Maxwell pokonał już pół drogi do miasteczka Wisconsin, kiedy nagle zmaterializował się Duch i zajął miejsce obok niego.
— Mam wiadomość od Oopa — oznajmił, ignorując jakikolwiek wstęp do rozmowy. — Nie wracaj do chałupy. Zdaje się, że dziennikarze odkryli miejsce twego pobytu. Kiedy tylko się tam zjawili, Oop przystąpił do akcji, nie zawracając sobie głowy, na ile go znam, żadnymi konwenansami. Wyrzucił ich na zbity pysk, ale oni ciągle kręćą się w pobliżu, czekając na ciebie.
— Dziękuję za ostrzeżenie — rzekł Maxwell. — Chociaż, prawdę mówiąc, nie wydaje mi się, że miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
— Sprawy nie układają się po twojej myśli? — spytał Duch. — W ogóle się nie układają — odparł Maxwell. Po chwili wahania dodał: — Przypuszczam, że Oop opowiedział ci o wszystkim?
— Z Oopem stanowimy niemal jedność — stwierdził Duch. — Oczywiście, że opowiedział mi o wszystkim. Prawdopodobnie sądził, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. Ale możesz być spokojny…
— Nie o to chodzi — wtrącił szybko Maxwell. — Zastanawiałem się tylko, czy będę musiał powtarzać ci wszystko. Wiesz zatem, że udałem się do rezerwatu, żeby sprawdzić nasze domysły dotyczące postaci na obrazie Lamberta?
— Owszem. Chodzi o obraz znajdujący się u Nancy Clayton.
— Mam wrażenie, że dowiedziałem się znacznie więcej, niż się spodziewałem — wyznał Maxwell. — Widziałem się z istotą, nie mającą najmniejszej ochoty pomóc mi: z banshee, który poinformował Kołowca o cenie, jakiej żąda krystaliczna planeta. Banshee miał przekazać tę wiadomość mnie, powiedział jednak Kołowcowi. Usiłował mi wmówić, że zrobił to, zanim dowiedział się o mojej roli w tej sprawie. Nie uwierzyłem mu. Banshee umierał już, kiedy opowiadał mi o wszystkim, ale to wcale nie oznacza, że powiedział prawdę. Zawsze był nierzetelny.
— Banshee umiera? — zdziwił się Duch.
— Już umarł. Siedziałem przy nim do czasu, aż pożegnał się z tym światem. Nie pokazałem zdjęcia obrazu, nie miałem sumienia zawracać mu głowy w takiej sytuacji.
— I mimo wszystko powiedział ci o Kołowcu?
— Tylko po to, żeby uświadomić mi, jak bardzo nienawidzi ludzi od samego początku ewolucyjnego rozwoju naszej rasy, żeby mi dać do zrozumienia, że w końcu wyrównał rachunki. Pewnie z przyjemnością powiadomiłby mnie, że gobliny i cała reszta niziołków nienawidzi nas tak samo, ale na szczęście powstrzymał się w porę. Musiał zdawać sobie sprawę, że za nic nie uwierzę w coś podobnego. Sądząc z tego, co wcześniej powiedział O’Toole, można wnioskować, że faktycznie istniała jakaś głęboko zakorzeniona uraza, niechęć do ludzi, ale nie uwierzę, by oni nas nienawidzili. Banshee potwierdził przy okazji, że została złożona oferta na zakup Artefaktu, gdyż ten stanowi cenę za wiedzę zgromadzoną na krystalicznej planecie. Domyślałem się tego od początku, a po rozmowie z Kołowcem ostatniej nocy uznałem to wręcz za pewnik. Całkowitej pewności nie miałem tylko dlatego, że odniosłem wrażenie, iż sam Kołowiec nie jest do końca pewien wszystkich okoliczności. Gdyby miał klarowną sytuację, nie musiałby przecież organizować tej zasadzki na mnie i proponować mi pracy. Wyglądało na to, że chce mnie kupić, jakby obawiał się, że mogę mu przeszkodzić, pokrzyżować jego plany.
— A więc sprawa wygląda wręcz beznadziejnie — zauważył Duch. — Bardzo mi przykro, drogi przyjacielu. Czy moglibyśmy pomóc ci w jakiś sposób? Możesz liczyć na Oopa i na mnie, chyba także na tę dziewczynę, która tak zapamiętale piła z tobą i Oopem. Tę, co posiada wielkiego kocura.
— Wygląda beznadziejnie — przyznał Maxwell — ale jest jeszcze kilka rzeczy, które nadal mogę zrobić. Skontaktować się z Harfowem Sharpem z Czasu i spróbować przekonać go, żeby wstrzymał transakcję. Potem trzasnąć jednymi czy drugimi drzwiami w Administracji i przyprzeć Arnolda do muru. Gdybym namówił Arnolda, żeby zwiększył fundusze Czasu o tę samą kwotę, jaką oferuje Kołowiec za Artefakt, jestem pewien, że Harlow odrzuciłby wówczas ofertę Kołowca.
