5

W knajpie „Pod Świnią i Świstawką” panował półmrok, a gwarna atmosfera była ciężka od dymu. Pomiędzy pozsuwanymi w większe zespoły stolikami widniały jedynie wąskie przejścia. W ściennych kandelabrach migotliwymi płomykami paliły się świece. Pod wiszącym nisko stropem głośny pomruk wielu mówiących jednocześnie osób zmieniał się w hałaśliwe brzęczenie.

Maxwell zatrzymał się i rozejrzał, próbując wypatrzyć wolny stolik. Dopiero teraz uświadomił sobie, że powinien był wybrać jakiś inny lokal, ale chciał zjeść właśnie tutaj, w knajpie uczęszczanej przez studentów oraz wielu pracowników uniwersytetu — w miejscu stanowiącym dla niego nieodłączną cząstkę miasteczka.

— Może pójdziemy gdzie indziej? — zwrócił się do Carol Hampton.

— Nie, zaczekajmy. Zaraz powinien ktoś podejść i wskazać nam wolny stolik — stwierdziła. — Taki tu ruch. Obsługa ma pełne ręce roboty. Sylwester, przestań! Proszę mu wybaczyć zwróciła się do ludzi siedzących przy najbliższym stoliku. On jest fatalnie wychowany, nie mogę go nauczyć żadnych manier, zwłaszcza zachowania przy stole. Chwyta wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu.

Sylwester oblizywał się i wyglądał na uszczęśliwionego.

— Nic się nie stało — stwierdził mężczyzna z wielką brodą. — Właściwie nie miałem ochoty na befsztyk. Zamawiam je z czystego przyzwyczajenia.

— Pete! Pete Maxwell! — krzyknął ktoś z drugiego końca sali.

Maxwell spróbował dostrzec coś poprzez półmrok i dym. Przy najdalszym, wsuniętym w kąt stoliku, ktoś podniósł się i wymachiwał obiema rękoma. Maxwell rozpoznał go po chwili. Był to Alley Oop. Obok niego dojrzał spowitego w biały całun Ducha.

— To twoi przyjaciele? — spytała Carol.

— Tak! Na pewno chcą, żebyśmy się do nich przysiedli. Czy masz coś przeciwko temu?

— To neandertalczyk? — zapytała.

— Znasz go?

— Nie. Widywałam go tu i tam parę razy i nawet myślałam o tym, żeby się z nim spotkać. A ten obok to Duch?

— Oni są nierozłączni — odparł Maxwell.

— Cóż, zatem skorzystajmy z zaproszenia.

— Możemy się tylko przywitać i zaraz stąd wyjść.

— W żadnym wypadku! — zaprotestowała. — To miejsce wygląda interesująco.

— Nie byłaś tu nigdy przedtem?

— Nie odważyłam się — wyznała.

— Idź za mną, będę przecierał szlak.

Zaczął z trudem przeciskać się między stolikami. Dziewczyna i tygrys ruszyli jego śladem.

Alley Oop rzucił się do przejścia, by powitać Maxwella. Chwycił go w objęcia i uściskał. Po chwili ujął go za ramiona, odsunął od siebie na odległość wyprostowanych rąk i obrzucił uważnym spojrzeniem jego twarz.

— Czy to ty, stary Peter? — zapytał. — Nie nabierasz nas?

— Oczywiście, to ja, Peter — odparł Maxwell. — A kim według ciebie miałbym być?

— Cóż, chciałbym tylko wiedzieć, kim był człowiek, którego ciało pogrzebaliśmy w czwartek, przed trzema tygodniami — rzekł Oop. — Byliśmy tam obaj, ja i Duch. Jesteś nam w takim razie winien dwudziestkę za kwiaty, które złożyliśmy na grobie. Tyle nas kosztowały.

— Lepiej usiądźmy — wtrącił Maxwell.

— Boisz się, że zrobię ci scenę? — wyskoczył Oop. — Przecież ta buda jest stworzona do awantur. Nie ma godziny, żeby nie poszły w ruch pięści, albo też ktoś nie wskoczył na stolik i nie pieprzył coś od rzeczy.

— Oop! — skarcił go Maxwell. — Jest między nami dama, spróbuj więc poskromić swój język i zachowywać się jak człowiek cywilizowany. Panna Carol Hampton. A ten wielki gamoń to Alley Oop.

