24

O’Toole czekał na nich przy zejściu z pasa komunikacyjnego.

— Wiedziałem, że w końcu dotrzecie tu — rzekł na powitanie. — Duch obiecał, że was zaraz sprowadzi. Potrzebujemy kogoś, kto dogada się z trollami, ukrywającymi się i bełkoczącymi pod tym swoim mostem, do których nie trafiają żadne argumenty.

— Cóż trolle mają z tym wszystkim wspólnego? — zapytał Maxwell. — Czy ty choć raz w życiu mógłbyś dać im spokój? — Otóż trolle, chociaż takie plugawe, mogą być naszym jedynym wybawieniem — wyjaśnił. O’Tolle. — Tylko one, jakkolwiek ani trochę nie cywilizowane, nie mające ani krzty ogłady, zachowały biegłość w tajemnych sztukach dawnych czasów, a specjalizują się w prawdziwie parszywych zabawach, w najbardziej złośliwych czarach. Jeszcze wróżki, naturalnie, hołdują dawnym umiejętnościom, ale wszystkie ich czary są z rodzaju tych subtelnych, a w naszym przypadku nie potrzeba ani trochę subtelności.

— Czy mógłbyś nam dokładniej wyjaśnić, co się tutaj dzieje? — poprosił Sharp. — Duch nie zadał sobie trudu wprowadzenia nas w sprawę.

— Chętnie — odparł chochlik. — Ruszajmy jednak w drogę, a podczas marszu zrelacjonuję wam wszystkie wydarzenia. Mamy bardzo mało czasu do stracenia, a trolle to zatwardziałe dusze i będzie trzeba użyć perswazji, żeby cokolwiek dla nas zrobiły. Czają się pod omaszałymi kamieniami tego niepotrzebnego mostu i zachowują tak, jakby wszystkie straciły rozum. Chociaż, żeby być wiernym prawdzie, te śmierdzące trolle nie miały czego tracić.

Maszerowali gęsiego w górę skalistego parowu, wrzynającego się pomiędzy dwa wzgórza. Na wschodniej stronie nieba pojawiła się pierwsza łuna nadchodzącego świtu, lecz ścieżka, wijąca się między drzewami i ocieniona kępami krzewów, tonęła w mroku. Tu i ówdzie rozbudzone ptaki zaczynały nieśmiałe trele, a gdzieś w górze zbocza rozlegały się odgłosy buszowania szopa.

— Przyszedł do nas, do domu, smok — zaczął opowiadać O’Toole podczas marszu. — Wrócił do tego jedynego miejsca na Ziemi, jakie mu pozostało, gdzie mógł przebywać wśród znanych mu istot, ale Kołowcy, którzy w zamierzchłych czasach nazywali się zupełnie inaczej, zaatakowali go w powietrzu, lecąc jak ogniste miotły w szyku bojowym. Nie udało im się zmusić go do opadnięcia na ziemię, gdzie mogliby go pojmać i zamknąć w zagrodzie bardzo szybko. Zaiste, wspaniała to była walka. Smok oganiał się od nich, zmęczył się jednak bardzo i teraz musimy wykazać dużo pośpiechu i sprytu, jeżeli chcemy przyjść mu z pomocą.

— Liczysz, że trolle będą w stanie ściągnąć na dół Kołbwców, jak uczyniły to z autolotem? — zapytał Maxwell.

— W rzeczy samej, mój przyjacielu. Właśnie taki pomysł zrodził się w mojej głowie. Ale te parszywe trolle chcą przy okazji dobić targu.

— Nigdy nie przypuszczałem, że Kołowcy mogą latać odezwał się Sharp. — Dotychczas widywałem ich jedynie turlających się po ziemi.

