Poddasze

W centrum Warszawy stoi sporo starych kamienic. Przetrwały dwie wojny światowe i lata radosnego wyburzania wszystkiego, co zasłania widok na Pałac Kultury. Nieliczne odnowiono, pozostałe wyglądają żałośnie. Tynk odpada całymi płatami. Elewacje okaleczono. W ciemnych i cuchnących bramach natrafić można na kostkę brukową z nasączonej olejem dębiny, hit roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego…

Wdrapałem się na poddasze po długich, wąskich i skrzypiących schodach. Zasapałem się, lecz przyszło mi do głowy, że za rok dzięki codziennej wspinaczce na piąte piętro z pewnością zgubię trochę sadła i nabiorę kondycji. Zatrzymałem się przed starymi drzwiami i dłuższą chwilę wyrównywałem oddech. Wreszcie zapukałem.

– Proszę wejść! – usłyszałem.

Poprzedni właściciel, niski staruszek o chytrych oczkach, siedział na jedynym krześle.

– No, jest pan – ucieszył się na mój widok. – Punktualnie, co się chwali. Oto i klucze.

Podał mi pęczek spięty drutem.

– Dziękuję.

Obawiałem się, że zechce zostać i wypić ze mną zwyczajową flaszkę, ale na szczęście wyraźnie się gdzieś spieszył. Wstał i obciągnął na sobie wyświechtaną marynarkę. Swoją drogą dziwne, miesiąc temu dostał czterdzieści tysięcy zaliczki, wczoraj przelałem mu resztę kwoty, powinien ubrać się po ludzku… Czemu nie zadba trochę o siebie? Pomyślałem, że może pieniądze nie są dla niego środkiem, ale celem samym w sobie. Cóż, bywają i tacy.

– Niech mi pan jeszcze powie – skrzywił się w czymś na kształt uśmiechu – po co właściwie kupił pan ten strych?

– Żeby tu mieszkać – odparłem zgodnie z prawdą.

Zmrużył chytrze oczy. Spojrzenie niemal przewierciło mnie na wylot.

– Tu żył taki jeden malarz od rewolucji, ten, co mu tablicę wmurowali. Pracownię miał. On malarz, pan grafik, myślałem, że jego miłośnik może – wyjaśnił.

– Jak on się nazywał?

– Nowiński.

– Nigdy nie słyszałem. – Pokręciłem głową.

– No nic, pańska forsa, pańska sprawa. A właściwie to już moja forsa. – Znowu uśmiechnął się chytrze. – Muszę już iść.

Minął mnie, a w drzwiach jeszcze na chwilę przystanął.

– No, niech się dobrze mieszka – powiedział na pożegnanie i zniknął.

Usłyszałem, jak człapie po schodach. Zamknąłem starannie drzwi. Wreszcie jestem u siebie… Rozejrzałem się wkoło. Główne pomieszczenie liczyło może trzydzieści metrów kwadratowych. Cztery nieduże mansardowe okna wychodziły parami na przeciwległe płaszczyzny dachu. Obok drzwi wejściowych znajdowało się przejście prowadzące do niewielkiej kuchni. Za nią była jeszcze malutka łazienka.

Zacząłem badać mieszkanie, planując remont. Poprzedni właściciel był wielkim miłośnikiem malowania. Pod oknem znalazłem kaloryfer, sądząc z kształtu, przedwojenny, bezmyślnie pokryty wieloma warstwami farby. W kuchni czekało mnie doczyszczenie elektrycznej kuchenki, w łazience należało wymienić poobijaną wannę i nadpękniętą muszlę klozetową. Niechlujnie położone kafelki, sam szczyt mody końca lat siedemdziesiątych, kwalifikowały się wyłącznie do skucia.

Wszystkie okna zarosły brudem. Szyb nie myto od wielu lat, za to framugi wielokrotnie pokryto grubymi warstwami farby.

– Można sobie żyć – mruknąłem. – Tylko trzeba trochę odświeżyć, wymienić to i owo, to znaczy prawie wszystko…

Materac i śpiwór rzuciłem w najczystszy kąt kuchni.


***

Zdzieranie kolejnych warstw przypominało nieco pracę archeologa. Zacząłem skrobać ścianę przy drzwiach. Pod spękaną olejną powłoką kryła się błękitna klejówka, pyląca przy każdym dotknięciu. Głębiej biała farba, potem brązowa, jakiś wariat chciał mieć najwyraźniej mieszkanie utrzymane w kolorystyce wnętrza trumny, wreszcie moim oczom ukazała się bordowa w żółte szlaczki malowane z wałka. To mógł być okres międzywojenny. Jeszcze jeden poziom, znowu biała i wreszcie sparszywiały tynk narzucony na trzcinowe maty. Zatem dalsze skrobanie nie miało sensu. Należało skuć wszystko do gołej cegły i położyć gładź gipsową. Na szczęście zaprawa podważana szpachelką łatwo odchodziła od ściany.

Wieczorem umyłem się w poobtłukiwanej wannie, pryskając wodą z zepsutego prysznica. Niemal bez życia padłem na materac. Pył skrzypiał mi w zębach, plecy bolały. Jeszcze tylko jedno piwo przed snem… Odkorkowałem puszkę, pociągnąłem kilka łyków. Gdzieś za ścianą rozległo się przeciągłe szurnięcie, jakby ktoś kawałkiem blachy skrobał po murze. Coś zabębniło. Palce? Łapki?

Szczury, pomyślałem z obrzydzeniem. Pewnie lęgną się na strychu. Może siedzą i u mnie pod podłogą. Trzeba będzie się ich pozbyć.