— Jestem zachwycony, że mogłem panią poznać, panno Hampton — zaćwierkał Alley Oop. — A cóż to pani przyprowadziła ze sobą? Niech mnie kule biją, toż to szablozębny! Muszę pani powiedzieć, że kiedyś podczas zamieci, kiedy szukałem schronienia w jaskini, zetknąłem się sam na sam z takim olbrzymim kotem, a nie miałem przy sobie nic z wyjątkiem tępego, kamiennego noża. Bo, widzi pani, właśnie wtedy straciłem swoją maczugę przy spotkaniu z niedźwiedziem i…

— Opowiesz o tym kiedy indziej — przerwał mu Maxwell. — Pozwól nam wreszcie usiąść. Jesteśmy głodni i nie chcemy, żeby nas stąd wyrzucono.

— Ależ, Peter, to wielki zaszczyt być wyrzuconym z tej spelunki — oznajmił Alley Oop. — Nie będziesz miał odpowiedniej pozycji społecznej, dopóki nie zostaniesz stąd wywalony.

Mrucząc coś pod nosem poprowadził ich jednak do stolika i podsunął Carol krzesło. Sylwester usadowił się pomiędzy Maxwellem i Carol, położył pysk na stoliku i spoglądał groźnie na Oopa.

— Ten kot mnie nie lubi — oznajmił Oop. — Prawdopodobnie domyśla się, jak wielu jego przodków zgładziłem w epoce kamienia łupanego.

— To niemożliwe, on jest tylko biomechem — zaprotestowała Carol.

— Nie wierzę w ani jedno słowo — mruknął Oop. — On nie może być biomechem. Ma w ślepiach takie same złe błyski, jakie miały prawdziwe szablozębne.

— Proszę cię, Oop — wtrącił się Maxwell. — Wstrzymaj się choć na chwilę. Panno Hampton, ten dżentelmen to Duch, mój długoletni przyjaciel.

— Miło mi poznać pana, panie Duchu — powiedziała Carol.

— Tylko nie: panie — zaprotestował gwałtownie Duch. Po prostu: Duchu. Jestem tylko duchem, niczym więcej. A najgorsze w moim przypadku jest to, że nawet nie wiem, czyim jestem duchem. Niezmiernie miło mi panią poznać. To tak przyjemnie siedzieć przy stoliku we czwórkę. Jest coś czarownego i uspokajającego w liczbie cztery.

— A teraz, kiedy już poznaliśmy się nawzajem, przejdźmy do konkretów — odezwał się Oop. — Najpierw proponuję się czegoś napić. Picie w pojedynkę nastraja pesymistycznie. Rzecz jasna, kocham Ducha za jego niewątpliwe zalety, ale nienawidzę ludzi, którzy nie piją.

— Wiesz przecież, że ja nie mogę pić — wtrącił Duch. Ani jeść, ani też palić. Jest tak niewiele rzeczy, które może robić duch. Ale prosiłem cię przecież, żebyś nie wytykał mi tego za każdym razem, kiedy się z kimś spotykamy.

— Wydaje się pani być zdziwiona, że barbarzyński neandertalczyk może posługiwać się współczesną mową tak swobodnie jak ja — Oop zwrócił się do Carol.

— Zdziwiona? To za mało. Całkowicie zaskoczona — odparła.

— Oop w ciągu ostatnich dwunastu lat spędził w szkołach więcej czasu niż jakikolwiek przeciętny człowiek — wyjaśnił Maxwell. — Zaczynał na dobrą sprawę od poziomu przedszkola, a teraz pracuje już nad doktoratem. W dodatku nie zamierza na tym poprzestać. Można powiedzieć, że jest jednym z naszych najlepszych studentów.

Oop podniósł rękę i pomachał, przywołując kelnera.

— Tutaj! — wrzasnął. — Są tu ludzie, których trzeba natychmiast obsłużyć. Umieramy z pragnienia w strasznych męczarniach.

— Zawsze byłem pełen podziwu dla jego skromnej, nieśmiałej natury — stwierdził Duch.

— Kontynuuję studia wcale nie dlatego, że odczuwam tak wielki głód wiedzy — oznajmił z dumą Oop — ale przede wszystkim dla satysfakcji, jaką czerpię z oglądania niedowierzania i zdumienia, malującego się na twarzach wszystkich głupich wykładowców i ich nierozgarniętych studentów.

