Operacja „Jajca”

Jerry Smith, stojąc w oknie hotelu Victoria, spoglądał na rozległy, zupełnie pusty plac i rysującą się w ciemności bryłę Teatru Wielkiego. Latarnie paliły się może jedną trzecią mocy. Miasto przypominało grób… Hotel też był prawie pusty.

– Jerry…

– Mów, proszę – rzekł, nie odwracając głowy.

– Przepraszam, że cię tu przyciągnęłam. W Tajpej wszystko wydawało mi się proste. Ale tu… Chodzą za nami krok w krok. Do tego tak tu ponuro. W dodatku słabo rozumiem po polsku.

– Może zatem wyjedźmy stąd. Niech będzie, co ma być. Ja miałem polskich przodków. Ciebie nic nie łączy z tym krajem ani z tym narodem. Nie musisz się poświęcać. Szanse, że uda się to znaleźć, i tak są minimalne.

– Ale istnieją. Jeśli to, co zanotował mój pradziadek, jest prawdą, musimy pomóc. Choćby dlatego, że oni kiedyś pomogli jednemu z nas. Strażnicy Perłowego Zwierzyńca nie mogą zawieść…

– Jeśli nie poradzisz sobie z tym zadaniem, nikt nie będzie cię winił.


***

Doktor Gazdowski z trudem uchylił sklejone ropą powieki. Zwlókł się z łóżka. Kac dręczył go straszliwie… Przeglądając się w lustrze, miał ochotę dać sobie w pysk. Z kostropatej tafli patrzył na niego jakiś rozczochrany, zapuchnięty menel po pięćdziesiątce. A on przecież miał dopiero trzydzieści dwa lata… Przez dziesięć minut stał pod zimnym prysznicem, by zrzucić z siebie choć jedną dekadę. Ubrał się, zakładając świeżą koszulę. Poczłapał do kuchni. Łyknął dwie aspiryny. Ból rozsadzający głowę trochę osłabł. Kawa? Puszka z „Inką” była prawie pusta.

A gdyby tak iść do Peweksu, pomyślał. Kupić paczkę prawdziwej… Raz w życiu zaszaleć. Zaprosić krawcową Irenkę…

Miał jeszcze zachomikowane siedem dolarów. Spojrzał na regał zastawiony książkami. Czarne chińskie znaki na grzbietach drwiły sobie z niego.

Wygrzebał z szafki paczkę sucharów. Teraz dopiero spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Do mięsnego nie ma już po co iść. O tej porze nie dostanie nawet mortadeli. Westchnął ciężko. Trzeba pozbierać się do kupy i spróbować jakoś przetrwać ten dzień…

Dzwonek do drzwi przeszył jego obolałą głowę jak rozpalony pręt wetknięty w ucho.

Przyszli po mnie, pomyślał, czując zimny pot na karku.

Rzucił okiem przez judasza. Zobaczywszy listonosza, odetchnął z ulgą i uchylił drzwi.

– Pan Gazdowski? Telegram do pana. Poproszę dowód osobisty…

Doktor wpuścił doręczyciela do przedpokoju, odszukał dokument. Pokwitował w odpowiedniej rubryce. Gdy za pracownikiem poczty zamknęły się drzwi, rozerwał blankiet. Przeleciał wzrokiem wystukany na maszynie tekst komunikatu.

STAWIĆ SIĘ W DNIU DORĘCZENIA GODZINA DWUNASTA

PAŁAC MOSTOWSKICH POKÓJ STO DZIESIĘĆ

MAJOR WIERCH


– Kur… – zdusił przekleństwo.

Czego chce od niego bezpieka? Nie wystarczyło im, że niebawem definitywnie wyleci z roboty? Aresztują? Internują? Cholera ich wie.

Musi iść, bo co innego mógłby zrobić? Do brata na wieś nie pojedzie bez przepustki. W Warszawie nikt go nie ukryje… Najbliżsi przyjaciele i znajomi internowani. Pomyślał o butelce wódki stojącej w szafce.

Spiję się w trupa i niech robią ze mną, co zechcą, pomyślał z rezygnacją.

Ale na wprowadzenie planu w życie zwyczajnie zabrakło mu odwagi.


***

Wewnątrz twierdza ubecji wyglądała jak zwykłe biuro. Korytarze, wykładzina rzucona na zdeptany drewniany parkiet, na ścianach lamperie z olejnej farby. Sinolog stanął niezdecydowany przed drzwiami numer sto dziesięć. Zapukać czy czekać? Zapukał.

– Wejść! – rozległo się z wnętrza.

