Warszawa, sierpień 1944
Od strony Śródmieścia wiatr niósł huk wystrzałów karabinowych. Jasnowidz w milczeniu patrzył na zwały trupów wypełniające płytkie wyrobiska glinianek. Wreszcie uniósł głowę. Spojrzał w twarze całej trójki.
W oczach gestapowców czaiła się żądza mordu. Wysłannik Himmlera przypominał wilka, który osaczył królika i zastanawia się, czy już nadszedł czas, aby go pożreć.
– Czy otrzymamy w końcu odpowiedź? – Cywil wystudiowanym gestem poprawił okulary.
– Dom Czterech Liści już nie istnieje – powiedział Ossowiecki. – Resztę księgozbioru ukryto w archiwum wojskowym przy ulicy Długiej. Wszystko spłonęło we Wrześniu trzydziestego dziewiątego. Pozostały tylko popioły. Już się nie bał. Lęk przed śmiercią to strach przed nieznanym. Tak wiele razy odwiedzał w swoich wizjach krainy mroku, tyle razy rozmawiał z duszami, które prze – kroczyły próg wieczności. Tym razem będzie tak samo, a jedyna różnica polega na tym, że to droga bez powrotu.
– Wszystko spłonęło? – dopytywał się cywil. Jasnowidz czuł, jak myśl tamtego usiłuje wedrzeć się w pokłady jego pamięci. Zablokował mentalny atak bez wysiłku, niemal od niechcenia.
Ahnenerbe kiepsko szkoli swoich funkcjonariuszy, pomyślał.
Rozstrzeliwano kolejną grupę schwytanych. Wrzaski gestapowców, huk karabinów, jęki rannych, potem jeszcze kilka strzałów, tym razem z pistoletów. Do wszystkiego lepił się gęsty mrok. Jasnowidz czuł obecność demonów, dla nich to jak uczta. Granice światów trzeszczały. O jakieś pięćdziesiąt kroków od niego na brzeg wyrobiska przypędzono następne ofiary.
Ossowiecki przymknął oczy. Wizja była bardzo silna. Cmentarz, wzdłuż alejek posadzono niskie, młode cyprysy. Brzozowe krzyże wyrastają na zbiorowych mogiłach. To samo miejsce za kilka, może kilkanaście lat. Na tabliczkach pojawiają się polskie napisy. Czerwona posoka wsiąka w ziemię, odsłaniając zieloną murawę. Trzeba jeszcze wylać morze krwi… On nie doczeka, ale ta wojna jest już wygrana.
– Obudź się, polska świnio! – ryknął nazista. – Pytałem, czy coś zostało?
– To wy powinniście wiedzieć. Rozbiórką i wywozem popiołów zajmowała się niemiecka administracja. – Wzruszył ramionami.
Napłynęła kolejna wizja. Berlin, kamienice rozsypują się w morze gruzów. Szaleją pożary. Na Bramie Brandenburskiej powiewają jakieś transparenty. Nie może odczytać treści, ale nie ma wątpliwości, że napisy wykonano cyrylicą.
Wróg znowu próbował sondować, więc Ossowiecki, chichocząc w duchu, podsunął Niemcowi ten obraz. Pomogło. Ucisk znikł.
Podniósł powieki. Nazistowski jasnowidz stał blady jak ściana, głęboko wstrząśnięty tym, co zobaczył.
– Nawet gdybyście znaleźli jakieś resztki ze zbioru Domu Czterech Liści, w niczym wam to nie pomoże – szepnął Polak. – Nie ma już innej przyszłości. Wojnę przegraliście pod Stalingradem. I to przez takich durni jak ty. Doradziliście Hitlerowi datę ataku. Policzcie to raz jeszcze. Skończycie jak Napoleon. To analogiczny układ planet.
– Rozwalić go!
Spojrzał raz jeszcze w stronę miasta. Powietrze drgało w upale. Nad domami Warszawy unosiły się dymy. Piekło… I naraz upał zelżał, ustąpił miejsca chłodnej, orzeźwiającej bryzie. Dymy rozpraszały się, cichł huk wystrzałów. Miasto piękniało w oczach, rozkwitało soczystą zielenią. Porzuciwszy zbędne już ciało, jasnowidz zrobił krok do przodu, potem kolejny i ruszył na spotkanie wieczności.
Warszawa, październik 2008
Nad peryferiami Targówka w chłodnym jesiennym powietrzu unosił się ciężki, drażniący odór pochodzący ze spalarni śmieci. Na wilgotnych po deszczu płytach nierównego chodnika gniły brudnożółte liście. Samochody zaparkowane wzdłuż ulicy miały karoserie matowe od pyłu, który opadał co dzień na miasto. Betonowe ogrodzenia, niegdyś białe, teraz straszyły szarymi zaciekami, a drewniane sztachety najbardziej zapuszczonej posesji butwiały, obłażąc z farby.
Szczupły, wysoki mężczyzna po pięćdziesiątce szedł niespiesznie wzdłuż ulicy, omijając co większe kałuże. Nie chciał powalać lśniących czarną pastą starych oficerek. Ubrany był w szary, długi płaszcz, na głowie miał filcowy, znoszony kapelusz. W ręce dzierżył skórzaną teczkę pamiętającą jeszcze czasy jego młodości.
Gdy dotarł do przekrzywionej drewnianej furtki, adwokat już czekał.
– Pan Stanisław Renk? – zapytał młody prawnik, poprawiając okulary.
– Proszę, oto moje dokumenty.
Adwokat rzucił tylko okiem, po czym otworzył kłódkę i wpuścił mężczyznę na podwórze.
Dom wyglądał dość przygnębiająco. Ściany obłaziły z tynku, odsłaniając stare, przeżarte grzybem belki. Dach przekrzywił się, komin pękł, kawałki cegieł leżały na podartej papie.
– Jeśli dobrze pamiętam – prawnik mocował się z zamkiem przy drzwiach wejściowych – to był pański stryj?
– Tak, brat ojca. Był już bardzo stary. Prawie nie utrzymywał kontaktów z rodziną. Gdy przyszedłem tu pięć lat temu, poszczuł mnie psem.
Spojrzał odruchowo w kąt podwórza, ale przy rozsypującej się budzie leżał tylko kawałek zardzewiałego łańcucha. Wielki, czarny, agresywny zwierz znikł. Mozę zdechł? A może zerwał się z łańcucha i gania teraz, siejąc grozę w całej okolicy?
– Jeśli mam być szczery, pan Olgierd Renk był dość trudnym klientem.
– Domyślam się – westchnął spadkobierca. – Ale cóż, o zmarłym albo dobrze, albo wcale.
– Sąsiedzi też go chyba nie lubili. – Adwokat pokonał wreszcie opór skorodowanej wkładki.
Z wnętrza domu zionęło taką zgnilizną, że w pierwszym odruchu aż się cofnęli.
– Wydaje mi się, że to budynek do natychmiastowego wyburzenia – powiedział wreszcie Stanisław, przekraczając spróchniały próg.
– Zresztą i tak leży na trasie planowanej autostrady – stwierdził prawnik.
– Spodziewam się, że w tej sytuacji dadzą odszkodowanie za grunt. Pewnie kilkadziesiąt tysięcy, może więcej. Niby to dzielnica przemysłowa, ale zawsze działka budowlana.
– No cóż, życzył pan sobie obejrzeć obiekt.
– Miałem nadzieję, że znajdę jakieś listy, zdjęcia, pamiątki rodzinne – wyjaśnił Renk. – Wie pan, jestem z wykształcenia historykiem. Choć obawiam się, że…
Weszli do kuchni. Ściany były okopcone, na piecu i podłodze obok walały się stosy popiołu. Zza oberwanych drzwiczek odrapanego kredensu wyzierały obite emaliowane garnki. Zardzewiałe patelnie wisiały na haczykach.
– Spalił chyba wszystkie swoje ubrania – zauważył oprowadzający. – Zobaczy pan, jak wygląda pokój. Do tego spopielił kupę książek i jakieś inne papiery. Boję się, że nic pan tu już nie znajdzie…
Spadkobierca wysunął szufladę stołu. Znajdowały się w niej aluminiowe sztućce, stare i brudne, oraz kłębek zaśniedziałego drutu. Weszli do jedynego pokoju. Łóżko było rozgrzebane, szafa otwarta i kompletnie pusta, a kominek pełen zwęglonych szmat.
– Ciekawe, dlaczego spalił odzież. Czyżby przeczuwał nadchodzącą śmierć? – Renk poskrobał się po głowie.
– Jeśli pan tak uważa… – odparł prawnik z powątpiewaniem. – Sam nie wiem, co o tym myśleć – przyznał.
– Rozmawiałem z lekarzami i personelem oddziału szpitalnego. Pielęgniarki twierdziły, że do końca zachował niezmącony umysł. Dobrze zapamiętały jego cyniczne komentarze.
Pod ścianą stało zakurzone biurko z częściowo wysuniętą szufladą. Wyciągnęli ją do końca, pokonując opór spaczonego drewna. Wewnątrz leżała tylko legitymacja i czerwone pudełko z orderem. Brązowy Krzyż Zasługi PRL.
– Mam swoje pamiątki rodzinne – westchnął Stanisław. – Przejdźmy do rzeczy. – Spojrzał na prawnika. – Nie mogę powiedzieć, żeby spadek szalenie mi się podobał, ale jestem nim zainteresowany. Może jeszcze coś znajdę w tamtych szafkach. – Machnął ręką w kierunku resztek meblościanki. – Poproszę o szczegóły.
– Pański krewny odwiedził naszą kancelarię sześć miesięcy temu. Wskazał pana jako potencjalnego spadkobiercę. Jeśli nie będzie pan zainteresowany lub nie zdoła pan dotrzymać warunku, nieruchomość należy spieniężyć i podzielić równo pomiędzy wszystkich żyjących potomków Izydora Renka.
– No to będzie ze trzydzieści osób…
– Wliczając kilkoro z, jak się to mówi, nieprawego łoża, czterdzieści dwie osoby. Załączył spis.
– Albo tylko ja.