Hmm… Przepatrzyłem przecież za dnia wszystkie kąty, nie widziałem nigdzie nor, mysich dziur, nic takiego. Poza tym to coś… Jakby skrobało w murze? Wyobraziłem sobie stary przewód kominowy i hordy zwierzaków drążących sobie przejście przez ścianę. Skrobanie powtórzyło się jeszcze kilka razy. Dopiero kiedy zapadła cisza, udało mi się zasnąć.

Sen przyszedł dziwny. Maszerowałem drogą, wpatrzony w mglisty horyzont. Niebo było jasne, choć nienaturalnie sine. Po obu stronach pylistego traktu rosły łany wysokich traw. Nogi zakute miałem w ciężkie kajdany połączone łańcuchem…


***

Kolejny dzień poświęciłem na pracę z opalarką. Zacząłem od drzwi i tu czekała mnie pierwsza niespodzianka. Pod kilkoma warstwami starych powłok malarskich odkryłem tabliczkę. Ozdobna cyrylica, głęboko grawerowany mosiądz. Odczytałem nie bez problemów: K. Nowiński. A więc poprzedni właściciel miał rację. To tutaj żył niegdyś malarz. Poskrobałem się z frasunkiem po głowie.

Co zrobić z tą wizytówką? Czy w Warszawie jest jakieś muzeum, które przyjęłoby taki eksponat? Jeżeli artysta rzeczywiście sympatyzował z rewolucjonistami… Muzeum Ruchu Robotniczego? Przypuszczałem, że dawno już czegoś takiego nie ma. Muzeum Niepodległości? Najpierw trzeba by sprawdzić, czy ten pan nie był przypadkiem komunistą.

Obejrzałem wizytówkę. Choć przytwierdzono ją starannie, zdołałem odkręcić blaszkę od drzwi. Postanowiłem, że czyszczenie mosiądzu pastą polerską zostawię sobie na deser. Teraz chwyciłem szpachelkę i zacząłem wyskrobywać ze szpar resztki farby. Gdzieś w głębi klatki schodowej brzęknęła butelka kopnięta nogą przedstawiciela klasy robotniczej, obecnie na zasiłku. Woń gotowanej kapusty kręciła w nosie. Tak poznawałem zapachy i dźwięki mego nowego domu.


***

Powoli przywykałem do życia na strychu. Zacząłem sypiać lepiej niż przez pierwsze noce. Jeszcze dwukrotnie śniły mi się zamglone horyzonty, kajdany i klucze żurawi przelatujące nad bezkresną równiną. Skrobanie powtarzało się co jakiś czas. Raz w nocy obudziły mnie odgłosy muzyki, najwyraźniej ktoś, nie bacząc na późną porę, umilał sobie życie grą na pianinie. Poza tym wypadkiem sąsiedzi nie dawali znaku życia.

Piątego dnia trzy ściany były oskrobane. Długo spłukiwałem z siebie grubą warstwę pyłu. Założyłem czyste ubranie i przejrzałem się w lustrze. Ujdzie. Można iść pomiędzy ludzi. Zszedłem ostrożnie skrzypiącymi schodami. Zaraz koło bramy jest sklep mięsny, będzie można kupić sobie coś na kolację. Wyszedłem, zakręciłem, wdrapałem się na cztery kamienne schodki, pchnąłem drzwi i…

Otoczył mnie mocny, przyjemny zapach kawy oraz domowego ciasta. Zatrzymałem się w pół kroku i rozejrzałem zdezorientowany. Kawiarnia. Na ścianach półki zastawione książkami. Potrząsnąłem głową. Przecież mijałem szyld kilka razy, oglądając mieszkanie przed zakupem, dlaczego przed chwilą pomyślałem o sklepie mięsnym? Przepracowanie czy ki diabeł? W lokalu było sporo ludzi, ale kilka stolików pozostawało wolnych. A może zjeść tu coś na kolację?

– Czym możemy służyć? – Ruda dziewczyna za ladą uśmiechnęła się lekko.

Była nawet niebrzydka, ale kolczyki w kształcie trupich czaszek, „gotycki” makijaż, czarna szminka i ubiór skutecznie pozbawiały ją jakiegokolwiek wdzięku.

– Co może pani polecić? – zapytałem machinalnie.

– Mamy doskonałą szarlotkę. – Sięgnęła po kartę. – Podajemy ją na ciepło z lodami.

– Poproszę dwa kawałki. I herbatę – dodałem po sekundzie zamyślenia.

Ulokowałem się przy stoliku. Pogoda, do południa ładna, teraz się zepsuła. Z nieba zaczął siąpić kapuśniaczek. Szarlotka okazała się znakomita, co więcej, podawano ją w naprawdę dużych porcjach. Siedziałem, skubałem ciasto widelczykiem i leniwie popatrywałem wokoło. Zmęczenie po całodziennej harówce, nerwy ostatnich tygodni przed zakupem…

Skończyłem jeść i spojrzałem na zegarek. Dwudziesta. Pora na mnie. Wdrapałem się po schodach na poddasze. Dziesięć minut później zawinięty w śpiwór zasypiałem, słuchając, jak deszcz bębni w szyby.