Major Wierch był niewysokim człowieczkiem około czterdziestki. Sprawiał odpychające wrażenie. Łysa czaszka, małe, świńskie oczka…

– Witam, panie doktorze – odezwał się, nie wstając zza biurka. – Proszę siadać. – Wskazał krzesło. – Nie fatygowalibyśmy pana, ale mamy problem…

Gazdowski usiadł i w milczeniu czekał na wyjaśnienia.

– Jest pan orientalistą. Zapewne mówi pan po chińskiemu?

– Znam chińskie znaki, ale mówię tylko w podstawowych dialektach grupy północnej. Wie pan, Chiny to ogromny kraj. Żyją tam dziesiątki narodowości mówiących różnymi językami, narzeczami i dialektami. Tylko alfabet jest wspólny. To ideogramy. Jeden znak oznacza jeden wyraz.

– Znaczy jak się dwóch spotka, to na słuch nie pokapują, co ten drugi gada, ale mogą sobie to na kartce zapisać? – Na twarzy ubeka odmalowało się zdziwienie.

– Mniej więcej.

– Znaczy gwarancji nie ma? – wolał się upewnić. – Bo wie pan, gości mamy, a z tłumaczami problem…

– Goście z Chin? Nie znają rosyjskiego?

– Jeden Amerykaniec, jak twierdzi, polskiego pochodzenia i Chineczka z Tajwanu. Amerykaniec nawija i po naszemu, i po angielsku, ale z babeczką mówi w jej języku. A tak sobie pomyśleliśmy, że warto by było mieć też wgląd w to, o czym gadają między sobą.

– Z USA i Tajwanu? – zdumiał się doktor. – Przecież nie dość, że jest stan wojenny, to jeszcze z Tajwanem nie mamy nawiązanych stosunków dyplomatycznych! Ale czego oni…

– A to już nie pański interes. – Ubek złożył papiery. – No, chyba zechce pan nam pomóc w tej śmierdzącej sprawie. Bo nie powiem, spec od Chińczyków toby nam się akurat teraz bardzo przydał.

– Co konkretnie trzeba by zrobić?

– Pochodzić z nimi, pogadać, zdobyć zaufanie, pomóc w poszukiwaniach. I oczywiście cały czas informować nas na bieżąco. Nie można zapominać, że to wrogowie, prawdopodobnie oficerowie albo chociaż agenci na żołdzie CIA.

– A USA to agresywny imperialistyczny kraj, który na całym świecie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Związku Radzieckiego – sinolog zacytował dowcip.

– Celnie pan to ujął – ubek nawet nie zauważył, jak został zrobiony w konia. – A sojusznicy naszego wroga są naszymi wrogami – zakończył z mocą. – I naszym patriotycznym obowiązkiem jest dopilnować, by wrócili do swych mocodawców z pustymi łapami. A jak pan pomoże, to ojczyzna oczywiście jakoś się odwdzięczy.

Doktor zamyślił się. Może i warto? Zobaczy, czego chcą przybysze, postara się ich ostrzec. Napisze dla ubecji raport taki, żeby bezpieczniakom w pięty poszło i bokiem wyszło… Znajomości po tamtej stronie żelaznej kurtyny mogą się zawsze przydać. Tylko czy się uda? Czy nie wpakuje się w jakieś szambo? A jeśli to prawdziwi szpiedzy? Od takich spraw należy trzymać się jak najdalej. Na dwoje babka wróżyła.

– Przyjmijmy, że się zgodzę. Co w zamian?

– A co potrzeba? – zapytał major konkretnie.

– Jestem zawieszony w prawach pracownika. Moja sprawa niebawem stanie na posiedzeniu komisji dyscyplinarnej. Relegują mnie z pracy za to, że działałem w Solidarności.

– I to wysoko – uzupełnił major. – Wiemy. I ze skruchą się pan nie spieszy. Trudna sprawa. – Pokręcił głową. – Niczego nie obiecuję, to nie mój departament. Zobaczę, czy cokolwiek da się zrobić. Jakieś inne życzenia?

– Nie byłem jeszcze w Chinach – zakpił.

– Paszport znaczy? – zadumał się urzędnik. – No, nie wiem, to też nie ode mnie zależy. Zresztą teraz granica jest praktycznie zamknięta. Ale za jakiś czas, może…

– Na co mogę zatem liczyć?

– Kartki na mięso. Górniczy przydział, sześć kilo na miesiąc. W zależności od wyników może nawet dostęp do sieci specjalnych sklepów.

Dobre i to, pomyślał orientalista. Ale jeśli się sprzedawać, to drożej…

– A dałoby się popchnąć sprawę z moim fiacikiem? Zrobiłem przedpłatę, miał być rok temu do odebrania, ale wszystko strasznie się opóźnia…

– Zobaczę, co da się zrobić – powtórzył po raz kolejny ubek. – Parę lat opóźnienia to dziś norma.

Doktor westchnął głęboko.

– Zatem czego oni tu szukają?

