9

Maxwell otworzył oczy.

Oop szarpał go za ramię. — Ktoś chce się z tobą widzieć. Maxwell odrzucił kołdrę, spuścił nogi na podłogę i zaczął po omacku szukać spodni. Oop podał mu je.

— Kto taki?

— Mówi, że nazywa się Longfellow. Paskudny, zadzierający nosa typ. Czeka przed drzwiami. Sam się przekonasz, że ktoś taki jak on w życiu nie zaryzykowałby przekroczenia progu chałupy.

— Zatem do diabła z nim — mruknął Maxwell, zamierzając z powrotem dać nura do łóżka.

— Ależ nie — zaprotestował Oop. — Wcale nie poczułem się urażony. Nie przejmuję się takimi rzeczami.

Maxwell z wysiłkiem naciągnął spodnie, wsunął stopy w buty i z trudem wbił w nie pięty.

— Nie domyślasz się, o co mu chodzi?

— Nie mam zielonego pojęcia.

Chwiejnym krokiem przemierzył pokój, podszedł do ławy znajdującej się pod ścianą, ze stojącego tu dzbanka nalał wody do miski, pochylił się i chlusnął nią na twarz.

— Która godzina? — spytał. — Parę minut po siódmej.

— Pan Longfellow musiał się bardzo śpieszyć, żeby spotkać się ze mną.

— Owszem. Wydeptuje ścieżkę przed drzwiami. Niecierpliwi się.

Longfellow rzeczywiście się niecierpliwił.

Ledwie Maxwell pojawił się w drzwiach, podskoczył do niego wyciągając dłoń.

— Bardzo się cieszę, że pana znalazłem, profesorze Maxwell — odezwał się. — Nie było to wcale łatwe. Powiedziano mi w końcu, że być może zastanę pana tutaj — obrzucił wzrokiem chałupę, a jego długi nos zmarszczył się nieznacznie. — No i udało się.

— Oop jest moim starym, oddanym przyjacielem — odparł cicho Maxwell.

— Może przeszlibyśmy się trochę — zaproponował Longfellow. — Mamy nadzwyczaj miły poranek. Czy jadł pan już śniadanie? Nie, przypuszczam, że nie.

— Może najpierw zdradziłby mi pan, kim jest? — zasugerował Maxwell.

— Jestem z Administracji. Nazywam się Stephen Longfellow. Osobisty sekretarz rektora.

— Z nieba mi pan spada. Chciałbym spotkać się z rektorem, najszybciej jak tylko to możliwe.

Longfellow pokręcił głową. — Mogę od razu odpowiedzieć, że jest to prawie niewykonalne.

Ruszyli powoli ścieżką prowadzącą w dół, w stronę pasa transportowego. Ze stojącego nie opodal orzecha włoskiego o grubych konarach opadały majestatycznie, dziwnie połyskliwe, żółte liście. Rosnący w dole, tuż przy pasie, płonący wszystkimi odcieniami szkarłatu klon silnie kontrastował z błękitem porannego nieba. Wysoko ponad ich głowami przesuwał się klucz lecących na południe kaczek.

— Niewykonalne… — powtórzył Maxwell. — Zabrzmiało to jak wyrok ostateczny, jakby odrzucił pan mój wniosek po dogłębnym rozpatrzeniu sprawy.

— Jeżeli chce się pan skontaktować z doktorem Arnoldem, proszę zrobić to drogą służbową — stwierdził Longfellow ozięble. — Musi pan zrozumieć, że rektor jest człowiekiem bardzo zajętym i…

— Ja to rozumiem — przerwał mu Maxwell. — Wiem także, jak wygląda droga służbowa. Odsyłanie od drzwi do drzwi, przechodzenie podania z rąk do rąk. Po godzinie o moim wniosku będzie wiedziało pół Instytutu…

— Profesorze Maxwell — rzekł stanowczo Longfellow. Wydaje mi się, że nie ma sensu niczego owijać w bawełnę. Jest pan człowiekiem wytrwałym, domyślam się, że raczej nieustępliwym. Powiem więc otwarcie, prosto z mostu. Rektor nie może pana przyjąć. Nie może sobie pozwolić na to, żeby się z panem spotkać.

