Zza pasma wydm zimny wiatr niósł zapach morza. Szerokie opony dobrze spisywały się na wąskiej piaszczystej ścieżce. Marek Etter, miarowo dociskając pedały roweru, wjechał na kolejne wzniesienie. Zatrzymał się, sapiąc. Otarł łysinę chusteczką i rozejrzał się wokół. Deszcze wypłukały w piachu dwumetrowej szerokości wąwóz. Cel wycieczki był oczywiście po tamtej stronie. – Totenberg – mruknął.
Tak nazywało się to wzgórze na starej niemieckiej mapie, którą nabył kiedyś w antykwariacie. Na nowych nie miało żadnego opisu. W przedwojennym leksykonie miejsc nawiedzonych odnotowano nazwę wraz z krótką informacją, że teren ten uważa się powszechnie za przeklęty. Od kilku miesięcy przyjeżdżał tu w każdej wolnej chwili.
U skłonu wydm rozciągała się spora równina – miała mniej więcej cztery kilometry długości i co najmniej kilometr szerokości. Po lewej stronie zielony pas, wyraźnie odcinający się od burego, spalonego słońcem ugoru, wyznaczał koryto Zgniłej Rzeczki. Po prawej majaczyły kryte papą i eternitem dachy popegeerowskiej wsi, przez którą przejechał kilkadziesiąt minut temu.
Przybysz porzucił swój wehikuł i przebył wąwóz, by po kilku minutach marszu dotrzeć na szczyt. Wyciągnął zza krzaka kratkę z miedzianych prętów i położył ją na piasku, a następnie przykrył kawałkiem szarego płótna wyjętym z torby. Usiadł na materiale. Pod język wsunął znaczek nasączony LSD. W dłonie ujął dwie jadeitowe kule. Zamknął oczy.
Złe miejsce. Musisz odejść - gdzieś narodziło się ostrzeżenie. Nie był pewien, czy pochodzi z jego głowy, czy z zewnątrz… Wiedział, że lepiej byłoby nie ryzykować. Umarli rzadko kiedy się mylą. O ile to oni przemówili, a nie jego rozgorączkowana, zatruta narkotykiem wyobraźnia.
Pożądam informacji, rzucił w myślach.
Zagłada, zagłada… - rozległo się dookoła. Zagłada, zagłada… - coś szeptało tuż przy uchu.
Nagle kontakt urwał się, jakby widma umknęły spłoszone. Etter zerwał się na równe nogi i wypuścił z rąk kule. Piasek wokoło zadrżał, ale metalowa siatka ochroniła poszukiwacza przed uderzeniem mocy. Jedna z kul leżących na ziemi pękła z cichym trzaskiem.
Sapiąc, pokonał wyrwę, wskoczył na rower i pomknął w stronę wsi. Każdą komórką ciała czuł, że coś rozpoczęło pościg. Był zachwycony, że wreszcie sprowokował duchy do działania, i jednocześnie przerażony osiągniętym efektem. Nieoczekiwanie odniósł wrażenie, że niewidzialny wróg już go dopada. Bał się odwrócić.
Coś siedziało na bagażniku roweru. Za chwilę… Zahamował gwałtownie i zakręcił w lewo. Spod nawianego przez dziesiątki lat piasku wystawały szczyty kamiennych nagrobków. Stary poniemiecki cmentarzyk ewangelicki. Opuszczony, wielokrotnie sprofanowany, ale ciągle zachowujący pierwotną moc sacrum. Domorosły szaman porzucił rower i skoczył przez murek.
Uderzył się boleśnie kolanem o kant płyty nagrobnej, lecz poczuł ulgę. Był bezpieczny. Skulił się, drżący, pomiędzy grobami. Pasma mocy wirowały przed oczyma w postaci oceanu zielonych fal. Narkotyki pomagały widzieć więcej, nie pozwalały jednak ocenić, czy wizja jest realna, czy nie… Ale i tak był zadowolony. Wyczuwał ich. Wcześniej wiele razy próbował różnych technik i nigdy mu się nie udawało…
Do każdego instytutu archeologii od czasu do czasu przychodzą paczki. Zazwyczaj zawierają publikacje zaprzyjaźnionych placówek badawczych. Bywa jednak i tak, że na biurku pracownika naukowego ląduje przesyłka grubszego kalibru.
Naród nasz po latach uświadamiania zrozumiał z grubsza potrzebę istnienia archeologii i stara się, by nauka ta kwitła. Tak więc kartonowe pudełka kryją w sobie stosy zardzewiałego żelastwa, skorupy dziewiętnastowiecznych doniczek, kamienie, które znalazcy wydały się podejrzane. Część tych „zabytków” jest brudna, świeżo wydobyta z ziemi, inne wręcz przeciwnie, wyszorowane na wysoki połysk.
Ludziska mylą nagminnie archeologów z paleontologami, więc na biurkach lądują „kości dinozaurów”, czyli najczęściej krowie gnaty, oraz kamienie z odciskami muszli. Od czasu do czasu trafiają się znaleziska jeszcze ciekawsze – jeden z uczonych, otworzywszy przesyłkę, stwierdził, że zawiera dwa pociski od moździerza. Wezwani saperzy określili ich stan na niemal idealny i zachodzili w głowę, jakim cudem nie wybuchły, obijając się w trakcie transportu…
Mniej więcej raz na dziesięć paczek zawartość ma faktycznie coś wspólnego z archeologią. Czasem jest to garść średniowiecznych skorup, czasem cały garnek, niekiedy krzemienne narzędzia… Tyle tylko, że średniowiecznych skorup jest pełno dookoła każdej wsi istniejącej dłużej niż pięćset lat. Ludzie w dawnych czasach nie znali jeszcze gminnych wysypisk śmieci i wszelkie swoje odpadki wywozili wraz z obornikiem na pola.
Tylko w jednej na kilkadziesiąt przesyłek trafi się coś naprawdę ciekawego…
Paczka była niewielka. Profesor Maciej Kowalski zważył ją w dłoniach. Ciężka… Wyjął z kieszeni nożyk introligatorski i zabrał się do rozpruwania. Pod grubą warstwą szarego papieru pakowego ukazało się nieduże pudełko po jakiejś margarynie.
– Zawsze podziwiałem idiotów, którzy jadają takie rakotwórcze paskudztwa… – mruknął uczony sam do siebie.
Plastikowe opakowanie oczywiście nie było umyte, toteż już po chwili całe dłonie miał pokryte warstwą tłuszczu. Wreszcie oderwał wieczko. Sądząc z jasnych zacieków, nadawca przykleił je sporą ilością kleju. Wewnątrz znajdował się wilgotny nadmorski piasek. To akurat specjalnie profesora nie zdziwiło. Nadawcy lubią swoje skarby zabezpieczać na czas podróży. Otrzymywał przedmioty zawinięte w siano, stare szmaty, sznur do snopowiązałki, przesypane pierzem, trocinami, granulatem paszowym… Piasek nie był tu niczym nadzwyczajnym. Profesor ostrożnie przesypał zawartość paczki do plastikowej kuwety. W jasnym pyle mignęło coś matowoczarnego. Palce uczonego przeryły piach i wydobyły nieduży odłamek czarnej skorupy.
– Aha – mruknął.
Obrócił ją w dłoniach. Czarna grafitowana powierzchnia, do brzuśca garncarz dokleił wałeczek gliny. Przez niewielką dziurkę przewleczone było zaśniedziałe kółeczko z brązu. Coś jak kolczyk tkwiący w małżowinie. Bo też i było to ucho. Ucho doklejone do fragmentu urny twarzowej kultury pomorskiej. Kowalski odszukał na papierze adres nadawcy.
Wyszedł na korytarz i zapukał do drzwi sąsiedniego gabinetu. Na pokrywającej je płycie pilśniowej lśniła nowością mosiężna tabliczka: mgr Paweł Rylski.
Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Gabinet wyglądał dokładnie tak, jak w filmach ukazuje się pracownie szalonych dziewiętnastowiecznych naukowców. Na biurku piętrzyły się kuwety, w nich tkwiły skorupy rozmaitych naczyń. Wilgotny piach utrzymywał w odpowiedniej pozycji klejone fragmenty. Półki masywnego regału wyłożono pożółkłymi gazetami, na których spoczywały ludzkie kości, a obok podręcznik medycyny sądowej, pozakładany tu i ówdzie wycofanymi z obiegu banknotami. Drugi regał zastawiony był książkami. Stół kreślarski ginął pod nierówną pryzmą planów wykopów oraz teczek z dokumentacją, a na szczycie stosu stał koszyczek wypełniony krzemiennymi narzędziami.
Młody, ciemnowłosy właściciel gabinetu pracował zapamiętale – walił w natchnieniu w klawisze komputera.
– Panie kolego. – Profesor chrząknął znacząco.
Paweł odwrócił się zaskoczony.
– Witam, czym mogę służyć? – Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, ale oczy pozostały czujne.
– To przyszło dziś pocztą. – Uczony wręczył mu skorupę.
Magister powoli obrócił ją w dłoniach.
– Ucho urny twarzowej kultury pomorskiej albo bardzo zręczna imitacja – mruknął.
Wyjął z kieszeni sprężynowiec i poskrobał ostrożnie krawędź zabytku.
– Nie, to autentyk – odpowiedział sam sobie. – Piękny odłamek, ale gdzie jest reszta?
– Przyszło pocztą. Znalazł to nauczyciel ze wsi Zgniła Woda, gdzieś w województwie zachodniopomorskim.
– Cmentarzysko tej kultury z okresu największego rozkwitu… – zamyślił się magister. – Kto wie, może nawet kilkadziesiąt grobów… Ostatnie rozkopano…
– Będzie ze dwadzieścia lat temu. A gdyby udało się zlokalizować ich osadę – kusił profesor – byłaby sensacja na grubszą skalę. Dlatego weźmiesz doktora Olszakowskiego i pojedziecie na rekonesans. Znajdziecie nauczyciela, niech pokaże miejsce, rozpatrzycie się w terenie…
– Jasne, tylko gdzie jest ta cała Zgniła Woda? – Paweł sięgnął dłonią i wydobył z regału opasły atlas Polski.
Kartkował przez chwilę indeks, a potem otworzył na odpowiedniej stronie.
– Jest – mruknął z zadowoleniem. – Gmina Lewkowe. Kiepska skala – westchnął. – Trzeba będzie sztabówkę…
Wybiegł z gabinetu, podzwaniając kluczami od archiwum. Wrócił po kilku minutach. Zestawił kuwety ze skorupami na podłogę i rzucił arkusz mapy na biurko.
– Od zachodu szosa do wsi Lewkowo, gdzie mieści się siedziba gminy. Do Zgniłej Wody jest jeszcze kilka kilometrów drogi gruntowej. Wioska to tylko kilka gospodarstw… A co to za dziwne podłużne budynki?
– Sądzę, że to baraki pegeeru – mruknął profesor.
– Racja, jest nawet zaznaczone. Od południa las i bagna, od północy morze, od zachodu rzeka, wzdłuż niej bagna… Rany, miejsce prawie odcięte od świata!
– Nie takie znowu odcięte, na pewno mają linię telefoniczną. Zresztą w dobie telefonów komórkowych nie ma to aż takiego znaczenia.
– Sprawdzę jeszcze arkusze Archeologicznego Zdjęcia Polski – mruknął magister.
– Rzuć też okiem, jak to wyglądało przed wojną. Mamy chyba niemieckie mapy?
– Tak, ale nie dla całego obszaru.
Ponownie zniknął. Wrócił z pożółkłym nieco arkuszem.
– Jest! – powiedział, rozkładając go na stole. – Dawniej ta wieś nazywała się Totenberg.
– Martwa Góra albo Góra Śmierci – westchnął profesor. – Niedobrze.
– Dlaczego?
– Ta nazwa nie powstała bez powodu. Myślę, że na wzgórzach znajdowano ludzkie kości. A to może oznaczać, że nasze cmentarzysko było rozgrzebywane przez tubylców. Z drugiej strony kultura pomorska stosowała przeważnie kremację… Możliwe zatem, że nazwa wzięła się od jakiegoś innego cmentarza – rozważał profesor. – Trzeba będzie zrobić kwerendę archiwaliów, warto by prześledzić dzieje okolicy i, co najważniejsze, sprawdzić, czy Niemcy nie kopali tam przed wojną.
– Zaraz się za to wezmę.
Jaka to przyjemność widzieć pracownika naukowego, któremu jeszcze się chce, pomyślał profesor, opuszczając gabinet.
Paweł grzebał w dokumentacji przez ładne kilka godzin. Nie natrafił na żadne ślady. Nawet pobliskie Lewkowo, którego prawa miejskie sięgały czternastego wieku, nigdy nie zainteresowało archeologów. Biała plama na mapach. Miejsce, gdzie można znaleźć dosłownie wszystko… Albo nic.
– Oto dobry dzień na dokonanie odkrycia naukowego, które wstrząśnie podwalinami archeologii! – oznajmił magister Rylski, patrząc, jak dziurawa szosa znika pod kołami samochodu.
– Tak pan sądzi, panie kolego? – Doktor Tomasz Olszakowski spojrzał znad okularów i przeczesał palcami skołtunioną brodę.
Od strony pobliskiego morza wiał ostry, zimny wiatr. Niebo zasnuwały ciężkie, ołowiane chmury.
– Jeśli to istotnie jest cmentarzysko, będziemy potrzebowali kilku studentów do roboty – mruknął młodszy z uczonych.
– Owszem.
Wjechali właśnie w las, gdy Rylski oderwał wzrok od szosy i gwizdnął cicho przez zęby.
– Niech pan spojrzy, doktorze!
Drzewa były niskie, niemiłosiernie powykręcane. Niektóre gałęzie rosły pionowo w górę, inne sterczały pod rozmaitymi kątami. Zwykłe, wydawałoby się, sosny przyjmowały kształty jak z chorej wyobraźni nowoczesnego artysty. Magister zahamował i otworzył okno, by lepiej się przyjrzeć.
– Nie podoba mi się tu – mruknął.
– Dlaczego? – zainteresował się jego towarzysz.