– Zabrzmi to idiotycznie, ale twierdzą, że chcą odnaleźć jakieś jajka. Ich kumple, czy może krewni, ukryli je tu wiele lat temu, a że takie zgniłki to podobno przysmak, przybyli je odszukać. Zresztą pan oceni, na ile to wiarygodne…

– Brzmi dość konkretnie. Chińscy kucharze preparują kurze jajka w ten sposób, że trzymają je w wapnie. Zawartość ścina się w galaretę. To raczej kuchnia kontynentalnych Chin. Z drugiej strony z Czang Kaj-szekiem uciekło tak wielu… Tylko że te przepisy, o których słyszałem, zalecają spożywać jajka już po kilku tygodniach.

– I da się to jeść? – Na twarzy ubeka odmalowało się głębokie obrzydzenie. – Toż to musi śmierdzieć na kilometr.

– Pojęcia nie mam, nigdy nie próbowałem. Ale ponoć uchodzą za rarytas… I kosztują też niemałe pieniądze.

– No to się nie dziwię, że dali solidnie w łapę komu trzeba, by móc ich tu szukać – mruknął major. – I mówi pan, że po kilku tygodniach już do jedzenia, a oni starszych szukają? Podejrzane, podejrzane… – Podrapał się po tłustym podbródku. – No, to mamy sprawę obgadaną. – Usiadł prosto. – Porozmawia pan sobie z nimi albo raczej znaczki porysuje – zachichotał. – Hmmm… co jeszcze? Przepustka nocna może się panu przydać i telefon panu włączymy, do kontaktów służbowych. Co wieczór napisze pan raport. Jak będzie coś ważnego, proszę go tu przynieść i zostawić na portierni. Jak mniej ważne, to raz w tygodniu hurtem pan dostarczysz.

Ubek wyjął z szuflady jakieś papiery.

– Tu jest ankieta do wypełnienia. – Podał doktorowi długopis.

– Ale…

„Niczego nie podpisywać”, przypomniał sobie żelazną zasadę, którą wbijano mu do głowy w czasie budowy struktur związku.

– Wypełniaj, człowieku, toż nie werbujemy cię na agenta, będziesz naszym konsultantem do spraw merytorycznych.

Orientalista przestudiował papiery. E, to nic groźnego, uspokoił się. To mogę parafować… Co oznacza termin „osobowe źródło informacji”, wyjaśnił mu dopiero sąd lustracyjny dwadzieścia lat później.


***

Spotkali się w hotelowym holu. Gazdowski ukłonił się po chińsku i wymienił swoje nazwisko. Amerykanin Jerry Smith miał około pięćdziesiątki. Prezentował się godnie, wysoki, opalony, o kwadratowej szczęce. Skronie przyprószyła mu siwizna. Na szpiega jakoś nie wyglądał. Dziewczyna, Xu Wong, miała nie więcej niż siedemnaście lat. Była drobna, bardzo ładna, kruczoczarne włosy spływały jej falą do połowy uda.

– Zostałem oddelegowany przez polskie władze, by udzielić wszelkiej możliwej pomocy w waszych poszukiwaniach – zaczął sinolog po angielsku.

– To bardzo szlachetne z ich strony, będziemy musieli przekazać najserdeczniejsze podziękowania za tę troskę – przybysz odezwał się po polsku.

W jego oczach czaiła się wyjątkowo zjadliwa ironia. Na twarzy Chinki gościł uśmiech.

– Proszę, przejdźmy do naszego pokoju. – Gość zza oceanu zapraszającym gestem wskazał schody.

Weszli na piętro. Pokoik był niewielki i urządzony przez kogoś pozbawionego jakiegokolwiek gustu. Dwa łóżka, dwie szafki nocne, obrzydliwa reprodukcja na ścianie, równie paskudny syntetyczny dywan na podłodze.

– Proszę, niech pan usiądzie – powiedział Smith. – Nie wiem, na ile się pan orientuje… Nasz problem jest bardzo złożony. Czy jest pan historykiem?

– Sinologiem.

– To się nawet nieźle składa. Nie znamy miasta, panna Wong nie zna też języka. W tych warunkach prowadzenie poszukiwań jest szczególnie trudne. Bardziej potrzebowalibyśmy historyka, może nawet archeologa. Ale cóż… Przecież nierozsądnie byłoby odmawiać. – Zmrużył oczy.

Wie, że przysłano mnie w określonym celu, zrozumiał Gazdowski. Cokolwiek powiem, zabrzmi nieszczerze.

– Może będę mógł jakoś pomóc? – wolał zmienić temat.