– Tak. Pod rygorem wypełnienia jego ostatniej woli.
– Dobrze, a jaki jest ten warunek?
Prawnik wyjął z teczki kopertę. Wewnątrz znajdowało się zdjęcie na sztywnym kartoniku i kilka jego reprodukcji wykonanych przez fotografa.
– W ciągu sześciu miesięcy od daty pogrzebu musi pan przyprowadzić do naszej kancelarii sportretowaną dziewczynę.
– To chyba jakiś żart! Przecież to zdjęcie ma ze sto lat! – wykrztusił Stanisław.
– Ponad sto – sprostował prawnik, wzruszając ramionami.
– Obawiam się, że staruszek nie był jednak tak zdrowy psychicznie, jak go pamiętają pielęgniarki – mruknął z przekąsem. – Czy nie dałoby się podważyć tego zapisu?
– Niestety. Przed sporządzeniem testamentu przedłożył zaświadczenia dwu renomowanych psychiatrów, że jest w pełni władz umysłowych. Trzeba by zaskarżyć testament. Robota na lata… I zawsze można trafić na sędziego, który uzna, że starzy ludzie mają prawo do drobnych dziwactw.
Potencjalny spadkobierca obrócił fotografię w palcach.
– Apolinaria Szczurzyńska – odczytał napis po drugiej stronie.
Następnego dnia Stanisław w swojej skrzynce znalazł list. Dłuższą chwilę patrzył na kopertę. Pożółkła ze starości, lecz naklejony znaczek był świeżutki. Wydobył ją ostrożnie. Pismo, którym naskrobano jego adres, przypominało kłębowisko pająków. Nadawcy brakowało. Mimo to od razu domyślił się, że bazgroły na kopercie zostały skreślone ręką zmarłego niedawno krewnego.
Zadumał się głęboko. Stryjek najwyraźniej napisał co trzeba, a potem oddał jakiemuś znajomemu, by ten wysłał korespondencję po jego śmierci.
List z tamtego świata, zachichotał mimowolnie.
Wchodząc na piętro, trzymał kopertę za sam róg, jakby niósł zdechłego szczura. Wreszcie zamknął za sobą drzwi i położył list na stole. Ostrożnie przeciął papier nożem. Wydobył kartkę, a następnie odpalił papierosa i zaczął czytać.
Drogi Staszku
Wiem, że nie układało się między nami i może potraktowałem cię zbyt obcesowo…
Cóż, było, minęło i musisz mi to wybaczyć.
– Doprawdy? – mruknął do siebie i zaciągnął się głęboko. Mieszkając sam, nabrał nawyku głośnego myślenia.
Są sprawy ważniejsze niż sympatie lub antypatie. Mój dziadek, a twój pradziadek, popełnił wielkie zło. Honor rodziny wymaga, by je zmazać i zadośćuczynić ofierze. Ja już nie zdążę. Zostawiam ci książkę oraz notatnik. Odnajdź bibliotekę i posąg, a dokończysz to, co zacząłem. Z Bogiem.
Stryjaszek Olgierd
Poniżej naszkicowano coś w rodzaju planu.
Wstał, poszedł do kuchni i zrobił sobie kawy. Trzeba się zastanowić, czy w ogóle warto. Krewny przez wiele lat się nie odzywał, a teraz nagle wymaga, aby Stanisław kończył za niego jakieś dziwne, tajemnicze sprawy. Z drugiej strony… Zapisał mu przecież tę ruderę. Za działkę autostradziarze wypłacą pewnie ze sto tysiączków. Może uda się spłacić wreszcie kredyt za mieszkanie, a także zlikwidować debet na koncie.
Raz jeszcze wczytał się w treść pisma.
– Zostawiasz mi książkę i notatnik, stryju? – mruknął. – I gdzie one są? Jaka biblioteka, jaki posąg? Trochę mało wskazówek. Czyje krzywdy trzeba naprawiać?
Nie, zaraz – wrócił do listu. Pradziadek Izydor popełnił jakieś zło, które trzeba naprawić. Tylko że on zmarł jeszcze przed pierwszą wojną. Sto lat mija, tu już się nic nie naprawi, już co najwyżej potomkom ofiar można w jakiś sposób zadośćuczynić. I co do tego ma Apolinaria Szczurzyńska? W jaki sposób przyprowadzić do adwokata dziewczynę, która nie żyje od stu lat? A może chodzi o potomkinię Apolinarii? W rodzinie Szczurzyńskich mogła się pojawić jakaś jej imienniczka.
Westchnął i przyjrzał się temu, co stryj Olgierd szumnie nazwał „planem”. Coś jakby rysunek muru i bramy. Obok rzymska piątka. Dalej bohomaz przypominający anioła z połamanymi skrzydłami i dopisek: lewa płyta. Nie zaznaczono nawet kierunków świata.
– Płyta? – zadumał się. – Czyżby chodziło o cmentarz? Jeżeli mowa o płycie, to może oznaczać, że w nagrobku skonstruowano skrytkę.
Z półki wyciągnął plan miasta. Najbliżej miał do Cmentarza Bródnowskiego. Zapakował do swej czarnej teczki młotek i śrubokręt. Na wszelki wypadek, żeby nie trzeba było wracać…
Zaparkował samochód przy jakiejś restauracji i ruszył wzdłuż muru. Piąta brama była zamknięta. Musiał wejść przez inną, a następnie szukać właściwej alejki. Szybko zorientował się, że to nie jest miejsce przedstawione na planie. Ścieżki biegły zupełnie inaczej. Groby były niskie, z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wszędzie połyskiwało lastryko.
– Inny cmentarz – mruknął. – Tylko który?
Pięć bram sugerowało dużą nekropolię. Powązki? Chyba tak…
Jesienne słońce chowało się już za drzewa.
– Jutro – zadecydował.
Pojechał na cmentarz zaraz po ostatnim wykładzie. Szedł, chłonąc atmosferę tego miejsca. Powązki w jesiennej szacie były piękne. Gałęzie starych drzew, poruszane ciepłym wiatrem, gubiły czerwone i złote liście.
Miejsce zaznaczone na planie znalazł bez trudu. Posąg anioła, polerowane płyty… Lewa? I co dalej? Podnieść? Podważyć? Zajrzeć pod spód? Zatrzymał się niezdecydowany. Coś mu się nie zgadzało. Grób wyglądał zbyt świeżo. Nawet liście nie zdążyły jeszcze pokryć granitu. Dotknął dłonią zaprawy. Kruszyła się pod palcami – Poprawki wykonano dwa, może trzy dni temu. Także płyty najwyraźniej wymieniono na nowe. Jeżeli była tu skrytka, nie pozostał po niej ślad.
Drzewa zaszumiały, jakby drwiąc z niego.
Czy tę Apolinarię da się odnaleźć w inny sposób? – zastanowił się.
Przyjrzał się raz jeszcze fotografii. Ładniutka dziewuszka. Znaleźć identyczną? Jak…
Nie, to chyba niemożliwe.
Ruszył w stronę bramy. Cmentarz był ładnie utrzymany, wiele grobów odnowiono. Przy niektórych pomnikach umieszczono wizytówki kamieniarzy.
– Zaraz! – Zatrzymał się w pół kroku, a potem zawrócił do grobowca z aniołem.
Nalepka umieszczona była dyskretnie z tyłu.
– Zenon Cwajnos – odcyfrował. – Usługi kamieniarskie.
Poniżej był jeszcze adres. Warto sprawdzić.
Zakład kamieniarski leżał po drugiej stronie ulicy. Wyglądał jak wiele jemu podobnych firm. Od strony furtki wystawa – kilkanaście różnych nagrobków. Pod ścianą warsztatu dziesiątki kamiennych płyt, poprzekładanych drewnianymi krawędziakami, przygotowanych najwidoczniej do pocięcia. Przez uchylone drzwi szopy widać było jakieś maszyny. Z boku stał malutki budynek ozdobiony emaliowaną wywieszką: Biuro.
Stanisław podszedł i spokojnie zapukał.
– Proszę – rozległ się zrzędliwy głos. Kamieniarz miał około sześćdziesiątki, krzaczaste brwi i zapadnięte policzki, które pokrywała kilkudniowa szczecina. Skołtunione włosy nakrył szarym berecikiem.
– Czym możemy służyć? – zagadnął ochrypłym głosem, przesuwając papierosa w kącik ust.
– Chcę odzyskać książkę i notatnik – Stanisław zagrał va banque.
– O ty, w mordę… – Z kamieniarza naraz uszła połowa powietrza. – Czyżbyś… Kurde. Olgierd nie miał dzieci.
– Stanisław Renk – przedstawił się. – Jestem jego bratankiem.
– Ja pier… – zdusił przekleństwo. – Mogłem się tego spodziewać. I tak po prostu mam to oddać…
– Pamiątki po stryju należą teraz do mnie. Taka była jego wola. Otrzymałem plan skrytki.
Stary zagryzł wargi wściekły i jakby rozczarowany.
– Beze mnie i tak nie znajdziesz dziewczyny – warknął.
– Zobaczymy – odparł spokojnie Renk.
– No dobra, w sumie o co się gryźć… Nie! Kurde! Nie zgadzam się, żeby książka znalazła się w łapach potomka tego przeklętnika Izydora!
– Takie życie. – Stanisław nie tracił opanowania, choć drażniło go, że mężczyzna mówi do niego „ty”. – Obawiam się, że jednak powinien mi ją pan oddać.
Kamieniarz milczał, lecz złość z niego aż buchała.
– A, dobra. – Machnął ręką. – Widać tak musi być… Pójdziesz za mną – zadysponował.
Pchnął drzwi na końcu pomieszczenia. Weszli do kolejnego mikroskopijnego pokoiku, ciasno zastawionego regałami.
– Skąd tu tyle książek? – zdumiał się Stanisław.
– Z grobów inteligentów wyciągnięte – warknął stary. – Nie wiem, co to takiego, ale pozabierałem, żeby obrazki pooglądać – zakpił. – Co ty myślisz, że jak kto kamieniarz, to czytać nie lubi?
– Przepraszam pana – wymamrotał speszony.
