którzy go otaczali, zatłukliby go na śmierć. Skrzywił się raz jeszcze. Była okazja, ale pal diabli. Co się odwlecze, to nie uciecze…
Wolno wycofał się poza tłum, zapinając jednocześnie guziki. W chwilę później, minąwszy stójkowego, kamiennymi schodkami zszedł nad rzekę. Do specjalnego uchwytu, wmurowanego w kamień tuż nad wodą, przycumowano płaskodenną łódkę. Wewnątrz nie było wioślarza, nawiasem mówiąc, spoczywał on od poprzedniego wieczora na dnie rzeki. Potrzeba nie zna prawa. Zwłaszcza gdy potrzebującym jest rewolucjonista… Spod ławki wydobył wiosła, oparł je wygodnie w dulkach i odpiąwszy łańcuch, popłynął w górę rzeki. Niedaleko, kilkaset arszynów.
W tłumie był jeszcze jeden człowiek, któremu nie spodobało się niedawne widowisko. Na widok ekwipażu skrzywił wargi w złym uśmiechu. Zawarł w nim całą swoją pogardę do cara i do ludzi. Postawił kołnierz płaszcza, sprawdził godzinę na złotym kieszonkowym zegarku i zdziwiony ruszył szybszym krokiem w stronę nabrzeża. Obaj dotarli na miejsce spotkania jednocześnie. Mężczyzna wskoczył do łódki i odbili, kierując się na środek rzeki. Teraz dopiero, gdy nikt nie mógł ich podsłuchać, zaczęli rozmowę.
– Profesorze Filipow…
– Mówcie mi po imieniu.
– Michaile Michajłowiczu, prosiłem was o spotkanie. Nazywam się Borys Sawinkow.
– Przywódca organizacji bojowej partii socjalistyczno-rewolucyjnej i tak dalej, ścigany listami gończymi, inicjator zamachu na ministra…
– Zgadza się.
Profesor popatrzył uważnie na swojego rozmówcę. Szczurza twarz z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, chorobliwie biała skóra, a w szarych oczach dynamit…
– W swoim liście nalegał pan na spotkanie. Swoją drogą, gdy zobaczyłem podpis, myślałem w pierwszej chwili, że to prowokacja ochrany. Od czasu zamachu na cara Aleksandra dość regularnie sprawdzają, co robię… – powiedział wreszcie uczony.
Terrorysta skinął głową.
– Z grubsza o tym chciałem rozmawiać.
– Jeśli potrzebujecie dynamitu, to trafiliście pod niewłaściwy adres. Nie zajmuję się produkcją takich rzeczy od dobrych dwudziestu paru lat… – Wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu.
– Pan daruje. Po co miałbym fatygować was, gdyby chodziło mi o kilka funtów materiału wybuchowego? Nie ośmieliłbym się w tak błahej sprawie zawracać panu głowy. Dynamit sam umiem zrobić. Gorzej z trotylem…
– Mogę służyć fachową pomocą, jeśli chodzi o teoretyczną stronę zagadnienia. Ale tylko teoretyczną.
– Dziękuję, naprawdę nie trzeba. Mamy w partii kilku fachowców. Zająłem wam czas w zupełnie innej sprawie.
Sawinkow sięgnął do kieszeni płaszcza i wydobył plik kartek wyprutych z „Przeglądu Naukowego”.
– Tu jest wasz artykuł, Michaile Michajłowiczu.
– Nie wiedziałem, że rewolucjoniści czytują literaturę naukową. I to tak hermetyczną… Pismo, które redaguję, przeznaczone jest dla wąskiej grupy fachowców.
– Raczy pan żartować, panie profesorze. Może i nie skończyłem studiów, ale to nie znaczy, że nie mogę zrozumieć najprostszego… Zresztą czytuję także prasę zagraniczną.
– Do czego pan zmierza?
– Piszecie, że dla medycyny przyszłości ogromne znaczenie będą miały hodowle bakterii.
– Tak. W Europie Zachodniej już się nad tym pracuje. Opracowano szereg pożywek, głównie na bazie żelatyny, które zaszczepione odpowiednim bakcylem…
– Wybaczy pan, czytałem.
– Oczywiście. Czym więc mogę służyć?
– Och, to proste. Od kilku lat stosuję trotyl i dynamit.
– Przeprowadziliście szereg zamachów, w tym liczne udane, nieprawdaż?
– Nie jest łatwo być terrorystą. Nasi przeciwnicy również nie próżnują. Konstruują opancerzone powozy, przywdziewają specjalne zbroje. A nasze bomby mają niewielki zasięg. Trzeba podbiec, rzucić, następuje wybuch, rzucający może zginąć. Można też dopaść carskich oficjeli w ich pałacach, ale wówczas potrzeba większej siły.
– Sto pudów trotylu zniesie z powierzchni ziemi pół miasta.
– Nie przesadzajmy, profesorze. Nasze najcięższe bomby mają po jakieś pół puda. Do przeniesienia stupudowej bomby musielibyśmy mieć kilku ludzi chętnych zaryzykować życie.
– To ma jakiś związek?
– Co?
– Wasza wypowiedź odnośnie do wysadzania całych pałaców z moim artykułem o bakteriach?
– Oczywiście. Tradycyjna broń jest trudna w użyciu i mało skuteczna. Pomyślałem natomiast, że można by wykorzystać do walki broń, nazwijmy to, biologiczną.
Uczony milczał, ale błysk w jego oku świadczył, że pomysł mu się spodobał.
– Czy jest to możliwe? – zapytał Sawinkow.
– Myślicie o celowym wywołaniu epidemii? – Idea ta najwyraźniej natychmiast zafascynowała Filipowa.
– Wielkiej epidemii, Michaile Michajłowiczu. Zarazy, która zmiecie z powierzchni ziemi stary świat i pozwoli nam na jego gruzach zbudować świat nowy. Socjalistyczny.
– O jakiej zarazie pan myśli?
– Jeden z moich przyjaciół, mieszkający w Mandżurii, zasygnalizował mi, że mają tam kilka przypadków dżumy. Chorzy zostali odizolowani, ryzyko epidemii zażegnano. Pomyślałem, że gdyby udało się przesłać pocztą słoiczek zarazków, a tu umiejętnie je rozmnożyć…
– Pocztą? – zadumał się uczony. – Nie wiem, czy bakcyle przetrzymają tak daleką drogę.
– Ma pan lepszy pomysł?
– Pchły. A konkretnie Pulex irritans - pchła ludzka. Przenosi dżumę, w niesprzyjających warunkach jest w stanie przetrwać, jak słyszałem, nawet osiemnaście miesięcy bez pożywienia. Czy pański przyjaciel ma dostęp do, nazwijmy to, „materiału”?
– Jest lekarzem.
– Epidemie na Dalekim Wschodzie dzięki stosowaniu przepisów sanitarnych z reguły nie są zbyt gwałtowne i dość szybko wygasają. Jeśli chcemy się tym zająć na poważnie, musimy się spieszyć. Proszę mu przesłać instrukcję następującą: niech się postara o mniej więcej tysiąc pcheł oraz metalowe pudełka, z jednej strony otwarte i zaciągnięte przesłoną z najcieńszego batystu lub jedwabiu. Jeśli przystawi je chorym do ciała, pchły będą w stanie kąsać przez materiał. Trzeba będzie wynająć kuriera.
– Mówił pan o osiemnastu miesiącach?
– To rekord odnotowany w szczególnie sprzyjających warunkach. Jeśli mamy je przewieźć żywe, trzeba za wszelką cenę skrócić czas transportu. Do tego nie wiemy, jak długo bakcyl przetrwa w organizmie pchły.
– Poczta z Władywostoku czy Harbinu idzie ponad trzy tygodnie…
– Dlatego potrzebujemy firmy spedycyjnej. Na przykład „Ransson i syn”. Będą w stanie dostarczyć nam przesyłkę w dwanaście, może czternaście dni. Dysponują bardzo szybkimi spalinowymi drezynami. Oczywiście trzeba będzie im słono zapłacić. Osobno trzeba będzie opłacić kolej, aby pociągi rozkładowe czekały na mijankach, drezyna musi mieć zawsze wolną drogę.
– Da się tak?
– Oczywiście. W ten sposób przewozi się na przykład carskich kurierów czy pocztę dyplomatyczną. Zarząd dróg żelaznych już dawno odkrył, że może to być źródełkiem dodatkowego dochodu.
– A potem trzeba będzie kupić kilkadziesiąt szklanych słoi?
– W zasadzie hodowla bakterii nie jest potrzebna – powiedział profesor. – Można to zrobić prościej.
– Zamieniam się w słuch.
– Przysłanymi pchłami zarazimy kilka tysięcy szczurów. Na nich wyhodujemy kolejne zarażone pchły. Wywołanie epidemii będzie proste. Wystarczy zapakować insekty do szklanych fiolek i na przykład przy użyciu procy wyekspediować gdzie trzeba. Same szczury też oczywiście wypuścimy, tworząc nowe ogniska zakażenia. Pańscy ludzie będą musieli na jakiś czas opuścić miasto. Oczywiście nie da się uniknąć ofiar wśród proletariatu i członków partii.
– Trudno. – Terrorysta wzruszył ramionami.
– Porozmawiajmy teraz o kosztach. Będę potrzebował odpowiedniego budynku na założenie hodowli, pieniędzy na zakup zwierząt oraz sfinansowanie przesyłki… Czy pańska organizacja dysponuje odpowiednimi funduszami?
– Nie, ale jeśli trzeba, mamy wytypowanych kilka banków, z których w razie konieczności możemy pobrać dowolne kwoty.
– Istnieją bankierzy, którzy popierają waszą walkę?
– Niezupełnie to miałem na myśli.
Nieduży foksterier biegł wzdłuż nabrzeża z nosem przy ziemi, węsząc świeży jeszcze trop, a jego pan, Nikifor Iwanowicz Susłow, rozmawiał z idącym obok stójkowym. Pokazał mu niedużą, niezbyt wyraźną fotografię. Żandarmów dobierano tak, aby łatwo zapamiętywali twarze, ale w tym akurat przypadku bardziej pomocne okazało się opisanie stroju uciekiniera. Stójkowy wrócił na posterunek, a Susłow szedł dalej ciągnięty przez psa. Opodal mostu zwierzę straciło ślad i przysiadło bezradnie na trotuarze. Na szczęście stróż siedzący w budce na widok fotografii zamyślił się na chwilę.
– Widziałem takiego – powiedział wreszcie. – Godzinę temu przejeżdżał Najjaśniejszy Pan. Ten typek najpierw pobiegł za powozem, a potem zatrzymał go tłum. Zszedł nad rzekę, miał tam przywiązaną łódkę. Taką niedużą, z niebieskim paskiem nad linią zanurzenia.
– Dziękuję w imieniu służby. – Wcisnął stójkowemu srebrnego rubla i wszedł na most.
Z przewieszonej przez ramię torby wydobył silną lornetkę. Dokładnie przyjrzał się jednostkom pływającym na obszarze, który mógł objąć wzrokiem. Niespodziewanie spostrzegł łódkę. Kiwała się na wodzie jakąś wiorstę dalej. W pierwszej chwili wydawało mu się, że płynie z prądem, ale zaraz dostrzegł, iż utknęła przy brzegu. Wyjął z kieszeni mapę i przez chwilę się zastanawiał. Następnie, przywiązawszy psa do latarni, wszedł do pobliskiej apteki.
– Chciałbym zadzwonić – powiedział, odwijając jednocześnie kołnierz.
W ciemnym wnętrzu błysnął złotem znaczek ochrany. Właściciel bez słowa postawił aparat na ladzie. Agent podniósł słuchawkę, prosząc o połączenie z departamentem. Po chwili, zadowolony z siebie, wyszedł z apteki i przedostawszy się na drugą stronę Newy, ruszył szybkim krokiem wzdłuż rzeki. Pies biegł przy jego nodze.