– Pod koniec dziewiętnastego wieku istniała w Warszawie niewielka chińska diaspora. Kuzyn pradziadka panny Wong był kimś w rodzaju przywódcy tej społeczności. Ostatni list wysłał do domu jeszcze przed wojną mandżurską. Pisał w nim, że przygotował piwniczny skład jajek i zamurował wejście. Chcemy to odszukać. Mija siedemdziesiąt pięć lat… Sądzimy, że jaja znajdują się, że tak powiem, w pełni rozkwitu.

– Daruje pan, ale to się nie trzyma kupy – wybuchnął Polak.

– Co takiego?

– Czytałem chińskie poradniki. Te rzekomo stuletnie jaja w rzeczywistości maceruje się przez kilkadziesiąt dni.

Smith uśmiechnął się tylko.

– To, co zwykle oferują restauracje, to tylko marna podróbka. Takie trzymiesięczne jajeczko kosztuje może kilka dolarów. Coś jak wasza kiełbasa z ochłapów i papieru gazetowego. Jak sztucznie postarzane wina. My szukamy prawdziwych delikatesów, jaj leżakowanych przez dziesięciolecia – odezwała się dziewczyna.

Dialekt, którym mówiła, był dla doktora ledwo zrozumiały.

– Czy pani mówi po polsku? – zdumiał się.

– Nie mówię, ale z grubsza rozumiem, o czym mówicie – odparła.

– Jej przodek zachował list kuzyna – Smith wrócił do tematu – ale przepadła koperta, na której mogły być dane nadawcy.

– Zatem musimy zacząć od ustalenia adresu. Potem przeprowadzić analizy architektoniczne i niewykluczone, że przeszukać piwnice – mruknął sinolog. – Sądzę, że to robota najwyżej na kilka dni. Czym zajmował się przodek panny Xu?

– Tym, czym niemal wszyscy. Obnośną sprzedażą wyrobów importowanych z Dalekiego Wschodu. Ponadto miał pralnię albo udziały w pralni.

– Dziękuję, to już jakiś punkt zaczepienia. Zdają sobie oczywiście państwo sprawę, jak nikłe są szanse? To miasto, zwłaszcza dzielnice centralne, zostało niemal zrównane z ziemią.

– Zastanawialiśmy się nad tym problemem. – Amerykanin wskazał leżący na stoliku album, przedstawiający Warszawę zaraz po zakończeniu wojny. – Ale liczymy na łut szczęścia.

– Da się to w ogóle jeść? Te stuletnie jaja? – sinolog zwrócił się po mandaryńsku do dziewczyny.

– Jak znajdziemy, sam się pan przekona. Poczęstujemy pana królewskim przysmakiem. – Uśmiechnęła się leciutko, spuszczając wzrok. – Od czego zaczniemy poszukiwania?


***

Zasiedli w czytelni profesorskiej. Biblioteka była zresztą niemal zupełnie pusta. Zaczęli od źródeł ogólnie dostępnych. Wśród dokumentów życia społecznego znaleźli książkę telefoniczną z początków dwudziestego wieku. Niestety, wśród abonentów nie było ani krewnego panny Xu, ani nikogo o chińsko brzmiącym nazwisku. Gazdowski wertował katalogi zawartości czasopism, Smith przedzierał się przez indeksy monografii o Warszawie. Chinka siadła naprzeciw nich i nudząc się jak mops, oglądała albumy. Gazdowski popatrywał na nią ukradkiem.

Śliczna jak egzotyczny ptaszek, rozmyślał. Ależ ten Amerykanin ma szczęście! Nie tylko żyje w wolnym kraju, nie tylko zarabia miesięcznie więcej niż przeciętny Polak przez kilka lat, ale jeszcze taką laseczkę sobie przygruchał, a ja mam anulowany paszport na demoludy, puste półki w sklepach i siermiężny seks z sąsiadką krawcową, jak ją akurat najdzie ochota… Poczuł gwałtowny przypływ zazdrości.

Mijały godziny. Znaleźli zaledwie dwa artykuły, z magazynu przyniesiono im mikrofilm.

Niestety, niewiele się dowiedzieli. Oba teksty powstały w latach sześćdziesiątych. Wspomniano w nich tylko, że za cara żyli w Warszawie Chińczycy handlujący tanimi tkaninami, wschodnimi perfumami i oczywiście herbatą.

Co za idiotyzm, myślał Polak, wertując stare papierzyska. Członek Solidarności na zlecenie SB pilnuje cudzoziemców, którzy szukają śladów Chińczyków żyjących w Warszawie przed stu laty…

Jak się okazało z lektury drugiego artykułu, chińska diaspora była niewielka. Żadnych restauracji, żadnych znaczących nieruchomości. Żadnych nazwisk, żadnych adresów…

Wziął kartkę papieru i pospiesznie naskrobał kilkanaście chińskich znaków.

Przydzielono mnie, abym was szpiegował.