***

Ocknąłem się nagle w środku nocy. Znowu śniłem, że wlokę się w zdeptanych buciorach, skuty kajdanami. Tylko że tym razem maszerowałem przez zaśnieżony las. Co mnie obudziło? Przez chwilę słyszałem ciche skrobanie za ścianą, stłumiony dźwięk, jakby miotało się tara jakieś zwierzę. Czyżby szczury przeszły do ataku? Wstałem i wcisnąłem kontakt. Żarówka pod sufitem zabłysła, zamigotała i zgasła z cichym brzęknięciem. Zapaliłem światło w kuchni. Blask padający przez drzwi do pokoju wystarczył mi, by stwierdzić, że wszędzie panowały spokój i cisza. Tylko gdzieś z daleka, jakby z głębi muru, dobiegło mnie kilka taktów jakiejś melodii. Pewnie ktoś z sąsiadów, nie mogąc zasnąć, włączył sobie radio. A może? Może to nocny muzykant znowu siadł do pianina? Rozległ się brzęk jakby upuszczonej monety, ale drapania już nie słyszałem. Zgasiłem lampę i położywszy się na wznak, próbowałem zasnąć. Stara kamienica, smagana wiatrem i deszczem, pełna była dźwięków. Skrzypiały deski, trzeszczały belki, krople wybijały werbel na dachówkach, brzęczała obluzowana rynna…

Nie wiedzieć kiedy zapadłem w sen. I raz jeszcze znalazłem się na drodze. Tylko tym razem nie byłem już sam. Kolumna więźniów, konwojenci na koniach, zdeptany trakt, sine niebo i tonący w mgłach horyzont…


***

Wracałem właśnie ze sklepu, dźwigając siatkę z wiktuałami, gdy na schodach spotkałem tę rudą dziewczynę z kawiarni. Mordowała się okropnie, usiłując wnieść na górę ogromne pudło po telewizorze wypełnione czymś ciężkim.

– Może pomóc? – zaproponowałem.

W pierwszej chwili spłoszyła się, ale zaraz mnie rozpoznała. Pomalowane na czarno usta uśmiechnęły się lekko.

– Gdyby pan mógł…

– Proszę tu na mnie poczekać, skoczę tylko do siebie, zostawię zakupy.

Pognałem na poddasze, powiesiłem siatkę na klamce i zaraz wróciłem na dół. Dźwignąwszy karton, aż jęknąłem w duchu.

– Uch, bogata biblioteczka – mruknąłem.

– Nuty – wyjaśniła. – To pan kupił mieszanie na poddaszu! – rzuciła odkrywczo.

– Aha – potwierdziłem, wspinając się po trzeszczących schodach.

– Jestem wielbicielką grafik Nowińskiego – powiedziała. – Są takie cudownie mrrroczne. Niesamowity facet! Malował odjechane obrazy, no i niezły był z niego dynamitard…

– To podobnie jak ja – wysapałem. – Jestem grafikiem, tylko z dynamitem jakoś nie miałem w życiu do czynienia. No i wolę chyba jednak rysować weselsze rzeczy.

– Zostało tam na poddaszu coś po nim? – zaciekawiła się.

– Raczej nie – wydyszałem. – Mieszkanie jest zupełnie puste. Ani mebli, ani obrazów.

– A piec pośrodku?

Spojrzałem na nią zaskoczony.

– Mam w jednej książce zdjęcie, jak stoi w pracowni koło pieca – wyjaśniła zmieszana.

– Przykro mi – westchnąłem. – Pieca też już nie ma.

– To tutaj. – Otworzyła drzwi. – I na lewo.

Wcisnąłem łokciem klamkę. Nieduży pokój pomalowany został niezwykle modnie i gustownie. Na czarnych ścianach wisiały oprawione w antyramy reprodukcje prac Victorii Frances. Pod oknem dziewczyna postawiła biurko, oczywiście też czarne, na nim królował gipsowy odlew czaszki. Milusi pokoik, jak z filmu o niedzielnych satanistach. Piękne stare pianino błyszczało głęboką czernią okleiny. A więc to jego dźwięk słyszałem w nocy. Zza biurka podniósł się chłopak w okularach.

– To mój narzeczony – wyjaśniła.

Miałem na końcu języka pytanie, dlaczego nie pomógł jej z tym pudłem, ale widząc kulę opartą o biurko, ugryzłem się w język.

– Tomasz – przedstawiłem się, ściskając jego dłoń.

– Marek – odwzajemnił uścisk.

– Zaraz – mruknąłem. – Czy myśmy kiedyś…

– W redakcji „Pulsu Stolicy” – przypomniał mi. – Robiłem u nich skład komputerowy.

– A ja jestem Wioletta – teraz dopiero spostrzegła, że jeszcze się nie przedstawiła. – Wynajmujemy to mieszkanie… Ale za jakieś pięć lat, jak się dorobimy, chętnie odkupilibyśmy pański strych – dodała z błyskiem w oku.

– Ależ to straszna nora – zaprotestowałem. – Z czasów waszego Nowińskiego zostały tam tylko ściany. A właściwie nawet nie, bo właśnie zrywam tynki. Zresztą wpadnijcie kiedyś, jeśli was to mieszkanie interesuje. Sami zobaczycie.

Moi nowi znajomi skrzyżowali spojrzenia.


***

Darłem tynk, co jakiś czas kichając jak potępieniec. Szary pył i kawałki trzciny wirowały w powietrzu. Nawet otwarcie okien na oścież dużo nie dało. Wreszcie dotarłem do ostatniej ściany. Tu czekała mnie następna niespodzianka. Pośrodku muru pod powłokami farby ukryta była prostokątna plama tynku o nieco innej fakturze. Poskrobałem ją nożem przy krawędzi. Spod wapna wyłoniło się drewno. Drzwi. Widocznie kiedyś, dawno temu, było tu przejście. Potem jednak zostało zamurowane. Kiedy? Jak sądziłem, w okresie, gdy zaadaptowano strych na mieszkalne poddasze.

