13

Maxwell spodziewał się, że przed chałupą Oopa będzie czekał na niego tłum dziennikarzy. Nie było jednak nikogo. Widocznie plotka o jego tymczasowym miejscu pobytu nie rozniosła się jeszcze.

Chałupę otaczała cisza późnego popołudnia, a promienie jesiennego słońca lały się jak stopione złoto na poczerniałe od wiatrów i deszczu drewniane bale, z których była zbudowana. Nieliczne pszczoły brzęczały ospale nad grządką astrów rosnących w pobliżu wejścia, a ponad stokiem wzgórza, opadającym w kierunku pasa transportowego, unosiło się w lekkiej popołudniowej mgiełce kilka żółtych motyli.

Maxwell uchylił drzwi i wetknął głowę do środka. Wewnątrz nie było nikogo. Oop musiał gdzieś wyjść, a Duch widocznie jeszcze nie wrócił. W kominku czerwonawy żar pełzał po resztkach głowni.

Profesor zamknął drzwi i usiadł na stojącej przed chałupą ławie.

Daleko na zachodzie jaśniało niczym drobniutka błękitna soczewka jedno z czterech okalających miasteczko jezior. Rozciągający się przed nim pejzaż tonął w żółto-brązowej powodzi zwiędłych- turzyc i wyschniętych traw. Rozrzucone tu i ówdzie skupiska drzew wyróżniały się na tym tle niewielkimi plamami jaskrawych kolorów.

Ciepło i bezpiecznie, pomyślał. Idealne miejsce do snucia marzeń. Jakże różny krajobraz od ponurych, mrocznych wizji, wychodzących wiele lat temu spod pędzla Lamberta.

Zaczął się zastanawiać, dlaczego owe pejzaże wywarły na nim tak kolosalne wrażenie, dlaczego utkwiły mu w pamięci jak zadra za paznokciem. Nie mógł się nadziwić, skąd artysta znał charakterystyczne migotanie widmowych mieszkańców krystalicznej planety. Nie wierzył, że był to zwykły zbieg okoliczności, człowiek nie umiałby czegoś takiego po prostu sobie wyobrazić. Rozsądek podpowiadał mu, że Lambert musiał widzieć owe widmowe istoty, ale ten sam rozsądek twierdził stanowczo, że to niemożliwe.

A co z wszystkimi innymi stworzeniami, z pozostałymi groteskowymi monstrami, które Lambert z premedytacją, w obsesyjny sposób rozmieszczał na swoich płótnach? Skąd one się wzięły, skąd mogły pochodzić? Czyżby stanowiły wyłącznie szalone płody wyobraźni, wydobyte żywcem z otchłani przeżywającego niezrozumiałe katusze umysłu? Czy zatem mieszkańcy krystalicznej planety to jedyne autentyczne istoty malowane przez Lamberta? Wątpliwe. A więc w taki czy inny sposób Lambert musiał także widzieć gdzieś pozostałe stworzenia. Z kolei krajobraz — czy był tylko wymyślony, miał podkreślać nastrój obrazu tworzony przez malowane postacie, czy też odtwarzał faktyczny wygląd krystalicznej planety w jakiejś zamierzchłej przeszłości, w czasach, zanim została ona zamknięta pod nieprzejrzystą kopułą, która na zawsze oddzieliła powierzchnię od całej reszty wszechświata? Ale to przecież niemożliwe, stwierdził w duchu. Owa przemiana dokonała się jeszcze przed narodzinami obecnego wszechświata! Przynajmniej dziesięć, a może i pięćdziesiąt miliardów lat temu!

Maxwell poruszył się niespokojnie. To wszystko nie miało sensu. Żaden z jego domysłów nie trzymał się kupy. Doszedł do wniosku, że ma dość kłopotów bez przejmowania się obrazami Lamberta. Stracił pracę, jego majątek był zabezpieczony w trakcie postępowania spadkowego, ponadto nie miał żadnego statusu prawnego jako człowiek…

W gruncie rzeczy to wszystko nie miało większego znaczenia, w każdym razie nie teraz. Najpierw należało zająć się skarbnicą wiedzy zgromadzonej na krystalicznej planecie. Całość bogactwa powinien przejąć uniwersytet — tamten zasób wiadomości z pewnością był szerszy od wszystkiego, co do tej pory zgromadzono w całej poznanej galaktyce. Na pewno w jakimś zakresie wiedza ta pokrywała się z odkrytymi już prawami, ale, bez wątpienia, obejmowała także olbrzymie obszary nieznane jeszcze mieszkańcom wszechświata. Ów drobny fragment, z którym miał czas się zapoznać, utwierdzał go w tym przekonaniu.

Raz jeszcze wspomniał, jak pochylał się nad maleńkim, przypominającym kawiarniany stolik, na którym ułożył stosik zdjętych z półek arkuszy metalowej folii, a urządzenie, będące czytnikiem, interpreterem, czy jak by tego nie nazwać, założył na głowę.