Pchnął papier przez blat w stronę dziewczyny. Przeczytała, dopisała odpowiedź, złożyła i zwróciła z uśmiechem.

Nasze rzeczywiste cele są niemal tożsame z deklarowanymi. Jeśli dyskrecja będzie konieczna, poprosimy o nią.

Pismo panny Wong było niezwykle kształtne. Porównując ideogramy swoje i jej, poczuł zazdrość. Puścił do dziewczyny oko, pieczętując układ.

Dochodziła szesnasta, gdy doktor Smith uznał, że zrobili dość. Stos przejrzanych woluminów zajął sporą część blatu.

– Gdzie tu można coś zjeść? – zapytał. – Kuchnia hotelowa nam wybitnie nie służy.

– Nooo – zacukał się Gazdowski. – Nigdzie… Chyba żeby… Zapraszam na obiad do mnie. Na Stare Miasto mamy tylko kilka kroków.

Ruszyli. Otwierając drzwi, poczuł wstyd. Kawalerka była mikroskopijna, a do tego straszliwie zagracona. Księgozbiór zrobił na gościach pewne wrażenie. No cóż, wciśnięcie trzech tysięcy książek do mieszkania o powierzchni nie przekraczającej trzydziestu metrów kwadratowych jest sztuką…

Usadził ich przy stole. Postawił puszkę z ciastkami od babci, a sam udał się do kuchni. Gdy nastawił już wodę na herbatę, wyciągnął z szafki zapas na czarną godzinę – weki przywiezione od brata. Otworzył te z gulaszem i przerzucił ich zawartość do rondelka. Obrał kartofle.

– Herbata, niestety, tylko gruzińska. – Wniósł tacę ze szklankami.

Smith pociągnął łyk naparu.

– Prawdziwą herbatę to siano widziało, gdy koszący je rolnik odkręcił termos, by popić kanapkę… – westchnął sinolog. – Niestety, zdobycie czegoś lepszego…

Panna Wong smakowała przez chwilę ciecz.

– To dobra herbata, trzeba dać jej szansę – powiedziała.

Gestem zaprosił dziewczynę do kuchni. Chinka zakręciła się po pomieszczeniu, wybrała przedwojenny jeszcze miedziany tygielek do sosu i zaczęła odczyniać jakieś czary.

Gazdowski musiał zająć się daniem głównym. Wreszcie wszystko było gotowe. Goście pałaszowali aż im się uszy trzęsły. Nawet herbata, fachowo zaparzona, nieoczekiwanie nabrała iście niebiańskiego smaku.


***

Kolejne dni mijały podobnie. Od ósmej rano do późnego popołudnia przeglądali książki lub sprawdzali katalogi. Poszukiwania prowadzone niemal na ślepo przyniosły trochę ciekawych efektów. Ustalili, że większa część Chińczyków zamieszkujących niegdyś Warszawę opuściła miasto niedługo przed pierwszą wojną światową. Jakieś niedobitki, mocno już zasymilowane, żyły w mieście jeszcze w latach trzydziestych.

Teraz przyszła kolej na mikrofilmy czasopism. Niestety, wertowanie ogłoszeń drobnych i reklam nie dawało zgoła nic. Chińczycy zajmowali się handlem obnośnym, odwiedzali na przykład podwarszawskie wioski, sprzedając pachnidła, perfumy, tkaniny i czasem jakieś drobne wyroby. W sumie najrzadziej handlowali herbatą…

Tylko w dwu artykułach natrafili na informację o małej pralni prowadzonej gdzieś na Pradze przez ludzi tej nacji.

Czwartego dnia Smith przyszedł sam.

– Panna Xu przeziębiła się – wyjaśnił Gazdowskiemu. – Arystokratka… Delikatna jak rasowy źrebak.

– Arystokratka? – zdziwił się Polak.

– Niemal czystej krwi, z drzewem genealogicznym sięgającym czasów dynastii Ming. Jej przodkowie byli na dworze cesarskim urzędnikami odpowiedzialnymi za hodowle jednorożców, feniksów oraz smoków. Zwano ich Strażnikami Perłowego Zwierzyńca.

– Zważywszy na częstotliwość występowania jednorożców, funkcja chyba czysto tytularna… – odparł sarkastycznie. – Skoro jeden z ich krewnych prowadził pralnię na Pradze, dedukuję, że utracili łaskę albo…

– Każdy popełnia jakieś błędy.


***

Strażnicy Perłowego Zwierzyńca… Doktor był prawie pewien, że kiedyś zetknął się z tą nazwą. Leżąc w łóżku, przeglądał monografie naukowe, głównie angielskojęzyczne. I wreszcie znalazł.

