3

Silnik zachłysnął się i zgasł. Z dyszy wydobywały się jeszcze przez chwilę głuche pomruki, po czym nastała cisza. Tylko powietrze uderzało ze świstem w metalową osłonę.

Maxwell spojrzał szybko na siedzącego obok mężczyznę. Churchill zesztywniał, może ze strachu, a może tylko ze zdumienia. Przecież nawet Maxwell doskonale zdawał sobie sprawę, że coś podobnego nie miało prawa się wydarzyć — było po prostu nie do pomyślenia. Tego typu autoloty cieszyły się sławą całkowicie niezawodnych.

Pod nimi znajdowały się poszarpane turnie i skalne urwiska, a drzewa porastające gęsto wzgórza, których wierzchołki sterczały w górę jak włócznie, przytulały się do nagich skał. Po lewej stronie płynęła rzeka — srebrzysta wstążka, wijąca się dnem zalesionej doliny.

Zdawało mu się, że czas zwolnił, wydłużył się, jakby jakaś magiczna siła przemieniła każdą sekundę w minutę. Wraz z rozciągnięciem się czasu przyszła świadomość tego, co ich czeka — chłodna, rzeczowa ocena sytuacji, jakby dokonywana przez obserwatora z zewnątrz, jakby wszystko to dotyczyło kogoś innego, a nie jego samego. Wiedział jednak, gdzieś w zakamarkach jego umysłu tkwiła pewność, że później pojawi się panika, a kiedy ona zapanuje, czas odzyska swój normalny rytm i autolot runie w dół wprost na drzewa i skały.

Pochylił się do przodu i uważnie lustrował rozciągające się przed nimi tereny. W pewnej chwili wzrok jego padł na niewielką polankę, przypominającą maleńką wyrwę, drobną jasnozieloną plamkę w ciemnej ścianie lasu.

Stuknął Churchilla w ramię i wskazał na nią. Ten popatrzył uważnie, po czym skinął głową i zaczął powoli, ostrożnie obracać kołem, jakby nie będąc pewnym reakcji statku, jakby chciał wyczuć najdrobniejszą zmianę kursu.

Autolot zakołysał się nieco, przechylił i wszedł w zakręt. Nadal spadał powoli, ale poddawał się manewrom. Przez moment myśleli, że wymknął się spod kontroli, zaczął ześlizgiwać się bokiem, gwałtowniej tracąc wysokość, lecz szybko wyrównał, szybując w stronę szczeliny między drzewami.

Odnieśli wrażenie, że las runął na nich z niesamowitą prędkością. Ze wszystkich stron otoczyły ich jesienne kolory listowia — nie była to już ciemna plama lasu, ale feeria czerwieni, złota i brązów. Długie, czerwone kopie wierzchołków drzew skierowały się w ich stronę, a okryte złotymi liśćmi ramiona zdawały się wyciągać ku nim, by zamknąć ich w uścisku.

Autolot otarł się o górne gałęzie dębu, zawahał się jakby, prawie zawisł w powietrzu, po czym zaczął się ześlizgiwać w kierunku przygodnego lądowiska na niewielkiej, śródleśnej polanie.

Polanka czarodziejek, pomyślał Maxwell. Sala taneczna wróżek, która chwilowo musiała im służyć za lądowisko. Odwrócił na moment głowę, spojrzał na Churchilla skupionego nad przyrządami, a następnie znów wbił wzrok w zbliżającą się plamkę jasnej zieleni.

Pomyślał, że powinna być gładka, pozbawiona wyboi, dziur czy jakichkolwiek innych nierówności. Pamiętał, że plany rozmieszczenia zieleni w Rezerwacie mówiły wyraźnie o wyrównywaniu powierzchni polan.

Pojazd uderzył o ziemię, odbił się i przez przerażający moment zakołysał w powietrzu. Po chwili jednak opadł ponownie i zaczął sunąć łagodnie po murawie. Drzewa na drugim, odległym końcu polany zbliżały się do nich z niezwykłą szybkością.

— Trzymaj się! — krzyknął Churchill. W tej samej chwili wehikuł obrócił się, zakręcił i zaczął ostro hamować. Zatrzymał się zaledwie cztery metry od linii drzew zamykających polanę.

Siedzieli w milczeniu. Otaczała ich głucha cisza, która zdawała się przykrywać ich szczelnym, jakby namacalnym pancerzem, będącym integralną częścią kolorowego lasu i skalistego urwiska.

— Udało się — przerwał ciszę Churchill.

Uniósł się z fotela, otworzył właz i wyskoczył na zewnątrz. Maxwell pośpieszył za nim.