Agenci Josif Akimow i Tomasz Wilkowski już na niego czekali. Akimowa znał lepiej, wiele lat pracowali razem. Wiedział, że może na nim polegać. Wilkowski był praktykantem, służył w ochranie dopiero od kilku tygodni. Okazał się bardzo bystry i Nikifor już teraz czuł, że ten milkliwy Polak zajdzie bardzo daleko. Jednocześnie wyczuwał w nim coś dziwnego. Pewną obcość. Twarz miał chorobliwie bladą, a czasami zamykał na chwilę oczy, jakby chciał opanować zawrót głowy. Niekiedy, szczególnie rankami, miewał tiki nerwowe.
Susłow usiłował go rozgryźć. Tomasz, jak się wydawało, czekał na coś, co dopiero się wydarzy. Wypełniał wszystkie zadania wyjątkowo sumiennie, ale zbyt interesował się czasem. Skreślał kolejne dni w swoim kalendarzyku i często patrzył na zegarek. Widać było po nim potworne napięcie.
– I jak? – zapytał Susłow.
– Sprawdziliśmy dyskretnie cały park i bulwar nad wodą – zameldował Akimow. – Nigdzie ani śladu.
Popatrzył na psa. Foksterier kręcił się zdezorientowany, nie mógł podjąć tropu.
– Na! – Nikifor podsunął mu pod nos koszulę.
Pies znowu pokręcił się po nabrzeżu i usiadł. Wilkowski, nie pytając o pozwolenie, zdjął buty i zawinąwszy spodnie, wszedł do wody. Po chwili przyciągnął łódkę do brzegu. Nikifor zajrzał do środka. Na dnie leżało kilka niedopałków papierosów, pusta buteleczka, popiół wytrząśnięty z fajki oraz oderwany kawałek jakiegoś papieru. Wydobył go. Tuż przy linii rozdarcia zauważył brzeg pieczęci biblioteki uniwersyteckiej oraz fragment nagłówka „Prze…”. Umieścił świstek w swoim notesie.
– Było ich co najmniej dwóch – powiedział do praktykanta.
– Dlaczego tak sądzicie?
– Jeden palił papierosy, a drugi fajkę. Mogło być nawet trzech, choć łódka jest dość mała, lecz sądząc ze śladów wody na burcie, nie zanurzyła się zbyt głęboko. Dlatego myślę, że raczej dwóch.
– Racja! – powiedział Akimow z uznaniem.
– Pies też nam się już nie przyda. – Agent potrząsnął butelką – To nafta. Sawinkow natarł nią podeszwy butów. Stary numer. Domyśla się, że go ścigamy.
W tym momencie Wilkowski wyciągnął z krzaków jakiegoś pijaczka. Susłow podszedł do niego i pokazał mu znaczek.
– Porozmawiamy sobie? – zapytał.
Pijaczek energicznie pokręcił głową.
– Fatalnie. Chyba trzeba cię będzie zaprowadzić do cyrkułu. Jak długo tu siedzisz?
– Od rana – wybełkotał.
– Świetnie. A widziałeś może takiego, co tu wysiadł z łódki?
– Było ich dwóch – przyznał mężczyzna, charknął i splunął pod nogi. – Jeden jakby robotnik, ale rączki bielutkie. Socjalista aż śmierdziało. A ten drugi lepszy gość. Dewizkę miał. Złotą.
Susłow spojrzał na Akimowa. Twarz tego ostatniego wyrażała podziw.
– Poznajesz? – Podsunął pijakowi fotografię Sawinkowa.
– Ten sam! Ta sama wredna morda!
– Kiedy wysiedli? – zapytał Wilkowski.
– Parę łyków temu. – Potrząsnął flaszką.
– Jakieś piętnaście do dwudziestu minut – wydedukował Susłow. – Akimow, zabierzcie psa do cyrkułu. Wilkowski, pójdziecie ze mną.
– A ten tutaj?
Susłow wręczył pijaczkowi dwadzieścia kopiejek.
– Wypij sobie piwo za zdrowie ochrany – powiedział.
– Wedle rozkazu, panie naczelniku! – wrzasnął służbiście mężczyzna i usiłował zasalutować, ale trafił palcami w oko.
Napotkany niebawem kolejny stójkowy pokazał im, w którym kierunku udał się poszukiwany. Jak się okazało, dziesięć minut temu był już sam. Jego tajemniczy towarzysz ze złotą dewizką zniknął bez śladu. Kolejny stójkowy nad kanałem widział, jak dopiero co ktoś w stroju odpowiadającym opisowi wsiadał do tramwaju. Pojazd było jeszcze widać, znikał w perspektywie ulicy.
– Mamy szansę go capnąć – mruknął Nikifor. – Uważaj, drań na pewno jest uzbrojony.
– Gotów! – Polak z trzaskiem odbezpieczył trzymany w kieszeni rewolwer.
Obaj wywiadowcy złapali bryczkę i kazali jechać w ślad za tramwajem.
– Skaczemy jednocześnie – rozkazał Susłow. – W razie czego strzelaj tak, żeby zabić.
Wilkowski uśmiechnął się lekko. Bryczka przyśpieszyła. Skoczył, lądując na tylnym pomoście. Zrobił to tak zręcznie, że Nikifor się zdziwił. Woźnica strzelił z bata i po chwili Susłow wylądował na przednim pomoście tramwaju.
– Dokąd, dokąd, taka twoja… – wydarł się konduktor, ale widząc odznakę, którą mignął mu w przelocie agent, umilkł.
W wagonie nie było nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi. Żaden z podróżnych nie widział też człowieka przedstawionego na zdjęciu. Agenci wyskoczyli w biegu. Zawrócili na miejsce, gdzie po raz ostatni widziano wroga, i zaczęli wypytywać okolicznych stójkowych. Nikt nic nie widział. Zgubili ślad. Ścigany zniknął, jakby go ziemia pochłonęła.
– No to straciliśmy trop – powiedział ponuro Nikifor. – A już byliśmy tak blisko. Dziesięć minut i byśmy go mieli.
– Musieliśmy popełnić błąd – zauważył Tomasz. – Co będziemy robić dalej? Urwały nam się w ręku wszystkie nici…
– Spokojnie, nie panikuj. Ponieważ jesteś praktykantem, powiedz, co zrobiłbyś na moim miejscu.
– Cofnąłbym się do miejsca, gdzie widziano go po raz ostatni.
– Jak widzisz, to nic nie dało.
– A może do jeszcze poprzedniego?
– Koło łódki.
– Wobec tego wróciłbym do łódki i tam czekał, aż przyjdzie po nią.
– Musisz nauczyć się jednej podstawowej prawdy o rewolucjonistach. To nie są złodzieje. To znaczy oczywiście kradną, co tylko im wpadnie w ręce, ale poza pieniędzmi i żywnością przeważnie nie zatrzymują łupów na stałe. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Ukradł łódkę, popływał nią w towarzystwie znajomego po Newie, a potem porzucił ją na zawsze?
– Właśnie.
– Czy wniosek ten nie jest zbyt… pochopny?
– Zwróć uwagę, że nie przywiązał jej ani nie wyciągnął na ląd. Co teraz powinniśmy robić?
Wilkowski zamyślił się.
– Ten kawałek gazety z łódki i…
– I…?
– Nie wiem.
– Na łódce znajduje się tabliczka z nazwiskiem właściciela. Powinniście zwracać uwagę na takie szczegóły.
– Tak jest! Mając nazwisko właściciela, możemy ustalić, gdzie mieszka, i zwrócić mu jego własność.
– Chodziło mi raczej o możliwość sprawdzenia, czy złodziej i poszkodowany nie byli ze sobą w zmowie, ewentualnie czy Sawinkow nie zostawił tam jakichś innych tropów. Kartką jeszcze się zajmiemy. Gdzie znajdziemy adres?
– W cyrkule.
– Tak, ale w którym? Jest ich w Petersburgu wiele.
– Myślę, że w takim nad Newą. To znaczy obejmującym dzielnice przylegające do rzeki.
– To nam zmniejsza ich ilość do dziesięciu.
– To już niedużo. Chodźmy.
– Pięć godzin łażenia, pod warunkiem, że się rozdzielimy. Pomyśl jeszcze.
– Łódka! Może w admiralicji?
Susłow tylko westchnął ciężko.
– Na posterunku policji wodnej – odparł znużonym głosem. – Newa jest od wielu lat patrolowana przez specjalny oddział. Mają tam spis wszystkich, którzy pracują na rzece lub posiadają własną łódź. Wezwij dorożkę.
Na wschód od miasta rzeka płynęła tak, jak przed wiekami. Rozlana szeroko, sączyła się leniwie wśród starorzeczy i bagien. Nikifor i Tomasz weszli pomiędzy zabudowania rozłożonej na brzegu niedużej wioski. Lepianki wzniesiono byle jak z przypadkowych materiałów. Na widok obcych rozszczekały się kundle. Zza płotów wyjrzały rozczochrane głowy brudnych dzieciaków. Agenci kroczyli, nie zwracając na to uwagi. W nozdrza wżerał się smród gnijącej ryby. Niebawem doszli do chałupy leżącej na przeciwległym skraju wsi. Lekko uchylone drzwi kołysały się na wietrze. Weszli do środka bez pukania. Znaleźli się w sporej izbie, której podłogę pokrywała warstwa brudu. Meble, wyłowione najwidoczniej kiedyś z rzeki, przeżarte przez wilgoć i robaki, straszyły po kątach. Okna, zaciągnięte błonami łożyskowymi jakichś zwierząt, przepuszczały mało światła. Susłow, walcząc z obrzydzeniem, otworzył jedno z nich. Rozejrzał się uważnie.
– Właściciel łódki nie żyje – oznajmił.
– Skąd wiecie?
Agent wskazał mu podłogę w kącie. Pokryta była jakąś dziwną, zaskorupiałą masą.
– To krew. Musiał go trafić w aortę. Tryskało aż na ściany.
Na twarzy Wilkowskiego odmalowało się skrajne obrzydzenie, ale jego oczy pozostały nieruchome. Ten chłopak był niewiarygodnie wręcz opanowany. Zupełnie, jakby zobaczył w życiu takie rzeczy, że kilka trupów więcej nie mogło już zrobić na nim żadnego wrażenia.
– Co zrobił z ciałem? – zapytał praktykant. Susłow rozejrzał się jeszcze raz, po czym ruszył w stronę drzwi w kącie pomieszczenia. Otworzył je z rozmachem. Ich oczom ukazała się niewielka komórka. Podłogę znaczyła kolejna duża plama.
– Nieboszczyk leżał tu przez kilka lub kilkanaście minut – powiedział do Tomasza. – Może dopiero tu skonał.
W ścianie komórki była dziura. Wyszli z domu, aby obejrzeć ją od drugiej strony. Na trawie znaleźli jeszcze trochę krwi. Idąc śladem kropli, dotarli do niedużego pomostu. Trop urywał się na deskach.
– Tu cumował łódkę – stwierdził Susłow.
– Gdzie jest ciało?
– Na dnie. Zobacz, jaka tu ławica małych rybek. Skocz no, powiedz tym z wioski, żeby wezwali ekipę śledczą, ja się tu jeszcze porozglądam.
Wilkowski pobiegł, a Susłow zawrócił do chatki. Przepatrywał uważnie wszystkie kąty, nie chcąc niczego przegapić. Niewątpliwie stoczono tu bójkę. Świadczyły o tym porzucony w kącie nóż rybacki oraz stłuczony talerz. Niestety, nigdzie nie widział nic, co mogłoby wypaść z kieszeni terrorysty. Nie sposób było także ustalić, kiedy rozegrał się krwawy dramat. Z przyzwyczajenia zajrzał na odchodnym do pieca. Leżało w nim sporo jakichś papierów, doszczętnie strawionych przez ogień. Ostrożnie, pomagając sobie pęsetą, zdjął najwyższy z nich. List. Słów nie dawało się odczytać, ale w nagłówku zachowała się nazwa miasta, z którego został wysłany. Kijów. Popioły poniżej były po prostu resztkami gazet. Minęła może godzina, nim rozległo się pukanie do drzwi. Odwrócił wzrok. W progu stali czterej policjanci. Pokazał im swoją legitymację i gestem wskazał plamę krwi, a następnie pokrótce zreferował sprawę. Wilkowski czekał już na zewnątrz.
– I co? – zapytał.
– Mamy w ręce jeszcze jedną nić. Miejmy nadzieję, że się nie zerwie.