W kącie stała metalowa szafka na akta. Gospodarz przekręcił klucz tkwiący w zamku. Wyciągnął plastikową siatkę. Wewnątrz tkwiło coś twardego.
– Zadowolony? – warknął.
– Dziękuję za przechowanie. – Stanisław schował łup do torby, powstrzymując się od sprawdzenia zawartości. Nie chciał ryzykować, że stary się rozmyśli.
– Nie ma za co i spadaj. A i tak jeszcze nieraz tu przyleziesz psuć mi nerwy – burknął kamieniarz. – Czuję to w kościach.
Dopiero gdy wrócił do domu, sprawdził, co otrzymał od Cwajnosa. W torbie znalazł niezbyt grubą książkę oprawioną w starą, pomarszczoną i popękaną skórzaną okładkę. Był też notatnik. Cienki zeszycik poplamiony atramentem.
– I to niby ma mi pomóc odnaleźć dziewczynę nieżyjącą od stu lat – mruknął.
Odpiął fikuśne zapięcie z miedzianej blaszki i otworzył wolumin.
– O, do licha – szepnął.
Spodziewał się starodruku, a tymczasem miał przed sobą rękopis zapisany kaligraficznym, lekko pochylonym pismem. Zapalił lampkę na biurku, założył okulary i zaczął studiować dzieło.
Jako mumię uczynić.
Sposób pierwszy, któren w egipskiej ziemi wynaleziono, prostym jest. Ciało zmarłego rozciąć należy. Następnie narząda usuwamy, gdyż w nich wilgoci wiele, co rozkład spowodować może. Pustą jamę brzucha i czaszkę wypełnić należy sodą, która wilgoć z mięsa wyciągnie. Skórę po wierzchu solą natrzeć i przez dni trzydzieści…
Podręcznik mumifikacji? – zdziwił się. Ale…
Przewrócił stronę.
Mumie egipskie, jak wiemy, suche są i kruche, smołą wonną przesycone. Najdokładniejszy nawet balsamista nie ustrzeże się przed skóry sczernieniem i zniekształceniami całego ciała, a po latach mumia taka kruszyć się zaczyna i w proch się obraca. Tedy polecić waszej uwadze należy metodę drugą, która pozwala zachować ciało nieomal niezmienione.
Schwytaj tedy wedle upodobania chłopca lub dziewczynę. Loszek naszykować wpierw musisz i wejście do niego tak zamaskować, by nikt uwięzionych nie odnalazł. Tam przez rok przetrzymasz ich, karmiąc i pojąc wywarami wedle podanej receptury, aż ciało trucizny na wskroś przenikną. Gdy skóra ich gładką się stanie, uśpij ofiary mocnym wywarem z maku i krew spuszczaj powoli, na jej miejsce roztwór specjalny wtłaczając. Bacz przy tym, by serce biło jak najdłużej, aby wszelkie żyły i inne naczynia wypełnił.
Potem przez gardło tłocz kilka kwart oliwy, aż wszelkie nieczystości i pożywienia resztki anusem spłyną, wreszcie roztworem kolejnym wnętrze wygarbuj. Tak sprawiona mumia, pod dachem leżąc, latami całymi sprawi wrażenie nieomal żywego ciała, a po napojeniu wywarem, którego recepturę poniżej znajdziesz, pozory życia odzyska i z niejaką ostrożnością postępując, do miłości możesz jej używać.
– Co to jest!? – Zerwał się z miejsca. – Poradnik nekrofila-sadysty!?
Skąd stryj wziął tak obrzydliwe dzieło? Kto mógł napisać ten traktat!? I… dlaczego Olgierd zdecydował się dać tę książkę właśnie Stanisławowi?
A może zagadkowa Apolinaria Szczurzyńska została tak właśnie „sprawiona”? – pomyślał z odrazą. Czyżby warunek testamentu dotyczył okazania w kancelarii ożywionej mumii?
Aż wzdrygnął się na tę myśl. Ciekawość zdołała jednak przezwyciężyć obrzydzenie. Odnalazł miejsce, w którym przerwał lekturę.
Kolejny rozdział poświęcony był kościom. Autor drobiazgowo wyjaśnił, jak pozyskiwać z nieboszczyków „wartościowy materiał”. Podał także metody zmiękczania i formowania. Zamieścił kilkadziesiąt rysunków.
Autor był szaleńcem, stwierdził w końcu Stanisław. Chyba że… stryjaszek przekazał mu tę książkę jako sugestię, co zrobić z jego zwłokami? Nie. Przecież tu trzeba przygotowań.
Przejrzał ilustracje przedstawiające meble wykonane z modelowanych i scalanych kości, potem przeszedł do kolejnego rozdziału.
Jako z ciała żywego marmurowy posąg uczynić.
Tę partię tekstu przeczytał już bez większych emocji. Opis procesu przekształcania człowieka w kamień był oczywistym idiotyzmem. Raz jeszcze przekartkował księgę. Zbierało mu się na mdłości. Niezależnie od tego, czy przedstawione w niej metody miały coś wspólnego z rzeczywistością, czy też stanowiły płody chorej wyobraźni, pisał to ewidentnie psychopata. Zniechęcony odłożył rękopis na stół.
– I po co to wszystko? – mruknął do siebie. – Staruszkowi odbiło pewnie, gdy znalazł gdzieś zdjęcie ładnej dziewczyny. Może nawet się zakochał. Historia zna takie przypadki. I ubrdał sobie, że trzeba ją odszukać. A że sam nie zdążył, polecił dokończyć rzecz swojemu spadkobiercy. Dlatego właśnie winienem teraz podążyć tropem fantazji, choć zdaję sobie sprawę, że zapewne dojdę donikąd. – Zaśmiał się gorzko.
Obejrzał raz jeszcze zdjęcie. Po drugiej stronie grubej tekturki odkrył pieczątkę zakładu fotograficznego. Z pewnością wizerunek dziewczyny był naprawdę stary.
Odetchnął głęboko, sięgając po notes. Składało się nań ledwie kilkanaście kart wytłuszczonego papieru zapisanych ołówkiem, pismem stryja. Okładka lepiła się od brudu.
Apolinaria Szczurzyńska była prawdopodobnie pierwszą ofiarą Izydora po jego przeprowadzce do Warszawy. Niejasny pozostaje dla mnie sposób wyboru ofiar. Dziewczyna mieszkała w innej dzielnicy.
Dalej kawałek był kompletnie nieczytelny. Udało się odcyfrować tylko Kr.Warsz.3/9/1899.
– Przypis? Numer gazety? – zadumał się Stanisław. – „Kurier Warszawski”? Trzeci września tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego…
Włączył komputer. Liczył, że znajdzie gdzieś stronę internetową ze skanami starych gazet – ale, niestety, nie udało się.
– Trzeba się będzie do biblioteki pofatygować – stwierdził.
Wrócił do lektury notesu. Stryjeczny dziadek zanotował adresy dziewczyny oraz pracowni kamieniarskiej Izydora, gdzieś na Targówku. Na marginesie długopisem zanotował:
jestem przekonany, że chodzi o Powązki
Na następnej karcie znalazł spis nazwisk.
Lista czytelników biblioteki Domu Czterech Liści.
Bławatska Helena(?)
Izydor Renk
Mustafa Akhara Jussuf
Ossowiecki Stefan
Szyller – Szkolnik
Jaxa – Ronikier Bohdan(?)
– Dom Czterech Liści – powtórzył w zadumie.
Znów sięgnął do manuskryptu, otworzył go na stronie tytułowej. Raz jeszcze obejrzał ekslibris. Dobrze zapamiętał, litery dookoła wizerunku jednorożca układały się w napis Biblioteka Domu Czterech Liści. Chyba należałoby zwrócić tomik prawowitym właścicielom.
Wzdrygnął się. Zwrócić? Zwrócić coś takiego? Spalić raczej i rozwiać popioły na wietrze! Zakładając, że w tych szaleńczych rojeniach jest choćby cień prawdy.
Jeśli ta jedna książka niesie ze sobą tak straszną energię czystego zła, to co może kryć reszta księgozbioru?
Przejrzał notatnik do końca. Dalej nie było już nic ciekawego, same rachunki, kolumny cyfr. Krewny od całych dziesięcioleci zapisywał, ile co kosztuje… Dopiero na ostatniej stronie widniał zagadkowy napis dżs ii 2.507.509. Chyba był ważny, bowiem stryj Olgierd podkreślił go czerwonym długopisem. Te trzy litery też coś mu mówiły, ale postanowił zająć się tym później.
Biblioteka Domu Czterech Liści - wpisał w Google.
Niestety, wyszukiwarka nie odnalazła podanej frazy.
– A czego niby mogłem się spodziewać – mruknął, patrząc w ekran komputera.
Jeśli choćby część tych zapisów zawiera prawdę, to z całą pewnością właściciele księgozbioru dołożyli wszelkich starań, by ich sekret nigdy nie ujrzał światła dziennego… A może inaczej?
Wpisał Dom Czterech Liści. Tym razem komputer zareagował. Wyświetliła się jedna jedyna strona. Amatorski serwis o postaci słynnego przedwojennego jasnowidza Szyllera-Szkolnika.
Po śmierci jasnowidza wśród jego rzeczy znaleziono książkę opatrzoną ekslibrisem przedstawiającym jednorożca. Wetknięto w nią kartkę, na której napisano, że wykonawca testamentu ma obowiązek zwrócić księgę do miejsca zwanego Domem Czterech Liści.
Altavista pozwoliła znaleźć drugi dokument. Katalog aukcyjny. Przed ośmiu laty sprzedano anonimowy rękopis zatytułowany „Cuda przyszłości” ozdobiony ekslibrisem Domu Czterech Liści. Stanisław zapisał sobie adres domu aukcyjnego. Niestety, dalsze poszukiwania pozwoliły stwierdzić, że firma zakończyła działalność ponad pięć lat temu…
– Do diaska – mruknął.