— Czy dlatego, że zostałem zdublowany? Dlatego, że jeden z nas nie żyje?

— Dzisiejsza prasa poranna pisze tylko o panu. Wszystkie nagłówki z pierwszych stron gazet mówią o człowieku, który wrócił z zaświatów. Czy słuchał pan radia lub oglądał telewizję?

— Nie. Nie miałem okazji.

— Cóż, przekonałby się pan, że zrobiono z tego cyrk na kółkach. Nie muszę chyba mówić, jakie to wszystko… krępujące.

— Chce pan powiedzieć, że to skandal?

— Sądzę, że można to tak nazwać. Administracja ma dość kłopotów bez konieczności zabierania głosu w takich sprawach jak pańska. Chociażby ta awantura z Shakespeare’em. Z tym się już nic nie da zrobić, lecz jeśli chodzi o pana, możemy jeszcze wykonać unik.

— To oczywiste, że takie przypadki jak Shakespeare’a czy mój, nie mogą przysłonić administracji wielu innych doniosłych problemów. Jak na przykład rozgrzebana ponownie sprawa pojedynku w Heidelbergu, albo dyskusja na temat etyki angażowania pewnych nieziemskich studentów do drużyn piłki nożnej i…

— Czy pan nie rozumie, że wszystko, co dzieje się w tym konkretnym miasteczku, ma wyjątkowe znaczenie? — jęknął Longfellow.

— Dlatego, że administracja została przeniesiona właśnie tutaj? Podczas gdy Oxford, California, Harvard i pół tuzina innych…

— Jeżeli chce pan znać moje zdanie — oznajmił chłodno Longfellow — to uważam tę decyzję części kolegium rektorskiego za nie przemyślaną. Administracja ma z tego powodu spore trudności.

— Co by się stało, gdybym po prostu poszedł na górę, wtargnął do administracji i zaczął walić pięścią w stół?

— Doskonale pan wie. Zostałby pan wyrzucony.

— A gdybym przyprowadził ze sobą paru chłopców z gazet i telewizji i kazał im czekać przed drzwiami?

— Przypuszczam, że wówczas nie zostałby pan wyrzucony. Niewykluczone, że nawet zobaczyłby się pan z rektorem. Mogę jednak zapewnić, że pod tego typu presją osiągnąłby pan zupełnie co innego, niż chciałby pan osiągnąć.

— A więc, tak czy inaczej, z góry jestem skazany na niepowodzenie.

— W istocie przybyłem z samego rana w zupełnie innej misji — oświadczył Longfellow. — Przynoszę dobre nowiny. — Mogę sobie wyobrazić te nowiny — burknął Maxwell.

A więc jaki ochłap na pożarcie jest pan gotów mi cisnąć, bylebym tylko zniknął?

— To nie żaden ochłap — stwierdził z kwaśną miną Longfellow. — Mam zaproponować panu posadę dziekana na eksperymentalnym wydziale, jaki Uniwersytet otwiera na planecie Gotyk IV.

— Chodzi o planetę zamieszkaną przez wiedźmy i czarowników?

— Dla kogoś o pańskiej specjalności jest to wyjątkowa okazja — zachwalał. — Magia rozwijała się tam bez ingerencji obcego intelektu, jak to miało miejsce na Ziemi.

— Sto pięćdziesiąt lat świetlnych stąd — rozważał na głos Maxwell. — Raczej na odludziu, a w dodatku dość ponurym, jak sądzę. Za to z dobrą pensją.

— Rzeczywiście, dosyć wysoką.

— Nie, dziękuję. Jestem zadowolony z mojej pracy tutaj.

— Pracy? — zdziwił się Longfellow.

— Oczywiście. Na wypadek, gdyby pan zapomniał, spieszę zauważyć, że jestem wykładowcą…

Logfellow pokręcił głową.

— Już nie — oznajmił. — Czyżby pan jakimś sposobem zapomniał? Przecież umarł pan ponad trzy tygodnie temu. Nie mogliśmy zostawić wakatu.

— Chce pan powiedzieć, że zatrudniliście kogoś na moim stanowisku?

— Ma się rozumieć — rzekł Longfellow z satysfakcją w głosie. — Jak się właśnie okazało, został pan bezrobotny.

Загрузка...