– Ten strzępek gazety z łódki?
– Właśnie. Sprawdzimy, co drań czytał. Może to naprowadzi nas na jakiś trop?
Wilkowski uśmiechnął się lekko. On coś wie, pomyślał jego szef. Tylko skąd i co to jest? Czyżbym coś przeoczył? I dlaczego nic nie mówi?
Bibliotekarz był starszym mężczyzną o spojrzeniu oszołomionej światłem dnia sowy.
– „Przegląd”? Hmm, tak, to nasza pieczęć. Zaraz sprawdzę.
Podreptał do magazynu. Wilkowski rozglądał się ukradkiem po czytelni. Pod ścianami na regałach stały setki książek. Przy stole siedzieli studenci. Czytali, robili notatki. Wrócił bibliotekarz. Miał w ręce najnowszy numer. Otworzył go i zaklął cicho. Ze środka ktoś wyrwał kilka kartek.
– Barbarzyństwo – syknął.
– Czy macie tu jakiś rejestr czytelników? – zapytał Susłow.
– Tak, oczywiście, zapisujemy nazwiska korzystających. Zaraz sprawdzę, kto zacz…
Otworzył grubą księgę i zaczął ją kartkować.
– Mam. Ihor Semenowicz Bezrodnyj.
Brwi Susłowa uniosły się do góry.
– Mieszka przy Pocztowej? – upewnił się.
– Tego nie wiem. – Bibliotekarz rozłożył bezradnie ręce. – Nie notujemy adresów.
– Czy możemy zobaczyć inny egzemplarz tego pisma? Chcielibyśmy sprawdzić, czego brakuje.
– Obawiam się, że nie dysponujemy. Ale na stopce jest adres redakcji.
Polak znalazł spis treści. Zagryzł leciutko wargi. Po chwili wyszli z biblioteki nieco mądrzejsi, niż byli, wchodząc.
– Co robimy? – zapytał Tomasz. – Mamy podwójny ślad. Idziemy do redakcji czy pogadać z tym, który się wpisał?
Szef poskrobał się po głowie.
– Redakcja nie zając, nie ucieknie. Jest późno, pewnie nikogo tam już nie ma. Myślę, że trzeba wpaść na Pocztową. Złapmy dorożkę.
Po chwili już jechali.
– Co wyrwał anarchista? – zapytał Susłow. – Widziałem, że przeglądasz spis treści.
– Na brakujących stronach był artykuł o księżycach Jowisza oraz tekst profesora Filipowa o możliwości hodowli bakterii chorobotwórczych na sztucznych pożywkach.
– Michaił Filipow – mruknął Susłow. – Pseudonim Misza… Mamy drania w kartotece od ćwierćwiecza. Podejrzewany o dostarczenie trotylu, który zabił cara Aleksandra, prawdopodobnie maczał palce w około trzydziestu innych sprawach. Do tej pory niczego mu nie udowodniono, ale, zdaje się, będzie wreszcie okazja. Najwyższy czas.
– Czy może mi pan teraz wyjaśnić, dlaczego poszliśmy tropem tego Bezrodnego zamiast prosto do redakcji?
– No cóż. Aby skorzystać z biblioteki, ten cały Sawinkow posłużył się indeksem swojego kumpla lub wysłał jego. Powinienem był pokazać bibliotekarzowi fotografię. No nic. W takim przypadku Bezrodnyj może nam powiedzieć, gdzie ukrywa się nasz drogi podejrzany. Niewykluczone też, że mieszka u niego w gościnie.
– Znacie jego adres. Dlaczego?
– Jest wojującym anarchistą. Prowadziliśmy niedawno dyskretną obserwację tego ptaszka.
– Anarchista, a jeszcze studiuje? Powinien dostać wilczy bilet!
– Błędne rozumowanie. Widzisz, Tomaszu, jeśli postudiuje jeszcze trochę, to może zmądrzeje na tyle, aby dostrzec bezsens swojej ukochanej ideologii. Ale oto i jesteśmy.
Wysiedli przed wysoką, obskurną kamienicą czynszową. Przeszli przez bramę na podwórze. Z tej strony budynek wyglądał jeszcze gorzej niż od ulicy. Ściany obłaziły z tynku, część szyb zastąpiono płatami tektury lub gałganami. W powietrzu unosiła się woń kurzu, stęchlizny i dawno nie sprzątanych wychodków. Susłow skierował się do drzwi w kącie podwórza. Schody prowadzące na wyższe kondygnacje trzeszczały i uginały się złowrogo pod nogami. Wreszcie dotarli na poddasze. Nikifor wyciągnął z kieszeni rewolwer.
– Oto plugawa siedziba czterech albo pięciu zagorzałych wielbicieli Bakunina i Nieczajewa – szepnął. – W razie czego strzelamy bez ostrzeżenia.
Wilkowski wyciągnął swój pistolet i odbezpieczył go. Agent nacisnął klamkę. Wpadli do wnętrza. Nagle zatrzymali się, przerażeni tym, co zastali. W sporej izbie lokator mieszkania urządził sobie małą fabryczkę. Wszędzie stały butle z różnymi odczynnikami chemicznymi. Na podłodze poniewierały się ogniwa elektryczne i kostki gotowych produktów, trotyl, spłonki. Lokator też tu był. Stał w niewymuszonej pozie, trzymając w ręce butelkę z oleistożółtą zawartością.
– Nitrogliceryna – ostrzegł.
Susłow zignorował go zupełnie.
– Gdzie jest Sawinkow? – zapytał, idąc spokojnie w stronę studenta.
– Nie podchodź, bo zginiemy wszyscy.
Uśmiechnął się, a potem walnął go z rozmachem w twarz. Anarchista uderzył o ścianę, gubiąc śmiercionośną butelkę. Naczynie leciało w stronę podłogi.
Teraz umrę, pomyślał Tomasz.
Zacisnął zęby. Nie chciał umierać. Butelka upadła i nic się nie stało. Odetchnął z ulgą. Jego pryncypał właśnie skuwał anarchiście ręce na plecach.
– Idź naprzeciwko do sklepu Jelisejewów. Zatelefonuj i wezwij ekipę śledczą – polecił praktykantowi.
– To nie była nitrogliceryna – wykrztusił Witkowski.
– Popatrz, tu stoi miska tartych kartofli. – Jego szef wskazał na stół. – A tam jest patelnia. Właśnie chciał sobie smażyć obiad, gdy go naszliśmy.
– Zwykły olej!
– Właśnie. Kolorem się nie różni.
Tomasz wyszedł, a Susłow popatrzył uważnie na swojego jeńca.
– No to zeznawaj.
– Co mam zeznawać?
– Wszystko, co wiesz o Sawinkowie. Znowu jest w mieście. Czego szuka? Gdzie się zatrzymał? Z kim się kontaktuje?
– Nic nie wiem.
I wtedy agent niespodziewanie spostrzegł, że popełnił błąd. Na stole stały dwa talerze.
– Ty obezjajcu! – wrzasnął na jeńca.
Pchnął go na ziemię i otworzywszy z rozmachem okno, zaczął gramolić się na dach. Wypełzł już połową ciała, gdy go zobaczył. Rozpoznał od razu. Twarz była uderzająco podobna do tej ze zdjęcia, które pokazywał setkom ludzi. Terrorysta Borys Sawinkow stał koło komina, piastując w dłoniach niewielką paczkę.
– Zapalnik kwasowy – powiedział spokojnie. – Jeśli sięgniesz po broń, upuszczę to.
Przez umysł agenta przemknęła myśl. Trzy sekundy. Trzy sekundy mijały od chwili uderzenia bomby o bruk, czy na co tam została rzucona, do momentu wybuchu. Jeśli mu się uda… Ulica, gdy przyjechali, była pusta.
Teraz mógł nią biec Tomasz. Mogły przechodzić dzieci. Jeśli strzeli, Sawinkow upuści bombę. Ładunek stoczy się po płaszczyźnie dachu i runie w dół. Na stoczenie się zużyje co najmniej dwie sekundy. Jeśli nie zaczepi o jakąś nierówność, wybuch nastąpi już na zewnątrz. Nad ulicą. Popatrzył w złośliwe oczy terrorysty.
– A co z przypadkowymi ofiarami? – zaciekawił się.
– Burżuazyjna etyka – prychnął pogardliwie ścigany, po czym rzucił paczkę, kryjąc się za kominem.
Bomba odbiła się od dachu i poleciała w dół. Nim doleciała do ziemi, Nikifor z rewolwerem już biegł do góry po potrzaskanych dachówkach. Eksplozja zatrzęsła budynkiem. Rozległ się charakterystyczny odgłos pękających szyb. Agent miał rację, eksplozja nastąpiła już poza krawędzią dachu. Potrząsnął głową i wspinał się dalej. W chwili gdy dotarł do komina, padł pierwszy strzał. Kula odłupała kawałek cegły. Przywarł plecami do muru, i a potem wychylił się i wystrzelił trzy razy. Zobaczył, jak ścigany znika za klapą otworu prowadzącego zapewne na strych sąsiedniego skrzydła domu. Znowu wypalił kilkakrotnie, ale chybił w pośpiechu. Załadował broń. Zaklął pod nosem, zaczął skradać się w stronę otworu. Niespodziewanie zobaczył, jak dachówki falują. Chwilę później dach wybrzuszył się, a inspektor runął w wypełnioną ogniem i kawałkami desek czeluść. Gdy doszedł do siebie, leżał na podwórzu. Klęczał koło niego lekarz.
– No, nareszcie – powiedział, a potem wstał i poszedł opatrywać kolejne ofiary.
Susłow uniósł głowę. Był potłuczony i wszystko go bolało, ale chyba, na szczęście, nie doznał większych obrażeń. Tomasz podszedł do niego.
– Co się stało? – zapytał ranny.
– Coś wybuchło. Poraniło ludzi na ulicy. A potem na strychu nastąpiła kolejna eksplozja. Wyrwało kawał dachu.
– Ofiary w ludziach?
– Jeden zabity. Ten anarchista musiał mimo skutych dłoni odpalić solidny ładunek, skoro tak naruszyło więźbę. Czort wie co tam miał. Policja jest w drodze. Wezwałem.
– Ranni?
– Kilka osób. Głównie dostali odpryskami szkła. Was znaleźliśmy na korytarzu ostatniego piętra.
– Popełniłem błąd. Sawinkow wyszedł na dach. Ten zafajdany Bezrodnyj odwracał tylko uwagę. Na stole były dwa talerze. Przyganiałem ci, że nie umiesz patrzeć, a sam… Ech. Parszywe życie.
– Ale co się stało?
– Zachowałem się jak ostatni idiota. Wyszedłem na dach za Sawinkowem. Wtedy Bezrodnyj zdetonował pierwszą bombę z brzegu. Znaleźliście jego ciało?
– Tylko jakieś ochłapy. I strzęp kurtki z kieszeniami.
Susłow, walcząc z bólem, próbował usiąść, ale lekarz oderwał się od oczyszczania rany jakiegoś chłopca siedzącego obok i pchnął go na ziemię.
– Proszę jeszcze poleżeć.
– Pokaż tę kurtkę – poprosił Wilkowskiego.
– Wisiała na wiązaniu dachowym. Pomyślałem, że może coś w niej będzie.
Dłonie rannego szefa wybebeszyły kieszeń. Znalazł kartkę, na której widniał zamazany rysunek wykonany ołówkiem i dopisek:
Potrzeba 50 funtów
Antonow
– Popełniliśmy właśnie kolejny błąd – powiedział. – Jak sądzisz, co robili ci dwaj spryciarze, w chwili gdy ich nakryliśmy?
– No, szykowali bombę. Mieli takie różne w miskach. A jedna leżała koło stołu, no nie?
– Nie. Oni rozbierali bomby.
– Po co?
– Sawinkow chce wysadzić coś w powietrze. Potrzeba mu do tego pięćdziesiąt funtów trotylu. I towarzysz Antonow. Najlepszy specjalista od materiałów wybuchowych.
– Mamy jego adres?
– Sprzed piętnastu lat.
Na podwórze weszło kilku policjantów z wydziału dochodzeniowo-śledczego. Susłow podniósł rękę i pomachał na nich.