— Możliwości to oni mają wiele — stwierdził O’Toole. Ze swych ciał mogą wysuwać różne przyrządy w olbrzymiej ilości i nie mieszczące się w wyobraźni. Dysze do rozpylania ich ohydnego gazu, strzelby miotające śmiercionośne strzały, czy silniki odrzutowe, dzięki którym mogą latać jak miotły po niebie z przeraźliwą szybkością. I nigdy nie używają tego w dobrych celach. Przepełnieni złością i urazą z dawnych czasów, zaszyli się gdzieś w głębinach galaktyki, a zawziętość drąży ich umysły niczym rak. Wciąż czekają na sposobność, żeby stać się czymś, czym nawet nie mają szansy zostać, jako że są i na zawsze pozostaną jedynie niewolnikami.

— Czy musimy angażować trolle? — spytał wyraźnie zirytowany Drayton. — Mogę w każdej chwili sprowadzić samoloty i uzbrojonych ludzi…

— Niech pan nie struga głupszego niż jest pan naprawdę rzucił bez pardonu Sharp. — Nie możemy tknąć ich jednym palcem, nie możemy nawet zaaranżować jakiegokolwiek wypadku. Ludzie nie mają prawa mieszać się w te sprawy. To jest zatarg pomiędzy niziołkami a ich dawnymi niewolnikami.

— Przecież kocur już zabił…

— Kocur, a nie człowiek. My możemy jedynie…

— Sylwester chciał nas tylko obronić — odezwała się Carol. — Czy musimy iść tak szybko? — zaprotestowała Nancy. — Nie przywykłam do takiego tempa.

— Proszę, oto moje ramię — odezwał się Lambert. — Ta ścieżka wygląda mi na nieco wyboistą.

— Czy wiesz, Pete, że pan Lambert zgodził się być gościem w moim domu przez jakiś rok, albo nawet dłużej, i namalować kilka obrazów dla mnie? — spytała Nancy, z trudem łapiąc oddech. — Czy nie uważasz, że to wspaniale z jego strony?

— Tak, z pewnością — odparł Maxwell.

Ostatnie sto metrów ścieżka wspinała się stromo w kierunku szczytu wzgórza, lecz teraz znów sprowadziła ich na dno parowu, usiane gigantycznymi głazami, które w nikłym blasku poranka sprawiały wrażenie przyczajonych, szykujących się do skoku bestii. Ponad wąwozem przerzucony był prastary most o konstrukcji przypominającej żywo fragment jakiejś średniowiecznej drogi. Spoglądając na niego, Maxwell stwierdził, że trudno uwierzyć, iż został zbudowany zaledwie kilka dziesiątków lat temu, kiedy zakładano tutejszy rezerwat.

Dwa dni — pomyślał. — Czy rzeczywiście minęły zaledwie dwa dni od powrotu z nieudanej wyprawy i spotkania z inspektorem Draytonem? Tak wiele wydarzyło się w tym czasie, że odnosił wrażenie, ż musiało minąć znacznie więcej dni. Już miało miejsce tak wiele niewiarygodnych zdarzeń, które rozgrywały się nadal, równie niewiarygodne, a wszystkie miały niesłychaną wagę, mogły bowiem zadecydować o przyszłości rodzaju ludzkiego i całej federacji założonej przez człowieka.

Próbował rozbudzić w sobie nienawiść do Kołowców, ale nie znalazł w duszy nawet cienia niechęci. Byli zbyt obcy, zbyt wiele dzieliło ich od ludzi, by mogli wzbudzać tak bardzo ludzkie uczucia jak nienawiść. Byli raczej uosobieniem zła, niż istotami przesiąkniętymi złem. Uświadomił sobie jednak, że owo rozróżnienie w niczym nie umniejszało zagrażającego z ich strony niebezpieczeństwa. Istniał przecież drugi Peter Maxwell, który z pewnością został zamordowany przez Kołowców — na miejscu wypadku czuć było specyficzny, odpychający fetor, a teraz, po zajściach w gabinecie Sharpa, nie było wątpliwości co do pochodzenia owego smrodu. Został zamordowany, ponieważ Kołowcy sądzili, że wracający Maxwell przebywał na krystalicznej planecie, a w morderstwie widzieli metodę na bezproblemowe zakończenie pertraktacji z Czasem w sprawie zakupu Artefaktu. Gdy pojawił się drugi Maxwell, Kołowcy nie mieli odwagi ponownie dokonać zabójstwa. Dlatego właśnie pan Marmaduke próbował go przekupić.