Wreszcie usunąłem zaprawę do końca i z dumą popatrzyłem na swoje dzieło. Pierwszy generalny remont od… Kto wie, może nawet od stu lat? Powrzucałem płaty tynku do dwu sporych kubłów na kółeczkach. Potem uruchomiłem pożyczony od kumpla przemysłowy odkurzacz. Maszyna ryknęła i zaczęła pochłaniać kilogramy pyłu.

Jutro trzeba obić ściany siateczką nośną i można zabrać się do kładzenia gładzi gipsowej. Za dwa tygodnie to wszystko będzie wyglądało po ludzku.

Deski podłogi zachowały się w niezłym stanie. Odszlifowałem na próbę niewielki kawałek i stwierdziłem, że nie ma sensu ich wymieniać. Parokrotne cyklinowanie, lakier i odzyskają dawny blask.

Spojrzałem na zegarek. Dwudziesta. Czas na kolację. W sumie czemu by nie… Zabrzęczałem w kieszeni bilonem i zszedłem na parter. Delikatesy były niedaleko.

Dopiero zasypiając, pomyślałem, że niepotrzebnie łaziłem na sąsiednią ulicę. Przecież mogłem zjeść na kolację kawałek szarlotki w kawiarni…

Oczekiwałem, że także tej nocy usłyszę skrobanie, ale nawet jeśli szczury znowu urządziły swoje konwentykle, ich harce nie zdołały mnie obudzić. Sen nie wrócił, jakby kolumna więźniów zaszła już zbyt daleko.


***

Po czterech dniach mieszkanie było odmienione nie do poznania. Elektryk położył nowe kable. Gładź gipsową zrobiłem sam. Przydała się praktyka na Wyspach… Ściany i sufit pokoju rozbłysły śnieżną bielą. Szarobrązowe deski podłogi, wycyklinowane i solidnie nawoskowane, odzyskały ciepły, miły dla oka kolor. Tylko w licznych szparach i pęknięciach zachował się czarny brud, wbity tam przez dziesięciolecia. Nowiutkie okna wpuszczały znacznie więcej światła, a mniej wiatru. W łazience wymieniłem wannę i muszlę klozetową, skułem też część kafelków. Reszta prac musiała chwilowo zaczekać. Trzeba było wreszcie coś zarobić.

Rozstawiłem stół kreślarski. Przypiąłem pinezkami kartkę papieru, naszykowałem tusz, pędzelki i zabrałem się do dzieła. Dzikie, splątane chaszcze, wieża cmentarnej kaplicy, sowa na gałęzi…

Dopiero po kilku minutach zdałem sobie sprawę, że słyszę muzykę. W pierwszym momencie sądziłem, że dobiega zza okna, lecz było przecież zamknięte. Uchyliłem drzwi na klatkę schodową. Melodia grana na pianinie dobiegała z dołu. Wsłuchałem się w nią zadumany. Była dziwna, niepokojąca. Drgał w niej smutek. Wzdrygnąłem się. Człowiek, który skomponował ten utwór, najwyraźniej cierpiał na kliniczną postać depresji. Ruda kelnerka też pewnie musiała znajdować się w głębokiej melancholii. No cóż, skoro miała narzeczonego, niech on ją pociesza… A może takie „gotki” potrzebują do szczęścia właśnie ponurego nastroju?

Zamknąłem starannie drzwi i zawiesiłem na nich koc. Dźwięki ścichły, przestały być natrętne, ale mimo wszystko mój dobry nastrój prysł. Zostawiłem zaczętą grafikę, żeby wyschła. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek do niej powrócę. Raczej chyba zacznę coś nowego, gdy będę czuł się lepiej. W takim nastroju najlepiej odwalać proste chałtury.

Jedno z czasopism dla miłośników ezoteryki zamówiło cykl grafik poświęconych dwunastu znakom zodiaku. Melodia za drzwiami zmieniła się na inną, jeszcze bardziej ponurą. Rysowałem szybko, starając się nie ulegać nastrojowi. Wreszcie popatrzyłem na gotowy obrazek. Brrr… Lew, którego właśnie stworzyłem, mógł się przyśnić w nocy. Ogromne bydlę o wrednym wyrazie pyska patrzyło, jakby chciało rozszarpać widza. Strzelec też nie był lepszy. Umięśniony byczek o gębie dresiarza przyozdobionej krzywym uśmieszkiem, wyglądał raczej na kłusownika napinającego łuk. Baran sprawiał wrażenie rozjuszonego. Rysunek Bliźniąt ucieszyłby każdego wroga braci Kaczyńskich. Zapadał już wieczór, więc zapaliłem światło. W blasku żarówki wszystkie sportretowane postaci wydały się jeszcze gorsze, jakby dogłębnie skażone złem i cynizmem.

– Co się ze mną dzieje? – zadumałem się nad gotowymi obrazkami.

Kto to kupi? Na pewno nie gazeta zamieszczająca horoskopy. Od samego patrzenia mogło się odechcieć jakiejkolwiek astrologii. Uwaliłem się wygodnie na łóżku ze szkicownikiem. Może zbyt długo nie trzymałem w ręce ołówka? Trzeba trochę poćwiczyć…

Zacząłem od rysunków ręki. Palce, nadgarstek… Dłoń zaciśnięta na czymś. Kilkoma ruchami nakreśliłem nogę drewnianego taboretu. Kolejny szkic, inne ujęcie. Ktoś, trzymając stołek za nogę, robi potężny zamach. Celuje prosto w patrzącego. To był świetny rysunek; gdy skończyłem cieniować, przyjrzałem mu się raz jeszcze, by ocenić całość. Mebel wręcz wyskakiwał z kartki wzniesiony do ciosu. Na dziś starczy. Zgasiłem światło i po chwili spałem.