– Cicho… za cicho…
Faktycznie, tylko wiatr świstał pomiędzy powykręcanymi drzewami.
– Sądzę, że można to wyjaśnić – mruknął starszy z podróżników. – Tu były kiedyś radzieckie poligony. Widocznie ta część lasu stanowiła cel dla artylerii. Pociski potrzaskały młode drzewka, te przeżyły, ale rosną chore i zdeformowane. Zwierzęta uciekły. Ptaki podobno pamiętają przez całe pokolenia obszary, w które nie należy się zapuszczać.
– Możliwe – mruknął Paweł. – Słyszałem, że na wybrzeżu Chile jest takie miejsce, gdzie w dziewiętnastym wieku była stacja łowców fok. Kilka kilometrów dalej na plaży wylegują się ich setki, a w okolicach dawnych polowań nie można odnaleźć ani jednej. Ale mimo wszystko tu jest dziwnie…
Zamknął okno i zapalił silnik. Samochód ruszył naprzód.
– Coś mi się zdaje, że i w drogę parę razy trafili – zażartował doktor, gdy mijali szczególnie rozległą dziurę w asfalcie. – Trzeba będzie uważać. Jeśli tu był poligon, mogą się poniewierać niewypały. A studenci, sam pan wie, panie kolego, jacy są. Znajdą, to zaczną rozkręcać i może być nieszczęście.
Wyjechali z lasu, przed nimi rozciągały się wydmy porośnięte lichą trawką i gdzieniegdzie krzewami. W powietrzu unosił się dziwny, trudny do określenia smród.
– Przeterminowane nawozy azotowe czy ki diabeł? – zastanawiał się doktor. – Zwykłe szambo tak nie śmierdzi.
– Może gnijące na brzegu morza wodorosty? – podsunął kierujący autem. – Plaża niedaleko, zaraz za tymi wydmami.
Na poboczach, w krzakach, bielały plastikiem dzikie wysypiska śmieci. Pola dawnego pegeeru zarastał już młody brzeźniak. Drzewka usiłowały czerpać soki z jałowej gleby. Nadmorskie wiatry przyginały je do ziemi.
Rylski dodał lekko gazu, podświadomie chcąc wydostać się jak najszybciej z ponurej okolicy, jednak już po chwili znowu musiał zwolnić. Ta droga zdecydowanie nie nadawała się do szybkiej jazdy. Przed samą wsią nawierzchnia nieoczekiwanie się poprawiła. Dziury zasypano tłuczoną cegłą i ubito. Na nieprawdopodobnie starej zielonej tablicy widniała nazwa osady. Korozja żrąca metal odsadzała lakier, całą powierzchnię pokrywały rdzawe purchle, lecz ciągle widać było napis Zgniła Woda.
– Wygląda na to, że dotarliśmy – powiedział doktor Olszakowski. – Trzeba odnaleźć tego nauczyciela.
– Zbigniewa Minca – przypomniał magister. Wjechał pomiędzy opłotki. Dwa rzędy baraków wzniesiono tu zapewne jeszcze w okresie rozkwitu pegeeru. Betonowe ściany upstrzyły rozbryzgi błota. Pokrzywione, przepalone ceglane kominy sterczały z dachów pokrytych dziurawą papą. Największe otwory zasłonięto starymi workami po nawozach sztucznych, przygniecionymi w rogach kawałkami cegieł. Nieprawdopodobnie brudne szyby i wykoślawione, rozłażące się, odrapane drzwi strzegły życia ludzi zamieszkujących te nory.
Przed domami, sądząc po resztkach ścieżek z płyt chodnikowych, znajdowały się w przeszłości niewielkie ogródki. Obecnie ciemne błocko podchodziło aż do drzwi. Nigdzie nie było widać tabliczek z numerami domów.
– Co za chlew – mruknął magister. – Rozumiem, że nędza, ale mogli te dziury w ścianach zaklajstrować choćby gliną… Ponuro tu jakoś.
– Bo i dzień taki ponury…
Pośrodku wsi, na niedużym placyku, sterczał mocno pochylony budynek z płyty pilśniowej. Sądząc po grubych kratach zabezpieczających brudne okna, był to sklep. Na betonowych schodkach siedziało kilku tubylców. We czterech rozpijali flaszkę taniego wina. Magister zatrzymał samochód i wysiedli. Pomiędzy barakami snuła się woń fermentującego szamba. Jeden z domów udekorowano krzywo przytwierdzoną, zardzewiałą tablicą, która informowała, że tu mieści się Szkoła Podstawowa w Lewkowie, filia w Zgniłej Wodzie.
– Cywilizacja – parsknął magister, ale doktor nie podchwycił żartu.
Odprowadzani uważnymi spojrzeniami autochtonów, po popękanych schodkach weszli do sklepu. Umeblowanie w pełni korespondowało z wyglądem zewnętrznym lokalu. Ladę obito szarą od brudu ceratą, na zakurzonych półkach z płyty wiórowej gdzieniegdzie stały torby z mąką i makaronem oraz jakieś słoiki z przetworami. Najbardziej eksponowane miejsce zajmowało kilkadziesiąt flaszek wina marki Ogier. Za ladą na krześle siedziała rozlazła, zapasiona baba w nieokreślonym wieku.
– Wy czego? – zapytała konkretnie.
– Szukamy Minca – odparł równie konkretnie Olszakowski.
– A, nauczyciela – burknęła, szczerząc popsute zęby. – A, to pewnie w szkole jest…
– Panowie do mnie? – rozległo się z tyłu.
Odwrócili się jak na komendę. W drzwiach stał jeden z tubylców, którzy przed chwilą na schodach znęcali się nad butelką.
– Miło mi niezmiernie, zapewne panowie archeolodzy?
Przedstawili się i wymienili uścisk dłoni. Nauczyciel miał ciężką, kostropatą, murarską łapę. Zalatywało od niego wonią taniego wina.
– Zainteresował nas ten kawałek skorupy – wyjaśnił doktor. – Chcieliśmy obejrzeć miejsce, w którym został znaleziony.
– Cztery flaszki – nauczyciel spokojnie wymienił cenę.
Spojrzeli po sobie zaskoczeni.
– Tyle to będzie kosztowało – wyjaśnił Minc. – Za wszystko w tym kraju trzeba płacić.
– Cztery flaszki czego? – zapytał ostrożnie Rylski.
– A tego, o, ogiera – wskazał półkę.
– Piętnaście złotych – wyjaśniła sprzedawczyni.
– Piętnaście złotych za takie gówno? – zdumiał się Olszakowski.
– Za cztery butelki z kaucją – uściśliła. – To co, podawać czy nie podawać? Mnie za gadanie nie płacą!
Magister odliczył żądaną kwotę. Nauczyciel umieścił dwa mózgotrzepy w kieszeniach marynarki, a dwa wziął w dłonie.
– A szkło niepotrzebne? – zatroszczyła się sprzedawczyni, wskazując plastikowe kubeczki.
– E, jeszcze mamy – uspokoił ją.
Wyszedł przed sklep. Kumple na jego widok ożywili się wyraźnie.
– Chłopaki, załatwiłem wam dwa „soki” od naszych nowych sponsorów-naukowców! – oznajmił gromko nauczyciel.
Kucnął, opierając się o ścianę, i wyciągnął przed siebie trzęsące się ręce z flaszkami. Wypuścił obie jednocześnie. Puk, puk – uderzyły o betonowe schodki. Magister ze zdumieniem spostrzegł, że od precyzyjnego uderzenia odpadły denka. Nauczyciel złapał butelki za szyjki i jednym zręcznym ruchem odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Denka zostały na stopniu, a on trzymał dwa jakby kielichy pełne złocistego napoju. Rozlał przy tym zaledwie kilka kropli. Podał wino kumplom i wstał.
– No to w drogę – powiedział do zaskoczonych archeologów.
– Niezła sztuczka – mruknął Rylski, gdy sadowili się w samochodzie.
– A tak, z nudów człowiek tak do wprawy dochodzi – wyjaśnił Minc. – A ta skorupa, znaczy się, ciekawa?
– Tak nam się wydaje, ale musimy zobaczyć miejsce, żeby się upewnić.
– Ech, przydałyby się w okolicy wykopaliska – westchnął nauczyciel – bo tu, kurde, wszyscy na bezrobociu, kuroniówka już się skończyła, a do łopaty przecież przyuczeni od małego.
Zaraz za wsią rozciągała się piaszczysta równina porośnięta lichą trawą. Szosa zamieniła się w żużlówkę, a potem w piaszczystą ścieżkę. Paweł po namyśle zatrzymał samochód.
– Co się stało? – zapytał Minc.
– Nie pojadę po tym, przecież zagrzebię się po osie w piasku.
Wysiedli. Magister wyjął z bagażnika saperkę, doktor zabrał torbę z lekkim sprzętem. Ruszyli na piechotę ścieżką przez wydmy.
– Co tak śmierdzi? – zapytał nauczyciela.
Każdy podmuch wiatru przynosił kolejne fale dziwnej woni.
– A, to? Szambo za wydmą wylewamy. Musi skisło…
Równina zarośnięta lichą trawą ciągnęła się po horyzont. Góra Śmierci okazała się po prostu sporą wydmą, najwyższą w tej okolicy. Maszerowali ścieżką. Gdzieniegdzie z piasku sterczało po kilka, kilkanaście kłosów zboża.
– To były pola waszego pegeeru? – zapytał Paweł, byle tylko przerwać nieznośne milczenie.
Nauczyciel rozejrzał się wokoło z frasunkiem.
– Coś tak jakby – powiedział – kazali siać, ale i tak nie rosło. A teraz już, cholera, nawet obsiewać nie każą. Kiedyś robota była i pieniądze szły, dziś bezrobocie degraduje miejscowych – dodał naukowo. – Niby i tak wcześniej dochodów z tego nie było, bo tu nawet kombajnem nie było jak wjechać, ale ludzie czuli, że robią coś pożytecznego. Teraz – machnął ręką – parszywe czasy…
Wreszcie stanęli nad niezbyt głębokim wąwozem przecinającym równinę.
– O, tu, patykami zaznaczyłem. – Minc wskazał trzy gałązki ułożone w trójkąt.
Zeskoczyli na dno. Rylski spojrzał uważnie na ściany rowu. Mniej więcej dwadzieścia centymetrów nad dnem ciągnęła się ciemna warstewka gruba na kilkanaście milimetrów.
– Poziom humusu pierwotnego – mruknął.
– Co to? – zaciekawił się nauczyciel.
– Kiedyś tu był poziom ziemi, rosła trawa i odkładała się próchnica – wyjaśnił niecierpliwie doktor. – Potem, prawdopodobnie na skutek potężnego spływu z którejś wydmy, ta powierzchnia została przykryta metrową przeszło warstwą piasku.
Podszedł do ułożonego z patyków znaku. Skrobnął podłoże saperką. Piasek, piasek… Warstwa pierwotna była tu wyżej.
Poskrobał się po głowie.
– Myślałem, że w warstwę humusu był wkopany grób – powiedział w zadumie – ale nie ma tu żadnych śladów. Widocznie to ucho woda przyniosła z góry.
– To może chodźmy poszukać? – zaproponował magister.
– Taki właśnie miałem zamiar.
Poszli wzdłuż wąwozu. Cały czas towarzyszyła im cienka ciemna warstewka nad samym dnem.
– Jak pan sądzi, czy to była jednorazowa katastrofa, czy raczej piasek był nanoszony stopniowo? – zapytał Minc doktora.
– Nie wiem. Nie wyobrażam sobie jednorazowego obsuwu, który pokryłby piachem tak duży obszar… To raczej były całe lata nawiewania. Może trawy na wydmach uległy wypaleniu, warstwa ziemi zerodowała i zaczął swobodnie przemieszczać się z wiatrem?
– Albo od jakiejś powodzi zostało – dodał nauczyciel.
Wyjął z kieszeni jedną z flaszek, a następnie, wyrwawszy korek zębami, pociągnął kilka łyków. Przeszli jeszcze dwadzieścia metrów. Teren wzniósł się, jar miał teraz około dwóch i pół metra głębokości. Patrzyli z niepokojem na piaskowe ściany, ale najwidoczniej trzymały się mocno. Warstwa humusu powoli wspinała się w górę; była teraz półtora metra nad dnem rowu. Nieoczekiwanie z boku pojawiła się nieregularna ciemna plama.
– Znaleźliśmy – mruknął Paweł.
– To? – w głosie nauczyciela zabrzmiało rozczarowanie.
– Ktoś wykopał sporą dziurę w ówczesnej powierzchni ziemi – wyjaśniał Olszakowski, doczyszczając plamę saperką – wstawił do środka urnę i zasypał dziurę glebą zgarnianą wokoło. Dlatego jest trochę innego koloru niż ten piach.
Wydobył niewielki ułamek czarnej skorupy. Przeszedł jeszcze kilka kroków i wypatrzył kolejną ciemną plamę – tu brzusiec urny wystawał ze ściany. Widać też było kawałek płytki z lichego, kruszącego się wapienia. Najwidoczniej ten grób miał kamienną obudowę po bokach.
– Metr ziemi do zdjęcia od góry – mruknął, patrząc na profil. – Sporo tu tego.
Zidentyfikował jeszcze dwa wykopy widoczne w skarpie. Na dnie wąwozu poniewierały się odłamki czarnych skorup.
– To co to było? – zapytał nauczyciel. – Cmentarz tych jaskiniowców?
– Tak, ale to już nie byli jaskiniowcy. – Rylski uśmiechnął się z wyższością. – Mieli gdzieś tu wioskę, a na pagórku założyli cmentarz. Ciekawe znalezisko.
– To jak będzie z nagrodą? – Oczy tubylca lekko zabłysły.
– Wyślemy wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Trochę to potrwa, ale sądzę, że przyjdzie jakiś niewielki przekaz. Może nawet kilka stówek. Ważne, żeby nikt tu nie grzebał do czasu, jak wrócimy ze sprzętem.
– A tylko spróbują – mruknął Minc. – Zresztą nikt jeszcze nie wie, że to znalazłem.