Spróbował pogrzebać w poszukiwaniu wymienionych nazwisk. Jasnowidze, chiromanci, pisarz zainteresowany czarną magią…
Dopadło go zniechęcenie. Warunek uzyskania spadku wydawał się niemożliwy do spełnienia. Czy warto poświęcać jeszcze dzień lub dwa na poszukiwania? Żal mu było traconego czasu. Z drugiej strony, jeśli jest szansa przechwycenia całego spadku… No właśnie: jeśli.
Następnego dnia postanowił jeszcze nie rezygnować. Po zajęciach ze studentami wstąpił do czytelni Biblioteki Narodowej. Bywał tu tak często, że czuł się niemal jak we własnym domu. Nie drażnił go nawet niezbyt estetyczny wystrój wnętrza. Stare, masywne, zacinające się czytniki do przeglądania mikrofilmów nawet polubił. Szkoda tylko, że przy pracy nie można tu palić… Miał ogromną ochotę na papierosa. Przesuwał rolkę taśmy, od czasu do czasu zwalniając, by sprawdzić, czy dotarł już do odpowiedniego miejsca. Przeglądanie starych czasopism miało w sobie coś z magii. Ludzie, którzy kiedyś nabywali je od gazeciarzy, żyli jak on, dzień po dniu. Teraz Stanisław, jakby obdarzony nadnaturalną mocą, mógł wędrować, swobodnie przeskakiwać z tygodnia na tydzień, cofać się w czasie. Patrzył na losy miasta z zewnątrz, nieograniczony upływem dni i lat.
Gdy odnalazł numer z dnia zapisanego przez stryja, muskając palcami korbkę, przeglądał gazetę strona po stronie. I znalazł.
Policja warszawska do dziś nie zdołała wyjaśnić zagadkowego zniknięcia panny Apolinarii Szczurzyńskiej. Jak powszechnie wiadomo, dziewczyna owa, licząca sobie lat szesnaście, a będąca jedyną córką starego krawca z Woli, została uprowadzona, gdy w towarzystwie przyjaciółki wracała ze sklepu bławatnego. Drugą z dziewcząt znaleziono ogłuszoną. Policja przypuszcza, że dziewczynę uprowadziła banda sutenerów. Poszukiwania trwają. Cech krawców miasta Warszawy oraz kupcy bławatni złożyli się na nagrodę w wysokości rubli srebrem dwieście pięćdziesiąt, a to dla tego, kto własnym pomysłem dziewczynę z rąk złoczyńców odbije lub miejsce jej przetrzymywania władzom wskaże.
Czyli przynajmniej wiem, że naprawdę istniała, pomyślał. Dom Czterech Liści… Nawet niezła nazwa jak na zamtuz…
Lokal, w którym mieścił się antykwariat, był dość duży, ale dziesiątki regałów sprawiały, że zmienił się w nieprawdopodobnie zagracony labirynt, wypełniony zapachem kurzu i starego papieru. Nieliczne żarówki wydobywały z półmroku złocone grzbiety starych książek. Pośrodku za biurkiem siedział właściciel. Wyglądał jak pająk czatujący w sieci. Klientów o tej porze dnia było niewielu.
– Czym możemy służyć? – zapytał stary.
– Szukam pewnej biblioteki – zaczął Stanisław. – Wiem, że istniała jeszcze przed drugą wojną światową, jednak nie udało mi się ustalić dalszych jej losów. Zastanawiałem się, czy właśnie ktoś z antykwariuszy nie zetknął się z…
– Potrzebny panu plan miasta z wykazem instytucji kulturalnych. – Sprzedawca uśmiechnął się z pobłażaniem.
– Pracuje pan w tym fachu już tyle lat. Czy kiedyś nie spotkał się pan z nazwą „Biblioteka Domu Czterech Liści”?
Twarz antykwariusza nagle stężała. Znieruchomiał też jeden z klientów buszujący pomiędzy regałami.
– Nie baw się w to, człowieku – powiedział antykwariusz z powagą.
– Czyli…
– To miejsce nie istnieje od dziesięcioleci. Tamci ludzie zostali wymordowani, a hitlerowcy spalili cały księgozbiór w czasie powstania warszawskiego – uciął.
– Czym była? Wiem tylko, że jasnowidz Szyller-Szkolnik miał książkę z tego zbioru…
– Przechowywano tam księgi w większości rękopiśmienne. Ponoć zawierały sekrety innych światów oraz największe tajemnice ludzkości – odezwał się klient zza regału. Między półkami mignął szary płaszcz i kosmyk szpakowatych włosów.
– Gdzie się mieściła? – Stanisław spojrzał właścicielowi prosto w oczy.
– Nie wiem. Jej lokalizację utrzymywano w sekrecie. Ale nawet gdyby ktoś tam dotarł, to bez karty czytelnika nie zostałby wpuszczony do środka. Ot, taka antykwaryczna legenda – dodał, jakby nagle zorientował się, że powiedział za dużo.
– A więc…
– Został tylko popiół – uciął.
– Przynajmniej tak powiadają – człowiek zza regału znowu dopowiedział swoje. – Tylko że każdy przedstawia to trochę inaczej. I komu wierzyć?
– Igorze, nie prosiłem cię o konsultacje! – antykwariusz chyba się zdenerwował.
– Dobra, dobra – burknął klient i zamilkł.
– Czyli… – zaczął Renk.
– Nie ma czego szukać – syknął stary, rzucając gniewne spojrzenie w półmrok, ale jego przyjaciel milczał.
– Zatem do widzenia – bąknął Stanisław i wyszedł ze sklepu.
Przyczaił się po drugiej stronie ulicy w kawiarni. Przez ponad pół godziny obserwował antykwariat. Ludzie wchodzili i wychodzili, lecz nie potrafił zidentyfikować tajemniczego klienta. Niewątpliwie nieznajomy coś wiedział, a co najważniejsze, był bardziej rozmowny niż właściciel sklepu…
Nagle w drzwiach antykwariatu spostrzegł szpakowatego mężczyznę w szarym płaszczu. W pośpiechu wyszedł z lokalu. Obcy obejrzał się i ponagliwszy go gestem, znikł za rogiem kamienicy. Renk przyspieszył kroku.
Dłuższą chwilę szli obok siebie w milczeniu. Wreszcie zatrzymali się przed ciemną witryną jakiegoś lokalu. Mężczyzna wyjął z kieszeni klucz.
– Kacper Igor Kram. Astrolog - odczytał Stanisław.
– Jestem jasnowidzem – powiedział Kram. – No, może niezupełnie jasnowidzem, specjalizowałem się w stawianiu kart, ale rzuciłem to na rzecz astrologii.
– Tarot? – uśmiechnął się niepewnie Renk.
– Taa… Paskudna rzecz.
– Nie rozumiem?
– Czy orientuje się pan, na czym polega przepowiadanie przyszłości? No tak, widzę po minie, co pan sądzi na temat mojej profesji… Proszę tylko na pięć minut uwierzyć, że to możliwe.
– Zgoda, ale najwyżej na pięć.
– Można przewidzieć przyszłe zdarzenia, lecz niezbędne są odpowiednie predyspozycje psychiczne, ponieważ najczęściej to, co widzi jasnowidz, pochodzi od złych duchów.
Weszli do wnętrza. Stylowy stolik, na nim szklana kula, dookoła wygodne skórzane fotele, na ścianie wachlarze starych kart w antyramach.
– To tylko ozdoba – wyjaśnił gospodarz.
– Jedynie czarnego kota brakuje.
– Miałem, ale zdechł.
– Powiedział pan, że wizje przyszłości pochodzą od złych duchów – powtórzył Stanisław.
– Zazwyczaj. Od diabłów, demonów, zwał, jak zwał. – Jasnowidz nastawił wodę na herbatę. – Przepowiednie bywają precyzyjne, ale dotyczą tylko złych rzeczy. Ciemnej strony rzeczywistości. W którymś momencie nadchodzi refleksja, czy tak naprawdę przepowiada się przy – szłość, czy raczej kreuje ją wedle podszeptów diabła.
– Nie bardzo potrafię sobie to wyobrazić.
– Jeśli powiem komuś, że dozna uszczerbku na skutek wypadku samochodowego, to zacznie się tym denerwować, ile razy siądzie za kółkiem, i nieszczęście gotowe. Podobnie z chorobami. Sporo naszej fizjologii zakorzenione jest w psychice. Kto wie jak to działa? Ja przepowiem raka, a ktoś będzie się tym zamartwiał, aż…
Stanisław milczał, nie wiedząc, co o tym sądzić. Hochsztapler… Ale może powie coś użytecznego.
– Astrologia jest bezpieczniejsza – westchnął Igor. – To tylko znajomość układu planet i trochę matematyki. Odgadujemy cechy charakteru, nie zdarzenia. Zły ma niewiele furtek, by przedrzeć się do naszego umysłu. Choć dalej jest to trochę jak igranie z ogniem.
– Dedukuję, że wie pan coś na temat Domu Czterech Liści – Stanisław przeszedł do rzeczy.
– Wiem. W antykwariacie nie było jak porozmawiać – prychnął jasnowidz. – Wyda się to panu bajką, może idiotyzmem… To rzeczy, sprawy, wydarzenia, które nigdy nie zostały zapisane. Prawdziwe sekrety. Ja znam tylko plotki. Relacje z drugiej, może z trzeciej ręki.
– Trudno – westchnął Renk. – Cała ta sprawa…
– Ponieważ pytał pan nie o Dom Czterech Liści, ale o bibliotekę, to przypuszczam, że widział pan jakąś książkę z tego zbioru.
– Nie książkę, a rękopis – uściślił. – Oprawiony. Fantazje o przerabianiu żywych ludzi na mumie lub posągi.
– Ma pan dwie możliwości. Albo wsadzić to świństwo od razu do pieca, albo oddać bibliotece. Dom Czterech Liści był tajnym bractwem magów. Zawsze było ich czterech, czterech mistrzów, ekspertów od czterech filarów sztuk tajemnych.
– To znaczy?
– Magia, astrologia, jasnowidzenie, nekromancja.
– Dlaczego „liście”?
– Mnie pytasz, człowieku?
– To pan jest jasnowidzem – odparł Stanisław sarkastycznie.
Wróż spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.