Na scenie pozostał jeszcze niejaki Monty Churchill, przypomniał sobie Maxwell. Kiedy to wszystko się zakończy, niezależnie od rezultatu, będzie musiał odszukać Churchilla i posiąść niezbitą pewność, że wszelkie rachunki między nimi zostały uregulowane.

Zbliżyli się do mostu, zanurzyli w jego cieniu i stanęli półkolem.

— W porządku, wy nędzne trolle! — wykrzyknął O’Toole w kierunku niemych kamieni. — Jest nas tutaj cała grupa i chcielibyśmy przeprowadzić z wami rozmowę.

— Zamilcz — odezwał się Maxwell do goblina. — Najlepiej w ogóle nie zabieraj głosu. Ty nigdy nie dojdziesz do porozumienia z trollami.

— A któż dojdzie z nimi do porozumienia? — zagrzmiał O’Toole. — Z tymi parszywcami, bez krzty honoru, baz odrobiny zdrowego rozsądku…

— Powstrzymaj się — powtórzył Maxwell. — Nie chcę już słyszeć ani słowa…

Otaczała ich cisza przedświtu. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedział im skrzekliwy głos, dobiegający gdzieś z najciemniejszego zakamarka pod mostem.

— Kto tam jest? — zapytał głos. — Jeżeli przyszliście nam urągać, to próżne wasze wysiłki. Ten tam głośnousty O’Toole złorzeczy nam i wymyśla od wielu, wielu lat. Ale już dość tego.

— Nazywam się Maxwell — przedstawił się profesor nieznanemu rozmówcy. — Nie przyszedłem, by z was szydzić. Chciałem was prosić o pomoc.

— Maxwell? Serdeczny przyjaciel O’Toole’a?

— Serdeczny przyjaciel was wszystkich, każdego plemienia niziołków. To ja czuwałem przy umierającym banshee, zamiast tych wszystkich, którzy powinni, a nie przybyli, żeby spędzić z nim ostatnie chwile jego życia.

— A pić z O’Toolem to pijasz. I rozmawiasz z nim, właśnie tak. I dajesz posłuch wszystkim jego kłamstwom.

O’Toole rzucił się krok do przodu, kipiąc niepohamowaną wściekłością.

— Wcisnę wam z powrotem te słowa do gardeł! — wrzasnął. — Pozwólcie mi choć raz zacisnąć palce na ich plugawych szyjach!…

Wrzaski urwały się nagle, ponieważ Sharp zaszedł go od tyłu, chwycił za zwisające nisko siedzenie spodni, uniósł wysoko w górę i trzymał nad głową, bulgoczącego jeszcze i krztuszącego się ze złości.

— Mów dalej — zwrócił się Sharp do Maxwella. Jeżeli ta miernota nadal będzie robiła tak kiepski użytek ze swojego gardła, znajdę pierwszą lepszą kałużę i zakleję mu je błotem.

Sylwester podszedł do Sharpa, uniósł łeb i obwąchiwał zwisającego bezradnie O’Toole’a. Ten zaczął oganiać się przed kotem, młócąc rękoma jak wiatrak na silnym wietrze.

— Zabierzcie go ode mnie! — zawył.

— On myśli, że jesteś myszą — zabrał głos Oop. — Zastanawia się właśnie, czy jesteś wart choć najmniejszego wysiłku z jego strony.

Sharp obrócił się i kopnął Sylwestra między żebra. Kocur odskoczył i zaczął groźnie warczeć.