— Wierzę, że uczynisz wszystko co w twojej mocy, ale obawiam się o rezultaty. Nie chodzi o Harfowa Sharpa, on jest twoim przyjacielem, ale rektor Arnold nie będzie kierował się sentymentami. Obawiam się, czy w ogóle zechce z tobą rozmawiać, kiedy siłą wedrzesz się do jego gabinetu.
— Wiesz, co myślę? — zagadnął Maxwell. — Chyba, niestety, masz rację. Mimo wszystko muszę spróbować. Być może w drodze wyjątku Arnold odstąpi od swoich zasad i tylko ten jeden raz zapomni o swoich uprzedzeniach i zostawi na boku urażoną dumę.
— Muszę cię uprzedzić, że Harlow Sharp może mieć bardzo mało czasu dla ciebie lub kogokolwiek innego. Ma głowę zajętą czym innym. Dziś rano pojawił się Shakespeare…
— Shakespeare! Na miłość boską, zupełnie o nim zapomriiałem. Ale jego odczyt został zapowiedziany dopiero na jutrzejszy wieczór. Do stu piorunów! Że też wszystko musiało się wydarzyć równocześnie!
— Wszystko wskazuje na to, że z Williamem Shakespeare’em także będzie sporo kłopotów — powiedział Duch. — Od razu chciał wyjść i obejrzeć sobie tę nową epokę, o której tak wiele mu opowiadano. Ci z Czasu przeżyli ciężkie chwile, zanim przekonali go, aby zmienił swój elżbietański strój na współczesny, ale po długich namowach, kiedy w końcu zgodził się przebrać, musieli puścić go między ludzi. No i teraz zachodzą w głowę, co mu się mogło przydarzyć. Mieli go cały czas na oku, ale udało mu się ich wykołować. Oddaliby wszystko, byle go tylko odnaleźć. Wyprzedali wszystkie bilety, nawet na miejsca stojące w tym wielkim holu na parterze, a teraz grozi im, że impreza w ogóle się nie odbędzie.
— Skąd o tym wiesz? — zapytał Maxwell. — Wygląda na to, że przechwytujesz miasteczkowe plotki, zanim się jeszcze rozejdą.
— Kręcę się tu i tam — odparł Duch skromnie.
— To faktycznie nieciekawa sytuacja — stwierdził Maxwell. — Ale ja nie zrezygnuję ze swoich planów. Mam bardzo mało czasu. Jeżeli ktokolwiek ma szanę zobaczyć się z Harfowem, muszę to być ja.
— To wszystko brzmi wprost niewiarygodnie — powiedział Duch ze smutkiem w głosie. — Wygląda na to, że okoliczności sprzysięgły się przeciwko tobie i będziesz musiał głową rozbijać mur. Aż trudno uwierzyć, że przez zwykłą głupotę uniwersytet i cała Ziemia stracą szansę zdobycia wiedzy dwóch wszechświatów.
— To sprawka Kołowca. Jego oferta to bardzo silny argument, znacznie ogranicza moje pole manewru. Gdybym tylko miał więcej czasu… Mógłbym doprowadzić sprawę do końca. Porozmawiałbym z Harfowem i w końcu załatwił spotkanie z Arnoldem. W ostateczności, gdyby to nie wypaliło, namawiałbym Harfowa na tę transakcję. Wtedy Czas, a nie Uniwersytet kupiłby bibliotekę krystalicznej planety. Ale nie ma na to czasu. Powiedz mi, Duchu, co wiesz na temat Kołowców. Czy jest coś, o czym my wszyscy jeszcze nie wiemy?
— Wątpię. Tylko tyle, że to oni mogą być owym hipotetycznym wrogiem, którego spotkanie w przestrzeni kosmicznej zawsze przepowiadano. Wszystkie ich działania świadczą, że przynajmniej potencjalnie są wrogami. Motywy ich działań, zwyczaje, etyka, w końcu ogólny pogląd na życie muszą być krańcowo różne od naszych. Mamy z nimi prawdopodobnie jeszcze mniej wspólnego niż z pająkami czy osami. Tyle, że oni są sprytni i to jest najgorsze. Przejęli z naszych poglądów i manier wystarczająco dużo, żeby móc swobodnie kontaktować się z nami, przebywać wśród nas i robić interesy. W pełni zademonstrowali swe umiejętności w tych kombinacjach, mających doprowadzić do zdobycia przez nich Artefaktu. Właśnie ich sprytu, drogi przyjacielu, ich elastyczności obawiam się najbardziej. Wątpię, czy gdyby role się odwróciły, ludzie byliby w stanie zdziałać aż tak wiele.