Obudziłem się nieco po pierwszej. Na zewnątrz szalała wichura. Gdzieś w kamienicy trzeszczało obluzowane okno. Szmer delikatnego gorączkowego drapania dobiegał jakby ze środka ściany. I jednocześnie usłyszałem coś jeszcze. Muzyka była przytłumiona, jakby dobiegała przez gruby mur. Rozpoznałem melodię. Ruda kelnerka zakończyła pracę i widocznie, wykorzystując chwilę czasu, ćwiczyła. O pierwszej w nocy? Cóż, bywa i tak… Tylko dlaczego dźwięki dobiegały jakby zza ściany, a nie od strony klatki schodowej? Domyśliłem się, że pewnie w murze biegnie stary przewód kominowy lub wentylacyjny. Zasłuchany zapomniałem o skrobaniu. Teraz wróciło. Dźwięki powoli ucichły, jakby drapiącego ogarnęła w końcu śmiertelna rezygnacja.


***

Igor, mój przyjaciel ze Lwowa, czwartkowe wieczory spędzał w pubie na Żoliborzu. Gdy wszedłem, siedział jak zwykle przy ulubionym stoliku, patrząc z zadumą w pianę na kuflu. Dosiadłem się, stawiając pośrodku blatu miskę z orzeszkami.

– Co dobrego? – zapytał.

– Mieszkanie kupiłem – oznajmiłem.

Pogawędziliśmy na temat cen nieruchomości i materiałów budowlanych, od słowa do słowa rozmowa zeszła na manowce. Wreszcie jakoś tak wyszło, że opowiedziałem mu o nocnym skrobaniu.

– Oj, a może ktoś ścianę piłuje, żeby się do ciebie ze strychu włamać? – powiedział z troską.

– Kiedy tam za ścianą nie ma strychu – wyjaśniłem. – Wymierzyłem wszystko, od mojej ściany do muru szczytowego kamienicy jest dwa metry. Tam może być co najwyżej jakaś pakamera. Poza tym to ostatnia klatka.

– Pomieszczenie szerokie na dwa metry? Zamurowane od dziesięcioleci – rozmarzył się – pełne żydowskich skarbów ukrytych w czasie okupacji…

– I pewnie pilnowane przez golema, który z nudów obgryza ścianę – dorzuciłem zjadliwie.

Spoważniał w jednej chwili.

– Z tym nigdy nic nie wiadomo – powiedział.

Przypomniałem sobie o zamurowanych drzwiach.

– Może z sąsiedniego domu jest dziura do tej części strychu? – wysunąłem hipotezę.

– Albo właz i klapa z mieszkania pod spodem – mruknął. – Próbowałeś nagrać te dźwięki?

– Po co? – zdumiałem się.

– No, bo jak coś straszy, to słychać, ale się nie nagrywa – wyjaśnił łopatologicznie. – Ty słyszysz, inni słyszą, ale jak próbujecie odsłuchać na taśmie, zostaje tylko szum. Duchy nie zostawiają materialnych śladów. Nie wolno im.

– Duchy – prychnąłem. – A może to tylko szczury?

– A, niewykluczone. – Wzruszył ramionami.

Poszedłem po następną kolejkę. Stuknęliśmy się nad stołem kuflami.

– Wiesz, u nas na Ukrainie była taka sprawa. W jednym akademiku popełniono morderstwo. I ten pokój stał potem całe lata zamknięty, póki trwało śledztwo nie można było nic ruszać. Ale obok mieszkali studenci i usłyszeli, że nocą coś stuka…

– Duch?

– No właśnie. Pomyśleli, że nie da się go wypłoszyć, to postanowili się zaprzyjaźnić. Nalali do szklanki wódki, poprosili, żeby ich już nie straszył, bo im nieprzyjemnie, a oni za to się z nim napiją. No i stuknęli szklanką o ścianę, jak przy toaście, upili połowę, a resztę chlusnęli za łóżko.

– Coś podobnego!? – byłem zdumiony pomysłowością młodych ludzi. – I co, pomogło?

– Jak ręką odjął.

Wychyliliśmy jeszcze po kuflu.


***

Następnego ranka ktoś zapukał nieśmiało do drzwi. Wstałem od pracy i wyjrzałem na korytarz. Za drzwiami, nieco speszona, stała Wioletta. Zaprosiłem ją do środka. Rozejrzała się wkoło. Zauważyłem, że zmieniła fryzurę – włosy, zazwyczaj luźno rozpuszczone, dziś splotła w warkocz.

– Odmalowałeś wnętrze? – Pociągnęła nosem.

Woń farby była ciągle wyczuwalna.

– Owszem. – Kiwnąłem głową. – Cały czas coś tu jeszcze poprawiam.

– Pod tynkiem nic nie było? – zaciekawiła się.

– Jeśli masz na myśli freski w rodzaju tych Schulza, które odkryto w Drohobyczu, to, niestety, nic podobnego nie znalazłem. – Pokręciłem głową. – Zresztą po stu latach trudno trafić na jakikolwiek ślad. Nawet podłoga nie była nigdzie obryzgana farbą.

– No tak… – W zadumie skubnęła koniec rudego warkocza. Kolczyki w kształcie trumienek zakołysały się w uszach. – A może ta pracownia była po drugiej stronie schodów?

Z notatnika wyjęła fotografię odbitą byle jak na ksero i porównała ją z wnętrzem mojego mieszkania.

– Nie, wygląda identycznie. – Zmarszczyła czoło. – Takie historyczne miejsce… W ogóle tak niewiele zostało po tym człowieku – westchnęła. – Większość jego grafik znamy nie z oryginałów, tylko z reprodukcji gazetowych.