Służba powołana na początku xv wieku, za panowania cesarza Yongle, przetrwała do czasów cesarstwa Mandżukuo. Zakres kompetencji mieli szeroki. Otaczali opieką rzadkie zwierzęta żyjące w cesarskich parkach i rezerwatach łowieckich. Dostarczali nowych, niezwykłych gatunków. Zawiadywali też apteką przy dworze, a dokładniej jej podwydziałem zajmującym się sporządzaniem leków, wykorzystującym części ciała i wydzieliny rzadkich zwierząt. Podejmowali też wyprawy celem pochwycenia stworzeń uchodzących za mityczne. Z czasem rozbudowana służba zaczęła się kurczyć, urzędnicy pełnili już tylko funkcje ceremonialne. Pod koniec istnienia dynastii Cisin-Gioro została ostatecznie rozwiązana…

W innej publikacji doktor trafił na kolejne informacje. Organizacja, marginalizowana przez dwór cesarza Pu Yi, odrodzić się miała na Tajwanie po ewakuacji z kontynentu Kuomintangu i niedobitków wojsk generała Czang Kaj-szeka. Filie istniały także w Makao, Hongkongu i wśród chińskich osadników w Singapurze.

– Czyli jak któryś z gerontokratów rządzących Tajwanem potrzebuje wyciągu z jąder tygrysa albo, dajmy na to, kawałek rogu jednorożca, to dzwoni do tej miłej dziewuszki, ona idzie do tajnego magazynu albo do lochu, gdzie stoją klatki… – podsumował poszukiwania. – I widać właśnie zaszła taka okoliczność, skoro wysłano ją aż tutaj w towarzystwie faceta, który ma amerykański paszport, a gada jak rodowity warszawiak. Sojusz CIA i służb bezpieczeństwa Tajwanu? Nieważne. Ech, jakbym był w tej układance trochę ważniejszy, to może by mnie chociaż uwiodła, a tak…

A potem pomyślał o sąsiadce i swoich planach życiowych z nią związanych. Zawstydził się.


***

Ranek doktor spędził w archiwum, przeglądając dokumentację zgromadzoną w latach czterdziestych przez Biuro Odbudowy Stolicy. Rozwiązywał zetlałe sznurki, otwierał zakurzone teczki. Przeglądał karta po karcie, ulica po ulicy, dom po domu. Ktoś wykonał benedyktyńską pracę. Niemal każdy dom był opisany. Materiał ilustrowały fotografie z czasów carskich, międzywojenne oraz dokumentujące zniszczenia w czasie wrześniowych nalotów i okupacji.

Uzbrojony w lupę szukał po szyldach. I wreszcie, gdy tracił już prawie nadzieję, spostrzegł niewielką wywieszkę. Zgodnie z carskimi rozporządzeniami była dwujęzyczna, po lewej cyrylica, po prawej alfabet łaciński. Ale pomiędzy napisami ktoś umieścił jeszcze chiński ideogram oznaczający pranie.

– A niech mnie – mruknął.

Budynek przy ulicy Ząbkowskiej przetrwał wojnę częściowo tylko wypalony. W latach czterdziestych wyremontowano dach i zasiedlili go ludzie. Nadal istniał.

Doktor zamówił kserokopię. Czekał potem pół godziny, patrząc, jak cud kapitalistycznej techniki wolno się nagrzewa, pracownik archiwum przeciera szklane tafle spirytusem i posypuje je cieniutką warstewką pyłu grafitowego.

Wreszcie z niezbyt wyraźną odbitką w teczce pojechał do biblioteki. Smith i jego towarzyszka siedzieli jeszcze nad mikrofilmami.

– Mam dla was prezent. – Wręczył dziewczynie papier.

– A niech mnie! – mruknął Amerykanin. – Znalazł to pan!

– Nie wiem oczywiście, czy to właściwe miejsce, ale nie natrafiłem na ślad żadnej innej chińskiej pralni. Wynotowałem za to adresy wszystkich pozostałych. Tak na wszelki wypadek. Dziś już późno, myślę, że jutro rano możemy tam pojechać i zbadać sprawę na miejscu.

Dziewczyna uśmiechnęła się, a potem pocałowała go w policzek.


***

Za oknami szumiała ulewa. Doktor czytał, popijając herbatę. Nagle zadzwonił telefon. Gazdowski oderwał się od książki i podniósł słuchawkę.

– Halo?

– Wierch mówi – warknęła słuchawka głosem ubeka. – Te kopane Chińczyki są u ciebie?

– Nie.

– Psia ich mać. No i zerwali się z łańcucha. Nie wrócili do hotelu. Coś knują, zarazy… Ale nas szefostwo obsobaczy!

Trzasnęła odkładana słuchawka.

Nie wrócili? – zdziwił się. Przecież jest noc… Godzina milicyjna. A może? Przecież znają adres. To oczywiste, pojechali odnaleźć skrytkę od razu, natychmiast i beze mnie. Jedyna szansa dowiedzieć się, czego tak naprawdę szukali, to nakryć ich teraz.