– Będę składał zeznania – powiedział do swojego podkomendnego. – Ty tymczasem zajmij się dalej śledztwem. W kwiaciarni znajdziesz posłańca. Masz tu dziesięć rubli na koszta operacyjne. Będziesz wiedział, co robić?
– Tak. Śladem Sawinkowa, jeśli ktoś go widział. Wszystkich stójkowych z okolicy mam przed kamienicą. Rozpytam. Ponadto redakcja. Z centrali zdobędę zdjęcie Antonowa.
– Gdybyśmy mieli jego zdjęcie, to byłoby aż zbyt pięknie. Może tobie się poszczęści. Wstąp do biura po aparat fotograficzny. Weź mój, Carl Zeiss. Jest najlepszy, nawet car takiego używa. W drogę!
Dotknął ręką czoła podwładnego, jakby mu błogosławił. Ledwie tamten poszedł, do Nikifora podeszli mundurowi. Lekarz pomagał ładować rannych do konnego ambulansu, a on składał zeznania…
Akimow i Wilkowski szli znów gorącym śladem. Niestety, jak na złość nie mieli psa… Sawinkowa zapamiętano. Dwadzieścia minut temu biegł w rozpiętym czarnym płaszczu, a potem się go pozbył. Gdy piętnaście minut przed ich nadejściem wsiadał do dorożki numer pięćdziesiąt sześć, nie miał już płaszcza.
– No to jesteśmy w kropce – powiedział Akimow. – Dorożki nikt nie zapamiętuje.
– Pomyślmy, co zrobiłby szef na naszym miejscu. Aha, już wiem. Jeden z nas pójdzie do najbliższego cyrkułu i sprawdzi, do kogo należy ta dorożka. Potem trzeba odnaleźć jej zwykły postój, poczekać, aż wróci, i wypytać. Możesz się tym zająć?
– Dobrze. A ty?
– Poszukam płaszcza. Musiał go gdzieś tu ukryć.
– To jak szukanie igły w stogu siana.
– Przesadzasz. Szedł ulicą. Mógł zakręcić w najwyżej pół tuzina bram. W większości są szwajcarzy. Nie wpuściliby go, a przynajmniej zapamiętaliby jego wredną mordę. Musiał upchnąć go gdzie indziej. W załom muru. Gdziekolwiek.
– Ciekawe, dlaczego w ogóle się go pozbył.
– Dowiemy się, jeśli go znajdę. Prawdopodobnie chciał zmienić swój wygląd, aby utrudnić nam pościg. W pośpiechu mógł coś zostawić w kieszeni.
– Zatem ruszam do cyrkułu.
Rozdzielili się.
Tomasz przypatrywał się mijanym kamienicom. Niespodziewanie wypatrzył świeżo wybite okienko piwniczne. Podszedł do wejścia. Ten dom był nieco podrzędniejszej kategorii. W bramie stał tylko cięć. Tomasz błysnął odznaką.
– Chciałbym obejrzeć wasze piwnice.
– Ależ, panie naczelniku! – zaprotestował ciec. – Tu nie może być nic takiego. Pilnuję.
Ale już wygrzebał klucz. Gwizdnął. Przybiegł kilkunastoletni chłopak, pewnie jego syn.
– Stań tu i miej baczenie na wszystko – polecił mu, a sam z agentem ruszył do piwnic.
Wilkowski bez wahania wybrał korytarz, który zaprowadził go do sporej pralni. To jej okienka wychodziły na ulicę. Jedno było wytłuczone. Płaszcz, zwinięty w kłębek, leżał na podłodze. Ponieważ zachlapane błotem szybki nie wpuszczały zbyt wiele światła, agent wyszedł z podziemi, trzymając odzież rewolucjonisty pod pachą. Zresztą nie chciał badać dowodu rzeczowego tutaj, przy dozorcy. Wyjął z kieszeni zegarek i popatrzył na niego uważnie. Doszedł do wniosku, że powinien zdążyć. Zamachał ręką na dorożkę.
– Do cyrkułu – polecił.
– Wedle rozkazu. Do którego?
– Do najbliższego.
Dotarł na czas. Josif Akimow właśnie wychodził.
– I czego się dowiedziałeś? – zapytał.
– Nie wiedzą, jak się nazywa. Spis powinienem otrzymać w zarządzie gildii dorożkarzy.
– To oni mają swoją gildię? – zdziwił się Tomasz.
– Widać mają. Dostałem ich adres. Ale słyszałem, że ta dorożka najczęściej zatrzymuje się na postoju dwie ulice stąd.
– W drogę.
– Widzę, że znalazłeś płaszcz?
– Tak. To nie było trudne. Zaraz obejrzymy go dokładniej.
Dorożka jeszcze nie wróciła z kursu. Postanowili na nią zaczekać. Siedli na ławce koło postoju i zaczęli bebeszyć kieszenie, wykładając zawartość na ławkę. Pomięte bilety z kinematografu i fotoplastykonu. Pobrudzona chustka do nosa, kawałek drutu oraz pugilares. W portfelu były dwa tysiące rubli.
– Cholera – powiedział Wilkowski. – Aż mam ochotę zdezerterować.
– A ja raczej nabieram chęci zostać rewolucjonistą. Jeśli taki może wyrzucić z płaszczem tyle, ile zarobimy przez sześć lat…
– Czekaj. Do diabła, znowu daliśmy się wrobić!
– Jak to?
– Jak myślisz, dlaczego on to tam rzucił?
– Nie wiem.
– A ja sądzę, że to nie był przypadek. To są pieniądze dla kogoś.
– Dlaczego nie wręczył osobiście?
– Nie chciał naprowadzać policji na trop… Pralnia stanowiła awaryjną skrzynkę kontaktową.
Z bocznej kieszonki portfela wyłuskał kartkę papieru.
Trotylu nie będzie. Melina spalona. Bezrodnyj nie żyje. Uruchom swoje kontakty. Spotkamy się jutro o ósmej wieczorem przy moście.
– Jasna cholera – zaklął.
– Zawaliliśmy sprawę – zmartwił się Josif. – A może by podrzucić to na miejsce? Tamten znajdzie i…
– Zdobędzie trotyl, coś wysadzą w powietrze. Zginą ludzie. Myślę, że wrócić tam trzeba tak czy siak. Zaczaić się na tego, który przyjdzie odebrać wiadomość, a jutro o ósmej przy moście zapolować na Sawinkowa.
– A dorożka?
– Popatrz, właśnie jedzie.
Dorożkarz zatrzymał się na końcu ogonka i zgramoliwszy się na dół, dał koniom owsa. Poklepywał je właśnie po szyjach i coś do nich gadał, gdy podszedł do niego Wilkowski.
– Czy odpowie nam pan na kilka pytań? – zapytał, pokazując odznakę.
– Dlaczego by nie? Nie mam nic do ukrycia. – Mężczyzna mimo tej deklaracji uciekał spojrzeniem na boki.
Tomasz wyłowił z kieszeni zdjęcie. Zaczynało się już wycierać.
– Poznajecie tego człowieka?
– Musi co tak. Wiozłem go dziesięć minut nazad.
– A dokąd?
– Do takiego małego hotelu niedaleko – powiedział dorożkarz.
– Jedź tam – polecił Wilkowski Josifowi. – Wezwij posiłki i zrób ścisłą rewizję całego budynku. Obsadźcie dachy. Uważajcie, może być uzbrojony. Ba, na pewno jest uzbrojony. A ja zajmę się tym cholernym portfelem z piwnicy.
– Dobra. Gdzie się spotkamy?
– Tutaj. Niezależnie od tego, który z nas skończy pierwszy. Chyba że wydarzy się coś nieoczekiwanego. Wtedy wiesz, gdzie mnie szukać.
– Zgoda.
Zawrócił do kamienicy, którą niedawno opuścił. Otworzył okienko do pralni i wykorzystując chwilę, gdy na ulicy nikogo nie było, wślizgnął się do środka. Rzucił płaszcz na ziemię i przyczaił się za drzwiami. Niklowana lufa rewolweru zalśniła ponuro. Z kieszeni wyjął maleńką książeczkę w języku rosyjskim. Wydrukowano ją na papierze cieńszym niż bibułka papierosowa. Książeczka miała pięćset stron i nosiła budujący tytuł: „Historia Rosji. Tom vi: 1883-1907”. Odszukał w indeksie, na których stronach wspomniano o Antonowie. Niebawem znalazł stosowny ustęp. W latach 1902-1907 Antonow-Owsiejenko ukrywał się w konspiracyjnym mieszkaniu. Poniżej był adres. Nazwa ulicy i numer domu się zgadzały. Wilkowski poczuł, jak strużka potu spływa mu po plecach.
Zabije mnie tutaj, pomyślał. I nadal będzie tu mieszkał. Akimow też zginie. On wiedział. Chyba że historia jest płynna. Wówczas…
Dwudziestu żandarmów otoczyło hotel. Trzech przyczaiło się na dachach okolicznych domów. Mieli w razie czego strzelać do tych, którzy spróbują ucieczki górą. Akimow wraz z dziesięcioma policjantami wpadł do środka. Nikt nie stawiał oporu.
– Gdzie zatrzymał się ten człowiek? – Agent pokazał fotografię recepcjoniście.
Ten obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
– Pokój dwadzieścia trzy – powiedział spokojnie. – Czy mogę zobaczyć nakaz?
Akimow pokazał mu figę lewą ręką, gdyż w prawej trzymał rewolwer. Ruszyli biegiem po schodkach.
– Pukać? – zapytał jeden z policjantów, gdy stanęli pod drzwiami numeru.
– Wywalamy od razu.
Drzwi wypadły dopiero po czwartym uderzeniu. Josif zaklął. Pokój był pusty, choć widać było, że przed chwilą jeszcze ktoś tu był. Na łóżku leżała dzisiejsza gazeta, otwarta na stronie z ogłoszeniami. Na krześle zrudziała czapka. Spod poduszki wydobyli nabity rewolwer. Jednak mieszkańca nie było. I tylko nieład w pomieszczeniu wskazywał, że ptaszek wyfrunął z klatki w pośpiechu, zostawiając nawet jeden kapeć.
– I co dalej? – zapytał jeden z gliniarzy.
– Ścisła rewizja! Nie mógł przecież opuścić budynku. Sprawdzić wszystkie pomieszczenia. Sąsiednie numery, wychodki i piwnice też.
Rewizja trwała kilkanaście minut. Nie znaleziono nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi poszukiwanego. Akimow nie krył rozczarowania.
– Musiał spostrzec nas przez okno i uciec od tyłu. Szukaj wiatru w polu. Trudno, jesteście panowie wolni.
Wyszedł z hotelu i ruszył na postój dorożek.
Sawinkow odetchnął z ulgą, rozluźniając chwyt. Walizka gniotła go w kark. Zsunął się ciasnym szybem i po chwili wylazł z kominka. Wydobył walizkę. Założył kapeć na bosą nogę.
– Partacze – powiedział pod adresem nieobecnej już ekipy.
Zauważył, że zabrali gazetę i prawie wszystkie jego rzeczy. Zaklął pod nosem. Nie miał czasu czyścić ubrania z sadzy. Przeszedł na drugą stronę korytarza i wytrychem otworzył drzwi do sąsiedniego numeru. Przywłaszczył sobie czyjąś koszulę oraz marynarkę. Spodnie okazały się trochę przykuse, lecz nie miał wyboru. Odziany i spakowany, wymknął się od tyłu.
Wilkowski czuwał. Czas mijał wolno. Dwa razy usłyszał kroki w piwnicznym korytarzu. Za każdym razem idący mijał drzwi od pralni. Gdy już prawie zwątpił, jego ucho złowiło kolejne dźwięki. Ktoś się skradał. Rewolwer w ręce agenta był odbezpieczony od dawna. Tak na wszelki wypadek, żeby nie zdradzić swojej kryjówki trzaskiem odwodzonego bezpiecznika. Klucz cicho wsunął się w dziurkę. A potem zachrobotał zamek. Mężczyzna, który wszedł, ubrany był w skórzaną kurtkę. Na głowę założył papachę. Wilkowski wykorzystał dogodny moment i trzasnął nieznajomego kolbą rewolweru w tył głowy. Uderzenie było na tyle silne, że powaliłoby bez trudu nawet goryla, lecz czapka zamortyzowała cios. Przybysz opadł tylko ciężko na jedno kolano, a potem poderwał się i niespodziewanie machnął kułakiem jak cepem. Celował w serce Tomasza, ale ten w ostatniej chwili uskoczył. Kolejnego sierpowego jednak nie zdołał uniknąć. Pięść trafiła go między oczy i zwalił się na ziemię. Rewolwer zgubił już wcześniej. Jeszcze trzy kopniaki w żebra… a potem stracił przytomność.