— Harlowie Sharp — odezwała się Carol, robiąc krok do przodu. — Nie waż się nigdy więcej postępować w ten sposób. Jeżeli jeszcze kiedykolwiek to uczynisz, ja…

— Zamknijcie się! — wrzasnął Maxwell, doprowadzony do ostateczności. — Zamknijcie wszyscy swoje jadaczki! Gdzieś tam w górze smok walczy o swoje życie, a wy tu kłócicie się między sobą.

Zapadła cisza. Niektórzy cofnęli się o krok. Maxwell odczekał jeszcze chwilę, po czym przemówił do trolli:

— Nie wiem, co działo się tu do tej pory. Nie wiem, na czym polega wasz spór. Potrzebujemy jednak waszej pomocy, przyszliśmy więc, by o nią prosić. Obiecuję wam, że będziecie dobrze traktowani. Ale mogę wam także obiecać, że jeśli nie będziecie się zachowywać rozsądnie, nie omieszkamy przekonać się, co może z tym waszym mostem zrobić kilka lasek porządnego materiału wybuchowego.

Tym razem słaby skrzekliwy głos pod mostem się nie ociągał.

— Jedyne, czego zawsze pragnęliśmy, o co zawsze prosiliśmy tego głośnoustego O’Toole’a, to choćby najmniejsza beczułka słodkiego październikowego piwa.

Maxwell odwrócił się.

— Czy to prawda? — zapytał.

Sharp postawił O’Toole’a z powrotem na ziemi, by ten mógł odpowiedzieć.

— Nie możemy pozwolić na robienie precedensów — zaoponował goblin. — Tak nie inaczej. Od niepamiętnych czasów my, gobliny, mamy wyłączność na warzenie najwspanialszego piwa. Ale wypijamy je sami. Nie możemy zrobić więcej piwa, niż jesteśmy w stanie sami wypić. A jeżeli uwarzymy go dla trolli, to zaraz i wróżki będą chciały…

— Przecież wiesz, że wróżki nie pijają piwa — odezwał się Oop. — Tak jak krasnoludki interesuje je wyłącznie mleko…

— Tak, zaraz wszyscy byliby spragnieni — zaskamlał O’Toole. — A uwarzenie nawet tylko tego, co sami potrzebujemy, zajmuje przecież tak wiele czasu i tak wiele myślenia, jest poza tym pracochłonne…

— Jeżeli jest to tylko sprawa produkcji, z pewnością moglibyśmy wam pomóc — zaproponował Sharp.

Pan O’Toole zaczął rytmicznie uginać kolana ze złości. — A pluskwy?! — krzyknął. — Co z pluskwami?! Ja was znam, zaraz byście je wyeliminowali z procesu produkcji, zasłaniając się tą parszywą higieną. Żeby wyprodukować najlepsze październikowe piwo, do zaczynu należy wrzucić pluskwy i wiele innych rzeczy, które wy uznalibyście za całkowicie zbędne.

— Nie zapomnimy o pluskwach — rzekł Oop. — Będziemy pełzać, aż nazbieramy cały koszyk i wrzucimy je do…

Pan O’Toole wychodził już niemal z siebie. Jego twarz płonęła purpurą.

— Rozumiecie… wy zupełnie nie… — wrzeszczał, z trudem łapiąc oddech. — Pluskiew nie można tak po prostu wrzucać!… Pluskwy muszą trafić do kadzi po bardzo wnikliwej selekcji i…

Nagłemu zamilknięciu goblina towarzyszył głośny ryk.

— Sylwester! Puść go! — krzyknęła Carol.

O’Toole oklapł i tylko cicho zawodząc wymachiwał rękoma, uwieszony między szczękami tygrysa. Sylwester zaś trzymał łeb na tyle wysoko, że nogi goblina nie mogły dosięgnąć ziemi.