— Myślę, że masz rację — odparł Maxwell. — Tym bardziej powinniśmy uczynić wszystko, żeby nie przejęli owego skarbu, jaki oferuje krystaliczna planeta. Bóg jeden wie, co zawiera ta biblioteka. Miałem okazję obejrzeć próbkę, ale to ledwie odrobina, jedynie maleńki wycinek całości. Mimo wszystko zetknąłem się z wiedzą, której nie byłbym w stanie zgłębić przez lata. Co nie znaczy, że ludzkość, dysponując czasem i umiejętnościami, których mnie brakowało, których nie potrafię sobie nawet wyobrazić, nie będzie w stanie tego zrozumieć. Na pewno jest to w zasięgu naszych możliwości. Ale tak samo w zasięgu możliwości Kołowców. Istnieją przecież rozległe obszary wiedzy, do jakiej nie mamy żadnych predyspozycji, a mogą one stanowić naturalną domenę Kołowców. Jeżeli kiedykolwiek miałoby dojść do konfliktu między ludźmi i Kołowcami, wówczas wiedza krystalicznej planety mogłaby być jedynym czynnikiem decydującym o zwycięstwie lub porażce. Co więcej, Kołowcy, mając świadomość, że jesteśmy w posiadaniu owej wiedzy, mogliby robić wszystko, żeby nigdy nie dopuścić do konfliktu. Ten skarb może decydować o przyszłym pokoju lub wojnie.
Zgarbił się, kiedy mimo ciepłego, jesiennego popołudnia poczuł ukłucia chłodu nadciągającego gdzieś z daleka, nie mającego nic wspólnego ani z przybranym jesiennymi barwami krajobrazem, ani z niebem przypominającym chiński jedwab, które zdawało się otulać całą Ziemię.
— Rozmawiałeś z banshee tuż przed jego śmiercią — odezwał się Duch. — Wspominał o Artefakcie. Czy zostawił ci chociażby jakąś wskazówkę, czym on właściwie jest? Gdybyśmy wiedzieli…
— Nie, Duchu. Na ten temat nie padło ani słowo. Zrodziło się we mnie podejrzenie… Nie, nazwijmy to raczej przeczuciem, zbyt mglistym, by formułować podejrzenia. Przyszło mi do głowy już po rozmowie z nim, nie dał mi jednak najmniejszych podstaw, żeby wyciągać podobne wnioski. Otóż skłonny jestem przypuszczać, że Artefakt pochodzi z innego, z poprzedniego wszechświata. Z tego, który stanowił kolebkę krystalicznej planety. Prawdopodobnie jest czymś niezwykle wartościowym, co przetrwało wszystkie eony od końca tamtego wszechświata. Co się z tym wiąże, banshee oraz te inne prehistoryczne stworzenia, zidentyfikowane przez Oopa, musiałyby także pochodzić z tamtego wszechświata i być w jakiś sposób związane z mieszkańcami krystalicznej planety. Stanowiłyby formy życia, powstałe i rozwijające się w poprzednim wszechświecie, które przybyły na Ziemię, a może również na inne planety, w roli osadników, realizując gigantyczny plan krystalicznej planety, zmierzający do utworzenia nowej cywilizacji. Ale coś się zdarzyło, z jakiegoś powodu ten wielki plan kolonizacji nie powiódł się. Tu, na Ziemi, przyczyną był rozwój człowieka, na innych planetach mogły to być zupełnie inne czynniki. Wydaje mi się, że wiem, dlaczego zawiodły wszelkie próby skolonizowania nowego wszechświata. Nie wzięto pod uwagę faktu, że gatunki wymierają — wymierają w sposób naturalny z jednego tylko powodu: żeby zrobić miejsce dla rozwijających się nowych kultur. Niewykluczone, że działa tu jakieś naturalne prawo, którego jeszcze nie rozumiemy. Możliwe, że każda rasa może dominować tylko przez pewien określony czas i owe starożytne istoty przybyły na Ziemię z wydanym już na siebie wyrokiem śmierci. Istnienie podobnego prawa natury, które oczyszcza drogę dla ewolucji, które nakłada ograniczenia czasowe dla każdej rasy stającej na drodze ewolucji, nigdy nie przyszło nam do głowy, ponieważ stanowimy jeszcze bardzo młodą kulturę.
— To brzmi rozsądnie — przyznał Duch. — Twój wniosek o wymarciu wszystkich kolonii jest bardzo prawdopodobny. Gdyby gdziekolwiek we wszechświecie istniała rozwijająca się nadal kolonia, krystaliczna planeta jej przekazałaby swoje dziedzictwo, zamiast oferować je nam lub Kołowcom, czyli cywilizacjom, które są dla niej całkowicie obce.
— Jedno mnie dręczy — wyznał Maxwell. — Do czego mieszkańcom krystalicznej planety, znajdującym się już tak blisko śmierci, że nie są niczym więcej jak cieniami, może być potrzebny Artefakt? Cóż im teraz przyjdzie z niego? Do czego mogą go jeszcze wykorzystać?
— Może gdybyśmy wiedzieli, czym on jest… — podsunął Duch. — Na pewno nic ci nie przychodzi do głowy? Może po rozmowie z banshee…
— Nie — przyznał Maxwell. — Nie mam najmniejszego pojęcia.