– I bardzo dobrze. Trzeba będzie przeprowadzić szczegółowe badania… Wracajmy.
Niebo zasnuły fioletowe, ciężkie chmury, lada moment mógł lunąć deszcz. Nauczyciela podwieźli pod sklep. Gdy pozbyli się już pasażera, Paweł odetchnął z ulgą i ruszył wyboistą drogą w stronę cywilizacji.
– Uff, paskudna okolica – powiedział do towarzysza.
– I ludzie nieciekawi – dodał doktor. – Ale cóż począć? Czasem w śmietniku trzeba pogrzebać, żeby znaleźć perły.
Magister dodał gazu. Byle dalej od tego posępnego miejsca.
Wreszcie pojawiły się domy Lewkowa. Odrapane, walące się rudery po wizycie w Zgniłej Wodzie wydawały się ostoją normalności. Była tu nawet poczta i przystanek pekaesu. Doktor sprawdził telefon komórkowy, jednak aparat nadal nie łapał pola. Dopiero dwa kilometry dalej nieoczekiwanie odnalazł sieć.
– Trzeba się zastanowić, gdzie zamieszkamy podczas wykopalisk – powiedział Olszakowski, gdy wyjechali wreszcie na dobrą drogę. – Ten pegeer wydaje mi się potwornie syfiasty.
– Łatwo sobie wyobrazić wnętrze tych baraków – mruknął magister. – Ściany wykończone płytą gipsowo-kartonową, przeżarte wieloletnim, ba, wielopokoleniowym brudem, zacieki od dziurawego sufitu, grzyby ścienne…
– Zapewne nawet tych rakotwórczych odmian – uzupełnił doktor.
– W dodatku nie sądzę, żeby mieli jakieś wolne pomieszczenia. Tych baraków jest tylko kilka, a, jak pan widział, kręciła się tam cała masa ludzi. Sądzę, że trzeba będzie podejść do sprawy tradycyjnie. Wdziałem taką trawiastą łączkę kawałek na zachód od stanowiska. Ziemia powinna utrzymać śledzie. A na strychu instytutu powinny być stare wojskowe namioty.
– Tak chyba trzeba zrobić – westchnął doktor. – Ekspedycja jak w dziewiętnastym wieku.
– Prądu nie będzie – mruknął Paweł. – Można by pociągnąć ze wsi kabel, ale nie mamy dwukilometrowe – go drutu… A kupić, po te siedemdziesiąt groszy za metr razy dwa tysiące…
– Sporo – powiedział jego towarzysz. – Zresztą nie wiem, czy we wsi jest prąd.
– Jak to?
– W sklepie brak lodówki, nie było też oświetlenia, choć dzień dość ponury.
– Przecież kołchoz, przepraszam, pegeer musiał mieć elektryczność! Elektryfikacja plus władza rad i reszta tych sloganów.
– Cztery kilometry do Lewkowa, niby niedaleko… Mogli mieć w pegeerze własny generator, na przykład na ropę, a teraz nie ma po prostu paliwa. Włączają go może na kilka godzin dziennie. Zresztą nie widziałem ani słupów trakcyjnych, ani anten na dachach.
– Szkoła musi mieć prąd. I w sklepie stał telewizor.
– Może i racja, zimą byłoby zbyt ciemno. – Doktor zamyślił się. – W instytucie mamy jakiś agregat. Stary jak świat, ale trzeba sprawdzić, czy jeszcze działa…
Poranek we wsi. Walące się domy, błoto, tubylcy na schodkach przed sklepikiem sączą pierwszą tego dnia flaszkę najtańszego wina. W powietrzu wisi mgła. Wszystko wokoło jest szare, ponure i beznadziejne. Jedynym akcentem kolorystycznym, który nie pasuje do otoczenia, jest czerwona półciężarówka instytutu. Rylski wszedł do sklepu.
– Gdzie mieszka nauczyciel? – zapytał sprzedawczynię.
Spojrzała na niego spode łba.
– A, w szkole go znajdziecie – burknęła. – Lekcje teraz ma.
Podjechali pod barak ozdobiony czerwoną tabliczką.
– Niech pan jedzie na miejsce, doktorze – zwrócił się do Olszakowskiego. – My dołączymy później.
Magister ruszył po schodkach do szkoły. Pchnął lepkie od brudu drzwi z dykty. Za nimi ciągnął się cuchnący moczem, ciemny korytarz. Mężczyzna zapukał do drzwi opatrzonych tabliczką z napisem „Klasy I-IV”.
– Wejść! – rozległo się warknięcie.
Otworzył drzwi i wkroczył do sali. W ławkach siedziało dziesięcioro dzieci w różnym wieku. Spojrzały na niego bezmyślnie. W powietrzu unosił się smród niemytych ciał, niepranych skarpetek i upiornej stęchlizny. Aż mu się zakręciło w głowie.
Nauczyciel przerwał swoje przemówienie.
– Ach, to pan – uśmiechnął się do archeologa. – To jak, będzie ekspedycja?
– Właśnie przywieźliśmy sprzęt. Do kogo należy tamto pole za rowem?
– A, pegeerowskie, możecie sobie kopać do woli. Syndyk sprzedał, co się dało, i już z pięć lat się nie pokazuje. A sołtysem wsi jestem ja i macie ode mnie pozwolenie. Będziecie potrzebowali robotników?
– Tak, ludzi z łopatami i z pięć par taczek…
– Da się załatwić. Koniec lekcji! – huknął na uczniów. – Zmiatać do domów i powiedzcie starym, że za piętnaście minut przed biurem będzie zebranie w sprawie pracy!
Smarkateria pozbierała zeszyty oraz nieliczne wystrzępione podręczniki, a potem tłumnie rzuciła się do drzwi.
– Coś te dzieciaki mizerne – zauważył Rylski, gdy Minc zamykał drzwi klasy.
– Bo to po pijanemu poczęte.
Przeszli przez wieś. Za barakami wznosił się budynek mieszczący zapewne w czasach świetności osady biuro pegeeru. Obecnie konstrukcja przechyliła się na jedną stronę, a okna zarosły pajęczynami. Nauczyciel wyłowił z kieszeni klucz i pokonując zardzewiały zamek, wpuścił magistra do środka. Pomieszczenia nie używano od wielu miesięcy. Było duszno i cuchnęło myszami.
– Są i narzędzia – mruknął Minc, otwierając kopniakiem kolejne drzwi. Na podłodze komórki piętrzył się stos rzuconych byle jak łopat i szpadli. Stalowe elementy pokryła delikatna kaszka korozji.
Pod ścianą stało kilka zardzewiałych taczek.
Obejrzeli pobieżnie zdezelowany sprzęt, a potem wyszli na spotkanie z siłą roboczą. Przed barakiem stało już ze dwudziestu chłopa. Patrzyli na archeologa i sołtysa. Niektórzy drapali się po zmierzwionych kudłach lub nieogolonych mordach.
– Ilu potrzeba? – zapytał rzeczowo Minc.
– Nie więcej niż dziesięciu.
– W szeregu zbiórka! – huknął.
Ustawili się niechętnie. Nauczyciel wyjął z kieszeni elektroniczny alkomat.
– Pijani dwa kroki w tył – polecił. – Wstawieni też.
Szereg cofnął się posłusznie o dwa kroki.
– Trzeba było przyjechać przed otwarciem sklepu – pouczył Minc magistra. – O tej porze już późno… Trudno, bierzemy, co jest. Dziesięciu do roboty przy łopatach wystąp! – polecił. – Cztery złote za godzinę, dwanaście godzin dziennie, bez opierdalania się.
Część odwróciła się na pięcie i odeszła. Zostało jedenastu.
– I żadnego chlania w miejscu pracy – uściślił nauczyciel.
Trzej kolejni robole zrezygnowali. Zostało ośmiu.
– Oto pańska ekipa. – Nauczyciel skinął głową Rylskiemu. – Taczki w dłoń, łopaty na taczki i na Trupią Górę! – huknął.
– Eee, na Trupią Górę? – mruknął któryś.
– Coś ci się, Malinowski, nie podoba?
– No, to, jak by powiedzieć, złe miejsce. Zresztą sam wiesz…
– Złe nie złe, robota jest do wykonania. A jak który nie ma ochoty machać łopatą, to niech spierdala w podskokach.
Wszyscy widać chcieli zarobić, bo nikt się nie ruszył.
Zazwyczaj laikom wydaje się, że praca archeologa jest łatwa i przyjemna. Siedzi się z pędzelkiem i odkurza tkwiące w ziemi skorupki. Owszem, archeolodzy zajmują się także odkurzaniem znalezisk, ale stanowi ono nie więcej niż pięć procent ogólnego czasu pracy. Niewiele zmieniło się od dziewiętnastego wieku. Nadal podstawowym narzędziem badawczym jest łopata. Zazwyczaj warstwy interesujące dla uczonych znajdują się pod po – v wierzchnią ziemi. Czasem metr, czasem mniej… Nadmiar gleby należy usunąć. Można to zrobić na przykład spychaczem, każdorazowo zdzierając około trzydziestu centymetrów nadkładu. Jednak gdy zbliżymy się do warstw cennych dla nauki, spychacz wraca do bazy. Teraz głównym argumentem badawczym stają się łopata i taczka do transportu zbędnej gleby.
To najgorszy możliwy moment. Należy zerwać złogi geologiczne, uważając przy tym, by nie naruszyć specjalnie warstw kulturowych. Nadmiar ziemi należy wywieźć na hałdę. Każda taczka, jeśli się ją solidnie naładuje, to czterdzieści do pięćdziesięciu kilogramów. Bywają dni, że takich porcji wywozi się nawet pięćdziesiąt. Metr sześcienny ziemi waży półtorej tony…
Z reguły pierwsze praktyki wykopaliskowe studenci odbywają między drugim a trzecim rokiem studiów. Chodzi o to, by nie zniechęcać ich przedwcześnie. Po całym dniu wypełnionym na przemian machaniem łopatą i przerzucaniem hałd zdarzają się chwile załamania. Pewien odsetek studentów przekonuje się, że archeologia nie jest jednak celem ich życia.
Po zerwaniu nadkładu i szczęśliwym wywiezieniu go poza obszar wykopu zaczyna się kolejny etap zabawy. Powierzchnię należy wyrównać gracą, sfotografować, zdjąć siatkę punktów niwelacji, narysować plan na papierze milimetrowym…
Potem można kopać dalej. Prowadząc łopatę na płask, zdejmuje się warstwę ziemi grubą na pięć do dziesięciu centymetrów. I znowu doczyszczenie, niwelacja, fotografia, plan. W trakcie kopania oczywiście należy uważać na każde, najdrobniejsze nawet gówienko. Kawałki kości, paciorki, skorupki – to wszystko trafia do plastikowych torebek. Zdejmowane warstwy należy opisywać w specjalnych formularzach, woreczki ze znaleziskami oznacza się numerami warstw. Każdy ruch łopatą rodzi masę biurokratycznej roboty.
Na koniec ziemię z eksplorowanego obszaru należy przesiać przez sito o drobnych oczkach, celem pozyskania wszystkich tych drobnych artefaktów, które przeoczono przy kopaniu. Zbadanie wykopu o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych na głębokość jednego metra może zająć miesiąc. Jeśli natrafi się na fundamenty, groby, wysypiska śmieci et cetera, czas pracy wydłuża się nawet trzykrotnie.
Doktor Olszakowski stał na szczycie wzgórza. Poniżej grupa byłych pegeerowców pracowała ciężko, usuwając nadkład. Oczyszczali kawałek o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia metrów. Cztery ary powierzchni. Ziemię wozili taczkami po kładce z desek i zsypywali ją do wąwozu, z dala od pochówków.
– Wydajność minimalna – powiedział stojący opodal Paweł. – Mam nadzieję, że studenci pojawią się dziś wieczorem i od jutra będzie można ich zmienić.
– No cóż, odwykli od pracy – westchnął doktor. – Kiepsko się odżywiają, bardzo dużo piją i są efekty… Przypomina mi to takie opowiadanie o ufoludkach, którzy przylecieli nałapać na Ziemi niewolników do pracy w kopalniach, złapali pijaczka i zrobili próby wytrzymałościowe, po czym odlecieli, sądząc, że Ziemianie do niczego się nie nadają.
Paweł parsknął śmiechem. Przeszedł kilka kroków i kopnął wystający z ziemi kawałek drutu. Po chwili wyciągnął z piasku miedzianą kratę, mierzącą mniej więcej siedemdziesiąt na siedemdziesiąt centymetrów.
– A cóż to jest takiego? – zdumiał się. – Tak czy siak, współczesny śmieć…
– Przypuszczam, że to taki ekran, jakiego używają radiesteci – odparł Tomasz po namyśle. – Wsuwają to pod łóżka, żeby oddzielić się od żył wodnych.
– Czego to ludzie nie wymyślą – mruknął jego towarzysz, odrzucając siatkę. – Chodźmy zobaczyć, co też tam ukopali.
Zszedł niżej. Na sporej części powierzchni robotnicy odsłonili ciemniejszą warstewkę pierwotnego humusu. Przeszedł się.
– Dobrze kopiemy, nie? – zagadnął go Minc. – Ja tu ich pilnuję!
– Bardzo dobrze – pochwalił archeolog.
W kilku miejscach warstwa pierwotna tworzyła nieduże pagórki o średnicy około półtora metra. Czy mogły to być nasypy grobowe, coś na kształt niewielkich kurhaników, które zapadły się i zostały rozmyte przez deszcze, jeszcze zanim lotne piaski pochłonęły starożytne cmentarzysko? Co kryły wewnątrz? W kilku miejscach spod ciemnej ziemi wystawały kamienie. Przypadek, czy może obudowy grobów? Trzeba będzie sprawdzić. Jeśli okaże się, że każdy taki pagórek kryje pochówek z urną twarzową, będzie to jedno z najbogatszych cmentarzysk tej kultury, jakie kiedykolwiek odkryto.