Znalazł metalowy arkusik opisujący umysł, ale nie w sposób metafizyczny czy filozoficzny, ale jako mechanizm, chociaż wielu użytych terminów i koncepcji nie potrafił nawet z niczym skojarzyć. Przekopywał się wówczas przez terminologię, zdając sobie sprawę, że ma przed sobą rozprawę naukową o olbrzymim znaczeniu, ale po pewnym czasie poddał się i odłożył ją na bok, przekraczała bowiem jego możliwości. Potem trafił na inny arkusz, inny podręcznik, zdający się zawierać podstawy zastosowania pewnych twierdzeń matematycznych w naukach społecznych. Tutaj znów przedmiotu niektórych z wymienionych nauk mógł się tylko domyślać, śledząc po omacku wywody niczym ślepiec goniący za motylami. Przypomniał sobie opisy dziejów nie jednego, lecz dwóch wszechświatów; historię naturalną dotyczącą form życia tak fantastycznych, zarówno w swoich podstawach biologicznych jak i funkcjonowaniu, że wydawały się wręcz niewiarygodne; a także cieniutki arkusik metalowy — tak cienki, że giął się i skręcał w dłoniach niczym bibułka — którego zawartość na tyle wykraczała poza jego horyzonty zrozumienia, że do końca nie mógł się rozeznać, czego dotyczyła treść. W dużo grubszym arkuszu natrafił na myśli i filozofie istot i kultur dawno obróconych w pył — koncepcje, które przyprawiały go o zawrót głowy, niezwykłe, odrażające, obce i wstrząsające, a jednak przepełnione jakimś straszliwym pięknem, emanującym z nich w całkowitym nieczłowieczeństwie.

Wszystko to, a także o wiele więcej, tryliony razy więcej, czekało zgromadzone na krystalicznej planecie.

Teraz najważniejsze było wypełnienie misji, której się podjął. Zdobycie biblioteki krystalicznej planety stanowiło zadanie najwyższej wagi, a pomimo iż nie został wyznaczony żaden limit czasu, czuł, że musi uwinąć się z tym jak najszybciej. Był niemal pewien, że jeśli mu się nie uda, krystaliczna planeta przeniesie się gdzie indziej w poszukiwaniu innego kupca na swój towar, poleci do innego sektora galaktyki, a może nawet poza jej granice.

Możliwe, że ceną za zdobycie biblioteki miał być Artefakt, choć trudno było jeszcze powiedzieć cokolwiek pewnego. Sam fakt, że złożono podobną ofertę, a w dodatku zaangażowany był w tę sprawę Churchill, przemawiał za prawdziwością podobnego wniosku. Rzecz jasna, na razie nie miał żadnych dowodów. Niewykluczone, że ktoś chciał zdobyć Artefakt w zupełnie innym celu, możliwe, że w końcu komuś udało się odkryć jego przeznaczenie. Próbował podążać dalej tym tropem, ale miał za mało danych i w końcu zawiodła go wyobraźnia.

Z nieba nadleciała na kształt wirującej chmury gromada kosów. Ptaki przemknęły tuż nad dachem chałupy i pożeglowały dalej wzdłuż pasa transportowego. Maxwell przyglądał się, jak przysiadały na porastających podmokłą łąkę więdnących chwastach, balansując ostrożnie na chylących się ku ziemi łodygach. Przybyły tam na wieczorny żer, przed zapadnięciem gdzieś za godzinę na nocleg w jakimś zacisznym zagajniku, wybranym jako miejsce odpoczynku w trakcie migracji na południe.

Maxwell wstał i przeciągnął się. Spokój i cisza tego słonecznego popołudnia rozleniwiły go. Warto by się zdrzemnąć, pomyślał. Kiedy Oop wróci, obudzi go, potem zjedzą coś i porozmawiają trochę, zanim nadejdzie pora wyjścia na przyjęcie Nancy.

Otworzył drzwi, wszedł do środka, przemierzył całą chatę i usiadł na łóżku. Stwierdził, że powinien się upewnić, czy ma jeszcze czystą koszulę i parę skarpetek na zmianę. Sięgnął po torbę, podniósł ją z podłogi i rzucił na łóżko.

Otworzył suwak, rozchylił boki torby i wyjął parę spodni, żeby dostać się do zapakowanych pod spodem koszul. Miał czyste ubranie na zmianę. Lecz w torbie obok koszul leżało coś jeszcze — przyrząd z dwoma obiektywami i elastyczną opaską na głowę.