A zwracając się do Maxwella dodał:

— Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy profesorowie są głupimi zarozumialcami.

— Dziękuję ci — odparł Maxwell.

— Są tacy, którzy wydają się myśleć, że przedstawiciel gatunku Homo sapiens neanderthalensis nie może być nikim innym, jak tylko głupim bydlęciem — kontynuował Oop. — Jak by nie patrzeć, gatunek wymarł, nie był w stanie przetrwać walki o byt, a to samo w sobie jest dla nich wystarczającym dowodem, że stanowił gatunek podrzędny. Obawiam się, że będę musiał poświęcić resztę swojego życia na udowodnienie, iż…

Obok ramienia Oopa wyrósł kelner.

— To znowu pan — powiedział. — Powinienem się był domyślać, kto może tak wrzeszczeć. Pan jest pozbawiony wszelkich manier, Oop.

— Jest tutaj człowiek, który właśnie wrócił z zaświatów powiedział Oop, ignorując zniewagę. — Uważam, że będzie absolutnie na miejscu, jeśli uczcimy jego zmartwychwstanie prawdziwie po bratersku.

— Zgaduję, że chcecie coś do picia.

— Otóż to. Zatem czy nie może pan po prostu przynieść butelki dobrego trunku, koszyczka z lodem i czterech… nie, trzech szklanek? Duch, jak pan wie, nie pije.

— Tak, wiem — mruknął kelner.

— To wszystko, chyba że panna Hampton życzy sobie któryś z tych wymyślnych koktajli.

— Nie jestem żadną nadzwyczajną personą, żeby z mojego powodu kiełbasić coś w zamówieniu. Co wy pijecie? — spytała Carol.

— Burbona — odparł Oop. — My z Petem najbardziej gustujemy w tym płynie.

— Niech będzie burbon — zgodziła się Carol.

— W porządku — mruknął kelner. — Ale będziecie musieli zapłacić rachunek, kiedy tylko przyniosę wam butelkę. Pamiętam, że kiedyś…

— Jeśli zabraknie mi paru groszy — przerwał mu Oop stary Peter z pewnością dołoży do sumy.

— Peter? — Kelner spojrzał na Maxwella. — Profesor! wykrzyknął. — Słyszałem, że pan…

— To właśnie usiłowałem panu powiedzieć — wpadł mu w słowo Oop. — Właśnie świętujemy jego powrót z tamtego świata.

— Ale ja nie rozumiem…

— Nie musi pan — stwierdził Oop. — Proszę tylko zakrzątnąć się szybko koło jakiejś butelki.

Kelner potruchtał z powrotem.

— A teraz powiedz nam, proszę, kim właściwie jesteś? zwrócił się Duch do Maxwella. — Nie jesteś duchem, to jasne, a jeśli tak, to nastąpił niezwykły postęp od czasu, kiedy człowiek, którego reprezentuję, zrzucił z siebie swą cielesną powłokę.

— Wydaje mi się, że jestem rozszczepioną osobowością objaśnił Maxwell. — Jeden z nas, jak rozumiem, zmarł wskutek jakiegoś wypadku.

— Przecież to niemożliwe — zaprotestowała gwałtownie Carol. — Rozdwojenie osobowości może wystąpić na poziomie psychiki, to wiemy. Ale fizycznie…

— Nie ma na niebie i ziemi niczego, co byłoby niemożliwe — wygłosił sentencjonalnie Duch.

— Ten cytat jest nie na miejscu — zgasił go Oop. — Poza tym to brzmiało zupełnie inaczej.

Uniósł dłoń do swej gęsto owłosionej piersi i podrapał się energicznie krótkimi, grubymi palcami.

— Proszę nie patrzeć z takim przerażeniem — odezwał się do Carol. — Swędzi mnie. A ponieważ jestem z natury stworzeniem prymitywnym, więc się drapię. Poza tym nie jestem całkiem nagi, mam na sobie szorty.

— Jest wprawdzie udomowiony, ale tylko powierzchownie — objaśnił Maxwell.

— Wracając do tej rozdwojonej osobowości — zagadnęła dziewczyna. — Czy możesz wytłumaczyć nam, co się właściwie stało?

— Wyruszyłem w podróż do jednej z planet Systemu Jenocie] Skóry. W czasie drogi mój wzorzec falowy uległ w jakiś sposób powieleniu i tak oto znalazłem się w dwóch miejscach jednocześnie.