– Miał pan żonę, dobrą, łagodną kobietę. Dzieci nie mieliście. Poza tym wszystko było dobrze, aż nagle, trzy lata temu, spakowała się i oznajmiła, że odchodzi do innego. Nie wiedział pan, że ona już od dwóch lat spotykała się z tamtym. A teraz – zawiesił głos – teraz ona, choć ma już ponad czterdzieści lat, spodziewa się dziecka.
Stanisław przymknął oczy i wciągnął powoli powietrze.
– Skąd pan…? Na jakiej podstawie…?
– Trzydzieści złotych za usługę się należy – odparł astrolog. – Normalnie biorę stówaka. A potem pogadamy dalej.
Stanisław, klnąc w duchu, odliczył banknoty drżącą ręką.
– O jakich czasach mówimy? Kiedy powstał Dom Czterech Liści?
– Najstarsze wzmianki sięgają połowy osiemnastego wieku, ale liczyłbym ostrożnie jeszcze drugie tyle. Doradzali naszym królom. Doradzali wodzom w kolejnych powstaniach. Jeśli zna się nazwiska ludzi, którzy otarli się o to bractwo, można prześledzić, gdzie i w jakich okolicznościach się pojawiali.
– Jak na jasnowidzów kiepsko doradzali – mruknął Renk, przypominając sobie losy kolejnych powstań.
– Mieli inne cele. Gdy się zawiera pakty z siłami zła, to trzeba co jakiś czas opłacać rachunki za pomoc… Niewinne ofiary idące w tysiące sztuk to dobra cena za otrzymaną moc.
– Mówi pan okropne rzeczy. A biblioteka?
– Dom Czterech Liści szkolił adeptów czterech ścieżek. Biblioteka była potrzebna do, że się tak wyrażę, celów dydaktycznych. Aż nadszedł wiek dwudziesty. Po nieziemsko krwawej pierwszej wojnie światowej młodzi adepci nie mieli już ochoty na kolejną hekatombę. Zebrali się w kilku i wymordowali swoich mistrzów oraz uczniów studiujących magię i nekromancję. Potem ścigali jeszcze przez jakiś czas absolwentów tej czarnej uczelni. Mała, cicha wojenka.
– Bajeczki… – zirytował się Stanisław.
– Tak pan sądzi?
Nalał herbaty. Następnie wyciągnął z regału oprawiony w płótno tom. Wypełniały go nekrologi, zarówno klepsydry odlepione od murów, jak i wycięte z gazet. Były też całe artykuły.
– Proszę. To zebrał mój krewny Stefan Ossowiecki.
– O!
– Kim byli zmarli? Specjalista od ziołolecznictwa, wróżka, jasnowidz, grafolog, chiromanta, znachor, tu kolejny… – wyliczał Igor.
– Hmm…
– Wszystkich wykończono w ciągu trzech lat. A w jaki sposób? Ten zamordowany przez nieznanych sprawców, ten zginął tragicznie, tu wypadek samochodowy, tu dla odmiany przejechany przez pociąg… Albo tu: po nagłej i gwałtownej chorobie…
– A może grupka jasnowidzów pozbywała się konkurencji, by przejąć rynek usług? – odparł Stanisław z powątpiewaniem.
– Mordując przeszło pięćdziesiąt osób w trzy łata? Nie potrafił na to odpowiedzieć.
– I jeszcze jedno, to nie jest rynek, o który warto było walczyć. Z przepowiadania przyszłości bardo ciężko wyżyć, a myśli o wzbogaceniu się w ogóle należy porzucić. Nawet najlepsi traktowali to jako zajęcie dorywcze.
– Wydawać by się mogło…
– Wiem – zirytował się Igor. – Że niby jasnowidz wchodzi do kolektury lotto i typuje cyfry. Ale to tak nie działa. Ja tylko raz miałem szczęście.
– Wygrał pan?
– Nie. Ale przepowiedziałem klientowi, że wygra. Zdziwiłem się, gdy jakieś trzy lata później trafił w totolotka i przyniósł mi pliczek banknotów z wdzięczności. Całe dwadzieścia tysiączków. Samochód wtedy kupiłem i pralkę wymieniłem na nową…
– Mówił pan, że diabli podpowiadają…
– Taaa… Facet się tą forsą błyskawicznie zdemoralizował. Większość ludzi niszczy nędza, ale są i tacy, których niszczą pieniądze.
Renk przeglądał księgę. Przodek Igora zadał sobie ogromny trud, przez całe łata dokumentując dzieje nauk tajemnych i losy ich adeptów w dwudziestoleciu międzywojennym.
– A więc zginęli… – Zamknął wolumin. – Przerwano starożytną tradycję. Może i słusznie.
– Na pewno słusznie. Ale pojawił się problem.
– Biblioteka? – odgadł Stanisław.
– Właśnie. Biblioteka Domu Czterech Liści. Najbardziej przerażający księgozbiór w tej części świata. Zbierany przez stulecia. Księgi kryjące w sobie ocean ohydnej wiedzy. Ale wiedzy. Samozwańczy egzekutorzy nie zdecydowali się, by zniszczyć te manuskrypty, lecz gdzieś je ukryli. Dostęp mieli tylko wtajemniczeni. Być może mają go nadal.
– Ale takie świństwa jak książka, która znalazła się w moim posiadaniu…
– Z pewnością były tam też inne księgi. Bardziej pożyteczne. Zawierające wiedzę, za pomocą której można czasem czynić także dobro.
– Zatem powinienem…
– Odnaleźć księgozbiór. Zwrócić książkę skradzioną przez pańskiego przodka. Porozmawiamy teraz o problemie, który sprawił, że się pan w tym babrze? Wyczuwam jakieś duże pieniądze…
Stanisław opowiedział o spadku i o warunku, który musi spełnić.
– Przyprowadzić żywą dziewczynę, która zmarła przed ponad stu laty? – zdziwił się jasnowidz. – No cóż… Wydaje mi się to niemożliwe.
– Pan uważa to za niemożliwe? Jako człowiek, który wierzy w magię, powinien pan…
– Ja nie wierzę. Ja wiem, że ona istnieje i jakie są jej możliwości… Oraz jakie są jej ograniczenia. Magia tak nie działa. Nie da się żywego człowieka wyrwać na pół godziny z jego epoki.
– A nekromancja? – skrzywił się Renk.
– Proszę omijać te sprawy jak wściekłego psa! – odparł Igor z przerażeniem. – Zresztą truchła, które ma sto lat, nie ożywi się… Chyba. Sądzę, że raczej dziewczyna nadal żyje.
– Nieśmiertelna Apolinaria Szczurzyńska ot tak wędruje ulicami Warszawy?
– To jedna z hipotez. Warta przynajmniej rozważenia. Ale wydaje mi się, że i pan ma jakieś przypuszczenia.
– Owszem. Kompletnie idiotyczne.
– Mimo wszystko chciałbym je usłyszeć.
– Znalazłem rozdział o mumiach drugiego rodzaju, innych niż egipskie. – Wyjął z teczki manuskrypt.
Jasnowidz zbladł lekko na widok księgi.
– O, tu. – Stanisław znalazł odpowiedni fragment. – Tak sprawiona mumia, pod dachem leżąc, latami całymi sprawi wrażenie nieomal żywego ciała, a po napojeniu wywarem, którego recepturę poniżej znajdziesz, pozory życia odzyska i z niejaką ostrożnością postępując, do miłości możesz jej używać - odczytał.
– Mam prośbę – odparł jasnowidz, nie kryjąc obrzydzenia. – Proszę tego nie przynosić do mojego mieszkania. Nigdy więcej! Coś może się za tym przywlec!
Przełamując opory, otworzył wolumin na stronie tytułowej, rzucił okiem na ekslibris i zatrzasnąwszy, odepchnął księgę od siebie.
– Skoro już rozmowa wspięła się na takie wyżyny idiotyzmu – rzekł wolno Stanisław – trzeba się zastanowić, czy to właśnie takiej pozornie ożywionej mumii nie miałem doprowadzić do kancelarii adwokackiej.
– Nie sądzę… – Jasnowidz nerwowo splótł palce. – Ale to chyba nieprawdopodobne. Bo i po co? Czy pański stryjek był sadystą?
– Raczej nie – odparł niepewnie.
– Dusza uwięziona w takiej mumii musiałaby cierpieć straszliwe męki, a każdy powrót do życia dodatkowo… To bez sensu.
– To wszystko jest bez sensu.
Igor, przełamując obrzydzenie, znów przyciągnął do siebie manuskrypt i zaczął go kartkować.
– To tylko część pierwsza – stwierdził. – Nie było drugiej?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Może tam znalazłoby się wyjaśnienie? Tylko że ona zapewne znajduje się w bibliotece.
– Czyli mam odnaleźć…
– Tak sądzę.
– Pomoże mi pan?
– Tak.
– Ale zapewne nie za darmo?
– Owszem, chcę przy okazji ubić własny interes… Malutki – zachichotał jasnowidz.
– Procent od spadku?
– Nie. Za moją pomoc chcę dostać tylko adres biblioteki.
– Załatwione. O ile oczywiście zdołam ją odnaleźć i jeśli ten księgozbiór jeszcze istnieje. Nie wiadomo też, czy mnie tam wpuszczą.
– Wpuszczą… – mruknął Igor.
Podszedł do drzemiącego w kącie sejfu i wydobył z niego kopertę. Wewnątrz tkwiła kartka papieru formatu wizytówki. Wytrząsnął ją na stół.
– Co to? – zdziwił się Renk.
– Karta czytelnika. Znalazłem ją w starej książce po krewnym. Mam też drugą, która kiedyś wpadła mi w ręce.
– I tak po prostu…
– Otrzyma ją pan, gdy dostanę adres. Jeśli biblioteka istnieje, to powinno zadziałać. Wystawiono je na okaziciela.
Kamieniarz mimo wczesnej pory pracował w swoim warsztacie. Obrabiał granitową płytę, wymłotkowując w niej skomplikowany wzór.
– A, to ty – burknął. – Coś mi się zdaje, że przeczytałeś.
– Przeczytałem.