— Nie mogę zrozumieć, co się stało? — zastanawiał się głośno Churchill. — To bydlę ma w sobie więcej obwodów zabezpieczających, niż kiedykolwiek byłbym w stanie sobie wyobrazić. Oczywiście, można zostać trafionym przez piorun, czy też rozbić się na skałach, podobne wypadki mogą się przydarzyć. Można także wpaść w trąbę powietrzną i kręcić się w kółko, co także nie jest wykluczone. Ale silnik nie ma prawa zgasnąć! Nigdy! Można go zatrzymać jedynie wyłączając!

Podniósł rękę i otarł czoło rękawem koszuli.

— Czy wiedział pan o istnieniu tej polany? — zapytał. Maxwell zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie, nie znam jej, chociaż wiedziałem o istnieniu takich przecinek. Gdy zakładano Rezerwat, plany przewidywały tereny zielone. Przede wszystkim polanki taneczne dla wróżek. Nie rozglądałem się za jakimś konkretnym miejscem, ale gdy ujrzałem tę wolną przestrzeń między drzewami, domyśliłem się, co to za polana.

— Kiedy wskazał mi ją pan, musiałem zaufać, że zna pan to miejsce — rzekł Churchill. — Nigdzie w pobliżu nie było innej otwartej przestrzeni dogodnej do lądowania, musiałem więc ryzykować…

Maxwell uniósł dłoń, uciszając go.

— Co to takiego? — spytał.

— Przypomina tętent konia — mruknął Churchill. — Kto, do licha, mógłby tutaj jeździć konno? Zbliża się stamtąd, z góry.

Odgłos miękkiego uderzenia końskich kopyt o ziemię się przybliżał.

Okrążyli autolot i oczom ich ukazała się ścieżka, wspinająca się na stromy, urwisty grzbiet, na szczycie którego piętrzyło się masywne zwalisko leżącego w ruinie zamku.

W dół ścieżki ciężko galopował gruby perszeron. Dosiadał go niski i przysadzisty jeździec, którego wierzchowiec przy każdym skoku zabawnie wyrzucał w górę. Szeroko rozstawione, poruszające się jak para skrzydeł ramiona nie przydawały mu elegancji.

Koń zbiegł ciężkimi susami na sam dół i zakręcił na trawiastej polanie. Nie był wcale zgrabniejszy od swego jeźdźca ciężki, kudłaty perszeron, który uderzając potężnymi jak wielkie młoty kopytami, rozkopywał darń, odrzucając jej kępy daleko za siebie. Pędził wprost na autolot, jakby z zamiarem przeskoczenia go, ale w ostatniej chwili skręcił niezgrabnie i stanął jak wmurowany. Jego boki poruszały się niczym miechy kowalskie, a z obwisłych chrap wydobywały się kłęby pary i chrapliwy oddech.

Jeździec zsunął się niezdarnie z końskiego grzbietu i gdy tylko dotknął ziemi, wybuchnął niepohamowanym gniewem: — To znowu oni, ci leniwi włóczędzy! — huknął. — To te wszawe trolle! Tyle razy im powtarzałem: latają te ożogi, to niech latają. Ale oni nie słuchają. Zawsze robią kawały. Rzucają na nie te swoje czary.

— Panie O’Toole! — wykrzyknął Maxwell. — Czy pan mnie poznaje?

Goblin odwrócił się raptownie i spojrzał z ukosa czerwonymi oczami krótkowidza.

— Profesor! — wrzasnął. — Nasz dobry przyjaciel! Och, jaki straszny wstyd. Obiecuję panu, że pozdzieram skóry z tych obrzydliwych trolli i poprzybijam ćwiekami do wierzei, a obcięte uszy porozwieszam na drzewach.

— Czary? — wtrącił się Churchill. — Czy pan mówił o czarach?

— A cóż by to mogło być innego? — parsknął O’Toole. Co innego mogłoby ściągnąć na ziemię latającą miotłę? Przysunął się bliżej Maxwella i zaczął mu się przyglądać z niepokojem.

— Czy to rzeczywiście pan? — zapytał z troską w głosie. W prawdziwie cielesnej postaci? Słyszeliśmy, że pan nie żyje. Przesłaliśmy wieniec z jemioły i ostrokrzewu, aby wyrazić nasz głęboki żal.

— Tak, to ja — odrzekł Maxwell, przechodząc gładko na dialekt niziołków. — Najprawdziwszy. Słyszeliście tylko plotki.