Patrzył zdumiony. Rozpoznał go od razu: był to translator, którego używał na krystalicznej planecie do odczytywania metalowych arkuszy. Wyciągnął go z torby i trzymał na otwartej dłoni. Do elastycznej taśmy, przytrzymującej urządzenie na głowie, z jednej strony przytwierdzone było pudełko zawierające jakieś źródło energii, z drugiej zaś dwa obiektywy, które automatycznie ustawiały się na obiekcie po założeniu translatora.

Musiał wrzucić go do torby przez pomyłkę, chociaż za nic nie mógł sobie przypomnieć momentu, kiedy go spakował. Prawdopodobnie nic złego się nie stało. Przyrząd mógł być mu nawet pomocny, gdyby kiedykolwiek musiał udowodnić, iż faktycznie przebywał na tamtej planecie. Chociaż, w gruncie rzeczy nie był to najlepszy dowód, w jego wyglądzie nie było niczego niezwykłego, a dopiero szczegółowe badanie mechanizmu mogłoby wykazać nieziemskie,pochodzenie translatora.

Nagle rozległo się delikatne postukiwanie. Maxwell wzdrygnął się zaskoczony, wyprostował zesztywniały, wsłuchując w ten ledwie uchwytny dźwięk. Pomyślał w pierwszej chwili, że to poruszana wiatrem gałąź stuka o dach, ale zaraz doszedł do wniosku, że musi to być coś innego.

Stukotanie umilkło, lecz wkrótce rozbrzmiało ponownie, tym razem w zupełnie innym rytmie, jakby ktoś przesyłał zakodowane sygnały. Trzy szybkie uderzenia, potem pauza, dalej dwa mocniejsze i znowu pauza. Ten sam ciąg sygnałów powtórzył się raz jeszcze.

Ktoś był pod drzwiami.

Maxwell podniósł się z łóżka i stanął niezdecydowany. Jeśli był to ktoś z dziennikarzy, który go w końcu wyśledził, lepiej nie podchodzić do drzwi i nie otwierać. Ale owo stukanie było zbyt mało energiczne, zbyt mało natarczywe jak na dziennikarza, a tym bardziej grupę dziennikarzy sądzących, że dopadli go w jego kryjówce. Delikatne, jak gdyby sondujące uderzenia oznajmiały kogoś pragnącego nie alarmować swoją obecnością, kogoś, kto z takich czy innych powodów nie był przekonany o słuszności swojego postępowania. Maxwell zrozumiał, że nie ma sensu udawać głuchego, bowiem zostawił drzwi otwarte i w każdej chwili przybysz mógł swobodnie wejść do chałupy.

Stukanie, które ucichło na jakiś czas, rozległo się ponownie. Maxwell podkradł się do drzwi i otworzył je gwałtownie. Na zewnątrz stał Krewetka, a jego widmowo biały pancerzyk połyskiwał w powodzi promieni słonecznych. Jednym z odnóży, służącym mu teraz bardziej jako ramię niż noga, przyciskał do ciała owinięty papierem pakunek.

— Na miłość boską! — syknął Maxwell. — Proszę wejść, zanim ktoś nas tu zobaczy.

Krewetka przekroczył próg i Maxwell zamknął drzwi, zastanawiając się, z jakiego właściwie powodu tak go popędza.

— Pan nie musieć się obawiać zbieracze wiadomości — powiedział Krewetka. — Ja był ostrożny i ja zauważył. Nie śledzić mnie nikt. Ja tak głupio wyglądający stwór, że mnie nigdy nie śledzić nikt. Nikt mnie nigdy nie wiązać z jakieś cele cokolwiek.

— To szczęście być wyposażonym w coś takiego — stwierdził profesor. — Jak sądzę, można to chyba nazwać ubarwieniem ochronnym.

— Ja przybywać znowu w imię panna Nancy Clayton. Ona wiedzieć, że u pana tylko mały bagaż po podróży, a nie była szansa na zakup albo pranie zrobione. Nie, żeby pan zakłopotać, zlecić mi powiedzieć to z dobry nacisk. Ona chcieć przysłać pan ubranie do włożenia.

Wyjął pakunek spod pachy i wręczył Maxwellowi.

— To miło ze strony Nancy.

— Ona myśląca osoba. Upoważnić mnie, żeby powiedzieć więcej.

— Słucham.

— Będzie pojazd kołowy, żeby zabrać pan do dom.

— Nie ma takiej potrzeby. Pas transportowy przechodzi tuż obok jej domu — zaprotestował Maxwell.

— Raz jeszcze przeproszenie — rzekł Krewetka z uporem — ale ona myśleć tak najlepiej. Jest dużo tu i tamowania przez różne typy kreatur, by poznać pana miejsce pobytu.

— A czy możesz mi zdradzić, skąd panna Clayton zna miejsce mojego pobytu? — spytał Maxwell.

— Naprawdę nie wiedzieć.

— Mniejsza z tym. Czy mógłbyś podziękować ode mnie pannie Clayton?

— Z przyjemność — powiedział Krewetka.

Загрузка...