— Czy mamy przez to rozumieć, że istniało dwóch Peterów Maxwellów?

— Właśnie tak.

— Gdybym był na twoim miejscu, podałbym tych z Transportu do sądu — stwierdził Oop. — Przecież to było morderstwo. Mógłbyś wyciągnąć od nich kunę forsy, a ja z Duchem świadczyłbym na twoją korzyść. Uczestniczyliśmy przecież w twoim pogrzebie.

— Poza tym my również powinniśmy ich zaskarżyć — dodał po chwili przerwy. — Za cierpienia moralne. Nasz najlepszy przyjaciel zimny i sztywny, ułożony w pudełku, a my, pogrążeni w żalu…

— Naprawdę tak było, możesz mu wierzyć — dodał Duch.

— Ależ wcale w to nie wątpię — zapewnił Maxwell.

— Muszę stwierdzić, że wszyscy trzej traktujecie to dziwnie lekko — wtrąciła Carol z oburzeniem. — Jeden z trzech serdecznych przyjaciół…

— Czego od nas oczekujesz? — wyskoczył Oop. — Może mamy śpiewać Alleluja? Czy też wywalić gały i zachwycać się wspaniałością scenerii? Straciliśmy przyjaciela, a teraz on znów jest z nami…

— Ale jeden z nich nie żyje.

— No cóż, jeśli o nas chodzi, to zawsze znaliśmy tylko jednego Petera — zauważył Oop. — Niech już tak zostanie. Czy wyobrażasz sobie, w jak kłopotliwej znaleźlibyśmy się sytuacji, gdyby zjawiło się ich tu dwóch?

— A ty? — spytała, zwracając się do Maxwella.

Pokręcił głową.

— Dopiero za kilka dni będę mógł poważnie się nad tym zastanowić — rzekł. — Na razie próbuję nie zaprzątać sobie tym głowy. Prawdę mówiąc, sama myśl o tym po prostu mnie paraliżuje. Dajmy temu spokój. Jest wieczór, siedzę tu z piękną dziewczyną, dwoma starymi przyjaciółmi i wielkim kocurem. Mamy butelkę do opróżnienia. Potem trzeba będzie coś zjeść.

Uśmiechnął się do niej. W odpowiedzi wzruszyła ramionami.

— Nigdy nie spotkałam tak zwariowanej paczki — mruknęła. — Mam nadzieję, że będzie to miły wieczór.

— Już jest miły — stwierdził Oop. — Mówcie, co chcecie, ale ta wasza cywilizacja wykazuje kolosalny postęp w stosunku do czasów najdawniejszych. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu, kiedy ekipa z Czasu porwała mnie dokładnie w momencie, kiedy moi kochani współplemieńcy zamierzali zjeść mnie na obiad. Nie myślcie tylko, że ich specjalnie za to potępiam. Mieliśmy wtedy długą, ciężką zimę, głęboki śnieg i niezmiernie trudno było cokolwiek upolować, a niektórzy członkowie mojego plemienia chcieli wyrównać pewne drobne porachunki ze mną. Nie mam zamiaru was oszukiwać, że nie mieli ku temu poważnych powodów. Właśnie zamierzali dać mi w łeb i, co tu dużo gadać, po prostu wrzucić do kotła.

— Kanibalizm! — krzyknęła Carol przerażona.

— Cóż, to całkiem naturalne — oznajmił Oop. — W tamtych odległych, trudnych czasach kanibalizm był powszechnie akceptowany. Rzecz jasna, wy tego nie jesteście w stanie zrozumieć. Nie wiecie, co to znaczy być głodnym, śmiertelnie głodnym, tak bardzo głodnym, że…

Przerwał swój wywód i rozejrzał się po sali.

— Największym osiągnięciem waszej kultury jest powszechny dostatek pożywienia — zadeklarował. — W tamtych czasach bywały lepsze i gorsze dni. Jeśli udało nam się upolować mastodonta, mogliśmy jeść aż do zwymiotowania. Potem jedliśmy znowu…

— Nie sądzę, żeby był to najlepszy temat do rozmowy przy kolacji — zwrócił uwagę Duch.

Oop spojrzał na Carol.