Założył gruby sweter, narzucił ortalionowy płaszcz. Zniósł rower po schodach. Sprawdził jeszcze, czy ma przepustkę w kieszeni, i ostro pedałując, pojechał na Pragę.


***

Kamienica stała mokra, cicha i ciemna. Minęła północ. Tylko w dwu oknach widać było słaby poblask światła. Zsiadł z roweru i wprowadził go do bramy. Drzwi do piwnicy były zamknięte. Gazdowski wyjął z kieszeni scyzoryk, wsunął w szczelinę i po chwili manipulowania odepchnął języczek zamka. Zostawiwszy rower, zagłębił się w mroczny, cuchnący korytarz. Szedł, macając w ciemnościach drogę.

Zza rogu biła słaba poświata. Podkradł się cicho. W murze ziała nieregularna dziura, najwidoczniej przejście niegdyś zamurowano. Za nią widać było kawałek korytarza i kolejny zakręt.

Smith musiał sobie nieźle pomachać młotem, pomyślał sarkastycznie.

Wślizgnął się. Na podłodze leżała gruba warstwa kurzu oraz drobne ułamki cegieł, które przez dziesięciolecia odkruszyły się od stropu. Minął zakręt i zamarł zdumiony. To istotnie był skład jajek. Na drewnianych stelażach ujrzał zapleśniałe, przegniłe kosze. Wewnątrz, obsypane białym proszkiem, leżały tysiące kurzych jaj. Pod jedną ze ścian stała ozdobna szafka, o drzwiczkach ozdobionych chińską laką. Była otwarta. W środku znajdował się jeszcze jeden koszyk, kryjący złocistej barwy skorupy wielkiego jaja.

Strusie czy co? – pomyślał w pierwszej chwili.

Oboje goście też tu oczywiście byli. Gazdowski poczuł, jak opada mu szczęka. Panna Wong siedziała na krześle. Rozebrała się do połowy. Nacięła jeden z sutków. Przy piersi trzymała…

– O chol… – zdusił przekleństwo.

Dziewczyna trzymała małego smoka. Sinolog patrzył na to kompletnie zdumiony. Zwierzę wyglądało dokładnie jak z chińskiego obrazka. Małe, kolorowe, złotookie, pokryte dziwnymi wypustkami.

– Co to jest? – wykrztusił. – Co wy robicie? – zapytał po chińsku.

– Potrzebna mu krew dziewicy – wyjaśniła dziewczyna. – Smok, gdy się rodzi, jest słaby i bezbronny. W warunkach naturalnych karmi go matka. Gdy jednak rodzi się wśród ludzi, ktoś musi się poświęcić… Gdy skosztuje krwi, nabiera sił i zyskuje moc, by się bronić…

– Ale skąd? Czemu…

– Smok w mitologii chińskiej to potężna istota, której zadaniem jest opieka i ochrona ludzi – powiedział stojący w kącie Smith. – Krewny panny Xu doświadczył wiele zła od Rosjan i wiele dobrego od Polaków. To jego dar dla was. Wolność. Smok będzie żył ukryty wśród was i chronił ten kraj. Tylko zanim dojrzał na tyle, by skruszyć skorupę jaja, musiało minąć trochę czasu. Ot, tak z siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Ale, wie pan, Chińczycy to taki naród, że nigdzie im się nie spieszy, choć zawsze w końcu postawią na swoim…

– I jak ten zwierz podrośnie, pourywa komunistom głowy? – wykrztusił doktor.

– Niewykluczone. Ale jego działanie jest subtelniejsze. To złoty węzeł na liniach losu. Zmienia samą osnowę rzeczywistości. Tam, gdzie żyje, wszystko powoli zmienia się na lepsze.

– Powoli?

– Nie minie dziesięć lat, a ten kraj będzie wolny.

– Cóż za wzruszająca bajeczka – burknął major Wierch, pojawiając się w przejściu. W ręce trzymał pistolet. – A teraz łapki do góry i pod ścianę. Wszyscy.

Gazdowski zmartwiał. W jednej chwili zrozumiał, że perfidny ubek musiał go śledzić. Dom z pewnością jest już otoczony… Poczuł żal, wściekłość.

O nie. Po moim trupie, pomyślał.

Smok oderwał pyszczek od piersi dziewczyny i syknął gniewnie. Po alabastrowo gładkiej skórze chińskiej arystokratki popłynęła gruba kropla krwi. Komunista, patrząc na zwierzę, stracił jakby trochę pewność siebie, ale zaraz odzyskał rezon.