Doszedł do siebie, gdy ktoś nim potrząsnął. Akimow. Cieć stał obok.
– Co się stało? – zapytał przyjaciel.
– Przyszedł – powiedział Tomasz. – Zaskoczył mnie.
– Ciebie? – zdziwił się Josif.
Wilkowski obmacał swoje ciało. Było bardzo obolałe, ale wyglądało na to, że nie poniósł poważniejszego uszczerbku na zdrowiu. Koszulę znaczyło kilka plam płynu surowiczego. Pęcherze popękały, dobrze, że krew nie przesiąkła przez bluzę.
– Jak ci poszło? – zapytał.
– Uciekł.
– Trudno. Kim jest ten, który na mnie napadł? – zapytał ciecia.
– Musi pan Iwanow. Tu mieszka. Godzinę temu poszedł na miasto z jakimś pakunkiem. Bardzo mu się śpieszyło.
Wilkowski zaczął myśleć nieco szybciej. Obmacał się po kieszeniach. Rewolweru nie było, za to dwa tysiące rubli tkwiło na miejscu. Portfel wraz z kartką umieścił w kieszeni płaszcza, a płaszcz zniknął wraz z terrorystą.
– Dobrze. Chcielibyśmy rzucić okiem na mieszkanie tego Iwanowa. Proszę nam udostępnić lokum podejrzanego – ponownie zwrócił się do ciecia.
Cięć zmrużył oczy.
– Tak bez nakazu…
Wilkowski wręczył mu zielony, trzyrublowy banknot. Wargi ciecia wygięły się w uśmiechu.
– No to zaprowadzę.
Niebawem stanęli na najwyższej kondygnacji. Drzwi wyglądały zupełnie zwyczajnie, ale Tomasz stał już tego dnia przed zupełnie zwyczajnymi drzwiami, za którymi czekał go widok fabryki dynamitu.
– Mieszka sam? – zapytał.
– Musi co tak.
Akimow wyjął wytrychy i zaczął dłubać w zamku. Nagle przerwał i palnął się z całej siły w czoło.
– Co się stało? – zaniepokoił się jego kumpel.
– Jestem idiotą – jęknął.
– Osa ci siadła?
– Jaka tam osa. Sawinkow.
– Co Sawinkow?
– Nie mogliśmy otworzyć drzwi jego pokoju i wyważyliśmy je. A on przecież… Okno było zamknięte.
– Mów po ludzku.
– Susłow mnie zabije.
– Mów.
– Jak szliśmy brać Sawinkowa, drzwi były zamknięte od środka na klucz. I klucz tkwił w zamku. A okno było zamknięte. Tam był duży wygaszony kominek. Musiał poleźć w górę przewodem!
– Ja też skrewiłem. Otwórz te drzwi. Potem będziesz się martwił.
Mieszkanie urządzone było dość ascetycznie. Stół, krzesło, łóżko z pasiastym materacem. Pod łóżkiem poniewierała się brudna koszula i pudełko pasty do butów.
– Chyba się wyprowadził – zauważył Wilkowski. Akimow podszedł do żeliwnego piecyka i otworzył z rozmachem drzwiczki. W środku nie znalazł niczego interesującego, tylko garść popiołu.
– Nie możemy podjąć tu żadnego dalszego tropu – zdenerwował się Tomasz.
Jego towarzysz pochylił się i wygarnął spod łóżka koszulę oraz pudełko. Oglądał je przez chwilę.
– Coś jest?
– Nic. Pasta jest fabryczna, niemiecka.
– Hmm. Można by sprawdzić, kto ją sprowadza, w jakich sklepach jest dostępna.
– Tu na dole, za rogiem – odezwał się cieć, stając w drzwiach.
Zapomnieli o nim. Akimow popatrzył w zadumie na pastę, a potem na zniszczone półbuty dozorcy.
– Może panu się przyda. – Podał mu pudełko. – Gdyby ten gość wrócił, to trzeba zameldować.
– Tak jest, panie naczelniku.
Wyszli na ulicę. Wilkowski wyłowił z kieszeni zegarek.
– Późno się zrobiło – powiedział. – Co dalej?
– Chyba trzeba odwiedzić redakcję.
– Czy jeszcze kogokolwiek tam zastaniemy?
– Myślę, że jeśli się pośpieszymy, to mamy duże szanse zdążyć.
– Dobra. Po drodze wpadnę do centrali. Trzeba zrobić więcej odbitek Sawinkowa. Szkoda, że nie mamy żadnej fotografii Antonowa.
– Ciesz się, że choć zdjęcie Sawinkowa zdobyli. A i to tylko dzięki temu, że właściciel zakładu w Londynie jest naszym człowiekiem i zrobił potajemnie odbitkę. Trzeba będzie przysłać do tego ciecia rysownika. Portret będzie lepszy niż nic.
Nad Petersburgiem zapadał wieczór. Otwarto nocne lokale i restauracje. Część mieszkańców udała się na spoczynek. Inni dopiero teraz wstali. Pościg za nieuchwytnym Borysem Sawinkowem trwał. Jego fotografie odbito w tysiącu egzemplarzy i rozdano agentom oraz policjantom. Nim zegary wybiły szóstą, miasto pokryła gęsta sieć, w którą wcześniej czy później coś musiało wpaść. Wilkowski i Akimow ruszyli do redakcji. Mieściła się w sporym budynku przy Sadowej. Gdy stali już przed drzwiami, te nagle otworzyły się i wybiegł z nich mężczyzna w szarym, rozpiętym płaszczu. Pod płaszczem miał marynarkę. W półmroku błysnęła na chwilę dewizka z dwudziestoczterokaratowego złota. Spojrzenie nieznajomego było pełne niechęci. Minęli go, wchodząc do sieni, gdzie znajdowała się także portiernia. Rosły szwajcar w średnim wieku polerował kawałkiem lnianego płótna spory samowar.
– Kim był ten mężczyzna, który stąd przed chwilą wyszedł? – zapytał Wilkowski.
Portier obrzucił ich ciężkim spojrzeniem.
– To zależy, kto pyta – odparł ponuro.
Odznaki zalśniły lekko. W odpowiedzi portier okazał taką samą.
– To profesor Michaił Michajłowicz Filipow – powiedział.
– Myślisz? – zapytał Akimow Wilkowskiego.
– Prawdopodobne. Nie ma pan jakiegoś zdjęcia profesora? – zagadnął portiera.
Ten bez słowa sięgnął w zanadrze i wyłowił jedną odbitkę wykonaną na cienkiej tekturce.
– Proszę.
– Można zatrzymać?
– Ależ oczywiście. Tyle że inwigilacją profesora zajmuje się agent Szurko.
– Na pewno nie wejdziemy mu w drogę. Gdzie znajdziemy redakcję „Przeglądu Naukowego”?
– Na piętrze i na lewo. Ale nikogo już o tej porze nie ma. Profesor był ostatni.
Akimow poskrobał się z frasunkiem po głowie.
– Niedobrze. Potrzebowalibyśmy jednego numeru tego pisma.
Portier zdjął czapkę i włożył ją na głowę Witkowskiemu.
– Zastąp mnie przez chwilę, chłopcze.
W towarzystwie drugiego agenta wszedł na górę. Wpuścił Akimowa do środka. Stos nowiutkich numerów leżał zaraz koło drzwi.
– Wot i są. Siedemdziesiąt kopiejek – dodał, wskazując sporą puszkę stojącą na biurku.
Agent wrzucił należność i wyszukawszy odpowiedni numer, wyszedł na korytarz. Portier starannie zamknął drzwi. Pożegnali się na dole i wyszli z redakcji.
Tomasz obudził się późno. Z trudem zwlókł się z łóżka. Wrzody przez noc przyschły, ale czuł, że poprzedni dzień poważnie pogorszył jego stan. Zaklął pod nosem. Rozpuścił sproszkowaną aspirynę i pojechał prosto do biura. Wszedł w sam środek niezłego zamieszania.
– Minister przyjechał – szepnął mu w przelocie magazynier.
– Minister? – zdziwił się Wilkowski.
Skierował się w stronę gabinetu Susłowa, gdzie chwilowo stało także jego biurko. Koledzy po fachu odprowadzali go dziwnymi spojrzeniami.
– No, co się gapicie? – zapytał zdenerwowany, po czym zapukał i otworzywszy drzwi, wszedł do środka.
W gabinecie Susłowa, paląc cygara, siedzieli wiceminister spraw wewnętrznych, szef korpusu żandarmów generał Kurłow oraz dyrektor departamentu policji Łopuchin. Obaj utkwili w nim spojrzenia pełne pogardy i niechęci. Pierwszy przemówił generał.
– Nareszcie ktoś się zjawia! – huknął. – Czekamy ponad dwadzieścia minut!
– Wybaczcie, zaczynam służbę o dwunastej.
– Kiedy otrzymam informacje? – ryknął Łopuchin. – Co wy sobie wyobrażacie, że gdzie jesteście? W środku miasta wylatuje w powietrze kamienica, a wy ani be, ani me! A szczegółowy raport gdzie?
– Wybaczcie, ścigaliśmy Sawinkowa…
Generał skoczył na równe nogi. Wyrwał agentowi spod pachy gazetę i rzuciwszy na nią okiem, cisnął na podłogę.
– Skandal! – wrzasnął. – My wam płacimy za efekty, a nie za czytanie na służbie! Inteligent, psiakrew! Nie umiecie złapać jednego zawszonego terrorysty!
– Obrana przez nas taktyka przyniosła efekty. Nakryliśmy go w tamtym budynku.
– Milczeć! Przynosicie wstyd całej ochranie. Napiszecie raport! Szczegółowy raport! A potem możecie czuć się zwolnieni. Ty i ten cały Susłow. A co do tego idioty Akimowa, to jeszcze się zastanowimy.
Poderwali się jak na komendę i wyszli. Tomasz Wilkowski padł na kolana i objął głowę rękami. Czuł straszliwy zawrót głowy i fale mdłości. Z korytarza dobiegał głos jednego z urzędników:
– Ty! Wyglądasz całkiem inteligentnie. Nazwisko i stopień!
– Starszy agent Czyszkow.
– Przejmiesz sprawę Sawinkowa. Dorwać to bydlę jeszcze dziś. Zastrzelić. Pięćset rubli nagrody!
Wilkowski powoli usiadł. Oparty plecami o biurko, wyjął z kieszeni książeczkę. Przekartkował i zaczął czytać fragment dwudziestego ósmego rozdziału.
Badania nad wywołaniem epidemii wymagały ogromnych pieniędzy. Borys Sawinkow nie był w stanie zgromadzić takiej kwoty samodzielnie. Dlatego też nawiązał współpracę z Antoniowem-Owsiejenką, najlepszym wówczas specjalistą od materiałów wybuchowych. Do spotkania doszło na jednym z mostów na Newie. Tam też Sawinkow wręczył Antonowowi pięćdziesiąt funtów trotylu, wyprodukowanego przez późniejszego komisarza ludowego Bezrodnego.
– Na którym moście? – zapytał nieobecnych autorów.
Ogarniała go senność. Wstał i ruszył przed siebie. Bezrodnyj nie żyje. Trotyl przepadł. Ale to nie wystarczy.
Sawinkow z pewnością zdobędzie go z innego źródła. Powlókł się do swego mieszkania. Musiał odpocząć…
Wilkowski obudził się, gdy ktoś delikatnie nim potrząsnął. Otworzył sklejone oczy. Susłow. Znad kołnierzyka wystawał mu biały bandaż. Skaleczony policzek w szpitalu zajodynowano i lekko przypudrowano krochmalem. Wyglądało na to, że agent czuje się lepiej.