Z drzew sypały się liście. Jesień, iście cmentarna pogoda…
– No to ekstra. – Mężczyzna wrócił do obrabiania kamienia.
Stanisław patrzył, jak uderza małym młoteczkiem w solidne dłuto. Od polerowanej powierzchni płyty odpryskiwały niewielkie drobinki.
– Podglądasz sekrety mojego zawodu! – ofuknął go rzemieślnik.
– Konkurencji i tak nie zrobię – odgryzł się. – Chciałem porozmawiać. Bo coś mi się wydaje, że pan też to czytał.
– Pobieżnie przejrzałem. I z Olgierdem też nieraz o tym gadaliśmy. Nie musiałem czytać, i tak wiem, o co w tym chodzi. Starzy pracownicy cmentarza przy wódce opowiadali…
Renk westchnął i wyciągnął z teczki butelkę kubańskiego rumu.
– A co to? – kamieniarz udał zdziwienie.
– Ziąb tu taki…
– Cmentarny – zachichotał stary. – No to chodź pod dach – zaprosił go do kanciapy. – Co wiesz o Izydorze? – Polał do szklanek.
– Tylko tyle, że miał warsztat kamieniarski na Bródnie. I marnie skończył. Ktoś go napadł, stracił władzę w prawej ręce. Potem nie mógł już pracować, więc zachlał się w kilka lat na śmierć.
– Ale kto go tak i za co, pewnie nie wiesz?
– Nie mam pojęcia. Może Olgierd wiedział? Był jego wnukiem.
– Już chyba tylko ja znam tę historię. Gdy zaczynałem pracę, zaraz po wojnie, opowiedzieli. Byłem taki młody szczurek… To był inny świat – zadumał się kamieniarz. – Nikt prawie nie rzeźbił w granicie, piaskowiec głównie był w robocie. My byliśmy elitą fachu, po drugiej stronie Wisły trafiali się i tacy, którzy kradli stare nagrobki z żydowskiego cmentarza przy Odrowąża i szlifowali, żeby zrobić z nich nowe płyty dla chrześcijan. Pierdolone hieny – parsknął. – Uczniowie Izydora…
– Był złym człowiekiem?
– Był takim ścierwem, że jeszcze za czasów mojego terminowania ludzie pluli na samo wspomnienie o nim. A przecież od jego śmierci mijało wtedy kilkadziesiąt lat.
– Ale co konkretnie takiego zrobił?
– Wysługiwał się carskim, ponoć potajemnie grzebał trupy ludzi, których zlikwidowali. Kradł płyty i przerabiał, jak groby przebudowywał, złotymi zębami ponoć też nie gardził. Ale to jeszcze małe piwo. Przybył tu z Krakowa, miał tam jakieś sprawy, musiał opuścić miasto. A jakie to sprawy? Gadali… nie śmiej się. Gadali, że te jego rzeźby to nie do końca rzeźby. Anioły robił w marmurze, piękne. Za ciężkie pieniądze je sprzedawał. Ale mówili, że tak naprawdę nie rzeźbił ich, tylko magiczną sztuką żywe dziewczęta obracał w kamień.
– Ależ to bzdura!
– Czytałeś?
– Czytałem i nadal uważam, że to niemożliwe. Rozumiem mumifikacja. Nawet przekształcenie tkanek w plastik, jak robi ten szalony Niemiec. Ale w marmur… Nie da się. Zupełnie inne proporcje minerałów. To jak zmienić ołów w złoto.
– W każdym razie tu, w Warszawie, znikła bez śladu dzieweczka, śliczna, młodziutka, niewinna i tak dalej.
– Córka krawca Szczurzyńskiego – uzupełnił Stanisław.
– O! Nazwiska sobie nie mogłem przypomnieć. Czyli znasz tę historię?
– Mój stryj znalazł opis zaginięcia dziewczyny w starej warszawskiej gazecie. Ale to wszystko, co wiem.
– W każdym razie jakiś rok po jej zniknięciu Izydor wystawił na sprzedaż figurę anioła. Poszła za siedemset rubli, to była gigantyczna kwota… I krawiec Szczurzyński dopatrzył się, że ta statua przypomina jego córkę. Wiedział, że nikomu nie pozowała ani nie zrobiono odlewu jej twarzy, więc umyślił sobie, że rzeźbiarz ją porwał i więził. Zebrał kilkunastu przyjaciół i napadli na warsztat. Przeszukali go od piwnic po dach, ale po porwanej tylko ubranie znaleźli. Pewnie Izydora też torturowali. Wreszcie, choć nie mieli dowodów, pobili go na śmierć. Tak im się przynajmniej zdawało. On jednak doszedł do siebie, choć nie odzyskał już władzy w ręce. Złożył zeznania. Aresztowano tylko krawca, nie powiedział w śledztwie, kto mu pomagał. Został skazany na piętnaście lat katorgi…
– A Izydor pił, aż się wykończył.
– Taaa… Gdy kojfnął, okazało się, że miał nie tylko rodzinę w Krakowie, ale i tu dwóch synów spłodził z aktoreczką z operetki. Dziewczyna sprzedała jego zakład i tyle ich widzieli. Dopóki nie pojawił się u mnie pański stryjek, nie wiedziałem nawet, że ciągle żyjecie.
– A czego on tu u pana szukał?
– Stwierdził, że skoro znam cmentarz jak własną kieszeń, to pomogę mu odnaleźć tamten posąg. Trochę się zaprzyjaźniliśmy. Pokazał mi też księgę Izydora. Wiedziałem, gdzie ją potem schował, to zabrałem, żeby nie wpadła w niepowołane ręce. A i tak wpadła… – Zmierzył Stanisława niechętnym spojrzeniem.
– I pomógł mu pan znaleźć tego anioła.
– A dlaczego nie? – Wzruszył ramionami. – Tylko że to nie ten. Okres powstania mniej więcej się zgadza, ale twarz inna.
– A ten koło bramy?
– Zwykły beton. Kompletne pudło.
– Czy Olgierd wspominał coś o bibliotece?
– Wiele razy. Chwalił się, że zdołał ją odnaleźć, ale nie miał karty czytelnika, więc nie wpuszczono go do środka.
– Podał adres? – dociekał Stanisław.
– Nie. Ale wyrwało mu się, że trafił na trop w Bibliotece Narodowej. Jakąś księgę znalazł czy coś… Strzemiennego?
Wypili jeszcze po pół szklaneczki.
Pchnął skrzypiące drzwi. Zadzwonił mały dzwoneczek. Wróż Igor oderwał się od studiowania tablic astronomicznych.
– Jak idą poszukiwania? – zapytał z uśmiechem.
– Mam adres biblioteki. Wymienię go na jedną z kart.
– A niech mnie. Jak go pan zdobył?
– Podobno jest pan jasnowidzem – zaśmiał się Renk, wyciągając z torby plik kartek ksero.
– To tak nie działa – obraził się gospodarz.
– W notatniku stryjka zapisano sygnaturę zaczynającą się od liter dżs.
– Hmm… nic mi to nie mówi.
– Dokumenty życia społecznego. Biblioteki zbierają ulotki i inne tego rodzaju śmieci. Za sto lat to będzie cenne źródło historyczne. A te, które mają sto lat, już się przydają…
– I co kryło się pod tym numerem?
– Księga handlowa firmy przewozowej z Warszawy. Dom Czterech Liści został zlikwidowany w 1928 roku.
– Tak mi się wydaje, z tego roku są pierwsze odnotowane ofiary. Polowanie zaczęło się w marcu… Czyli atak na siedzibę był nieco wcześniej, bo dane o zabójstwach, które zebrał mój krewny, to prawdopodobnie już tylko dokumentacja pościgu i dorzynania niedobitków.
– Mam adres. Proszę spojrzeć na to. – Stanisław rozłożył odbitki. – 12 stycznia 1928 roku. Transport stu osiemdziesięciu skrzyń starodruków i rękopisów z kamienicy przy ulicy Leszno na Żoliborz. O, proszę, na życzenie klienta firma wystawiła do konwojowania ładunku uzbrojoną obstawę.
– Sądzę, że trafił pan na właściwy trop.
– Stryjek trafił. Ja tylko poszedłem jego śladem.
– Skoro znalazł adres, co go powstrzymało przed zwrotem książki? Strach, czy może…
– Na przykład brak karty czytelnika. Nie wiem. Może nie miał do nich zaufania?
– Do nich – powtórzył w zadumie jasnowidz.
– No bo ktoś chyba tego ciągle pilnuje?
Igor podszedł do regału. Wydobył kartę ze skrytki, przez chwilę oglądał ją w zadumie i podał Stanisławowi.
– Co planuje pan zrobić?
– Pójdę, oddam książkę, skorzystam z katalogu, wypiszę rewers… O ile pozwolą mi na to. Wspominał pan, że tych złych wybito do nogi?
– Magia może być zła albo jeszcze gorsza – westchnął jasnowidz. – To jak płomień. Trochę da się okiełznać, ale wystarczy chwila nieuwagi i człowiek zaczyna się palić. Sama informacja o istnieniu biblioteki to dobrze strzeżony sekret.
– Sądzi pan, że mogą mnie… zlikwidować?
– Raczej przepędzą. Ale kto wie? Kiedy zamierza pan tam iść?
– Dziś już późno. Jutro pracuję do południa.
– Proszę się odezwać, gdy pan skończy rekonesans – powiedział poważnie Igor. – Będę się o pana niepokoił. Jeśli, powiedzmy, do siedemnastej nie otrzymam żadnej wiadomości, spróbuję zorganizować jakiś ratunek.
– Dziękuję.
Szedł, mijając przedwojenne wille. Rejestrował wzrokiem sypiące się elewacje, pordzewiałe balustrady balkonów, zapadające się dachy pokryte sczerniałą dachówką. Ganki i werandy ozdobione drewnianymi maswerkami od dawna wymagały remontu. Ogrody, niegdyś zapewne pięknie utrzymane, dawno zarosły chwastem. Pomiędzy drzewami wyrosły drewniane szopy oraz blaszane garaże. Niektóre posesje zdobiły wraki samochodów w różnym stanie rozkładu. Liści z chodników nikt nie grabił. W jednym z ogródków zażywny staruszek rąbał regał z płyty pilśniowej. Może na opał?