– Coś jednak znalazłem – przypomniałem sobie. – Wisiało na drzwiach.

Z pudełka na drobiazgi wyjąłem mosiężną wizytówkę i podałem jej. Wpatrywała się przez chwilę zdumiona.

– Myślałem, że oddam ją do muzeum, ale chyba brak w Warszawie odpowiedniego. Jeśli chcesz, jest twoja.

Ucieszyła się wyraźnie. A potem wyciągnęła kolejną odbitą na ksero fotografię, o której kiedyś wspominała. Widniał na niej Nowiński stojący obok blaszanego piecyka – popularnej niegdyś kozy.

– Tak, to tutaj. – Rozejrzałem się po podłodze i bez trudu odszukałem trzy czarne ślady znaczące miejsca, gdzie opierały się gorące nóżki piecyka.

– Przepraszam za najście. – Cofnęła się do drzwi. – Nie mogłam się powstrzymać. Chciałam choć rzucić okiem na wnętrze, w którym powstały „Kraina ostrzy i „Śmierć cyklisty” – wymieniła chyba nazwy obrazów.

– Może wpadniecie z narzeczonym na parapetówkę w sobotę wieczorem? Serdecznie zapraszam.

– Niestety, zawód mam taki, że pracuje się głównie na noce. W soboty pracy jest tyle, że nawet Marek iw pomaga. Ale w jakimś innym terminie z przyjemnością. I dobrej szarlotki upiekę, podprowadziłam przepis szefa. – Puściła do mnie oko, ściskając w dłoni wizytówkę.


***

Ostatnią grafikę skończyłem godzinę przed przyjściem gości. Pylista równina, na horyzoncie wznosiły się zamglone ruiny jakiejś monumentalnej budowli. Na pierwszym planie zabiedzony Indianin Keczua w łachmanach prowadził objuczoną lamę. Jeszcze kilka minut pracy aerografem i obejrzałem swoje dzieło. Nie wyszło źle, lecz jeszcze nie wróciłem do formy. Musi minąć kilka dni, nim na nowo wdrożę się do pracy.

Kumple zwalili się w komplecie. Dziwaczna zbieranina: poszukiwacze skarbów, współpracownicy pisemek dla wielbicieli rzeczy niezwykłych, jeden zawodowy grafoman piszący wspomnienia politykom. Rozlałem wino do kieliszków i towarzystwo rozpełzło się po pokoju, oglądając moje najnowsze prace, wiszące w antyramach na ścianach. Nigdy nie opowiadałem o tym, co naszkicowałem. Sztuka musi być zrozumiała, musi bronić się sama… Jako ostatni przyszedł Sławek, samozwańczy guru nieistniejącej sekty (nikogo biedak nie zdołał zwerbować), dorabiający sobie jako medium.

Stanął w drzwiach wesoły, z flaszką koniaku w dłoni. Przekroczył próg i nieoczekiwanie jego uśmiech zgasł jak zdmuchnięty. Na chwilę zamarł z przymkniętymi oczami, jednak szybko się opanował. Postawił butelkę pośrodku stołu, między talerzami pełnymi kanapek, i wmieszał się pomiędzy gości. Dwadzieścia minut później, gdy prawie już zapomniałem o jego dziwnym zachowaniu, przydybał mnie samego w kuchni.

– To złe miejsce – powiedział bez wstępów.

– Dlaczego tak sądzisz?

Praca dla czasopism ezoterycznych uodporniła mnie na kontakty ze świrami, ale on był inny. Traktował te sprawy poważnie i z pewnym dystansem, bez entuzjazmu właściwego początkującym wariatom.

– Wyczuwam wibracje śmierci.

– Powstanie warszawskie, wojna, całe centrum Warszawy jest jak jeden wielki grób – odparowałem.

– Starsze. Poza tym inne… Ktoś tu zginął bardzo niedobrą śmiercią.

– W tym mieszkaniu? – zasępiłem się.

– Jego cierpienie trwa zapisane w strukturze krystalicznej cegieł – próbował tłumaczyć. – I tworzy odbicia. Nie będziesz tu szczęśliwy.

– Co radzisz? Egzorcyzmy?

– Kto wie – ożywił się. – Chcesz wizytówkę fachowca? Dobry i niewiele bierze.

– Chyba nie.

Przymknął oczy, skoncentrował się i odpłynął na chwilę.

– Zodiak – powiedział. – Widział to wcześniej. Zanim umarł. Ten obraz ze strzelcem – wskazał moje dzieło.

– Nie żartuj, namalowałem go przedwczoraj! A z całą pewnością nikogo nie zabiłem – zażartowałem. – I tylko ja mam klucze…

– Nie rozumiem tego. Jakiś rodzaj projekcji? On to zobaczył, a teraz podpowiedział tobie, żebyś namalował. Nie wiem, rzadko widzi się rzeczy konkretne. A tu był obraz, potem mrok i muzyka. Zostawię ci jednak tę wizytówkę. – Położył na brzegu stołu kartonik.

Parapetówka rozkręcała się wolno, ale on do końca imprezy pozostał przygaszony. Sprzątając po przyjęciu, zastanawiałem się nad słowami, które padły. Wiedziałem, że mieszkał tu artysta. A po nim? Sto lat to prawdziwa otchłań czasu. Czy morderstwa dokonano w czasach, gdy on tu tworzył? Wiadomo, malarze to w obiegowej opinii zazwyczaj dziwna i zdegenerowana banda. Ale opinia sobie, a rzeczywistość sobie. Dlaczego miałby kogoś zabijać?