– Był minister – szepnął.
– Wiem – odpowiedział jego przełożony. – Powinniśmy się czuć zwolnieni. Ale nie ma naszego bezpośredniego przełożonego, więc kto nam dymisje wypisze?
– Co to znaczy?
– Och, mamy jedyną unikalną szansę, aby mimo wszystko zostać przy tej robocie. Wiesz, co mam na myśli?
– Nie.
– Akimow opowiedział mi o portfelu i kartce. Sam zresztą miał pecha.
– Co się stało?
– Wpadł ministrowi pod nogi. Siedzi w areszcie. Jemu też możemy pomóc.
– W jaki sposób?
– Dziś wieczorem Sawinkow i Antonow spotkają się koło jednego z mostów na Newie. A my ich złapiemy albo zastrzelimy.
– Sami?
– Niestety, tak. Czyszkow odmówił pomocy, choć o wszystkim go poinformowałem. Teraz to on prowadzi sprawę.
– Może niedobrze się stało.
– Musiałem mu powiedzieć. Złapanie tego drania jest ważniejsze niż nasza kariera. Ale za to mamy odmienne poglądy na to, przy którym moście się spotkają.
– A nie byłoby najprościej obsadzić wszystkie?
– Sugerowałem mu to. Jednak to niezbyt rozgarnięty człowiek, do tego egoista. Nie uznaje pracy w grupie. Wszystko dla zwycięzcy. Dla jednego zwycięzcy, i to tylko pod warunkiem, że to będzie on.
Tłum przewalał się po bulwarach. Od Newy ciągnęło chłodem. Dwaj agenci siedzieli w kawiarence przy stoliku pod markizą i wodzili wzrokiem po dostępnym im kawałku ulicy. Z pozoru nic się nie działo. Nadjechała dorożka i zaparkowała koło mostu. Z dorożki wysiadł agent Czyszkow.
– Cholera – zaklął Susłow. – Szlag mnie zaraz trafi. Szkoda, że nie ogłosił swojego przybycia w gazetach.
Koło nabrzeża pojawiło się kilku kloszardów. Wyglądali niezbyt naturalnie.
– Jednak potrafi pracować w zespole – zauważył Wilkowski.
Nikifor tylko prychnął w odpowiedzi.
Stopniowo ilość snujących się bez celu ludzi o wyglądzie tajniaków zwiększyła się. I wtedy przyszedł Sawinkow. Miał na sobie nowy płaszcz, a pod pachą dzierżył niedużą paczkę.
– Sądzisz, że to bomba? – zapytał Tomasz.
– Kto wie? Ciekawe, czy nasz drogi przyjaciel ma to na uwadze.
Terrorysta stanął sobie koło latarni i zaczął spokojnie czytać gazetę. Minęła już umówiona pora. Tłumy stopniały i tylko coraz więcej nienaturalnie wyglądających mężczyzn zapełniało ulicę. Terrorysta nie zwracał na to uwagi.
– Albo oślepł, albo nadmiar wybuchów zaszkodził mu na głowę, albo zbyt zależy mu na spotkaniu, aby się przejmować drobiazgami – powiedział Nikifor. – Albo knuje coś naprawdę wrednego.
– Dwunastu funkcjonariuszy po cywilnemu to drobiazg?
– Myślę, że jest ich więcej.
W tym momencie nadjechała dorożka. Pojawiła się na skraju ich pola widzenia. Od umówionej godziny spotkania minęło już piętnaście minut. W tej właśnie chwili Czyszkow, widocznie znudzony oczekiwaniem, wydobył z bramy pięciu umundurowanych policjantów i ruszył ostrym krokiem w stronę Sawinkowa.
– Cholera, on chce go teraz aresztować? – zdziwił się Wilkowski.
Snujący się dotąd bezczynnie tajni agenci zacieśnili szeregi, otaczając Sawinkowa półokręgiem. Przyparli go do nabrzeża. Sawinkow z niedbałym wdziękiem odrzucił gazetę. Nadjeżdżająca dorożka ustawiła się bokiem. Terrorysta uśmiechnął się i przeskoczył przez barierkę. Zapewne wpadł w odmęty rzeki, ale wszystko zagłuszyła głośna palba. Drzwiczki dorożki otworzyły się z trzaskiem i wyjrzała z nich lufa karabinu maszynowego. Susłow skoczył na Wilkowskiego i ściągnął go na ziemię, sam padając. Ten, który siedział w dorożce, pruł z karabinu jak wariat. Część pocisków poleciała w głąb ulicy. Część uderzyła w mur i szyby wystawowe. A potem dorożka ruszyła naprzód. Zakręciła na most. Karabin odezwał się znowu. Wilkowski uświadomił sobie jak przez mgłę, że jego szef stoi w rozkroku i z dwu pistoletów strzela do śmiercionośnego powozu. Terrorysta znikł. Teraz także ci agenci, którzy przeżyli masakrę, zaczęli strzelać. Susłow dotknął ramienia swojego pomocnika. Wilkowski syknął z bólu. Przez kilka dni będzie miał w tym miejscu paskudne siniaki albo nawet powstaną kolejne owrzodzenia.
– Lepiej, żeby nas przy tym nie było – powiedział Nikifor.
– Powinniśmy spisać protokół.
– Nie. Lepiej, żebyśmy stąd zniknęli. Jeśli Czyszkow przeżył, to zwali całą winę na nas. Nie możemy się przyznać do obecności tutaj. W końcu dziś rano zostaliśmy wydaleni ze służby.
– Chyba podoba mi się takie rozwiązanie.
Udali się do parku, koło którego przywiązana była od wczorajszego ranka łódka z niebieskim paskiem. Z krzaków dobiegał śpiew. Na gołej ziemi, z butelką w objęciach, leżał poznany wczoraj pijaczek. Troszkę oprzytomniał, widząc byłego agenta.
– Ja już mówiłem waszemu przyjacielowi, że ten ze zdjęcia i ten z dewizką to ten sam – wyjaśnił.
Susłow wręczył mu dziesięć kopiejek i wrócił do łódki.
– Kogo miał sprawdzić Akimow? – zapytał. – Pijaczek mówi, że to ten sam.
– Profesora Michaiła Michajłowicza Filipowa.
Dwaj byli agenci siedzieli w łódce kołyszącej się na Newie. Mieli wspaniały widok na Twierdzę Petropawłowską, kryjącą w swoim wnętrzu ciężkie więzienie. Fale łagodnie kołysały korkowym spławikiem. Na wędkę nic się nie chciało złapać.
– I to po pięciu latach wiernej służby – powiedział w zadumie Nikifor Susłow, gasząc niedopałek cygara o burtę.
– A ja właściwie nawet nie zdążyłem zacząć – dorzucił ponuro Tomasz Wilkowski.
– Wybacz, to wszystko moja wina.
– Nie, szefie. Dużo się od was nauczyłem. Z pewnością nie popełniliśmy błędu.
– Popełniliśmy. Musiałem chyba oszaleć, żeby zostawić skutego anarchistę razem z jego bombami i wyłazić na dach. Wystarczyło obstawić kamienicę i wykurzyć Sawinkowa, przeczesując budynek. Zresztą ty dałeś się zaskoczyć Antonowowi, a Akimow nie zauważył klucza od środka i pozwolił drapnąć terroryście.
– Żaden z nas nie jest bez winy.
– Żaden.
Podrapał się po szwie na ręce. Wilkowski czytał po raz dziesiąty z rzędu artykuł, który był przyczyną całego zamieszania. Ranek był ciepły, prawdziwie wiosenny. Susłow zawinął rękawy aż za łokcie. Wilkowski tylko rozpiął mankiety.
Udaje, że czyta, pomyślał jego szef. Zna to na wyrywki, a w dodatku wie jeszcze coś.
– Rzuć to – poradził mu Susłow. – Przecież i tak nic z tego nie rozumiemy.
– Może jak przeczytam jedenasty raz…
– Gdy przeczytasz jedenasty raz, po prostu nauczysz się tego na pamięć. Przedstaw mi treść własnymi słowami.
– Z grubsza chodzi o to, że bakcyle różnych chorób da się hodować w słoikach z galaretą.
– I to z jakiegoś powodu zainteresowało naszego przyjaciela zakochanego w dynamicie… Ciekawe dlaczego? Biologią dotąd chyba się nie interesował. A w zasadzie po co te hodowle?
– Można wyprodukować słój zarazków, a potem wpuścić do środka kilka kropli leku i zobaczyć – zabije je czy nie.
– Coś ty powiedział?
– Że lek zabije albo nie… – Wilkowski udał roztargnienie.
Podpuszcza mnie, sukinsyn, pomyślał Nikifor. Tylko dlaczego?
– A gdyby to na przykład była cholera… A potem gdyby ktoś zawartość takiego słoiczka gdzieś wylał albo wysypał… – Susłow myślał na głos.
– Wybuchłaby epidemia – uzupełnił Polak. – Wielka epidemia. Albo i nie – wycofał się. – W każdym razie ja bym na jego miejscu wyprodukował takich słoików kilkaset. Oczywiście, trzeba zdobyć trochę bakterii cholery lub innego zjadliwego świństwa. Ponoć w Mandżurii właśnie odnotowano kilka przypadków dżumy.
Wilkowski ponownie wbił wzrok w artykuł. Wędka drgnęła, a potem znowu znieruchomiała. Na rzece pojawiła się nieduża kanonierka.
– Swoją drogą, to życie nie jest takie złe – powiedział w zadumie Susłow. – Ile ci zostało pieniędzy?
– Prawie sto rubli. Nie licząc dwu tysięcy zdobycznych. Zapomniałem zgłosić.
– Tak. Na trzy miesiące ci wystarczy. Ja mam dwieście, to potem ci pożyczę. Zdobyczne powinniśmy właściwie oddać, ale tak nierozsądne decyzje trzeba dobrze przemyśleć. Teraz problem najważniejszy. Jak sądzisz, czy ten wariat spróbuje wywołać epidemię?
– To wysoce prawdopodobne.
– Musimy pokrzyżować mu plany.
– Jesteśmy cywilami. Nasze możliwości nie są duże – zaoponował Tomasz, a jego były zwierzchnik znowu poczuł, że jest podpuszczany.
– W ochranie nie przyjmą nas z powrotem. Do policji nie wezmą. W armii potrzebują ludzi zdyscyplinowanych, a my jesteśmy niepokornymi indywidualistami.
– Mamy łódkę… Tyle że do obserwacji niezbyt się przyda.
– Nie zapominaj, że nie jest nasza. Jeszcze nas policja wodna dorwie, choć po prawdzie nieboszczyk nie będzie się o nią upominał, ale pewnie są jacyś spadkobiercy.
– Może wstąpimy do straży bankowej? Tam pewnie jest teraz redukcja etatów…
Nikifor przypomniał sobie wypadki sprzed dwu dni i uśmiechnął się. W nocy, gdy na najwyższym szczeblu podejmowano decyzję o wyrzuceniu ich z ochrany, Sawinkow ze swoimi towarzyszami obrabiali bank. Wysadzili ścianę między kanałem ściekowym a umieszczonym w piwnicy skarbcem. Policja miotała się na górze, nie mogąc sforsować zamków, gdy złoczyńcy spokojnie wynosili worki z banknotami. Pół miliona rubli.
– A może zgłosimy się do socjalistów? – Wilkowski poskrobał się po nosie. – Mają teraz sporo pieniędzy, sypniemy im wszystkich naszych współpracowników. Na hodowli bakcyli się wprawdzie nie znamy…
– Niegłupi pomysł, tyle tylko, że niezbyt etyczny. Tomasz poparzył na kanonierkę, która szła w ich stronę pełną parą.
– A może wywiad wojskowy?
– Hmm… Może i niegłupia idea. Zwłaszcza jak się zna chiński lub japoński. Tam się zaczyna kotłować. Zresztą w najgorszym razie zostaniemy tragarzami. Podobno żadna praca nie hańbi, choć osobiście nie mam ochoty zostawać katem albo czyścicielem kanalizacji. Z pewnością bylibyśmy znakomitymi kryminalistami. Znamy wszelkie metody śledcze, potrafilibyśmy się ukryć przed prawem.