— To naprawdę wspaniale! — wykrzyknął O’Toole. — Zatem dla dopełnienia radości możemy teraz wszyscy trzej pójść opróżnić parę kufli mocnego, październikowego piwa. Warzenie właśnie zakończone, a więc zapraszam was z całego serca, dżentelmeni, do wzniesienia wraz ze mną pierwszego toastu.

Na ścieżce pojawiło się kilka innych goblinów zbiegających na dół. O’Toole zamachał energicznie ręką, nakazując im pośpiech.

— Zawsze się spóźniają — zaczął lamentować. — Nigdy na czas. Zawsze, gdy się zjawiają, są co najmniej trochę spóźnieni. Dobre chłopaki, wszyscy jak jeden, z sercem na dłoni, ale zatracili swą czujność, a ona jest przecież znakiem rozpoznawczym prawdziwych goblinów, takich jak ja.

Dyszące ciężko gobliny wbiegły susami na polankę i ustawiły się przed O’Toole’em.

— Mam dla was zadanie — rzekł do nich stanowczo. Zbiegnijcie najpierw na most i przekażcie tym obrzydliwym trollom, że żadnych czarów robić im więcej nie wolno. Mają zaprzestać całkowicie i ostatecznie. Powiedzcie, że to ich ostatnia szansa. Jeśli spróbują raz jeszcze, rozbierzemy ich parszywy most kamień po kamieniu, a wszyściutkie kamienie rozrzucimy po całym świecie tak, żeby nie miały szansy odbudować go raz jeszcze. Mają natychmiast zdjąć swoje czary z owej latającej miotły, żeby mogła latać jak nowa. Inni muszą odszukać wróżki i wytłumaczyć powód zeszpecenia ich polanki, ale na pewno całą winę za to trzeba przypisać parszywym trollom. Musicie im obiecać, że na kolejne tańce przy pełni księżyca murawa będzie naprawiona i ułożona jak nowa. A jeszcze inni niech zaopiekują się Dobbinem. Uważajcie, żeby jego ciężkie kopyta nie zniszczyły murawy, a potem zadajcie mu owsa i może wiązkę lub dwie tej długiej trawy, jeżeli uda wam się ją znaleźć. Biedne zwierzę, nieczęsto ma szansę uraczyć się czymś takim.

Odwrócił się do Maxwella i Churchilla, zacierając ręce na znak dobrze wykonanej roboty.

— A teraz, panowie, chodźcie ze mną na wzgórze, gdzie popróbujemy, co da się wyciągnąć ze słodkiego październikowego piwa. Proszę was tylko o wyrozumiałość i powolny chód, jako że mój brzuch urósł ostatnio niemiłosiernie, w następstwie czego cierpię srodze z powodu zadyszki.

— Prowadź nas, drogi przyjacielu — rzekł Maxwell. Z wielką ochotą dostosujemy nasze kroki do twoich. Tak dawno już nie spijaliśmy razem październikowego piwa.

— No, proszę, coś takiego! — wtrącił Churchill nieco słabym głosem.

Wyruszyli ścieżką pod górę. W oddali, na tle bladego nieba, majaczyły na szczycie grani ruiny ponurego zamczyska.

— Muszę panów na wstępie przeprosić za stan zamku powiedział O’Toole. — To bardzo przewiewne miejsce, sprzyjające przeziębieniom, infekcjom kataralnym i innym różnorakim dolegliwościom. Wiatr hula po nim nikczemnie, a wszędzie czuć wilgoć i pleśń. Nie mogę w ogóle zrozumieć, dlaczego wy, ludzie, budując dla nas zamek, nie pomyśleliście, żeby był bardziej odporny na warunki atmosferyczne i nieco wygodniejszy. To, że dawnymi czasy zamieszkiwaliśmy ruiny i zgliszcza, nie musi oznaczać rezygnacji z wszelkiego komfortu i wygody. Mieszkaliśmy w nich, zaiste, ponieważ było to najlepsze, co biedna Europa miała nam do zaoferowania.

Zrobił dłuższą przerwę dla złapania oddechu, a po chwili tłumaczył dalej:

— Doskonale pamiętam, że jakieś dwa tysiące lat temu mieszkaliśmy w nowo wybudowanych zamkach. Dość ubogich wprawdzie, gdyż ówcześni prości ludzie nie potrafili budować lepiej, byli tłumokami, nie posiadającymi odpowiednich narzędzi i żadnych maszyn, i w ogóle stanowili rasę słabeuszy. Zmuszeni byliśmy kryć się w zakamarkach i szczelinach zamków, gdyż nieoświeceni ludzie z tamtych lat bali się i przy całej swojej ignorancji nie cierpieli nas. Powodowani tą samą ignorancją próbowali stosować przeciwko nam swoje zaklęcia. Nie wiedzieli, że zwykli śmiertelnicy nie mogą odnosić korzyści ze stosowania zaklęć — dodał z niekłamaną satysfakcją. — Mogliśmy spokojnie pozwolić na te ich Nocki-klocki i pokonać śmieszne czary bez najmniejszego wysiłku.