Ta dzielnica zdecydowanie najlepsze lata miała za sobą i zarazem przed sobą. Dobry dojazd, blisko centrum. Minie jeszcze kilka lat i ktoś spojrzy na to zbiorowisko ruder łaskawym wzrokiem. Nowobogaccy wykupią teren parcela po parceli. Odnowią brudne, stare mury. W stuletnich domach pojawią się nowi lokatorzy, popękane chodniki zastąpi równo ułożona kostka, kocie łby uliczek przykryje gładki jak lustro asfalt…
Dom oznaczony numerem szesnastym nie wyróżniał się niczym szczególnym. Stanisław stał przez chwilę niezdecydowany, patrząc na zardzewiałą furtkę. Zielony lakier spaskudziła już dawno kaszka korozji. Sam budynek pokryto, podobnie jak kilka sąsiednich, płytkami z kolorowego klinkieru. Wiele z nich odpadło, odsłaniając czerwony ceglany mur. Szyby w oknach były nieprawdopodobnie wręcz brudne. Dom wyglądał na opuszczony.
Czy naprawdę tutaj miała znajdować się biblioteka Domu Czterech Liści? Nie bardzo chciało mu się w to wierzyć… Raz jeszcze rzucił okiem na kserokopię planu, a potem wcisnął zaśniedziały przycisk dzwonka.
Bez sensu, pomyślał. Minęło osiemdziesiąt lat… Ten budynek z pewnością zdążył już kilka razy przejść z rąk do rąk. Nawet jeśli były tu kiedyś jakieś książki…
Okno na parterze uchyliło się ze zgrzytem i brzękiem obluzowanych szyb. W szparze mignęła gęba jakiegoś gniewnego starca.
– Kto tam? – głos zaskrzypiał jeszcze gorzej niż okno. – Czego się tłucze?
– Czytelnik spragniony wiedzy.
– Że co?
– Chciałem skorzystać z biblioteki.
– Tu nie ma żadnej biblioteki.
– Mam kartę! – Pokazał ją z daleka.
Dziadyga popatrzył na niego, poprawiając okulary tkwiące na krogulczym nosie. Lustracja wypadła widać korzystnie, bo skrzywił się niemiłosiernie.
– Wlazł! – polecił.
Drzwi wyglądały, jakby zaraz miały wypaść z framugi, ale uchyliły się niemal bezszelestnie i równie cicho zamknęły się za wchodzącym. Znalazł się w ciasnym przedsionku. Przed kolejnymi drzwiami stali dwaj rośli mężczyźni w czarnych garniturach.
– Proszę okazać kartę czytelnika – zażądał jeden z nich, głaszcząc imponujące wąsy.
Stanisław podał kartonik.
– To jedna z tych starych – wyjaśnił wąsacz drugiemu mężczyźnie. – Na okaziciela…
– Wpuszczamy? – zapytał.
– Takie jest prawo. Ich ważność nie wygasa. To pierwszy zewnętrzny od dobrych trzydziestu lat. Witamy w Domu Czterech Liści – zwrócił się do Stanisława. – Tu jest formularz do wypełnienia.
Renk przeczytał tekst oświadczenia. Tak jak przypuszczał, aby skorzystać ze zbiorów, musiał podpisać oświadczenie o ścisłym zachowaniu tajemnicy. Odstąpienie od tego warunku skutkowało karą śmierci.
– Proszę podpisać w wykropkowanym miejscu, a następnie postawić krzyżyk własną krwią. – Wąsacz podał mu wieczne pióro oraz grubą igłę.
Stanisław, zagryzając wargi, dopełnił formalności. Sam nie wiedział, dlaczego to robi. Czy dla głupich pieniędzy warto podpisywać aż tak kategoryczne umowy?
Ochroniarz otwarł ciężkie drzwi.
– Do biblioteki prosto i na lewo.
Korytarz wyłożono grubym dywanem, z sufitu zwisały stylowe lampy z kutego brązu. Na końcu jaśniało okno zdobione witrażem. Choć z zewnątrz dom wyglądał jak rudera, tu, w środku, utrzymany był w niezwykłej czystości, a wystrój wnętrz zaprojektowano ze smakiem.
Stanisław szedł, mijając kolejne pary dębowych drzwi. Nad klamkami przykręcono mosiężne szyldy z grawerowanymi napisami. Niestety, nie znał runicznego alfabetu… Nad drzwiami biblioteki, na szczęście podpisanej po polsku, wprawiono witraż przedstawiający sowę nad książką.
Odruchowo zapukał, nim wszedł. Najpierw uderzył go w nozdrza zapach… Mieszanina woni spalenizny i starego papieru. Pomieszczenie podzielono w poprzek regałami. Na nich, ciasno stłoczone, stały i leżały książki. Tu i ówdzie połyskiwały resztki złoceń lub klejnoty wprawione w sczerniałe, popękane ze starości skórzane grzbiety.
Tajemnice innych światów… – pomyślał, patrząc na tysiące książek. Jak ich szukać?
– Czym możemy służyć? – Bibliotekarz miał czarną capią bródkę, czarne kręcone włosy, grube brwi i pałające wewnętrznym blaskiem oczy. Brakowało tylko rogów i ogona…
– Oddaję książkę wypożyczoną lub skradzioną przez jednego z moich przodków – wyjaśnił, wyciągając z torby wolumin.
– A niech mnie – szepnął strażnik książnicy, sprawdziwszy tytuł. – Po tylu latach…
Z szuflady biurka stojącego pod ścianą wydobył gruby plik kart, przez chwilę szukał i wreszcie z uroczystą miną przekreślił całą stronę.
– Dziękuję w imieniu Domu Czterech Liści – powiedział poważnie. – Jeśli możemy jakoś się odwdzięczyć…
– Czy w zbiorach jest drugi tom?
– Niestety, przepadł jeszcze wcześniej niż pierwszy… Ale jeśli ma pan jakiś problem, możemy poszukać rozwiązania w innych pozycjach. – Powiódł gestem po wnętrzu.
– W tej książce opisano proces zamiany żywego człowieka w kamień… Czy jest on odwracalny?
– Musiałby pan skonsultować to z doktorem Schneiderem z katedry nekromancji. Trudna sprawa, bo nie jest pan naszym studentem, ale porozmawiam z nim. Przysługa za przysługę. Proszę za mną.
Zapukał do jednych z drzwi w korytarzu i nakazawszy gestem zaczekać, znikł wewnątrz. Wynurzył się po chwili.
– Pan doktor przyjmie pana.
Stanisław spodziewał się wewnątrz jakichś okropności, dlatego mile się zdziwił, widząc, że najbardziej niesamowity element wyposażenia stanowiło kilka czaszek w oszklonej szafce. Poza nimi w pokoju znajdował się jedynie stół kreślarski, duża szafa oraz kilka regałów książek. Doktor okazał się niesympatycznym tęgim facetem koło pięćdziesiątki.
– Kogo chce pan ożywić? – od razu przeszedł do konkretów.
Stanisław usiadł na podsuniętym krześle i opowiedział wszystko.
– A niech mnie, udało się staremu draniowi – mruknął nekromanta, gładząc łysinę.
– Czyli…
– Stosowano ten rytuał niezwykle rzadko, jeszcze rzadziej niż mumifikację za życia – powiedział doktor. – Nasze zapiski wspominają na przykład, że emir Granady, uchodząc po upadku swego państewka, zamienił w kamienne rzeźby cztery ulubione nałożnice. Liczył, że posągi ocaleją w ogrodzie, a on kiedyś powróci, by je ożywić. Jak wiemy, przeliczył się.
– A więc proces jest w pełni odwracalny? Da się tę dziewczynę ożywić, ściągnąć z pomnika i zaprowadzić gdzie trzeba?
– Wygląda na to, że tak. Obawiam się jednak, że posiadamy jedynie teoretyczną wiedzę. Nikt od dziesięcioleci nie podejmował tak odrażających doświadczeń…
Szóstym zmysłem poczuł, że ten człowiek łże w żywe oczy. Z trudem opanował dreszcze.
– W naszych księgach zapisano, że ten, kto dopuści się podobnych praktyk, ma zostać natarty miodem i żywcem zawieszony nad mrowiskiem, a kat winien dopilnować, by męka trwała najmniej tydzień… – ciągnął nekromanta.
– Dlaczego? Fakt, morderstwo popełnione na niewinnej…
– To nie morderstwo. To los stokroć gorszy niż śmierć – powiedział doktor, a w jego oczach błysnęło coś na kształt ponurego zadowolenia.
– Chce pan powiedzieć, że te rzeźby zachowują… świadomość?
– Tak. Nie tylko zresztą świadomość. Ich serca, choć otacza je kamień, pozostają żywe. Biją.
– Jak…?
– Magia. – Wzruszył ramionami. – Biją, choć nie ma już nawet krwi, którą mogłyby przetaczać.
Podszedł do szafy. Bez słowa otworzył rzeźbione drzwi.
Stanisław niemal krzyknął. Półki zastawione były przeźroczystymi słojami wypełnionymi jakimś żółtawym płynem. Najpierw zauważył machającego łapkami małego kotka. Zwierzę, zatopione w bursztynowej cieczy bawiło się gałązką. Obok trzy myszki obgryzały najwyraźniej niedawno wrzucony mózg. Jeszcze dalej – małpka, która wyglądała, jakby chciała za wszelką cenę wydostać się na zewnątrz. Zamknął oczy, ale zdążył jeszcze zobaczyć ludzkie serce, kurczące się i przetaczające bursztynowożółtą ciecz.
Usłyszał skrzypnięcie. Doktor Schneider, chichocząc, zamknął drzwi szafy.
– Czy… – zaczął Stanisław drżącym głosem.
– Niech pan już otworzy oczy. Jeśli znajdzie pan posąg, radzę posłuchać, czy wewnątrz bije serce. – Roześmiał się chrapliwie. – To test ostateczny. Po tym rozpozna pan, czy ma do czynienia z prawdziwą rzeźbą, czy nie.