Hmmm… Z drugiej strony praktycznie nic o nim nie wiedziałem. Rewolucja… Pod romantycznym słowem może kryć się wiele różnych treści. Nie wiedziałem nawet, o którą rewolucję chodziło. Może powinienem to sprawdzić?

Sen tym razem był jeszcze gorszy. Szedłem zakuty w kajdany, wlokąc się w dziurawych butach przez ubity śnieg. Trakt ciągnął się w nieskończoność. Widziałem igiełki szronu na ogniwach łańcucha. Dusił mnie kaszel, plułem krwią prosto pod kopyta koni konwojentów… Padałem na zmrożoną ziemię, ktoś pomagał mi wstać. A potem już tylko syberyjskie niebo nad głową i ciągnący w dal klucz dzikich ptaków…


***

Cały ranek poświęciłem na pracę. Usiłowałem wyrzucić z pamięci nocne koszmary. Bez skutku. Dźwięki pianina były ledwo słyszalne, na szczęście tym razem dziewczyna grała coś znacznie weselszego. Wreszcie, gdy od zapachu farby zakręciło mi się w głowie, przerwałem swój zbożny trud. Melodia ucichła już jakiś czas temu, ale sądziłem że zastanę sąsiadkę w domu. Zszedłem dwa piętra niżej i zapukałem. Otworzyła po chwili, ubrana była w pikowany szlafrok, biło od niej ciepło. Chyba wyciągnąłem ją z łazienki.

– Wybacz – powiedziałem. – Chyba zupełnie nie w czas…

– Za pół godziny zaczynam pracę – wyjaśniła. – Mam tylko chwilę. – Gestem zaprosiła mnie do wnętrza, ale zostałem w progu. – Jeśli to coś pilnego, Marek może ci pomóc…

– Wiesz dużo na temat Nowińskiego – przerwałem jej. – Mogłabyś mi pożyczyć jakąś książkę na jego temat?

– Jasne.

Zanurkowała do pokoju. Wróciła z książką w dłoni. Podziękowałem.

– Oddam jutro lub pojutrze – obiecałem. Zaniosłem łup do mieszkania. Rzuciłem się na łóżko i rozpocząłem lekturę od obejrzenia wkładki z obrazkami. Już pierwsze czarno-białe ilustracje mnie zmroziły. Cykl obrazów „Znaki zodiaku” powstał prawdopodobnie w tym mieszkaniu. Był ostatnią pracą artysty wykonaną przed aresztowaniem. Patrzyłem na reprodukcje. Strzelec. Potworny Byk unoszący się nad linią horyzontu. Waga. Na jednej szalce stos czaszek, na drugiej wyrwane, zakrwawione serca. Panna. Herod-baba wyglądająca, jakby była pracownicą centralnej rzeźni miejskiej – Ryby wczepione w siebie zębiskami… To, co uważałem za własny pomysł, jak się okazało, miało przed wiekiem swój pierwowzór.

I jeszcze jedna fotografia, z początków xx wieku. Fronton kamienicy. W miejscu, gdzie jadałem szarlotkę, przed wiekiem mieścił się sklep mięsny. Sięgnąłem po resztkę koniaku pozostałą z imprezy i wypiłem prosto z butelki.


***

Leżałem na łóżku. Opary koniaku powoli się ulatniały. I znowu czułem lęk. Brnąłem mozolnie przez tekst monografii. Jak się okazało, Nowiński dzielił pasje pomiędzy malarstwo i rewolucję. Praktycznie od kiedy ukończył piętnaście lat, carska ochrana deptała mu po piętach. Parokrotnie przesłuchiwany w związku z różnymi ciemnymi sprawkami, za każdym razem zwalniany. By zgromadzić środki dla organizacji, nie cofał się przed niczym. Zamieszany w kilka napadów i włamań, wywijał się z rąk prokuratorów jakby cudem. Prawdopodobnie ulgowe traktowanie zapewniał mu za pomocą sutych łapówek biologiczny ojciec – bogaty przemysłowiec z Łodzi.

Po rewolucji w 1905 roku utracił zaufanie towarzyszy partyjnych. Nie wiedzieli, czemu tyle razy wymykał się sądom, a może wiedzieli, lecz nie uwierzyli? W każdym razie po kolejnej fali aresztowań uznali go za prowokatora i wydali wyrok śmierci, który nie został nigdy wykonany, gdyż nasłany skrytobójca pobrał sto rubli „na koszta” i wyparował z miasta. Zaraz potem malarza zwinęła żandarmeria.

Bogaty ojciec już nie żył, odgrzebano więc stare grzeszki artysty. Wyrok? Piętnaście lat katorgi oraz dożywotnie osiedlenie na Syberii. Po wybuchu wojny i kolejnej rewolucji nie wrócił już do kraju. Autor, powołując się na pamiętniki z epoki, twierdził, że już w chwili ogłoszenia wyroku malarz cierpiał na zaawansowaną gruźlicę i prawdopodobnie nie przeżył wędrówki do miejsca zesłania.


***

Szmer, natarczywy odgłos skrobania za ścianą. Na to nakłada się odległa melodia grana na pianinie. Jeszcze na wpół drzemiąc, wcisnąłem guzik dyktafonu. Po dziesięciu minutach skrobanie ucichło. Przewinąłem taśmę. Puściłem. Nic. Zagadkowy odgłos się nie nagrał. Czyżbym słyszał go tylko w swojej głowie? Jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń rozległ się nowy dźwięk, głuche uderzenie, jak gdyby ktoś kopnął w mur…

Przypomniał mi się Igor i jego opowieść. Poczłapałem do kuchni i nalałem do szklanki trochę wódki. Podszedłem do ściany.