– Czy myślimy o tym samym? – zagadnął Olszakowski. – Ponad dwadzieścia grobów na już odsłoniętym obszarze. A to oznaczać może…
– Ośrodek kultu, i to ważny – mruknął Rylski. – Świątynia oraz miejsce grzebalne. Albo osada. Duża osada, ludna, zamieszkana przez co najmniej kilkanaście, może kilkadziesiąt rodzin. Osada, jakiej nie rozkopano od stu, może stu pięćdziesięciu lat… Sława, granty badawcze, ciekawa praca…
– Oraz wzbogacenie wiedzy o tym ludzie – dodał poważnie doktor. – Do tej pory nie znaleziono ich miejsc kultu. Tu było wzgórze. Zazwyczaj cmentarze zakładali na południowych stokach, ale ten jest od strony północnej.
– Od południa niedaleko jest bagno. A to oznacza, że wieś była tu, między Trupią Górą a tamtymi wydmami. – Machnął ręką. – Może bliżej rzeki? Tak czy inaczej, to tylko cztery, może pięć kilometrów kwadratowych do przebadania. Studenci przywiozą świdry. Znajdziemy tę wiochę. Zrobimy odwierty w siatce co dziesięć metrów…
– Czyli sto na hektar, dziesięć tysięcy na kilometr kwadratowy – ostudził go starszy kolega. – Myślę, że raczej trzeba ściągnąć radar geologiczny i poszukać anomalii, dopiero potem wiercić. Gdzieś tu była niemiecka wioska, a nie widać po niej nawet śladu. Warstwa piachu nawianego z wydm musi być więc dość gruba.
– Wioska tutaj? – zdziwił się Rylski. – Sądziłem, że tam, gdzie pegeer.
– Nie, sprawdziłem na przedwojennej mapie. Prawdopodobnie pod tamtym zagajnikiem – wskazał brzeźniak – bo jeśli tu były pola pegeeru, to wyorywaliby kawałki cegły… No ale to już nie nasza sprawa – zreflektował się. – Szukamy czego innego. O, publiczność – zauważył nagle.
Na wydmie kilkaset metrów od nich siedział jakiś ubrany na ciemno człowiek.
Literatura i filmy utrwaliły w naszych oczach archaiczny obraz ekspedycji archeologicznych. Jałowa pustynia, na niej stoją namioty, w kociołku zawieszonym nad ogniskiem warzy się strawa. Rzeczywistość z reguły jest inna. Archeolodzy wynajmują sobie kwatery w pobliskich wsiach, na teren wykopalisk dochodzą piechotą. W krajach bardziej egzotycznych niekiedy używa się jeszcze namiotów, częściej jednak ekspedycja posiada bazę w pobliskim miasteczku lub wznosi, siłami miejscowych, prowizoryczne baraczki. Jeśli badania prowadzone są w miastach, uczeni oraz studenci odbywający praktyki gnieżdżą się w akademikach, pensjonatach lub najtańszych hotelach. Wykopaliska w Zgniłej Wodzie miały wyglądać jak te klasyczne, z pionierskich lat archeologii. Na niedużej łączce, oddalonej o nie więcej niż sto metrów od terenu wykopalisk, wyrosły dwa duże brezentowe wojskowe namioty. W pierwszym rozstawiono składane stoły, krzesła i stalowe skrzynki z rozmaitym wyposażeniem. W drugim, mniejszym, dwa składane łóżka dla kierownictwa. Obok pod daszkiem stanął stary jak świat agregat prądotwórczy i kanistry z ropą. Olszakowski odprowadził ciężarówkę do miasta, ale po sześciu godzinach przyjechał fiatem, holując malutką, tysiąclitrową cysternę z wodą. Z kilku kamieni ułożono prowizoryczne palenisko. Spory kawałek łąki czekał jeszcze na namioty, w których zamieszkają studenci odbywający praktyki…
Studenci nadciągnęli późnym popołudniem. Doktor widział ze swojego stanowiska na szczycie wydmy, jak maszerowali, a raczej wlekli się ścieżką. Było ich troje. Dwie dziewczyny i jeden chłopak…
Wreszcie dotarli do obozu. Magister Rylski najwyraźniej udzielił im wstępnych instrukcji, bowiem sprawnie rozstawili swoje namioty, zamykając czworobok obozu.
– Fachowców sobie ściągacie? – zagadnął nauczyciel.
– Właśnie – mruknął Tomasz.
– A co, my już nie wystarczymy? – spytał któryś z byłych pegeerowców.
– Są zadania, do których niezbędne jest kilkuletnie wyszkolenie – wyjaśnił spokojnie kierownik. – Wy macie problemy nawet z tym, żeby odróżnić piasek od ciemniejszej gleby…
Spojrzał na zegarek. Siedemnasta.
– Fajrant – oznajmił.
Zwalili łopaty na jeden stos i ustawili się w kolejkę. Wypłacał po trzydzieści pięć złotych. Na szczęście miał drobne.
Robotnicy zwinęli się szybko, po chwili znikli po drugiej stronie jaru. Tomasz ruszył do obozowiska.
– Baczność, obiboki! – huknął magister, widząc przyjaciela. – W szeregu zbiórka!
Zebrali się niechętnie, tworząc trzyosobowy szereg.
– Nazywam się Tomasz Olszakowski – powiedział doktor spokojnie. – Na wstępie zaznaczę, że bardzo nie lubię studentów i właśnie dlatego jestem kierownikiem tych wykopalisk. Rozkopujemy tu stanowisko wręcz bezcenne z naukowego punktu widzenia, więc wymagał będę ogromnej dokładności i ślepego posłuszeństwa w wykonywaniu moich poleceń. A tak właściwie to pewnie się jakoś nazywacie?
Przedstawili się, ale od razu pozapominał ich imiona. Rozsiedli się na składanych krzesełkach. On też zajął miejsce.
– A zatem po kolei – ciągnął. – Na tym wzgórzu, które nawiasem mówiąc, nosi urocze miano Trupiej Góry, znajduje się cmentarzysko kultury pomorskiej…
Twarze praktykantów nie wyrażały nic poza uprzejmym zaciekawieniem.
– Chyba słyszeliście o kulturze pomorskiej, profesor Hensel nazywa ją wejherowsko-krotoszyńską…
Nadal brak reakcji, ale zauważył, że są przestraszeni.
– Do licha, musieliście się o tym uczyć na pierwszym roku! – huknął.
– Ale my… – jęknęła jedna z dziewcząt i zaraz umilkła speszona.
– Jesteście przecież studentami!
– Tak, ale z egiptologii w Poznaniu – wyjaśniła druga.
– O żeż… – powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo.
Zerwał się z krzesła i przeszedł kilka kroków po piachu.
– Byliście kiedyś na wykopaliskach? – rzucił pytanie przez ramię.
Trzy głowy pokręciły przecząco.
– To jest sabotaż – powiedział w przestrzeń.
– Dokładnie to samo sobie pomyślałem – dodał Rylski. – Zamawiamy dwudziestu studentów, dostajemy tylko trójkę, w tym jednego z antropologii.
– To ja. – Jasnowłosy kiwnął dumnie głową.
– Ktoś nam pozazdrościł odkrycia – wydedukował Olszakowski. – I co tu dalej robić? Chyba jedynym wyjściem jest zasypanie wszystkiego, zabetonowanie, żeby miejscowi nie dłubali, i powrót za rok z większą ekipą.
– Poradzą sobie – mruknął magister.
– Wątpię…
– Czy to aż takie trudne? – zagadnęła ta z warkoczem. – My się szybko uczymy…
Podjął decyzję.
– Dobrze – powiedział z ciężkim westchnieniem – angażujemy was… na okres próbny. A od jutra do roboty. Zobaczymy, jak sobie dacie radę.
– Czy mógłby pan tak króciutko opowiedzieć o tej kulturze, którą będziemy badać? – zapytała nieśmiało druga.
Doktor tytanicznym wysiłkiem umysłu spróbował sobie przypomnieć jej imię. Chyba Iwona.
– Dobrze. Faktycznie przyda wam się trochę informacji… Wyobraźcie sobie, że jesteśmy na tych terenach w siódmym wieku przed naszą erą. Dopiero co przetoczyły się tędy watahy Scytów, które zniszczyły kulturę łużycką, znaną wam zapewne doskonale z Biskupina. Zgliszcza grodów dopalają się, a tu, na Pomorzu, pojawia się nowa grupa zwana kulturą pomorską. Jej przedstawiciele pozostawili po sobie bardzo niewiele. Bada się głównie cmentarzyska. Wiemy, że palili swoich zmarłych, podobnie jak „łużyczanie”, był to zresztą powszechny wówczas sposób pochówków. Popioły zbierali w urny kształtem zbliżone do butelek po koniaku, tylko oczywiście znacznie większe i z zaokrąglonym dnem…
Studenci roześmiali się.
– Urny były grafitowane, tak że ich powierzchnia jest idealnie czarna. – Wyjął z kieszeni kawałek i zaprezentował. – W górnej ich części ryli kreski układające się w rysy twarzy, stąd też nazwa „urny twarzowe”. Niewiele wiemy o życiu ludzi z kultury pomorskiej. Znaleziono ślady tylko kilku osad. Dlatego też mamy wielką nadzieję, że gdzieś w tej dolinie, między Trupią Górą a wydmami, odnajdziemy kolejną. Okres istnienia ich cywilizacji musiał być w miarę spokojny, gdyż znalezione dotąd osiedla nie były obwarowane. Brak też śladów pożarów, znanych choćby z łużyckiego Biskupina. Czcili jakichś bogów, na ściankach urn wyryto i napuszczono białą farbą tak zwane ryty narracyjne, coś w rodzaju komiksów pokazujących sceny z życia, a może nawet wierzenia. Najczęściej są to obrazki przedstawiające dachy domów lub drzewa, wozy, na których jadą wyniosłe postaci, przypuszczalnie wodzowie lub posągi bogów. Wokoło galopują konno na oklep inni ludzie. Może odrodzeni zmarli, a może uczestnicy wypraw wojennych?
– Bardzo ostrożne interpretacje – mruknął przyszły antropolog.
Olszakowski usiłował sobie przypomnieć, jak student ma na imię. Ach tak, Oleg.
– Owszem, ale gdybyś żył, powiedzmy, za tysiąc lat, co byłbyś w stanie wydedukować z zamazanego zdjęcia warszawskiej ulicy, nie mając w dodatku żadnych źródeł pisanych do historii naszego okresu?
– Warto wspomnieć o jeszcze jednej teorii – podpowiedział Rylski. – Mówi się o tym, że kultura pomorska mogła mieć związki z Etruskami. Profesor Hensel, z tego, co słyszałem, jest tego prawie pewien. Widzicie, Etruskowie także używali urn twarzowych, i to z grubsza w podobnym okresie.
– Zapuścili się tu bursztynowym szlakiem? – zapytała ta druga. Chyba miała na imię Magda. – A potem jakaś grupa osiedliła się na Pomorzu, aby skupować bursztyn?
– Teoretycznie można by coś takiego przypuszczać. Tyle tylko, że w tym czasie szlak przez nasze ziemie nie był jeszcze przetarty. Etruskowie, owszem, znali bursztyn, przywozili go jednak z terenów dzisiejszych Niemiec. Poza tym ich urny twarzowe są innego kształtu i używało ich tylko jedno etruskie plemię. Tak więc nie wiemy, czy kultura pomorska to ślad obcej penetracji, czy też nie.
– Jak można by to sprawdzić? – zaciekawiła się Iwona.
– Tylko w jeden sposób – powiedział poważnie Olszakowski. – Jeśli podczas badań cmentarzysk lub osad odnajdziemy jakieś towary, które Etruskowie przywieźli tu na wymianę… Sami widzicie, jak wielka szansa stoi przed nami.
Wcześnie rano doktor pognał gromadkę na szczyt wzgórza. Poinstruował, jak należy doczyszczać powierzchnię, wyjaśnił metody rysowania planów wykopu, a potem zostawił studentów przy pracy. Sam ze świdrem na ramieniu ruszył szukać osady. Paweł Rylski dla odmiany siedział w obozowisku i oglądał zdjęcia lotnicze okolicy.
– Panie magistrze! – U wejścia do namiotu stała Magda.
– Tak? – Paweł oderwał się od kserokopii.
– Mamy problem… Grób numer cztery…
Z westchnieniem wstał od pracy i podążył na stanowisko. Obie dziewczyny zgodnie z zaleceniem przecięły wkop grobowy na pół i wybrały ziemię, by odrysować profil. Zrobiły to bardzo ładnie, jama była półkolista, profil idealnie równy. Jego długość wynosiła nieco ponad metr, głębokość jamy sześćdziesiąt centymetrów. Głębsza nie była potrzebna. Pochylił się nad dziurą i spojrzał z boku. Zasypisko grobu było jednolicie szare.
– Brakuje pochówku – powiedziała Iwona. – Nie ma urny.
– Przesiałyście ziemię? – w zasadzie niepotrzebnie zapytał. Pracowały tak dokładnie, że z pewnością o tym nie zapomniały.
Magda wskazała sito leżące na taczkach. Było puste. Na siatce o trzymilimetrowych oczkach pozostały tylko maleńkie kamyczki. Rozgarnął je palcami.
– Ani śladu przepalonych kości – stwierdził – ale w takim piasku mogły się rozłożyć prawie bez śladu.
Podłubał w profilu szpachelką, nigdzie nie widać było jasnej smugi mogącej być śladem wapnia.
– Pewnie pochówek symboliczny – zawyrokował. – Bo gdyby wsypali tu resztki stosu pogrzebowego, powinny być kawałki węgli drzewnych…
– U mnie to samo – zameldował Oleg znad sąsiedniego wykopu.
– No trudno. Odrysujcie profile i przesiejcie ziemię – polecił. – Nie zapomnijcie o fotografiach.
Wdrapał się na szczyt wzgórza. Stąd mógł ogarnąć wzrokiem całe cmentarzysko. Tabliczki z numerami, oznaczające poszczególne groby, układały się wyraźnie w dwa kręgi. Mniejszy, który właśnie był rozkopywany, i większy, zachodzący nań częściowo. Jego skraj pochłonął wąwóz wypłukany przez deszczówkę. Część zachodnia kryła się jeszcze pod warstwą nawianego piasku. Widać było tylko fragment obwodu.