– Dobrze. Przyjmijmy, że znalazłem. Co dalej? Jak zdjąć taki czar? – Sam nie wiedział, dlaczego o to spytał. Najchętniej uciekłby stąd jak najdalej i zapomniał o wszystkim.
Doktor przez chwilę milczał, przypatrując się uważnie Stanisławowi, jakby oceniał, ile jest wart.
– Pomogę panu – rzekł, kiedy Renk już stracił wszelką nadzieję. – Sam jestem ciekaw efektu. Zaraz przygotuję odpowiedni roztwór…
Rzeźb aniołów było na cmentarzu do licha i jeszcze trochę. Na szczęście zdecydowaną większość umieszczono w starej części Powązek. Stanisław założył, że posąg powinien być mniej więcej naturalnej wielkości. Ile mogła mierzyć szesnastoletnia panienka żyjąca w xix wieku? Pewnie sto pięćdziesiąt, najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów. Tak dużych aniołów było niewiele… I żaden nie był wykonany z marmuru.
Na nic się zdała włóczęga alejkami, wertowanie w bibliotekach monografii o nekropolii. Dopiero po kilku dniach poszukiwań nieoczekiwanie dokonał odkrycia. Wszystkie statuy wykuto w piaskowcu. Z jednym wyjątkiem. Na grobie rodziny Zagórskich stała rzeźba zrobiona z jakiejś szarej, sparszywiałej masy. Przyglądał się dłuższą chwilę, zanim zorientował się, co go zmyliło. Posąg był pokryty warstwą olejnej farby.
– Ciekawe, kto to zrobił – mruknął.
Odłupał łuskę starej powłoki malarskiej, potem kolejną. Błysnął marmur. Grób musiał być opuszczony od dawna, ostatnia data pochówku wykuta w kamieniu pochodziła z lat trzydziestych… Nikt nie sprzątał liści… Farba także była stara.
– Po prostu zasmarowali tym paskudztwem, żeby trudniej było znaleźć… – warknął.
Nadal stał niezdecydowany. Wreszcie przemógł się. Z torby wydobył stetoskop.
– Znalazłem – powiedział cicho. – Pora zatem sprawdzić…
Podszedł do posągu i włożywszy słuchawki w uszy, przyłożył stetoskop do nagrzanej przez jesienne słońce powierzchni marmuru. Po chwili jego uszu dobiegł powolny miarowy stukot. Mimo upływu przeszło stu lat wewnątrz kamienia nadal biło żywe serce.
Spojrzał w twarz anioła. Teraz dostrzegł uderzające podobieństwo do fotografii… Te same rysy, ten sam wykrój oczu, zgrabny nosek. A więc tu biedna dziewczyna wegetowała przez wiele lat. Ale jej oczekiwanie już dobiegło końca. Dzięki niemu ma szansę się uwolnić.
Terkotanie słabego silniczka wyrwało go z zamyślenia. Alejką nadjeżdżał pojazd zbudowany z motoroweru i przyczepki, taki, jakich używano tu do transportu materiałów budowlanych przy przeróbkach starych grobów. Kamieniarz zaparkował tuż obok. Przekręcił kluczyk. Silnik kaszlnął, z rury wydechowej uniósł się obłoczek jadowicie pachnących spalin.
– Znalazłem Apolinarię Szczurzyńską – powitał go Stanisław.
– To nie ten. Miał być marmurowy – powiedział Zenek.
– Owszem, ten. Ktoś go pomalował olejną farbą.
Kamieniarz zeskoczył z siodełka. Podszedł do posągu i przyglądał mu się dłuższą chwilę.
– O kuźwa – burknął.
– Nie mam najmniejszych wątpliwości… Sam pan zobaczy. – Stanisław wyjął z aktówki zdjęcie dziewczyny. – I posłuchać można… – Dotknął stetoskopu.
Zenek dłuższą chwilę oglądał odbitkę, potem przeniósł wzrok na twarz pomnika.
– Ciekawe, jak dorobił te skrzydła i dzban – zamyślił się.
– A jakie to ma znaczenie? Ważne, że zdołałem ją odszukać. A teraz…
– Masz nosa… No dobra, powiem. Sam to pomalowałem. – Spojrzał wyzywająco. – Ze dwadzieścia lat temu.
– Żeby nikt nie znalazł?
– Taaa… A niby po co?
– Okłamał mnie pan…
– Okłamałem – przyznał. – Nie chciałem, żebyś się tym zajmował. Twojego stryjka Olgierda też próbowałem zrobić w konia i nawet mi się udało. Masz zamiar ją ożywić?
– O ile się uda. Nawet wiem jak.
Stary westchnął.
– Posłuchaj – powiedział. – Znam te legendy. Niejeden raz to zrobił zapewne. Może tu, na Powązkach, jest więcej takich figur. Może inne cmentarze trza by przeszukać. Te w Krakowie… Zabrałeś stetoskop, zatem wiesz co najmniej tyle, co i ja. Ona tam jest w środku. I wiesz, kim jest. Była…
– Apolinaria Szczurzyńska, córka krawca z Woli, zaginiona bez wieści w…
– I tyle. – Wzruszył ramionami. – A jak sądzisz, po co zamaskowałem marmur farbą?
– Żeby nikt nie znalazł. I nie ożywił?
– Mój drogi Holmesie, jesteś geniuszem – zakpił. – Ano, właśnie po to. Młody byłem i głupi. A nawet potem odwagi mi nie starczyło, żeby wziąć młotek i rozpirzyć to w drabiazgi…
– Zniszczyć…
– Zabić. – Skrzywił się. – A może i dobić, zwał, jak zwał. W każdym razie na śmierć i szlus.
– Zabić to…
– Nie to, tylko ją! – sarknął Zenon. – Też miałem wątpliwości, dlatego ciągle stoi. I z roku na rok mi z tym ciężej.
– Ale po cholerę…
– Tylko pomyśl. Ożywisz. Uwolnisz. I co dalej?
– Coś wymyślę.
– Co niby?
– Fałszywą tożsamość. Przecież jakoś trzeba ją tu zalegalizować…
– Dureń.
– Słucham?
– Po pierwsze – powiedział stary cicho – ta damulka chodziła po Warszawie dobre sto lat temu. Nigdy nie widziała żarówki, samochodu, radia, telewizora… Rozumiesz? Dla niej znaleźć się w naszym świecie to jak dla ciebie obudzić się i stwierdzić, że wszystko wokół jest rozpieprzone, a do tego ktoś ci wyłączył matriksa. Myślisz, że spodoba jej się ten świat? Nie sądzę. On nawet nam się nie podoba.
– Może przywyknie. A jeśli nie, mam chatę w górach i…
– Gówno tam przywyknie. Cała jej rodzina w piachu. Ojciec przez tego bydlaka poszedł w kajdanach nad Bajkał i już nie wrócił. Jest tu całkiem sama w obcym świecie. Wiesz chociaż, jak się zwyczaje zmieniły? Język? Poza tym co niby dobrego ją tu czeka?
– No… Może sobie jakoś życie ułoży. Szesnaście lat ma… Maturę zrobi eksternistycznie, może pomieszkać u mnie, póki nie znajdzie roboty i czegoś do wynajęcia. Z tego spadku odpalę jej połowę, może starczy na wkład własny, będzie mogła zacząć życie od nowa.
– Maturę to jej nawet na bazarze kupisz – prychnął. – Będzie jak kaleka. Sam nie zdajesz sobie sprawy, ilu rzeczy trzeba się uczyć od dziecka. Rozjadą ją na pierwszym przejściu dla pieszych.
– Spróbuję…
– Druga sprawa jest istotniejsza – powiedział stary cicho. – Umysł. Świadomość.
– Nie rozumiem.
– Posłuchaj. Ten twój antenat zamienił ją w kamień. Zamienił nie do końca. Zachowała rozum. A potem przyszło sto lat z hakiem. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła choćby mrugnąć oczyma. I co widziała przez te wszystkie lata? Dymy z płonącego getta, potem strzelaniny w czasie powstania, do tego niezliczoną liczbę pogrzebów… O ile w ogóle widziała, bo nie da się wykluczyć, że po prostu stoi jak pień. Zresztą i ja farbą…
– To znaczy…
– Że ona już dawno oszalała. Tacy jak ty wszystko zrobią dla pieniędzy – rzekł z goryczą. – Ten twój pradziadek za kilkaset rubli żywą dzieweczkę zamienił w rzeźbę. Niedaleko jabłko pada od jabłoni. Możesz na – szprycować ją czymś i zaprowadzić do kancelarii, żeby dostać swoją garść srebrników. Potem powinieneś wsadzić ją do wariatkowa, ale humanitarniej byłoby dać w łeb i zakopać…
– Gówno pan o mnie wie! – uniósł się Renk.
– Tak? – Zenek wygiął wargi w kwaśnym uśmiechu. – To udowodnij, po której stronie masz serce.
Z przyczepy wyjął masywny kamieniarski młot.
– O tej porze nikt już nie chodzi po cmentarzu. Będzie na wandali – powiedział.
– Ale ja… Mam ją roztrzaskać? Zabić…
– Twój wybór. Ale po mojemu tylko tym sposobem choć częściowo odkupisz winę przodka. A zrobisz, co zechcesz. Przyjdę tu jutro i zobaczę. Pusty cokół – próbuj szczęścia z adwokatami. Rozwalisz na kawałki – Bóg z tobą, pozbieram i pogrzebię. Zostawisz, jak było – sam oddam jej tę przysługę, bo sumienie mnie szarpie, a ty więcej mi na oczy nie leź. Nie ręczę za siebie.
Odwrócił się i kopnąwszy sprzęgło, zapuścił silnik. Spojrzał w lusterko. Stanisław, blady jak ściana, stał oparty o trzonek młota.
– Za słaby, nie zrobi tego – burknął Zenek sam do siebie. – Sam muszę ręce brudzić… Bo ktoś w końcu musi to przerwać.
Był już prawie przy bramie, gdy do jego uszu dobiegł huk kruszonego żelazem marmuru.