– Napiję się z tobą, tylko mnie już nie strasz – wygłosiłem formułę „straszliwego” studenckiego egzorcyzmu z Ukrainy i stuknąłem kieliszkiem w ścianę.

Coś brzęknęło, jakbym uderzył nie w tynk, ale w drugi kieliszek. Wypiłem trochę, a następnie wylałem kilka kropel na niewidoczny za łóżkiem kawałek tynku. Najwyżej później zamaluję ten fragment. Dodatkowa porcja alkoholu zadziałała. Szum w uszach rozpadał się, rwa na kawałki, powoli coś zaczęło przebijać się do mojej zamroczonej świadomości. Oczekiwanie… Prośba?

– Rano – obiecałem.

Szmer ucichł.


***

Wstałem o ósmej. Zasłałem łóżko, zmieniłem ubranie. Przeżegnałem się i ująłem w dłoń ciężki młotek. Wahałem się tylko przez moment, a potem z rozmachem uderzyłem w środek ściany. Jak się okazało, drzwi obrzucono zaprawą i zagładzono łatą. Bez kłopotu odrywałem całe bryły tynku. Klamki nie było, więc wybiłem dziurę, wyłamując kompletnie spróchniałą dolną płycinę. Z otworu powiało wonią stęchlizny.

Nie czułem lęku. Nic nie czułem. Chyba za długo to trwało. Przywykłem do myśli o duchu stukającym nocami w ścianę. Przywykłem do myśli o zbrodni, która kiedyś wydarzyła się w moim przytulnym mieszkanku. Co znajdę za ścianą? Zapewne trupa… No cóż, już w liceum plastycznym rysowaliśmy czaszki i kości, korzystając z autentycznych „eksponatów”. Bać się? Czy naprawdę jest czego?

Kolejny mur, prawdopodobnie ściana szczytowa kamienicy, majaczył w odległości dobrych dwu metrów. Wczołgałem się do środka. Było tu sucho i nawet ciepło, przez schowek przebiegał jeden z kominów. Nad głową miałem spróchniałe deski. Nikt tu nie zajrzał przez sto lat? Nikt nie wymieniał dachu? No cóż, i takie rzeczy się zdarzają… Siadłem po turecku w półmroku, oparłem się plecami o chropawy mur i czekałem, sam nie wiedząc na co.

Najpierw zmieniło się oświetlenie. Potem usłyszałem dźwięki. Melodia dzika, rwąca się, dobiegała tym razem zza ściany. Nowiński, nieżyjący od lat, grał na pianinie w moim pokoju. Muzyka więzła w komórce, odbijała się od murów… W pakamerze było bardzo duszno i pachniało świeżą zaprawą. Usłyszałem skrobanie, a potem kilka głuchych uderzeń w ścianę. Melodia zmieniła się, stała się głośniejsza i bardziej żwawa, jakby malarz chciał zagłuszyć te dźwięki. Czemu siedział i grał, zamiast wyjść z domu? Był z kimś, a może lękał się, że sąsiedzi coś usłyszą?

Tak czy inaczej, wiedziałem już wszystko. Uniosłem dłoń i przeżegnałem się jeszcze raz. Zapanowała cisza. Teraz dopiero zapaliłem latarkę.

Pajęczyny zasnuły wszystko jak szare firanki. Szkielet spoczywał pod ścianą. Na kościach zachowały się strzępki ubrania. Czaszka była nieco uszkodzona, spore pęknięcie przecinało skroń. Na ścianie od strony pokoju widać było ciągle jeszcze krwawe zacieki. Coś błysnęło w kurzu na podłodze. Schyliłem się i spomiędzy kości palców podniosłem srebrnego rubla. Z jednej strony moneta była zupełnie zdarta od tarcia o cegły.

– A zatem tak to wyglądało – mruknąłem.

Przyszedł zabić, wykonać wyrok na domniemanym zdrajcy, zamiast tego dostał stołkiem w głowę. Może był zbyt powolny, a może w ostatniej chwili zwątpił i zawahał się ułamek sekundy zbyt długo? W każdym razie życie za życie.

Malarz sądził, że zabił, no i miał problem z pozbyciem się ciała. Wymyślił więc, że nie będzie go nigdzie wynosił, tylko zamuruje w schowku. Nocą niedoszły egzekutor oprzytomniał i zaczął skrobać ścianę. Nowiński był twardy, lecz nie zdobył się na dobicie przeciwnika. By zagłuszyć te dźwięki, grał na pianinie, czekając, aż nadejdzie koniec… A potem? Czy wlokąc kajdany przez śnieg, żałował swego czynu? Czy dlatego dręczył mnie swymi wspomnieniami? Umierając, wracał myślami do swego mieszkania, aż wgryzły się w mur?

Muzyka w pokoju przybierała na sile. Nowiński grał coraz głośniej, z coraz większą ekspresją. Znów ogarnęło mnie to paraliżujące poczucie głębokiego żalu, straty, niezrozumienia. Akordy stawały się coraz bardziej dzikie, szybkie pasaże niemal przyprawiały o szaleństwo. Zacisnąłem mocniej w ręce startą monetę. Przymknąłem oczy. Słyszałem głuche uderzenia, ściana wibrowała, w mojej głowie kłębiły się niezrozumiałe obrazy. Świadomość uciekała. Ukołysany muzyką zapadłem w półsen. Nie wiedziałem już, kim jestem ani w jakim miejscu się znajduję. Palce pogładziły brzeg srebrnego krążka, a potem mechanicznie zaczęły trzeć nim spoinę między cegłami. Musiałem to robić. Słuchać muzyki i drapać monetą w jej rytm. Aż do końca świata.

Загрузка...