– O ty, kurde – powiedział. – Nieznany gatunek jaszczurki znaczy. W zoo się ucieszą…

Gazdowski chwycił najbliższy koszyk jajek i cisnął nim w majora. Chyba połowa zawartości roztrzaskała się na twarzy i piersi ubeka. Sinolog skoczył i szarpnięciem skierował lufę broni w sufit. Oficer padł jak podcięty. Fala upiornego smrodu, uwięziona przez sto lat pod cienkimi skorupkami, rozlała się po piwnicy. Gazdowski nie zdołał powstrzymać torsji. Wymiotował jak wulkan. I nagle zrobiło się zupełnie jasno. Podniósł głowę. Smok siedział tuż przed nim. W ciągu kilku chwil urósł co najmniej dwudziestokrotnie, był teraz wielkości kuca szetlandzkiego.

– Dziękujemy za pomoc – powiedział po polsku. Panna Wong, odwrócona tyłem do mężczyzn, zapinała bluzkę. Smith stał, zagadkowo się uśmiechając.

– Ale…

Polak zdezorientowany rozejrzał się po wnętrzu piwnicy.

– Sam powiedz, po co komu tacy towarzysze? – smok odgadł jego nieme pytanie. – A jakby kto pytał, powiedz, że zdezerterował… Wraz ze swoją obstawą. – Spojrzał w stronę drzwi, jakby przeszywał wzrokiem mur. – Dochowałeś lojalności wobec moich przyjaciół. Nie będzie ci to zapomniane.

Grzebnął pazurzastą łapą w paszczy i wyciągnął klamrę od pasa, która utkwiła mu między zębami. A potem rozmazał się w smugę złotego światła i wniknął w mur.

– Yyy… – wydusił sinolog i zemdlał.

Gdy doszedł do siebie, już dniało. Goście ułożyli go wygodnie na jakichś deskach i nakryli kurtką Amerykanina. Sami zajęli się przeglądaniem zgromadzonych w lochu zapasów jaj.

– Co to było? – wychrypiał, siadając.

– Znaleźliśmy skład jajek stworzony przez krewnego panny Wong – powiedział Smith. – Tym samym nasza misja w Polsce zakończyła się pełnym sukcesem.

– Smok?

– Odszedł i ukrył się – wyjaśniła dziewczyna. – Proszę się o niego nie martwić, poradzi sobie.

Doktor spojrzał na podłogę. Wymamlana w smoczych zębach metalowa klamra od pasa ciągle tu leżała. Tylko tyle zostało po majorze Wierchu.

– On go…

– Pożarł. No cóż, bywa i tak, że smok sam wymierzy sprawiedliwość. Zdobyte przez nas zapasy osiemdziesięcioletnich jaj będą ozdobą menu najwykwintniejszych restauracji w Tajpej. Oczywiście pomyślimy o stosownym procencie także dla pana – powiedział Amerykanin. – Jakość produktu, na ile potrafimy ocenić, jest pierwszorzędna, jajeczka godne cesarskiego podniebienia.

– Wy naprawdę jadacie to śmierdzące świństwo? – wykrztusił. – Przecież to musi być tak nieziemskie paskudztwo…

Smith uśmiechnął się i podał mu srebrną łyżeczkę. Gazdowski, poczuwszy woń jej zawartości, szarpnął się w tył.


***

Jerry Smith i panna Wong wyjechali trzy dni później. Pozwolono im nawet wywieźć znalezione jajka, choć inspektor sanitarny nie chciał dać zgody na eksport ewidentnie nieświeżych produktów. Niedługo potem zawieszono stan wojenny, a komisja dyscyplinarna wycofała sprawę doktora. Nawet się nie zdziwił, gdy zaproszono go do ambasady USA, gdzie wręczono mu wyciąg z konta w zagranicznym banku. Z dokumentu wynikało, że Gazdowski jest teraz szczęśliwym posiadaczem dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Poinformowano go też, iż za skromną prowizję CIA może mu te pieniądze dostarczyć.

Rok później doktor ożenił się z krawcową Ireną, która następnie urodziła mu trójkę dzieci. Nim poszły do szkoły, komuna anihilowała. Za przeszmuglowane z US dolary doktor wraz z żoną założyli szwalnię i sieć butików, szybko dorabiając się jeszcze większej kasy. Majora Wiercha nikt nie szukał, a nawet jeśli szukano, sinolog nigdy nie był jednym z podejrzanych w tej sprawie.

Doktor bardzo liczył, że smok pozjada kolejnych komuchów. Niestety, nie doczekał się.

– Chińska tandeta – mruczał. – Dobre na raz, potem się psuje i przestaje działać. A może mu ten śmierdzący ubek zaszkodził? Taka swołocz to nie na delikatny żołądek…

Ale skorupy złocistego jaja i poznaczoną śladami zębów klamrę ubeckiego pasa zatrzymał na pamiątkę.

Загрузка...