— W każdym razie musisz przyznać, że postępuję uczciwie. Kiedy mam na myśli wymioty, to używam tego właśnie słowa, a nie stosuję kwiecistych określeń w rodzaju „zwracanie treści żołądkowej”.

Kelner przyniósł alkohol, z hukiem stawiając butelkę i naczynie z lodem na stoliku.

— Czy chcą państwo teraz złożyć zamówienie? — spytał.

— Nie zdecydowaliśmy jeszcze, czy będziemy jeść kolację w tej nędznej spelunie — odparł Oop. — Jest odpowiednia do tego, żeby coś wypić, ale…

— A zatem, sir — przerwał mu kelner kładąc rachunek na stoliku.

Oop poszperał po kieszeniach i wysupłał nieco bilonu. Maxwell przysunął do siebie naczynie z lodem oraz butelkę, po czym zaczął przygotowywać drinki.

— My mamy zamiar zjeść tutaj, nieprawdaż? — zwróciła się Carol do Maxwella. — Nie ręczę za Sylwestra, jeżeli nie dostanie obiecanego befsztyka. Czuje tu jedzenie i tylko dlatego wykazuje tyle cierpliwości i spokoju.

— Przecież zjadł już jeden befsztyk — zauważył Maxwell. — Ile on może jeść?

— Bez ograniczeń — odpowiedział Oop. — W dawnych czasach jeden z takich potworów był w stanie zrobić porządek z łosiem za jednym posiedzeniem. Nie wiem, czy kiedykolwiek wam opowiadałem…

— Jestem pewien, że mówiłeś — wtrącił Duch.

— Przecież złapał gotowane mięso, a on zdecydowanie woli surowe — zaprotestowała Carol. — Poza tym był to bardzo mały befsztyk.

— Oop, zawołaj jeszcze raz kelnera — poprosił Maxwell. Jesteś w tym dobry, masz odpowiedni głos.

Oop zamachał muskularnym ramienien i ryknął na kelnera. Odczekał chwilę, po czym wrzasnął ponownie, z równie znikomym skutkiem.

— Nie zwraca na mnie uwagi — warknął. — Może to nie nasz kelner? Nigdy nie jestem w stanie odróżnić tych małp. Dla mnie wszyscy są jednakowi.

— Nie podoba mi się towarzystwo w tym lokalu — stwierdził Duch. — Obserwowałem ich. Coś wisi w powietrzu.

— Co ci się nie podoba? — spytał Maxwell.

— Jest strasznie dużo tych kreatur z Anglistyki. To nie ich rewir. Na ogół przychodzi tu tylko Czas i Nadprzyrodzony.

— Myślisz, że to może mieć związek z tą aferą z Shakespeare’em?

— Tak, chyba o to chodzi.

Maxwell podał Carol szklankę, drugą natomiast pchnął przez stół do Oopa.

— To hańba, nie dać ci się napić — zatroszczyła się Carol o Ducha. — Czy nie mógłbyś chociaż powąchać, tylko troszeczkę?

— Nie zawracaj sobie tym głowy — wtrącił Oop. — Ten gość upija się promieniowaniem księżyca. Może tańczyć na tęczy. W porównaniu ze mną czy z tobą on i tak jest do przodu. Weź choćby pod uwagę, że jest nieśmiertelny. Czy istnieje coś, co mogłoby uśmiercić ducha?

— Nie byłbym taki pewny — mruknął Duch.

— Jest jedna rzecz, Duchu, która mnie bardzo interesuje zagadnęła Carol. — Nie pogniewasz się, jeśli cię o to zapytam?

— Skądże znowu! — odparł Duch.

— Podobno nie wiesz, czyim jesteś duchem. Czy to prawda, czy po prostu kawał?

— Niestety, to prawda — przyznał Duch. — Nie muszę chyba dodawać, jakie to dla mnie kłopotliwe i deprymujące. Ale ja po prostu zapomniałem. Pochodził z Anglii, tyle jeszcze pamiętam. Lecz nazwisko zupełnie wypadło mi z głowy. Podejrzewam, że większość innych duchów…

— Przecież nie znamy innych duchów — zaoponował Maxwell. — Owszem, możemy się z niektórymi kontaktować, możemy prowadzić rozmowy czy robić wywiady, ale żaden inny duch nie zdecydował się zamieszkać wśród nas. A ty, Duchu, dlaczego postanowiłeś zostać z nami?