– Trzeba będzie dokładnie sprawdzić środek mniejszego kręgu – odezwał się doktor Olszakowski.
Paweł nawet nie zauważył, kiedy kierownik stanął za jego plecami.
– I odsłonić w całości ten większy – uzupełnił. – Jeśli zachowali kształt z grubsza kolisty, to pochówki wysunięte najdalej na południe mamy gdzieś pod nogami…
– A środek nadal przykryty jest piaskiem. Zastanawia mnie co innego. Jeśli się spojrzy uważniej, widać pas ziemi nietkniętej przez naszych przodków. Coś jakby droga przecinająca mniejszy krąg i zahaczająca o większy. Trakt prowadzący ze wzgórza w dolinę.
– W stronę wioski?
– Właśnie. Gdzieś tam jest ta cholerna wieś. Musimy ją odnaleźć.
– Jeśli wyznaczyli drogę idealnie prosto, to mamy jakieś szanse. Ale co, jeśli u stóp wzgórza zakręcała? Nie była w żaden sposób utwardzona, nie znajdziemy jej nigdy… – westchnął magister.
– Warto kontynuować wiercenia i zobaczymy, czy gdzieś nie znajdziemy cienkiej warstewki sadzy. Skoro tu, na cmentarzysku, nie natrafiliśmy dotąd na żadne ślady stosów pogrzebowych, może palono zmarłych w pobliżu wsi?
– Albo w połowie drogi – odparł sarkastycznie Rylski. – Trochę za daleko idąca hipoteza. Ale wiercenia trzeba będzie zrobić. Może uśmiechnie się do nas szczęście.
– Wieś potrzebowała wody – zastanawiał się nadal doktor. – Rzeczka jest w tej chwili dość daleko, ale może pierwotnie jej koryto przebiegało bliżej? Do diaska, ta osada gdzieś tu jest, na tych pięciu kilometrach kwadratowych piachu! A praktykantom nieźle idzie.
Zszedł w dolinę i znowu zaczął bawić się świdrem. Paweł pomagał studentom. Czas mijał powoli. Trzynasta, szesnasta, siedemnasta, przerwa na podwieczorek, osiemnasta… Skończyli o dwudziestej. Dwanaście godzin pracy. Dwanaście przebadanych grobów, czterdzieści osiem rysunków, sześć rolek fotografii…
– To beznadziejne – powiedział Rylski, leżąc na łóżku. Przeglądał zdjęcia lotnicze terenu wykopalisk. Akumulatorowa lampa dawała jasne, mocne światło.
– Znajdziemy wieś – uspokoił go doktor. – I chyba, nawet wymyśliłem w jaki sposób.
Magister spojrzał na niego uważnie.
– Trzeba zrobić wiercenia, powiedzmy, w siatce co pięćdziesiąt metrów. Zobaczymy grubość pokładu tej ciemnej warstwy. Koło wsi powinna być grubsza. Żeby się upewnić, zrobimy jeszcze jedną próbę. Przeanalizujemy próbki na obecność pyłków roślin. Wszędzie pewnie będzie od cholery sosny, ale liczę na to, że trafimy też na zboże. Wyznaczymy z grubsza obszar, na którym znajdowały się pola uprawne tych sukinsynów. A wsi poszukamy w samym środeczku. Przecież musieli rozglądać się naokoło. Nie postawiliby domów na skraju lasu…
– W sumie nie wiemy nawet, czy żyli w czasach spokojnych, czy niespokojnych – westchnął Paweł. – Ile ich osad zbadano? Trzy?
– Nasza będzie czwarta.
– Siatka co pięćdziesiąt metrów, czyli na kilometr kwadratowy czterysta punktów. Dwadzieścia dni pracy.
– Owszem. Ale możemy oddelegować do tego studentów. Mamy taśmy, trzeba będzie tylko zaznaczyć kołkami miejsca…
– Jest to jakiś pomysł… Ale wyniki będą bardzo niepewne.
– Przy odrobinie szczęścia odnajdziemy osadę. Poza tym przywiozłem ramowy wykrywacz metali. To wprawdzie jeszcze nie epoka żelaza, lecz nie da się wykluczyć, że trafimy na jakiś zapomniany kociołek albo kubek z brązu.
– Na równinie grubość warstwy piasku wynosi co najmniej pół metra, a w niektórych miejscach pewnie więcej.
– Owszem. Ale ramowym sięgniesz efektywnie na metr, może półtora w głąb… Zajmiemy się tym jutro.
– Zgoda.
Pół godziny później obaj uczeni spali. W ciemnościach słychać było brzdąkanie gitary i chrzęst zgniatanych puszek po piwie. Studenci na swój sposób odreagowywali zmęczenie po całym dniu ciężkiej pracy.
Ramowy wykrywacz metali najczęściej posiada kwadratową cewkę w kształcie ramy o wymiarach metr na metr. Do cewki kablem podczepia się ważącą kilka kilogramów metalową skrzynkę z aparaturą pomiarową. W starszych modelach skrzynka potrafi być naprawdę ciężka… Maksymalny zasięg tego typu urządzeń wynosi około dwóch metrów, jednak aby wykryć przedmiot spoczywający tak głęboko, musi mieć on wielkość samochodu osobowego.
Oleg szedł z wykrywaczem. Omiatał cewką ziemię, badając na raz pas szerokości około dwóch metrów. Magister Rylski, dzierżąc w jednej dłoni saperkę, a w drugiej sito skrzynkowe, podążał za nim. Co jakiś czas urządzenie wydawało pisk. Gleba kryła w sobie różności: kawałki drutu, zęby bron, puszki po piwie i konserwach, sreberka z papierosów.
– Ależ tu zaśmiecili – mruknął Oleg, zmieniając ścierpniętą rękę. Aż dziwne, że mieszkańcy Zgniłej Wody nie zajmują się poszukiwaniem złomu.
Nieoczekiwanie urządzenie zahuczało mocniej.
– Coś dużego – stwierdził. – Podłużne… Dwa, może dwa i pół metra długości… Radziecka rakieta typu katiu sza, skoro poligon niedaleko – zażartował.
– Nie śmiej się, to nie jest takie znowu nieprawdopodobne – odparł magister. – Pokaż, gdzie ma środek, lepiej nie trafić na zapalnik.
– Poważnie myśli pan…
– Poważnie. Cholera wie co tu wyrabiali.
Po kilkunastu sztychach saperką ziemia odsłoniła swoją tajemnicę. Kawał grubej stalowej liny…
– Wyznaczanie położenia osady kultury pomorskiej to jak szukanie igły w stogu siana – westchnął student.
– Owszem, ale pożytek ze znalezienia będzie większy. – Magister klepnął go w ramię, zmuszając do podjęcia wędrówki.
Przeszli jeszcze kilkanaście metrów, gdy wykrywacz nieoczekiwanie zabuczał.
– I co tu mamy? – Paweł wbił saperkę w ziemię.
– To również jest duże, podłużnego kształtu, jakieś dwa metry długości i z półtora szerokości…
Pod cienką warstwą ziemi pojawił się jasny piach, jednak nie był on jednolity. Szare pasma układały się w zarys sporego dołu.
– Cholera… – Archeolog poskrobał się po głowie. – Skocz, ściągnij resztę. Z grackami, nie zapomnijcie o niwelatorze. Coś mamy, założymy tu nieduży wykop…
Wyjął z kieszeni GPS i zaznaczył znalezisko na mapie. Przybiegł Olszakowski z drewnianymi palikami.
– Dwa na dwa – polecił Rylski.
– Coś ciekawego?
– Cholera wie, sygnał, jakby tu zakopano cały stos kociołków z brązu.
Zjawiły się zadyszane dziewczyny z łopatami i grackami.
– Doczyśćcie i narysujemy – polecił.
Oczyściły. Potem jedna pobiegła do niwelatora, a druga zmierzyła wysokość miejsca.
– Wykop grobowy? – zastanawiał się doktor.
– Musieliby go pochować w miedzianym kotle. Niwelacja i rysunek…
– Zdejmijcie warstwę plantem, dziesięć centymetrów – polecił studentom.
– Gdzie sypać ziemię?
– Tu, na bok. – Wskazał ręką. Nieoczekiwanie spod warstwy gleby błysnęła czerwienią korozja. Czubek czegoś okrągłego. Pochylił się ze szpachelką w dłoni i obkopał starannie znalezisko dookoła. Obok jedna z dziewcząt odsłoniła długie pasmo sklejającej piasek rdzy.
– Cholera – westchnął wreszcie magister.
Teraz widać było, że to, co odsłania, to hełm o charakterystycznym kształcie. Doktor wgryzł się w piach.
– Lufa – zameldował.
Przestali się spieszyć. Kości palców mimo upływu lat nadal zaciśnięte na spuście… Czaszka nieco kruszyła się w dłoniach.
– Niemiec – stwierdził Oleg, obracając w palcach blaszkę identyfikacyjną.
– Musiał siedzieć tu w dole i zasypał go wybuch pocisku. – Doktor spojrzał na niedaleki lej, ciągle jeszcze widoczny w trawie. – No cóż, nie będziemy się nad okupantem rozczulać. – Metodycznie wkładał kości do tekturowego pudełka. – Dam znać Czerwonemu Krzyżowi, pewnie żyje jakaś jego rodzina, niech go sobie zabierają.
Przegrzebali piasek, odnajdując jeszcze podeszwy butów, kości nóg oraz futerał z resztkami okularów. Mundur ani dokumenty się nie zachowały.
– W zasadzie to nie był okupantem – stwierdził Oleg, gdy doktor zakładał pokrywę na pudło. – Przed wojną to były tereny niemieckie…
– No to poległ, broniąc ojczyzny. – Olszakowski wzruszył ramionami. – Wstawcie do magazynu – polecił.
Zbadał jeszcze wykrywaczem metali dno jamy i wygrzebał odznakę NSDAP.
– Często się znajduje takie rzeczy? – zapytała Magda.
Zauważył, że trochę pobladła.
– Czasami – odparł niechętnie. – Nie przejmuj się, w tym zawodzie po pewnym czasie można się przyzwyczaić.
Do wieczora nie znaleźli nic ciekawego. Tymczasem dziewczyny z doktorem przekopały jeszcze osiem grobów, kończąc tym samym mniejszy okrąg. Kilka pudełek wypełniono skorupami.
Lekkie potrząsanie wyrwało Pawła z głębokiego snu.
– Co się stało? – zapytał sennie, uchylając powieki. W namiocie było ciemno.
– Ktoś nam wlazł w szkodę – wyjaśnił doktor.
– W szkodę? Cholera.
Ubrał się pospiesznie i chwycił pistolet gazowy. Wyszli przed namiot. Była trzecia nad ranem. Niebo jeszcze wieczorem zasnuły chmury, ciemno było że oko wykol. Na szczycie wzgórza coś dziwnie połyskiwało.
Doktor podał mu lornetkę.
– Lampa naftowa i jeszcze coś – ocenił. – Zaraz na skraju naszego cmentarzyska…
– Jakieś kłopoty? – zapytał w ciemności Oleg. Widocznie też się obudził.
– Masz jakąś broń? – zapytał Rylski.
– Maczetę.
– Ktoś nam ryje na cmentarzysku. Zajdziemy go z trzech stron.
– Jasne! – Olszakowski klepnął się po dłoni kijem bejsbolowym.
Ruszyli pospiesznie dobrze znaną drogą. Lampa na szczycie wydmy trwała nieruchomo. Rozdzielili się i podeszli od trzech stron.
– A co tu się, do cholery, dzieje?! – huknął Olszakowski, zapalając halogenowy reflektor.
Na kracie z miedzianych prętów nakrytej szmatką siedział łysy, półnagi mężczyzna z brodą. Mógł sobie liczyć około pięćdziesiątki. W rogach kraty płonęły cmentarne znicze, lampa stała opodal. Siedzący w zaciśniętych dłoniach trzymał dwa ostrosłupy z żółtego, lekko prześwitującego kamienia. Usłyszawszy wrzask archeologa, otworzył oczy.
– Przerwał mi pan kontakt z duchami – powiedział z naganą w głosie.
– Ja z tobą zaraz, świrze, ustanowię kontakt! – Doktor zamierzył się kijem. – Gadaj, coś ty za jeden?
– Marek Etter, bioenergoterapeuta, a przy okazji medium – wyjaśnił z godnością siedzący.
– Proszę odejść z naszego terenu – warknął doktor.
– To wolny kraj – odgryzł się brodacz. – Mam prawo tu przebywać. Zresztą w tym miejscu nie kopiecie jeszcze nic…
– Cała ta góra jest terenem wykopalisk – powiedział spokojnie Rylski. – Podpisaliśmy umowę z wójtem.
Etter opuścił dłonie i schował kamienie do skórzanej sakwy przy pasie.
– Usiłuję uspokoić duchy tych, których groby bezcześcicie – rzekł z wyższością.
– Ekstra – warknął Olszakowski. – Nie lubię świrów. A zwłaszcza nie lubię nawiedzonych świrów. Tak naprawdę to nikogo nie lubię. A już po prostu nie cierpię, jak mi idioci włażą do wykopów!
– Rusz mnie tylko, a odpowiesz za prześladowania religijne – odparł mężczyzna, uśmiechając się łagodnie. – I tak popsuliście obrzęd, który usiłowałem odprawić od czterech godzin.
– Medycyna alternatywna dla inteligentnych inaczej! – parsknął Tomasz. – A siedź sobie tutaj goły na wietrze i zdechnij na zapalenie ektoplazmy! – warknął i odszedł w ciemność.
Rylski i Oleg stali, przestępując z nogi na nogę, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Kolega wasz ma wyraźne problemy z czakrą serca – odezwał się Etter. – Niezwykle ciemna aura, pełna zakłóceń. Może mógłbym mu pomóc poprzez spalenie kadzidła i odmówienie mantry? Musiałby tylko wyrazić zgodę na zabieg.
Magister wzruszył ramionami.
– Chodźmy – powiedział do studenta.
– Zostawimy go tu?