Kanonierka zwolniła i zaczęła zataczać koło.
– Chyba trzeba będzie pomyśleć o marynarce – stwierdził Wilkowski.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Popatrz, zaraz nas capną. Wyraźnie szykują się do abordażu.
Susłow odwrócił się gwałtownie. Łódka zatańczyła na falach.
– To nie te czasy – powiedział. – Za Mikołaja Pierwszego robili brankę do floty, ale teraz żyjemy w dwudziestym wieku.
– To czego od nas chcą? Mamy im posłużyć za żywe cele, a oni wypróbują pokładową artylerię?
– A cholera wie.
– Aha. To mnie uspokoiłeś. A dlaczego do nas płyną? – zapytał zjadliwie Tomasz.
– Ta łódka z niebieskim pasem jest bardzo charakterystyczna. Może tamten zaszlachtowany dziadek sprzedawał im wódkę?
– Swoją drogą, to daleko się zapuścili.
– Płaski statek, mógłby przejść pod mostami. Chyba – odparł Susłow, wpatrując się w manewry kanonierki.
Przy burcie pojawił się człowiek z kilkoma chorągiewkami i nadał nimi jakiś sygnał.
– Czego on chce? – zaciekawił się Nikifor.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Sprawy marynarki zazwyczaj uchodziły mojej uwadze.
Człowiek na kanonierce, widząc, że nie rozumieją komunikatu, wychylił się przez burtę.
– Podpłyńcie! – krzyknął.
– Paszoł won! - poradził mu Susłow i położył się w łódce, udając, że zapada w drzemkę.
Na pokład okrętu wyszedł jakiś człowiek w paradnym mundurze.
– Czy to aby rozsądne? – zaniepokoił się Wilkowski.
– Przecież nie użyją artylerii.
W tym momencie na lewo od łódki wystrzeliła fontanna wody, a w sekundę później do ich uszu doleciał huk. Susłow poderwał się energicznie. Wykonawszy w stronę okrętu kilka obraźliwych gestów, porwał za wiosło i zaczął nim intensywnie wymachiwać w wodzie. Łódka jednak nie posuwała się do przodu ani trochę. Wilkowski obserwował swojego pryncypała przez chwilę i doszedł do wniosku, że były agent tylko udaje przerażenie. Zastanawiał się, czy ma go naśladować, ale nim zdążył cokolwiek zrobić, kanonierka ich dogoniła. W chwilę później kilka par silnych marynarskich dłoni wywindowało ich na pokład. Człowiek w paradnym mundurze marynarki wojennej, który podczas taranowania stał na dziobie, zszedł teraz na pokład i popatrzył na nich uważnie. Wilkowski rozpoznał go. Zresztą Susłow także natychmiast zorientował się, kogo ma przed sobą. Był tylko jeden człowiek wystarczająco szalony, aby uganiać się kanonierką po Newie za dwoma agentami wyrzuconymi z ochrany. I tylko jeden człowiek na tyle odważny, by strzelać z dział w samym środku miasta. Kuzyn cara, wielki książę Aleksander Michajłowicz. Ręce, które przytrzymywały agentów, opadły i obaj mogli bez przeszkód złożyć ukłon. Wilkowski wpatrzył się w twarz księcia. Aleksander był uderzająco podobny do swojego koronowanego kuzyna. Susłow także przyglądał się postaci kapitana, jednak wzrok skoncentrował nie na twarzy, lecz na trzymanym w dłoni lekko wymiętym numerze „Przeglądu Naukowego”.
Oczy wielkiego księcia Aleksandra były ciemne jak noc i migotały w nich dziwne ogniki. Z całej jego twarzy Wilkowski najlepiej zapamiętał właśnie te oczy. Na stole stały karafki i kieliszki. Podano również pieczywo, rondelek z parówkami w pikantnym sosie, jesiotra w galarecie oraz wędzonego węgorza. Do tego mnóstwo przystawek. Obok śpiewał samowar. Wyposażenie w sam raz, aby spędzić miły piknik na pokładzie wojennego okrętu. Posilali się w milczeniu. Za każdym z byłych agentów stał służący. Wreszcie książę otarł usta serwetką i przemówił:
– Zastanawiacie się z pewnością, w jakim celu się tu znaleźliście.
– Zapewne Wasza Wysokość, wzorem swojego pradziada, osobiście nadzoruje brankę do floty – wyraził swoje zdanie Wilkowski.
– Jeśli wyżywienie nadal będzie tak wspaniałe, to jesteśmy gotowi się zaciągnąć i nie będziemy stawiać oporu – dodał Susłow.
Książę uśmiechnął się.
– Obawiam się, że jeszcze nie udało nam się wyszkolić odpowiedniej liczby kucharzy – odparł z humorem. – Czytał pan artykuł profesora Filipowa? – zapytał Witkowskiego.
– Czytałem.
– I jakie wnioski wyciągnął pan z tej lektury?
– Przykro mi, ale braki w wykształceniu uniemożliwiają mi dotarcie do sedna zagadnienia, o którym tenże artykuł traktuje. Zrozumiałem tylko tyle, że jeśli profesor i poszukiwany terrorysta dogadają się, mogą wywołać epidemię, jakiej świat nie widział.
Ubrany po cywilnemu człowiek wszedł bez pukania do gabinetu Łopuchina. Był potężnie zbudowany, wysoki, lecz nie gruby. Miał w sobie coś, co sprawiało, że przypominał dobrodusznego niedźwiedzia z rosyjskiej bajki. Dyrektor departamentu policji wciągnął w płuca haust powietrza. W głowie mu się nie mieściło, że ktoś mógł ośmielić się wedrzeć do tego sanktuarium władzy. Gość ruszył spokojnie w stronę biurka.
– Ktoś ty jest?! – ryknął dyrektor. – Won mi stąd!
Przybysz popatrzył na niego.
W tym momencie wszechwładny urzędnik stracił całą pewność siebie. Nieznajomy zignorował wybuch wściekłości dygnitarza i położył na biurku jakiś papier.
– Zechce się pan zapoznać z tym pismem – powiedział spokojnie – a następnie pokwitować, że treść jego jest panu znana.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – zapytał dyrektor, nieco się już opanowawszy.
Na twarzy gościa po raz pierwszy odmalowało się jakieś uczucie. O zgrozo, było to rozbawienie.
– Kurier carski Zajcew – przedstawił się. – Zechce się pan zapoznać z treścią przedstawionego dokumentu i pokwitować, że jest panu znana – powtórzył.
Kurier carski! Dyrektor wziął papier w dłoń.
Przywrócić w trybie natychmiastowym agentów Susłowa i Witkowskiego do czynnej służby. Od chwili obecnej podlegają bezpośrednio rozkazom mojego kuzyna, Jego Wysokości Wielkiego Księcia Aleksandra Michajłowicza Romanowa. Ochrana oraz policja mają obowiązek na każde ich żądanie udzielić wszelkiej możliwej pomocy w dochodzeniu. Utrudnianie śledztwa traktowane będzie jak zdrada najżywotniejszych interesów państwowych i karane bez litości.
Mikołaj II Imperator
Kurier podsunął Łopuchinowi papier. Mężczyzna machinalnie złożył podpis.
– Fakt zwolnienia ich ze służby w samym środku delikatnego śledztwa, które to zwolnienie pociągnęło za sobą krach całej akcji i śmierć kilku oficerów policji, nie zostanie puszczony w niepamięć – mówił nadal niezwykle spokojnie. – Nagana z wpisaniem do akt zostanie dostarczona w ciągu tygodnia. Car, choć bardzo wzburzyły go zaszłe wypadki, na razie postanowił nie degradować pana.
– Tak jest… – głos dyrektora załamał się.
– Szef korpusu żandarmów, generał Kurłow, został w trybie dyscyplinarnym zdjęty ze stanowiska i przeniesiony na Daleki Wschód. Mam nadzieję, że nic już nie muszę wyjaśniać?
– Nic…
Gość wyszedł bez pożegnania, zabierając ze sobą pokwitowanie. Łopuchin, wysunąwszy szufladę biurka, wyjął z niej rewolwer. Popatrzył na leżący przed nim dokument i włożył lufę do ust. Po chwili jednak zrezygnował z samobójczych zamiarów. Ktoś musiał wydać rozkazy. Z ciężkim westchnieniem sięgnął po telefon.
Profesor Filipow wszedł do kantoru firmy „Ransson i syn”, zajmującej się dostarczaniem produktów przemysłu chemicznego dla potrzeb instytutów naukowych i laboratoriów. Właściciel, siedzący za biurkiem, na jego widok podniósł głowę.
– Dzień dobry, profesorze.
– Dzień dobry.
– Zapewne chce pan dowiedzieć się o losy przesyłki? Drezyna jest w drodze. Wszystko przebiega zgodnie z planem marszruty. Wedle naszych informacji pojutrze powinna dotrzeć do miasta.
– Martwi mnie, jak pchły znoszą tak długą podróż. Do moich doświadczeń muszą za wszelką cenę być żywe…
– Jeśli pan sobie życzy, natychmiast wyślemy depeszę. Nasi ludzie dokonają kontroli ich stanu.
Susłow i Wilkowski siedzieli na skwerku po drugiej stronie ulicy, obserwując w milczeniu kantor firmy.
– Ciekawe, czego może od nich chcieć? – zastanawiał się Nikifor. – Pewnie chodzi o coś związanego z jego pracą. Albo z naszą sprawą.
– Albo z jednym i z drugim. Co robimy?
– Nie mają telefonu. Nie zadzwonią stąd. Musimy czekać i mieć nadzieję, że sprawa się jakoś wyklaruje.
– Bardziej martwi mnie sprawa Sawinkowa i Antonowa – stwierdził Tomasz. – Ta para stanowi najlepszą mieszankę wybuchową, jaka chodziła po ulicach naszego uroczego miasta.
– Sądzę, że po pierwsze, obaj są już daleko, a po drugie, rozdzielili się zaraz po tamtym skoku na bank.
– Co może łączyć profesora z takimi ludźmi?
Susłow zamyślił się.
– Władza. Przekonania polityczne. Nienawiść do tego, co widzą dookoła. Po zamordowaniu cara zamachowcy zostali powieszeni, lecz nie odkryto wszystkich ich kontaktów. Nie pozwolono wówczas na stosowanie tortur. Załatwilibyśmy całą tę hołotę.
– A może oni trzymają Filipowa w garści? Może mają dowody obciążające go w tej sprawie?
– To niewykluczone, ale mało prawdopodobne. On po prostu lubi knuć i spiskować.
– Wychodzi.
– Dobrze. Idź za nim, a ja tu popilnuję. Jeśli zamówienie jest poważne, to niebawem syn właściciela pójdzie na pocztę wysłać depeszę lub weźmie dorożkę i pojedzie do składów przy dworcu.
Wilkowski, zachowując ostrożność, ruszył za profesorem. Kluczyli długo, wreszcie uczony wszedł do sporej, odrapanej kamienicy. Tomasz siadł na ławce kawałek dalej i wyciągnął z kieszeni książeczkę. Odnalazł w niej adres. Tu, na czwartym piętrze, Filipow miał niewielkie laboratorium.
Susłow tkwił przed kantorem. Za pomocą malutkiej szpiegowskiej lornetki przyjrzał się wnętrzu. Ransson siedział przy biurku i wypełniał jakiś papier. Potem zawołał z zaplecza swojego syna. Wręczył mu kartkę. W ciemnawym kantorze na chwilę zabłysła przekazywana z rąk do rąk złota dziesięciorublówka. Schowawszy lornetkę, Susłow wstał niespiesznie z ławki. Syn dostawcy, pogwizdując wesoło, udał się w stronę niedalekiej stacji telegrafu. Agent jak cień podążył za nim. Nie było kolejki. Posłaniec nadał depeszę, zapłacił i opuścił urząd. Nikifor odprowadził go wzrokiem. Chłopiec wracał prosto do firmy. Agent spokojnie wszedł do stacji. Siedzący za ladą telegrafista podniósł wzrok. Gdy Susłow błysnął odznaką, telegrafista podał mu odbitkę ostatniej depeszy. Dwaj państwowi urzędnicy rozumieli się bez słów.