— Bo on jest zwykłym kombinatorem — wtrącił Oop. Zawsze robi dokładny rachunek zysków i strat.

— Nie masz racji — rzekł Maxwell. — My piekielnie mało możemy zrobić dla Ducha.

— Dzięki wam posiadam pełniejsze poczucie rzeczywistości — odparł Duch.

— Dobra, mniejsza o przyczyny. Bardzo się cieszę z twojej decyzji — podsumował Maxwell.

— Wy trzej jesteście przyjaciółmi chyba od dość dawna? zagadnęła Carol.

— Dziwi cię to? — spytał Oop.

— Cóż, tak… może… Sama nie wiem, co o tym myśleć? Od strony wejścia dały się słyszeć odgłosy szamotaniny. Carol i Maxwell odwrócili się i spojrzeli w tamtym kierunku, ale niewiele mogli dostrzec.

Jakiś człowiek wskoczył nagle na stolik i zaintonował piosenkę:

Niech żyje stary Shakespeare,

Co w nosie sztuki miał;

On wolał z dziewczynkami grać

W te sprośne ram pam pam…

Zewsząd rozległy się drwiące okrzyki i gwizdy; ktoś cisnął jakimś przedmiotem, który przeleciał tuż obok śpiewaka. Część towarzystwa podchwyciła piosenkę:

Niech żyje stary Shakespeare,

Co w nosie sztuki miał…

— Do diabła ze starym Billem Shakespeare’em! — ryknął ktoś bawolim basem.

W całej sali wszczęło się nagłe poruszenie. W powietrzu zawirowały krzesła, a na stolikach pojawiły się kolejne osoby. Rozległy się wrzaski i rozpoczęły przepychanki. Poszły w ruch pięści. Najróżniejsze przedmioty zaczęły fruwać pod sufitem.

Maxwell zerwał się na równe nogi, schwycił Carol i przyciągnął do siebie, starając się ją osłonić. Oop z dzikim okrzykiem wojennym wskoczył na stół. Zamaszystym kopniakiem zmiótł z niego miseczkę, posyłając kostki lodu niczym pociski w tłum.

— Załatwię kilku, a ty postaraj się ściągnąć ich na jedną stronę — krzyknął do Maxwella.

Profesor dojrzał czyjąś pięść celującą w stronę jego nosa, wykonał więc błyskawiczny unik, kierując jednocześnie własną pięść w stronę, z której nadszedł cios. Trafił jednak w powietrze. Ponad jego barkiem wyrosło muskularne ramię Oopa, cios z głośnym mlaśnięciem dosięgnął czyjejś twarzy i jedna z postaci po drugiej stronie stołu zwaliła się jak kłoda na podłogę.

Jakiś ciężki przedmiot przecinający ze świstem powietrze trafił Maxwella prosto między oczy i ten runął pod stół. Wszędzie dokoła niego chaotycznie poruszały się nogi walczących. Ktoś nadepnął mu na rękę, ktoś inny zwalił się na niego. Gdzieś ponad sobą, jakby dochodzące z oddali, słyszał dzikie wrzaski Oopa.

Obrócił się, zrzucając przygniatające go ciało, i z trudem podniósł się na nogi.

Jakaś potężna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu i odwróciła go w drugą stronę.

— Wynośmy się stąd, bo możemy zdrowo oberwać krzyknął neandertalczyk.

Carol schowała się w kącie za stolikiem. Pochylała się nad Sylwestrem, kurczowo wbijając palce obu dłoni w sierść na jego karku. Kot wspiął się na tylne łapy, a przednimi przebierał w powietrzu. Z jego gardła wydobywał się przytłumiony warkot, długie kły połyskiwały złowieszczo.

— Jeśli nie zabierzemy stąd natychmiast tego kota, to sam sobie wywalczy swój surowy befsztyk — krzyknął Oop. Rzucił się na tygrysa, objął go wpół ramieniem, ścisnął z całej siły, uniósł w górę i zaczął taszczyć za sobą.

— Zaopiekuj się dziewczyną — rzucił Maxwellowi. Gdzieś tu powinno być tylne wyjście. I nie zostawiaj tej butelki na stole. Jeszcze nam się przyda.

Maxwell posłusznie sięgnął za siebie i pochwycił butelkę. Nigdzie w pobliżu nie było widać Ducha.

Загрузка...