— Dwa tysiące lat? — zdziwił się Churchill. — Nie chciał pan chyba powiedzieć…

Maxwell błyskawicznie pokiwał głową w jego kierunku, starając się go uciszyć.

Pan O’Toole zatrzymał się w pół kroku na środku ścieżki i posłał Churchillowi miażdżące spojrzenie.

— Pamiętam dobrze, jak z zabagnionych ostępów, które obecnie nazywacie Centralną Europą, wyszły zastępy barbarzyńców, tych najbardziej prymitywnych, i ruszyły kruszyć swe liche żelazne miecze na murach samego Rzymu. Wieści te dotarły do naszych siedzib w głębinach puszcz, a byli wówczas wśród nas tacy, dziś już nieżyjący, którzy na własne uszy słyszeli nowiny, w kilka zaledwie tygodni po fakcie, o wielkiej bitwie pod Termopilami.

— Proszę mu wybaczyć — wtrącił Maxwell. — Nie wszyscy są tak dobrze zaznajomieni z niziołkami…

— Zatem proszę go zaznajomić — rzekł oschle O’Toole. — To szczera prawda — zwrócił się Maxwell do Churchilla. — A w każdym razie jest uważana za prawdę. Nie są nieśmiertelni, czasem umierają, ale są bardziej długowieczni niż jakiekolwiek inne znane nam stworzenia. Narodzin jest mało, rzeczywiście wyjątkowo mało. W przeciwnym razie zabrakłoby dla nich miejsca na Ziemi. Za to dożywają wyjątkowo podeszłego wieku.

— Dzieje się tak, ponieważ ukrywamy się w ostępach leśnych i nie marnujemy drogocennych sił witalnych naszych dusz na te codzienne drobnostki, które wyniszczają żywoty i rujnują nadzieje ludzi — dodał O’Toole. — Ale to wszystko rzeczy smutne, na które szkoda marnować tak wspaniałe jesienne popołudnie. Skierujmy nasze myśli raczej na inne tory i skupmy je, wkładając w to całą siłę woli, na pieniącym się piwie, które czeka na nas na szczycie wzgórza.

Zamilkł i zaczął ponownie wspinać się ścieżką, szybszym niż poprzednio krokiem.

Nagle pojawił się przed nimi drobny goblin, pędzący na łeb na szyję od strony ruin. Jego wielobarwna, zbyt duża koszula łopotała na wietrze.

— Piwo! — krzyczał. — Piwo!

Zatrzymał się gwałtownie przed wspinającą się trójką.

— Co z piwem? — wysapał O’Toole. — Czyżbyś miał śmiałość zakomunikować mi, że kosztowałeś go?

— Ono skwaśniało! — jęknął mały goblin. — Cała zaczarowana kadź jest kwaśna!

— Ale przecież piwo nie może skwaśnieć — zaprotestował Maxwell, próbując pojąć sens tragedii, jaka się wydarzyła. Pan O’Toole zaczął miotać się po ścieżce w niepohamowanym gniewie. Jego twarz zmieniała się z brązowej poprzez czerwoną do purpurowej. Sapał i dyszał coraz głośniej.

— Właśnie że może! — wrzasnął. — Przeklęte! Najgorszym przekleństwem czarnoksięstwa!

Odwrócił się gwałtownie i zaczął zbiegać ścieżką w dół, a mały goblin ruszył jego śladem.

— Niech te wszawe trolle wpadną mi w ręce! — wykrzykiwał O’Toole. — Niech tylko zacisnę palce na ich plugawych gardłach. Wygrzebię je spod ziemi tymi oto rękoma i powywieszam na słońcu, żeby zostały z nich tylko szczapy. Obedrę je ze skóry. Dam im taką lekcję, jakiej nigdy nie zapomną…

Jego wrzaski cichły powoli, zamieniały się w niezrozumiałe dudnienie, w miarę jak niezgrabnie kłusował ścieżką w dół, kierując się w stronę mostu, pod którym mieszkały trolle.

Dwaj ludzie stali, spoglądając za nim z podziwem i zrozumieniem dla jego słusznego oburzenia.

— Cóż, tak znikają nasze szanse na słodkie, październikowe piwo — powiedział Churchill.

Загрузка...