– A w czym on nam przeszkadza? – Machnął dłonią. – Niech siedzi choćby do usranej śmierci…
Dwadzieścia minut później, zagrzebany w ciepłym śpiworze, ponownie zapadł w sen.
– Tak swoją drogą – Rylski myślał na głos, goląc się przed zawieszonym w namiocie lusterkiem – to można by wykorzystać naszego nowego znajomego.
– Jakiego znajomego? – zdziwił się Olszakowski.
– Tego wariata, który w nocy siedział na wydmie. Skoro on taki szaman, to niech nam pokaże, gdzie była wioska.
Doktor zatrzymał się w pół kroku.
– Żarty! – parsknął. – Taki hochsztapler… Strata czasu.
– Może tak, a może nie. Profesor Jerzy Gąssowski używał jasnowidzów podczas wykopalisk.
– Taaa… Ale profesor Gąssowski cieszy się odpowiednim autorytetem i drobne dziwactwa w niczym mu nie zaszkodziły. Nas, panie kolego, towarzystwo naukowe za taki numer starłoby na miazgę.
– Nie, jeśli odnajdziemy wioskę. W takim przypadku zastosują zasadę „cel uświęca środki”.
Olszakowski westchnął.
– Wiesz co? Zdumiewa mnie twoja naiwność. Jeśli znajdziemy osadę, skupi się na nas niechęć całego środowiska. Jest mnóstwo zawistnych, którzy zrobią wszystko, aby nas zdyskredytować i odsunąć od tych badań. Oskarżą mnie o rozkład moralny, ciebie o alkoholizm, będą rozpuszczać wszelkie możliwe plotki, co tylko przyjdzie im do głowy… A ty byś chciał oddać w ich ręce narzędzie, dzięki któremu mogliby potwierdzić zarzut wysługiwania się hochsztaplerami?
– Nie wierzy pan w możliwości jasnowidzenia?
– Nie, i póki żaden z jasnowidzów nie wygra w totolotka, nie uwierzę.
– Może wygrywają… – westchnął Rylski. – Ostatecznie ktoś mniej więcej raz na tydzień trafia szóstkę… A jeśli to właśnie jasnowidze? W gazetach coraz to ogłaszają się nowi. Widać ci poprzedni wygrali i już nie muszą tak zarabiać na życie.
Doktor mruknął pod nosem jakiś komentarz, zrobił to jednak na tyle cicho, że magister mógł tylko domyślać się jego treści. Wyszli przed namiot. Na szczycie Trupiej Góry było pusto. Nocny gość widocznie jeszcze przed świtem ulotnił się z miejsca, w którym odprawiał swoje tajemnicze obrzędy.
O ósmej rano studenci stawili się do pracy. Przekopanie i zadokumentowanie ostatnich czterech grobów, z których jeden znowu okazał się pusty, zajęło im nie więcej niż dwie godziny.
Rylski zarządził przerwę śniadaniową, a sam dokładnie obejrzał plany.
– Musimy się zabrać za szczyt – powiedział do Tomasza, który siedząc na krześle, ostrzył pilnikiem krawędź szpadla. Miał przy tym minę, jakby chciał tym narzędziem poderżnąć komuś gardło.
– Trzeba będzie ściągnąć metr albo i półtora piachu – zauważył. – Wzywamy nauczyciela i robotników?
– A mamy jakieś inne wyjście? – Magister wzruszył ramionami. – Skoczę do wsi…
Olszakowski postanowił obejrzeć z bliska wierzchołek wydmy. Wdrapał się na górę. Kopnął w zadumie butem w podłoże.
– A wy coście się tak rozsiedli? – huknął na studentów. – Przerwa śniadaniowa skończyła się półtorej minuty temu.
– To co mamy robić? – zapytał Oleg.
Tomasz poskrobał się po głowie. Chwilowo nie było tu dla nich nic do roboty.
– W sumie to nic – mruknął. – Rozkazuję odpoczywać!
Gdy wydał polecenie, od razu poczuł się lepiej. Niebawem nadciągnął nauczyciel z pracownikami niewykwalifikowanymi. Przyszedł też magister.
– Szczyt pagórka plantem – polecił doktor. – Zdjąć dziesięć centymetrów i do rowu.
Ułożyli ścieżki z desek, po chwili pierwsze taczki piachu runęły do dziury.
– Macie od wczoraj coś ciekawego? – zagadnął Minc.
Kierownik wzruszył ramionami.
– Nic. Czy tu w okolicy grasuje na stałe jakiś wariat? W nocy nam się przyplątał.
– Taki, co siada na drutach ze świeczkami w rękach? – upewnił się nauczyciel. – Znamy go, a jakże… A co, przeszkadzał wam?
– Nie, tylko sobie tu medytował – odrzekł doktor.
– A, on często tu się kręci. Na tej górce siada, a to znów na wydmach po drugiej stronie. Chyba go tu coś ciągnie. Jakby trzeba było gnaty mu przetrącić, to za stówaka da się zrobić…
Tomasz uśmiechnął się do swoich myśli.
– Pomyślę – mruknął.
Łopaty o coś zgrzytnęły.
– Stop! – polecił Rylski, wyminął szereg robotników i przyjrzał się oczyszczonemu już kawałkowi. – Doktorze!
Olszakowski szybko znalazł się przy nim. Pod cienką warstwą lichej trawy i próchnicy rysował się kwadrat z cegieł.
Oleg szybko omiótł go szczotką. Cegły otaczały otwór o boku mniej więcej dwudziestu pięciu centymetrów. Wewnątrz widać było jeszcze ślady spróchniałego drewna.
– Ciekawe – stwierdził kierownik. – Czyścić dalej, ale ostrożnie.
– Pewnie w tym miejscu kiedyś stał krzyż, a to taka podmurówka, żeby lepiej się trzymał w piachu – zauważył student.
– Nie da się wykluczyć.
Robotnicy zerwali drugą dziesięciocentymetrową warstwę. Na zachód od tajemniczej podmurówki zarysowała się istna plątanina ciemniejszych plam.
– Dobra, jesteście na dzisiaj wolni. – Rylski wyciągnął z kieszeni zegarek. Kopali niecałą godzinę.
– Kurde – odezwał się jeden z nich. – A nie dałoby się dłużej porobić? Może jeszcze coś wam zrównać?
– Na razie nie trzeba – uciął ostro. – Po dychu na łba. – Odliczył banknoty.
Zaszemrali z uznaniem i ruszyli do wsi. Stąd, ze szczytu wzgórza, widać było, że skierowali się prosto do sklepu.
– Trzy flaszki na twarz – mruknął doktor z naganą. – Jutro będą do niczego.
– Liczę się z tym – powiedział Paweł – ale sądzę, że to zajmie nam więcej czasu. Co może pan powiedzieć o cegłach?
– Gotycka palcówka. Dobrze spojone wapnem… Sądząc po zaokrągleniu, szczyt tego sześcianu wystawał ponad powierzchnię ziemi przez co najmniej kilkadziesiąt lat. Biorąc pod uwagę, jak płytko był przykryty, zaryzykuję stwierdzenie, że prawie przez cały czas był narażony na wpływy atmosferyczne. Wapno jest trzech różnych odcieni, co jakiś czas ktoś to konserwował, uzupełniając fugi…
– A więc krzyż na wzgórzu, a wokoło chyba cmentarz… Średniowieczny?
– Nie wiem, możliwe.
– Co robimy teraz? – zapytała Magda.
– Sądzę, że trzeba się bliżej przyjrzeć tamtym plamom – powiedział Rylski. – Najpierw jednak założycie siatkę i narysujemy sobie to dokładnie.
Jęknęli zgodnie, ale widząc minę magistra, posłusznie zabrali się do wbijania kołków i naciągania sznurka. Sporządzenie planu zajęło im dwie godziny. Zrobili jeszcze niwelację i byli gotowi do dalszej pracy.
– Zdejmujcie grackami – polecił.
Pierwsze kości tkwiły tuż pod powierzchnią.
– Nie podoba mi się to – mruknął Tomasz, patrząc na wyłaniające się spod ziemi żebra i czaszkę.
– Dlaczego? – zapytała Iwona.
– Zwłoki leżą bardzo płytko – wyjaśnił. – Zobaczcie, na jakiej wysokości jest ten ceglany kominek. Można powiedzieć, że nieboszczyka nie zakopano, a jedynie przyprószono ziemią…
Ukląkł ze szpachelką i zaczął ostrożnie odsłaniać szkielet.
– U la la… – odezwał się po chwili.
– Coś ciekawego? – zainteresował się Rylski.
– Tak. Dla naszego antropologa. – Poszukał wzrokiem Olega. – Co o tym powiesz? – Wskazał jedną z rąk nieboszczyka.
– Pęknięta kość promieniowa… Złamanie zastawne? – upewnił się student.
– Owszem.
– Co to znaczy? – zapytała Magda.
– To bardzo proste. Temu komuś strzaskano rękę w walce – wyjaśnił Oleg. – Przeciwnik chciał go uderzyć pałką albo inną bronią, ten próbował sparować cios przedramieniem, uderzenie było jednak na tyle silne, że kość nie wytrzymała.
– Do tego złamane dwa żebra – uzupełnił archeolog. – Zajmij się nogami.
Student przykląkł i zaczął odgarniać ziemię, która przykrywała dolne partie szkieletu.
– Brakuje stóp – zameldował. – Piszczele są przecięte, brak dolnych stawów…
– Jedna stopa jest tu. – Doktor pokazał kości, które zaczęły się zarysowywać koło ramienia zmarłego.
Odmiótł starannie czaszkę i teraz szukał jej połączenia z resztą szkieletu.
– Ciężko uszkodzony obojczyk, a do tego wszystkiego gość został uduszony – zakończył ponuro.
– Skąd to wiadomo? – zdziwiła się Iwona.
– Zobacz sama. To kość gnykowa. Jeśli ktoś dusi człowieka, to właśnie ona najczęściej pęka… Potrzebuję ochotnika do sporządzenia rysunku.
Rylski przesiał ziemię wybraną spomiędzy żeber. Po sprzączce od pasa zachował się tylko rdzawy ślad na miednicy, ale na sicie zostały trzy rogowe guziki od koszuli.
– Gdzieś między piętnastym a dwudziestym wiekiem – mruknął, chowając je do torebki i opisując. – Zróbmy teraz fotografię pamiątkową i pakujmy pierwszą ofiarę do pudełka.
Karton pomieścił wszystkie kości. Zabrali się do kolejnego grobu. Ten nieboszczyk także został pogrzebany bardzo płytko i przed śmiercią został uduszony. Trzeci podobnie, z tym że dodatkowo miał złamane obie ręce oraz kości goleni.
– Jakiś rozbójnik tu grasował czy co? – zdziwiła się Magda.
– Nie rozbójnik – westchnął Olszakowski. – Tak okaleczało średniowieczne prawo. Tu stała szubienica. – Wskazał ceglaną platformę. – A tych, na których wykonano wyrok, po prostu zakopywano wokoło. Złamania zastawne powstały zapewne dlatego, że niektórzy skazańcy stawiali opór. Obcięcia stóp, łamanie członków… Nasi przodkowie cenili takie rozrywki.
– Widać wieś była pełna kryminalistów – stwierdził Oleg, patrząc na liczne ciemniejsze plamy. – Grobów a grobów…
– Sądzę raczej, że tu wykonywano wyroki na mieszczanach z Lewkowa – wyjaśnił Rylski. – To tylko kilka kilometrów, a miejsca egzekucji najczęściej były oddalone od miejscowości. Poza tym kryminalistów wcale nie było tak wielu. Naliczyłem siedemnaście jam, nie we wszystkich muszą być pochówki. Szubienica w tym miejscu mogła stać nawet…
– Nawet trzy stulecia – dopowiedział Tomasz. – To by dawało mniej więcej jeden wyrok śmierci na dwadzieścia lat. Chyba przejadę się jutro do Lewkowa i zobaczę, co mają w gminnym archiwum. Jeśli zachowały się stare księgi sądowe, to niewykluczone, że na podstawie obdukcji zwłok i rodzajów zadanych im obrażeń uda nam się zidentyfikować niektórych spośród tych ptaszków.
Do wieczora rozkopali i zadokumentowali cztery groby.
Cztery kartony kości dołączyły w magazynie do piątego – kryjącego szkielet Niemca…
Po całym dniu wykopalisk, gdy mięśnie tężeją od wielogodzinnego machania łopatą, wieczór zazwyczaj przynosi ulgę… Zazwyczaj. Olszakowski wsiadł w fiata i pojechał w świat. Rylski odczekał, aż studenci wypluskają się w rzece i zjedzą spóźniony obiad, a potem brutalnie poderwał ich do roboty.
– Spać trzeba było w nocy – oznajmił stanowczo. – Odpoczynek ogłupia.
– Co mamy robić? – Oleg, leżący na karimacie przed swoim namiotem, leniwie otworzył oczy.
– Trzeba narysować skorupki, pomierzyć, posklejać, sfotografować…
Jęknęli, ale zebrali się w namiocie magazynowym. Na stołach kreślarskich spoczywały już równo przycięte arkusze brystolu oraz świeżo zatemperowane ołówki.
Magister w drugim kącie urządził przenośne atelier fotograficzne. Ustawił arkusz papieru jako tło. Doświetlił całość kilkoma reflektorkami. Po kolei uwieczniał urny. Błyskał flesz.
– Zdjęcia do książki będą? – zainteresowała się Magda.
– Nie, to tylko fotografia dokumentacyjna – wyjaśnił. – Zdjęcia do publikacji robią wyłącznie fachowcy.
Mijały godziny. Siedemnaście urn… Dziewczyny skończyły rysować. Pokazał im, jak unieruchomić klejone skorupy za pomocą wilgotnego piasku w kuwecie.
Zerwał się wiatr. Oleg wyszedł przed namiot i węszył dłuższą chwilę.
– Chyba idzie deszcz – zawyrokował.
Paweł wyjrzał na zewnątrz.
– Też tak mi się wydaje – mruknął. – Pójdę na wzgórze, nakryję wykopy. A wy tu dokończcie i jesteście na dzisiaj wolni.