Zdjąć pokrywę. Przez wizjer oszacować stan przesyłki numer 3919. Czy owady nadal są ruchliwe?
Ransson
– Czy życzy pan sobie kopię odpowiedzi? – zapytał telegrafista.
– Tak. Proszę ją przesłać na adres tego cyrkułu. – Podał mu kartkę z numerem. – Rozliczymy wedle taryfy plus premia.
– Oczywiście.
Susłow pożegnał się i wyszedł. Nie miał pojęcia, gdzie może przebywać Wilkowski. Zajrzał do redakcji „Przeglądu Naukowego”, ale profesor tam nie przyszedł. Tomasz nie sterczał także przed domem Filipowa. Nikifor postanowił udać się do centrali. Wcześniej czy później jego współpracownik zadzwoni lub przyjdzie. Gdy wszedł do swojego gabinetu, poczuł się, jakby wrócił do domu. Usiadł wygodnie w fotelu, zapalił cygaro i zatopił się w lekturze „Przeglądu”. Nic a nic nie mógł zrozumieć z artykułu, który stał się przyczyną tych wszystkich kłopotów.
Dwie godziny później przybiegł posłaniec ze stacji telegrafu. Załoga drezyny przesłała odpowiedź:
Ruchliwość owadów w normie.
Staniemy na bocznicy G28 juro o 11.15 wieczorem.
Silberstein
Agent zatarł dłonie i uśmiechnął się.
– Mamy ich! – powiedział w przestrzeń.
– Nie dostaniemy nakazu konfiskaty ładunku? – zdumiał się Wilkowski. Jego twarz poszarzała. – Dlaczego?
– Podobno brak podstaw – wyjaśnił Nikifor znużonym głosem. – Musimy się skontaktować z naszym pryncypałem. Dzwoniłem już do pałacu, książę przebywa na pokładzie kanonierki zacumowanej pośrodku zatoki. Można się do niego dostać wpław albo łódką.
Ruszyli na nabrzeże. Niebawem wypatrzyli starego rybaka, który zwijał sieć. Wilkowski podszedł do niego.
– Wybaczy pan – zagadnął. – Potrzebujemy kogoś z łódką celem dostania się na środek zatoki.
Staruszek zamyślił się.
– W taką pogodę może niespodziewanie zerwać się burza. W które miejsce zatoki trzeba wam się dostać?
– Na pokład kanonierki księcia Aleksandra.
– W zasadzie czemu by nie?
– A ile by to kosztowało?
– Musi co dwadzieścia rubli. Za jednego.
– Rozbój w biały dzień – wykrztusił agent.
Starzec uśmiechnął się. Błysnął złotym zębem, co wyglądało trochę nienaturalnie, bo nie miał żadnych innych.
Susłow podszedł i popatrzył starcowi w oczy.
– Jefim Urwanko zwany Dziadkiem? – upewnił się. – Szmugiel jedwabiu?
Oczy zabłysły.
– Agent Susłow. Jak to miło. Nu, pomyślę o ekstra dopłacie. Razem pięćdziesiąt rubli.
– Jefim, ty sobie sam grób kopiesz.
– Jestem najlepszy. Pamięta pan, co było dwa lata temu? Nie dogonili mnie parowym kutrem pościgowym!
– Miałeś dobry wiatr.
– Bóg sprzyja przemytnikom. Zatrzymałem się aż w Szwecji.
– Teraz wróciłeś?
– Musiałem spłacić wspólników, gdy wyszli wreszcie z więzienia. Na „Andromedę”? Tam i z powrotem sto dwadzieścia rubli.
– Zaraz. Przed chwilą miało być pięćdziesiąt za przejazd w jedną stronę.
– No tak, za długo się zastanawiacie, to cena rośnie. A z powrotem ciężej. Zresztą mam już swoje lata.
Susłow westchnął ciężko.
– Chodźmy stąd – powiedział.
– Dobra, zawiozę was za dziesiątaka – powiedział nieoczekiwanie dziadek.
– Zdzierstwo – zaoponował Wilkowski.
– A widzicie tu kogoś innego? Nie chcecie, to poszukajcie sobie przewoźnika. Jeszcze żeby trzeźwy był i za burtę was nie wypchnął. Znają was tu, Susłow, znają. Znają, ale nie kochają – zarechotał.
Pięć minut później siedzieli już w jego cuchnącej zgniłą rybą łódce. Jefim postawił brudny żagiel, zszyty z jakichś koszmarnych szmat. Łajba, choć brudna i pokraczna, złapała wiatr i pomknęła szybko po spienionych falach.
Kajuta wielkiego księcia była cudowną oazą spokoju pośród ciemności i wzburzonych fal zatoki. Gdy zdali sprawę, usiedli, szczękając zębami o brzegi szklanek wypełnionych herbatą z rumem. Arystokrata przechadzał się wolno, zastanawiając się nad ich relacją.
– Trzeba pomyśleć – powiedział wreszcie. – Mowa była o bakcylach w słoikach, a tymczasem przechwycona depesza dotyczy jakichś owadów. Jeśli skonfiskujemy niewłaściwy transport, możecie mieć nieprzyjemności.
– To optymalny sposób przeszmuglowania bakcyli – odezwał się Tomasz. – Jeśli dobrze zgadłem, ten ładunek to zakażone pchły.
– Słucham? – Książę spojrzał na niego bystro. – Skąd, do diabła? W jaki sposób?
– Wiemy, że zagadkowa drezyna jedzie z bardzo daleka. Jest w drodze prawdopodobnie od chwili, gdy Sawinkow spotkał się z profesorem.
– Proszę mówić dalej.
– Dwanaście dni szybką spalinową drezyną to, jak mi się wydaje, wystarczający czas, by transsyberyjską dojechać do Mandżurii. A w Mandżurii wybuchła właśnie epidemia dżumy…
Rzucił na stół wycinek z gazety.
– Wielki Boże! – szepnął książę.
Po peronie hulał lodowaty wiatr. Ciemno było choć oko wykol, tylko zza budynku dworca towarowego padało trochę światła. Latarnie gazowe były zgaszone. Po peronie przechadzali się nerwowo Ransson i profesor Filipow.
Trzej agenci ochrany oraz doradca naukowy księcia siedzieli za pryzmą podkładów i obserwowali. Z wagonu wygramolił się chłopak o rozespanych oczach. Drezyna się spóźniała.
– Wkraczamy? – szeptem zapytał Wilkowski. Wyglądał szczególnie źle, trzęsła nim gorączka, a twarz przypominała kolorem brzuch śniętej ryby.
– Czekamy. To już nie potrwa długo – uspokoił go Nikifor.
Kilka minut później na stację wtoczyła się spalinowa drezyna. Zatrzymała się ze zgrzytem hamulców. Dwaj kolejarze przyczajeni w cieniu szopy wyskoczyli i zręcznie założyli na tor blokady. Susłow, wychodząc zza podkładów, dmuchnął w policyjny gwizdek.
– Profesor Michaił Filipow? – zwrócił się do zaskoczonego uczonego.
– Tak, a o co chodzi?
– Wasz ładunek zostaje skonfiskowany.
– To bezprawie!
– Milczeć.
Spojrzał na drezynę. Z przodu na platformie umieszczono pakę na ładunek. Obok stali dwaj mężczyźni w szynelach.
– Won od przesyłki! – warknął Susłow.
– No, no, liczcie się ze sło… – Trzask repetowanych karabinów sprawił, że konwojentowi głos uwiązł w gardle.
Obejrzał się. Dwudziestu marynarzy z kanonierki księcia stało wzdłuż torowiska.
– Wyjmijcie pistolety, powoli, tak żebym je widział – polecił Nikifor kurierom. – Dobra. Połóżcie je na ziemi. A teraz wynosić się!
Wypełnili jego polecenie. Agent wskoczył na platformę. Odstrzeliwszy kłódkę, wydobył ze skrzyni duże pudło owinięte w kilka warstw gazy i opieczętowane. Zniósł je ostrożnie na peron. Ransson, maszynista i obaj konwojenci stali w pewnej odległości.
Wilkowski wyciągnął z kieszeni woreczek z jakimś proszkiem. Posypał nim obficie gazę. W jego dłoni błysnęła benzynowa zapalniczka. Płomień był oślepiająco biały, jak od magnezji. Od pakunku wionęło straszliwym żarem. Polak cofnął się kilka kroków.
– Zapłacicie mi za to! – syknął Filipow.
– Paszoł w czortu – rzucił mu agent. – A wam radzimy rozsądniej dobierać klientów! – huknął na Ranssona.
Stacja opustoszała. Zagadkowy pakunek spłonął, pozostawiając po sobie jedynie kałużę ciekłego metalu. Wilkowski wsiadł do dorożki. Z trudem łapał powietrze. Susłow zajął miejsce obok niego.
– Jedźmy do mnie – zaproponował.
Praktykant ze znużeniem kiwnął głową. Grzebał nieporadnie po kieszeni.
– Tego szukasz? – Szef podał mu książeczkę.
– Więc wiesz.
– Przeczytałem tylko tytuł. Mam nadzieję, że reszty dowiem się od ciebie.
Tomasz zakaszlał.
– Urodziłem się w dwa tysiące trzydziestym czwartym roku – szepnął. – Wiem, co mówię, to nie jest maligna. Byłem historykiem… Dyrektorem katedry historii cywilizacji rosyjskiej na Uniwersytecie Słowiańskim imienia Mikołaja Drugiego w Berlinie.
– Gdzie!?
– Posłuchaj, resztę przeczytasz w tym. – Puknął palcem w okładkę. – Zajmowałem się waszą epoką. Zaginioną Atlantydą… Uratowaliśmy właśnie ten piękny kraj.
– Ratować? Przed czym?
– Im się udało. Epidemia… Wybuchła nagle, Petersburg został odcięty kordonem sanitarnym. W mieście doszło do rozruchów, spłonęły teatry, biblioteki, muzea… Zginęli najwybitniejsi uczeni, pisarze, poeci, teolodzy, malarze, arystokraci. Przeżyło około trzech procent mieszkańców. Ruiny miasta zrównano z ziemią pociskami zapalającymi, by zażegnać groźbę rozszerzenia się epidemii. Zarazę zatrzymano, ale potwornym kosztem.
– Więc w czym problem?
– Spalono cenne archiwalia, biblioteki. Rosja nigdy nie otrząsnęła się po tej katastrofie. Na kilka dekad podupadła sztuka. No i ofiary… Na zarazę zmarło kilkaset tysięcy ludzi, drugie tyle zginęło w czasie kwarantanny. Sama elita waszego narodu. Możesz to sobie wyobrazić? Przyjeżdżałem tu co roku na wykopaliska… Widziałem te kilometry kwadratowe wypalonych gruzowisk, zarośniętych chaszczami i lasem. Poznawałem to piękne miasto, tak nikczemnie wymazane z kart naszej cywilizacji. Wykopywaliśmy resztki. Niedopalone grzbiety książek, porcelanowe główki lalek, okucia z mebli, koszulki ikon. I podjąłem decyzję. Zmienię bieg dziejów, uratuję was. Za cenę własnego życia.
– Co ci jest?
– Umieram. Skok w przeszłość demoluje każdy żywy organizm. Zostało mi już tylko kilka dni… Ale udało się. Nie będzie wielkiej zarazy.
– Sądzisz, że było warto? Nie zobaczysz nawet efektów…
– Tak. Każda wersja historii będzie lepsza niż to, co się stało…
Od strony zatoki dobiegło głośne buczenie. Atomowy lodołamacz „Czerwona Gwiazda” przedzierał się przez zatory kry na szlaku wodnym. Wyrwany z krainy wspomnień Susłow dokończył flaszkę. Z kieszeni wyjął zniszczoną książeczkę. Miał nieprawdopodobne szczęście, że udało mu się ukryć ją tuż przed aresztowaniem… Na końcu za okładkę wsunięto mały, sztywny kawałek plastiku. Kalendarzyk na rok 2065. Car Paweł III uśmiechał się z holograficznego zdjęcia.
– Ech, ty frajerze. – Rozbił butelkę o głaz, jakby to był nagrobek pechowego podróżnika w czasie. – I po co ci to było? Po kiego grzyba żeś się wtrącał?