Wyszukał cztery arkusze grubej folii, takiej, jakiej używają malarze do zabezpieczenia podłóg oraz mebli. Zabrał też skrzynkę czterocalowych gwoździ. Powędrował na szczyt. Starannie rozłożył pierwszy arkusz i przyszpilił jego krawędź do podłoża.
– Może pomogę? – rozległ się głos.
Podniósł wzrok. Na szczycie, tuż obok podstawy szubienicy, stał Marek Etter.
– Dziękuję, poradzę sobie – powiedział Rylski. – Znowu jakieś wywoływanie duchów? Burza chyba idzie.
– Owszem, ale nauczyłem się nie zwracać uwagi na pogodę – rzekł bioenergoterapeuta. – Pański przyjaciel, zdaje się, gdzieś pojechał?
– Owszem.
– Jak zauważyłem zeszłej nocy, pan nie ma nic przeciwko mojej obecności?
– Jest mi to obojętne. Oczywiście dopóki nie dewastuje pan stanowiska archeologicznego. – Wzruszył ramionami.
Ukląkł i rozwinął kolejny arkusz. Wiatr się wzmagał.
– Nie powinniście tu kopać – przestrzegł Marek. – To złe miejsce.
– Złe miejsce – powtórzył archeolog. – A dlaczego niby ma być złe?
– Tu w ziemi drzemie jakaś potężna siła. Uwięziona i głodna. Może duch, może demon…
– Dlaczego nie wylazła?
– Sądzę, że została zapieczętowana.
– Czyli wygrzebiemy urnę, otworzymy, a wtedy demon spełni nasze trzy życzenia? Albo pourywa nam głowy?
– Hmmm. W urnie? Nie sądzę.
Pawłowi znudziło się słuchanie świra. Przyszpilił ostatni arkusz i popatrzył zadowolony na swoje dzieło.
– Szykownie – ocenił. – Jak w angielskim podręczniku. Lepiej, żeby pan tu nie siedział podczas burzy, to najwyższy możliwy punkt w okolicy. Jeszcze jakiś piorun pana trafi – przestrzegł.
– Pierścień Atlantydów ochroni mnie przed mocą żywiołów – wyjaśnił Etter, kładąc na ziemi swoją miedzianą kratkę.
Magister pożegnał się, a potem wrócił do obozowiska. Gdy wchodził do namiotu, w brezent uderzyły pierwsze krople deszczu. Zjadł dwie kanapki, a potem wyjrzał na zewnątrz. Zauważył, że w namiocie magazynowym ciągle widać było światło.
– Zapomnieli zgasić – wydedukował.
Przebiegł, kuląc się w deszczu. Z ulgą schował się pod brezent. Studenci siedzieli przy stole, na którym kopciły dwie świece. Ich płomienie odbijały się w butelce taniego wina owocowego „Ogier”.
– Przyszedł nasz nadzorca! – ucieszył się Oleg. – Karniaka dla wicekierownika!
Zaraz też nalał do szklanki złocistego płynu z flaszki. Paweł usiadł ciężko na krześle.
– Co wy tu pijecie? – mruknął, oglądając butelkę. – Jakąś prytę za trzy złote pięćdziesiąt!
Przełknął łyk ogiera. Wino miało nieokreślony, syntetyczny, owocowy posmak. Do tego jakby z głębi przebijała ciężka woń spirytusu zbożowego… Kopało faktycznie jak koń.
Opróżnił szklankę trzema łykami, a potem zza pudła z teodolitem wyjął flaszkę bimbru kupionego od nauczyciela.
– Też nie macie się czym truć – prychnął, stawiając ją na stole. – To przynajmniej produkt ekologiczny.
Spróbowali, zakąsili kiszonymi ogórkami, po które pobiegł do swojego namiotu student. Wypili na drugą nogę.
– U, mocne – westchnęła Iwona.
– Z buraków chyba nastawione – ocenił Rylski.
Na zewnątrz słychać było dalekie grzmoty, od czasu do czasu rozbłysk błyskawicy prześwietlał na moment gruby brezent. Deszcz bił o ściany.
– I Boh trojcu lubit - zażartował magister po rosyjsku, nalewając trzecią kolejkę.
We flaszce pozostało kilka kropli na dnie. Strząsnął je na ziemię.
– To dla nich – powiedział.
– Dla kogo? – nie zrozumiał Oleg.
Magister wskazał stojące w kącie pudła, do których pozbierali kości oraz rząd skrzynek z urnami. Magda wzdrygnęła się.
– To oni są tutaj?
– No przecież nie trzymamy szkieletów pod własnymi łóżkami – zażartował. – Choć i tak bywało – przypomniał sobie dawniejsze wykopaliska.
– My w zasadzie pijemy jak na cmentarzu – powiedziała drżącym głosem. – Tu jest…
– Więcej żywych niż martwych – mruknął. – Siedemnaście urn, co najmniej po jednym nieboszczyku w środku. Jako bonus hitlerowiec i paru kryminalistów.
– Jak to co najmniej po jednym? – zdziwiła się druga.
– No cóż, w takich urnach można znaleźć resztki spalonych kości nawet siedmiu osób – wyjaśnił. – Genetycy to ustalili. Najczęściej są ze sobą spokrewnieni. Nie wiemy jednak, dlaczego tak jest. Może po śmierci głowy rodu zabijano część jego dzieci, a może po prostu z grzebaniem członków rodziny czekano, aż nazbiera się odpowiednia ilość ciał, i palono wtedy jeden duży stos pogrzebowy. Tak było oszczędniej…
Wyciągnął drugą flaszkę. Oleg podsunął swoją szklankę, lecz dziewczęta najwyraźniej straciły ochotę do picia.
– Nie bójcie się – uspokajał Paweł. – Nic nam nie zrobią. Umarli nie gryzą… Zazwyczaj – zachichotał.
Chyba nie uwierzyły. Dopili z Olegiem drugą butelkę.
Wreszcie studenci poszli spać. Rylski obszedł dookoła namioty, sprawdzając, czy śledzie dobrze trzymają się gruntu. Wicher stawał się coraz bardziej porywisty. Po bimbrze odrobinę plątały mu się nogi. Burza sunęła na południe, pioruny waliły w coś za lasem raz po raz.
– Pewnie jakieś poligonowe instalacje je przyciągają – mruknął.
Nieoczekiwanie niebo rozdarła oślepiająco jasna błyskawica. Huk prawie zbił magistra z nóg. Dłuższą chwilę dzwoniło mu w uszach, a przed oczyma latały kolorowe plamy. Piorun uderzył w szczyt Trupiej Góry.
Potrząsnął głową i już miał schronić się w namiocie, gdy nagle przypomniał sobie o pomylonym bioenergoterapeucie. Jeśli pozostał tam na wierzchołku…
– O żeż… – warknął.
Chłostany deszczem i wiatrem biegł w ciemności rozświetlanej tylko rozbłyskami burzy. Przedzierał się przez gąszcz wzburzonych wichrem zarośli. Gałęzie drapały twarz, szarpały odzież, jakby nie chciały puścić go dalej. Wyrwał się jednak i popędził ścieżką prosto na wzgórze.
Na szczycie zapalił latarkę. Widok, który zobaczył, w pierwszej chwili potwierdził jego najgorsze przypuszczenia. Etter leżał na ziemi zwinięty wpół. Archeolog podbiegł do niego. Światło latarki padło na wytrzeszczone oko. Źrenica drgnęła, a powieka opadła. A więc żył.
– Co z tobą?
Marek potrząsnął głową i spróbował się podnieść.
– Ale rąbnęło – jęknął. – Prawie mnie ogłuszyło. Chciało ukatrupić, ale… Pierścień Atlantydów chroni…
Wstał chwiejnie. Archeolog zatoczył latarką krąg. Światło wydobyło z ciemności spalony, powykręcany na wszystkie strony wrak roweru.
– Niedaleko walnęło – stwierdził. – Dwanaście, może piętnaście metrów. Trochę bliżej i nie rozmawialibyśmy teraz…
Bioenergoterapeuta ponownie potrząsnął głową.
– Chce się wyrwać na wolność – powiedział. – Dlatego uderzyło w to miejsce. Chciał, żeby piorun przebił piasek i uwolnił go.
– Tak, oczywiście – Paweł przypomniał sobie, że wariatom należy potakiwać.
– Ale dziękuję za troskę. – Etter zdawał się odzyskiwać siły. – Dziś już chyba na nic… Pojadę… pójdę do domu…
Rylski w pierwszym odruchu chciał go odprowadzić, ale szybko zrozumiał, że dziwak nie życzy sobie jego towarzystwa. Do lekarza też pewnie nie pójdzie, będzie się leczył ziółkami albo innymi bioprądami. Choćby własnymi.
Etter popatrzył jeszcze przez chwilę na resztki roweru, a następnie odwrócił się i odszedł w mrok. Burza dogasała.
Robotnicy ze wsi wgryźli się łopatami w centralną część Trupiej Góry.
– Prawie połowa miesiąca – mruknął doktor Olszakowski, patrząc na powierzchnię stanowiska. – Niewiele zrobiliśmy…
– Jak to niewiele? – obruszyła się Magda. – Rozkopaliśmy większość grobów i wszystkie te średniowieczne spod szubienicy…
Wzruszył ramionami.
– No, faktycznie – mruknął. – Ale tu nie było dużo roboty. A tymczasem powinniśmy jeszcze zlokalizować osadę. Gdzieś tu jest…
– Niekoniecznie – westchnął Rylski. – Mogła być trzy kilometry w tamtą stronę. – Pokazał dłonią wydmy, zza których słychać było odległy huk morza. – Nie wiemy, ile lądu zniknęło w ciągu ostatnich dwu tysięcy lat. To brzeg klifowy, jak w Trzęsaczu. Nasza wioska mogła dawno pójść na rybki.
– Co to jest Trzęsacz? – zapytała Iwona.
Olszakowski wzniósł oczy ku niebu.
– To taka wieś nad Bałtykiem – wyjaśnił cierpliwie. – Na przełomie XIV i XV wieku zbudowano tam ceglany kościół, w środku wsi, dwa kilometry od brzegu morza… W ciągu pięciuset lat woda zabrała cały ten kawał lądu. Pod koniec xix wieku stał już na krawędzi skarpy. Nie było wówczas jeszcze środków technicznych, które pozwoliłyby go zabezpieczyć. Pewnej nocy 1901 roku po silnym sztormie część budynku runęła do morza. Dziś już tylko fragment jednej ze ścian stoi na szczycie klifu. Zresztą żeby nie szukać daleko, kościół w Helu, na końcu mierzei, też częściowo runął podmyty przez morze.
– A, ten dawny protestancki, gdzie teraz jest muzeum – mruknął Oleg. – Byłem tam kilka lat temu.
Robotnicy sprawnie pracowali i niebawem odsłonili dawną powierzchnię wzgórza.
– No i sprawdziło się nasze przypuszczenie… – mruknął Rylski.
Ślady dawnych grobów układały się w okrąg, zalegały ponad metr poniżej poziomu średniowiecznego cmentarza otaczającego szubienicę. Nieco z boku zarysowała się nieregularna plama czarnego piachu. Obaj archeolodzy pochylili się nad nią.
– Na północ stąd było miejsce budowy stosów pogrzebowych – powiedział magister do studentów. – Może jakieś piętnaście metrów.
– Odsłaniajcie w tamtą stronę. – Doktor wskazał robotnikom kierunek.
– Skąd pan to wie? – Minc spojrzał na niego zdziwiony.
– Ciemniejsze zabarwienie spowodowała spadająca z dymu sadza. Wiatry, tak jak dzisiaj, wiały przeważnie od strony morza.
Studenci założyli siatkę, przedłużając po prostu tę służącą im do badania wcześniej odsłoniętych grobów. Zdjęli niwelacje.
Olszakowski stanął pośrodku kręgu i poskrobał gracką ziemię.
– Mamy tu przebarwienie – zwrócił się do magistra. – Proszę popatrzeć…
– Dziura przeszło dwa na dwa metry – mruknął Paweł.
– Szybko wykopali i zasypali, a potem ubili na równo – wysunął przypuszczenie Tomasz. – Naruszyli jednak strukturę ziemi i na tym kawałku nastąpiło silniejsze bielicowanie.
– Czyli starali się zamaskować to, co tu zakopali? – zainteresował się Oleg.
– Być może – powiedział doktor pogodnie. – Zobaczymy, jak tu pokopiemy. Życzyłbym sobie, aby tak właśnie było.
Wyjął ze skrzynki szprychę rowerową i spokojnie wbił ją w glebę.
– Oho, coś twardego – stwierdził.
Dźgnął obok. Drut zagłębił się jakieś dwadzieścia centymetrów i ponownie natrafił na przeszkodę.
Studenci do wieczora przekopali z pomocą obu uczonych jeszcze osiem grobów. W czterech były urny twarzowe, w jednym nieduże pudełko z wypalonej gliny – bardzo rzadko spotykana urna domkowa. Ponadto przy przesiewaniu ziemi znaleziono brązowy kolczyk lub zausznicę.
Robotnicy odsłonili miejsce, gdzie kiedyś płonęły stosy pogrzebowe, nie było w nim jednak nic ciekawego. Platforma z niedużych, przepalonych otoczaków i cienka warstwa smoły wytapiającej się z sosnowych szczap… Archeolodzy narysowali platformę, zrobili zdjęcia, a następnie zasypali ją z powrotem ziemią.
– Udany dzień – mruknął po kolacji Rylski.
Ustawił świeże urny na stole i fotografował je po kolei.
– Ja też uważam, że nieźle poszło. – Doktor był w dobrym humorze. – I jakoś się ten świr siadający na siatce nie pojawiał.
– Pewnie dochodzi do siebie po tym uderzeniu pioruna – stwierdził magister.
– Będzie miał nauczkę na przyszłość, żeby się tu nie kręcić – warknął Tomasz.
– Chyba trochę pan przesadza, jest przecież zupełnie nieszkodliwy.
– Może i tak, ale nie lubię takich nawiedzeńców. Czemu siedzi tutaj, a nie na tym zasypanym poniemieckim cmentarzu?
– Bo tam nie kopiemy – odparł Rylski. – Tamtych duchów nie musi uspokajać. Swoją drogą, słyszałem, że na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego ktoś pisze pracę na temat zachowania kościelnych procedur ekshumacyjnych przy pracach archeologicznych…
– Hy, hy, hy – zarechotał doktor. – Może jeszcze mamy zabierać na wykopaliska kapelana? Przecież to wszystko poganie! – Splunął przez drzwi namiotu w stronę wzgórza. – Chodźmy spać, króliki nam się w głowach lęgną.
Wyszli przed namiot. Studenci siedzieli przy ognisku.
– Oto i nasze kierownictwo – ucieszył się Oleg. – Napijecie się, panowie, bimbru z prostymi studentami?
– A coś ty się tak w mleku wściekłej krowy rozsmakował? – zdziwił się Paweł.
– To tutaj niewiele droższe od wina, a sam pan mówił, że te tanie jabcoki szkodzą – wyjaśnił chłopak. – Zresztą my sobie kulturalnie robimy drinki. – Pokazał dwulitrową colę.
Olszakowski nalał do blaszanego kubka bimbru z pięciolitrowej plastikowej butli, wychylił jednym haustem, nalał sobie raz jeszcze i znowu wypił bez mrugnięcia okiem.
– Niezłe – mruknął.
Samogon zagryzali pieczoną kiełbasą. Tomasz zauważył, że na szczycie wzgórza rozbłysło światełko lampy naftowej. Etter znowu coś odprawiał.
– Wypiję jeszcze kubek, to może ten palant wreszcie przestanie mi przeszkadzać – powiedział z nadzieją doktor i wysuszył trzecią kolejkę.
Brało go w oczach. Był już zdrowo pijany.
– Jutro nasz wielki dzień – powiedział z patosem. – Dobierzemy się tym sukinsynom pomorskim do skóry, odnajdziemy to, co próbowali przed nami ukrywać! – Zarechotał wesoło.
Usiłował zjeść kawałek kiełbasy, ale omal nie wydłubał sobie oka patykiem.
– A co będziemy robili przez resztę miesiąca? – zaciekawił się Oleg. – Mamy odwalić dwadzieścia dni praktyk.
– Poszukacie wioski – wyjaśnił Tomasz. – I znajdziecie ją, choćbyście mieli sami wykopać tu system rowów sondażowych długości stu kilometrów! Pokażę wam, jak się robi wielkie odkrycia!
– Chyba już wystarczy, doktorze – łagodnie zwrócił mu uwagę Paweł.
Zwierzchnik wstał chwiejnie i poszedł do namiotu.
Zaczęli o ósmej rano. Było chłodno, po niebie sunęły ciemne chmury, jednak w powietrzu nie było czuć tej dziwnej ociężałości, która zwiastuje deszcz. Olszakowskiego zostawili w spokoju, żeby odespał nocne pijaństwo.
Plama leżąca w środku kręgu grobów po oczyszczeniu grackami ukazała się w całej okazałości. Była niemal idealnie kwadratowa, miała dwa na dwa metry. Dwadzieścia centymetrów poniżej powierzchni ziemi natrafili na warstwę gliny udeptanej z niedużymi kamieniami. To o nie wyginała się szprycha, którą poprzedniego dnia doktor badał znalezisko. Na glinie jeszcze teraz odznaczały się krwistoczerwone plamy.
– W tych miejscach palono ogniska – wyjaśniał Rylski studentom, wykonując fotografie dokumentacyjne. – Deszcze wypłukały częściowo węgiel, ale pozostały takie placki gliniastej ziemi wypalonej na cegłę. Zresztą w Egipcie znajdowano podobne ślady. Z tego, co pamiętam ze sprawozdania profesora Myśliwca z badań grobowca Merem-nebefa w Sakkarze, tam też były takie w miejscach, gdzie palono kadzidło na ofiarę.
– Co z tym robimy? – zapytał Oleg.
– Niestety, rozbieramy – polecił. – Tylko najpierw rysunek. – Powstrzymał ich niszczycielskie zapędy.
– A ja sądzę, że to nie jest ślad ogni ofiarnych, tylko rytualnego oczyszczenia ziemi – odezwał się ktoś za nimi.
Marek Etter siedział na podstawie szubienicy i obserwował ich przez lekko przyciemnione okulary. Zajęci pracą nie zauważyli, jak się zjawił… W obu dłoniach trzymał kamienie przycięte w ostrosłupy. Amulety podzwaniały mu na szyi.
Zignorowali go i wrócili do swoich zajęć. Poniżej glinianej polepy pojawiła się warstwa żółtego piasku. Wyglądała na nienaruszoną przez człowieka, lecz Rylski nie dał się zwieść. Zdjęli ją plantem, dziesięć centymetrów. Potem jeszcze raz. Dopiero po trzecim plantowaniu pojawiły się węgle drzewne. Układały się w wielką spiralę.
– A to ci dopiero – mruknął magister, fotografując znalezisko.
– To krętodróg – powiedział Etter. – Ktoś dołożył starań, aby pogrzebany pod spodem nie znalazł drogi do świata żywych. Spirala zawsze kieruje go z powrotem w głąb ziemi.
– A skąd te wiadomości? – zagadnął zjadliwie Paweł.
– Identyczne znaki wyryto na megalitach we Francji…
– Nie ten okres historyczny – parsknął archeolog. – A co do wirujących linii wyrytych na menhirach i dolmenach, przychylam się do tezy profesora Wiercińskiego, że był to zapis wizji powstających przy spożyciu ziół zawierających substancje pokrewne LSD. Wówczas często Pojawiają się takie wiry.
Etter wyjął z kieszeni wahadełko. Wyciągnął rękę ze sznureczkiem. Masywny mosiężny stożek zaczął wirować w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
– Nie kopcie głębiej – powiedział spokojnie. – Tu w ziemi ukrywa się destrukcyjna siła. Nie zdajecie sobie sprawy, czym ryzykujecie.
Zadokumentowali warstwę, zniwelowali. Pobrali materiał do próby C14. Znowu zeszli plantem. I jeszcze raz. Dopiero gdy byli już przeszło metr poniżej powierzchni ziemi, na dnie wykopu pojawiła się z grubsza prostokątna kamienna płyta, ozdobiona rysunkiem kilku spirali. Długość jej boku wynosiła nieco ponad metr.
– Dwadzieścia minut przerwy – zarządził magister. Wyleźli z wykopu. Oleg przyniósł butlę coli, której w końcu nie wypili wieczorem. Nalał dziewczynom do kubków. Etter, nie pytając o pozwolenie, zszedł na dno i „obwąchał” płytę wahadełkiem. Mruczał przy tym coś sam do siebie.
– I jak, dużo złota pod spodem? – zażartował Rylski.
Bioenergoterapeuta wygramolił się z wnętrza jamy. Był lekko pobladły. Archeolog zauważył jego rozszerzone źrenice i uśmiechnął się do swoich myśli.
– Coś wam opowiem – westchnął intruz. – W 1941 roku radzieccy archeolodzy postanowili zbadać ciało Timura, spoczywające w mauzoleum Gur Emir w Samarkandzie. Grób wpuszczony jest w podłogę i przygnieciony płytą z marmuru o wadze przeszło dwustu czterdziestu pudów, czyli na nasze prawie cztery tony. W grobowcu na ścianie znajdował się napis informujący, że w grobie uwięziony został demon straszliwej wojny i że ten, kto płytę podniesie, uwolni go. Jednak Rosjanie się zaparli. Zaczepili płytę linami i podnieśli dźwigiem. Zeszło im aż do późnej nocy. Wreszcie o trzeciej nad ranem zdołali tego dokonać…
– I co było w środku? – zaciekawiła się Magda.
– Trumna nakryta zetlałym całunem – mruknął Oleg. – Obecny przy badaniach profesor Gierasimow, autor metody odtwarzania rysów zmarłych na podstawie czaszek, zabrał głowę wodza i zrobił potem rekonstrukcję.
– A demon – Magda popatrzyła na bioenergoterapeutę – nie wymordował archeologów?
– Dwie godziny później hitlerowcy bombardowali Kijów – rzekł Etter. – Faszyści doszli prawie do Uralu. Zginęły dziesiątki milionów ludzi. Są groby, których nie należy otwierać!
– Jasne, a wrzesień 1939 roku to był kawałek innej wojny? Ciekawe, czy pod tą płytą siedzi coś takiego samego – mruknął sarkastycznie magister. – Gotowi? Podnosimy razem.
Zeskoczyli na dno.
– Ja was ostrzegam – powiedział Marek. – Tego nie wolno ruszać. Oni zadali sobie dużo trudu, aby stworzyć odpowiednie zabezpieczenia.
– Bo i w tamtych czasach grasowały hieny cmentarne – wyjaśnił Rylski. – Stąd maskowanie, ciężki kamień i tak dalej. Gotowi? – Trzy głowy skinęły zgodnie. – No to razem!
Unieśli płytę i ostrożnie odłożyli ją na bok. Obudowa z dobrze dopasowanych kamieni była do połowy wysokości wypełniona drobniutkim, miałkim piaskiem, który najwidoczniej przez całe tysiąclecia osypywał się do środka. Stały w niej trzy urny twarzowe, pokryte pięknymi rytami narracyjnymi. W kącie leżała szczęka świni, jednak rozsypała się, gdy Oleg jej dotknął. Pozostały tylko popękane zęby i garść białego pyłu kostnego.
– Cholera – zaklął przyszły antropolog.
– Aparat – polecił magister.
Dziewczyny wyszły z wykopu. Jakiś cień przesłonił słońce. Wariat z wahadełkiem… Rylski miał ochotę powiedzieć coś złośliwego, ale powstrzymał się. Etter przesunął teraz dla odmiany kryształową kulką ponad dnem grobu.
– Uciekło – powiedział. – Nie wyczuwam już żadnych wibracji.
Wahadełko w jego dłoni wisiało jak martwe.
– No i dobrze. Nic nas nie pogryzie – odparł radośnie archeolog.
Oleg podał mu aparat. Szybko zrobił kilkanaście fotografii z różnych ujęć, potem wyszedł na brzeg wykopu i strzelił jeszcze kilka zdjęć.
Bioenergoterapeuta odwrócił się bez słowa i powędrował w stronę wsi.
– A ładnie to tak bez kierownika groby otwierać? – usłyszeli nad sobą zgryźliwy głos Olszakowskiego.
Widocznie już się obudził.
– O, wstał pan? – zdziwił się Oleg.
– Otruliście mnie tym bimbrem, ale już mi lepiej – warknął szef. – No, ale okazało się, że umiecie dużo wypić, a to w naszym zawodzie bardzo ważne.
Stał dłuższą chwilę nad krawędzią wykopu, patrząc w opróżnianą powoli jamę grobu. Narysowali co trzeba i zadokumentowali. Rozebrali obudowę, sprawdzili jeszcze boczne ściany. Urny oraz płytę zanieśli do magazynu. Umyli się starannie po ciężkiej pracy. Dziewczęta zakrzątnęły się przy obiedzie.
– Trzeba będzie wezwać robotników, aby zasypali wykopy – powiedział zadowolony Rylski, klepiąc się po pełnym brzuchu. – Ile mamy urn?
– Dwadzieścia trzy, to więcej, niż ma w swoich zbiorach muzeum w Gdańsku! – stwierdził z zadowoleniem Olszakowski. – I jeszcze ta domkowa. W Polsce mamy tylko trzy podobne.
Oleg spojrzał na zachód.
– Niemieckich bombowców nie widać – zażartował. – Trzeba by jakoś to uczcić. Ostatecznie odwaliliśmy w tym tygodniu ogromną robotę. Skończyliśmy już cmentarzysko?
– Tak – potwierdził kierownik.
– No to może skoczymy do sklepu…
– Po wino – wpadł mu w słowo doktor. – Byle nie to o nazwie „Ogier”. Do tego kupcie kiełbasy, zrobimy sobie znowu ognisko. Trzeba też uzupełnić zapas konserw i chleba. Dziś poświętujemy.
– Sam nie dam rady wszystkiego przydźwigać – mruknął Oleg.
– Pójdę z tobą – zaofiarował się magister.
Ruszyli ścieżką do wsi.
– W sumie to żal mi tego pomyleńca – powiedział student – naprawdę się przejął.
– Zdarzają się tacy. Tu i tak mamy święty spokój. Jeśli będziesz kopał w mieście, zawsze przylezie tłumek lokalnych ekspertów, którzy zechcą się podzielić wiedzą. Na przykład będą radzili, żeby kopać dalej, bo tam są zagrzebane przez hitlerowców brylanty. Czasem przyjdą jacyś nawiedzeńcy z różdżkami i wahadełkami, tacy jak Etter. Jasnowidze, obiecujący wskazać miejsca sensacyjnych odkryć, szarlatani, naciągacze, postrzeleni nauczyciele historii proszący o jakąś możliwie starą skorupę do kolekcji dydaktycznej, dziennikarze pisemek dla świrów… Od kiedy jestem archeologiem, bez przerwy spotykam takich maniaków. Też przywykniesz. A ten, trzeba przyznać, był przynajmniej oryginalny… Straszyć archeologów trzecią wojną światową… – zachichotał Paweł.
– To prawda z tym Timurem? To znaczy czytałem, że jego grób otwarto w 1941 roku, ale daty się zgadzają?
– Owszem, zbieżność była zaskakująca. Ale zdarzają się takie przypadki.
Na schodkach przed sklepem było zupełnie pusto, za to wewnątrz kłębił się zbity, milczący tłum, wszyscy wgapiali się w telewizor, który, o dziwo, działał.
– Poprosimy… – zwrócił się Rylski do sprzedawczyni.
– Zamknij mordę!!! – huknął na niego nauczyciel. Ktoś podkręcił dźwięk.
– …z Nowego Jorku i Londynu dochodzą sprzeczne wiadomości. Mamy niepotwierdzoną informację o podobnej eksplozji w Paryżu… Nadal nie wiadomo, czy użyto broni konwencjonalnej, czy też może… – głos komentatora załamał się…