Oop tarzał się po piasku ze śmiechu i młócił pięściami ziemię.

— On myśli, że O’Toole jest myszą! — zapiszczał. Spójrzcie tylko na tego kotka. Złowił sobie małą myszkę! Sylwester obchodził się jednak ze swym łupem bardzo delikatnie. Nie zadrasnął nawet O’Toole’a, jeśli nie liczyć zranionej godności. Trzymał go w swoich szczękach, a potężne kły obejmowały goblina w pasie.

Skarp uniósł nogę, żeby jeszcze raz kopnąć kocura.

— Nie! — wrzasnęła Carol. — Mówiłam ci, żebyś nigdy więcej tego nie robił!

Skarp zamarł w bezruchu.

— W porządku, Harlow — odezwał się Maxwell. — Niech trzyma O’Toole’a. Z pewnością zasłużył na jakąś nagrodę za to, co zrobił dla nas w twoim biurze.

— Zgadzam się! — wrzasnął zdesperowany O’Toole. Zrobimy dla nich oddzielną beczułkę piwa. Zrobimy dla nich nawet dwie beczułki.

— Trzy — podpowiedział skrzekliwy głos spod mostu. — Zgoda, trzy — przytaknął goblin.

— Nie wycofacie się później z umowy? — zapytał Maxwell.

— My, gobliny, nie wycofujemy się nigdy.

— W porządku, Harlow — rzekł Maxwell. — Rób swoje i uwolnij go.

Skarp ponownie zamierzył się do kopniaka. Sylwester puścił O’Toole’a i odskoczył dwa kroki do tyłu.

Trolle zaczęły się wysypywać spod mostu i wpełzać na stok wzgórza, popiskując z podniecenia.

Ludzie ruszyli za nimi pod górę.

Carol, idąca tuż przed Maxwellem, potknęła się i przewróciła. Ten dźwignął ją za ramię i pomógł wstać. Wyrwała rękę i popatrzyła na Maxwella z nieskrywaną wściekłością.

— Nie dotykaj mnie nigdy więcej! — syknęła. — Nie odzywaj się też do mnie. Powiedziałeś, żeby Harlow robił, co ma robić, to znaczy kopnął Sylwestra. A poza tym wrzeszczałeś na mnie, kazałeś mi zamknąć jadaczkę.

Odwróciła się i pobiegła szybko pod górę, znikając mu po chwili z oczu.

Maxwell stał jeszcze przez chwilę, zaskoczony, wreszcie ruszył, omijając większe głazy i chwytając się gałązek krzaków.

W tej samej chwili usłyszał dobiegające ze szczytu wzgórza dzikie wrzaski. Po prawej stronie wielka czarna kula z kręcącymi się w szalonym tempie kołami runęła w dół i po chwili roztrzaskała się o konary drzewa. Zatrzymał się i rozejrzał. Przez korony drzew dostrzegł na niebie dwie inne czarne kule pędzące wprost na siebie. Żadna z nich nie wykonała skrętu ani nie zwolniła. Kiedy zetknęły się, po prostu eksplodowały, a rozrzucone szczątki powoli spłynęły w dół ku ziemi. Po kilku sekundach usłyszał szelest liści, jak gdyby lunął rzęsisty, trwający moment deszcz.

Na szczycie wzgórza nadal rozbrzmiewały okrzyki. W oddali, gdzieś w okolicy sąsiedniego wzgórza, piętrzącego się po drugiej stronie parowu, rozległ się dźwięk oznaczający kolejny upadek na ziemię, choć Maxwell nie widział pędzącego Kołowca.

W zasięgu wzroku nie było już na niebie żadnych obiektów, ruszył więc w dalszą drogę.

Już po wszystkim, pomyślał. Trolle wykonały swoje zadanie i teraz smok będzie mógł spokojnie osiąść na ziemi. Uśmiechnął się w duchu. Od lat zajmował się zagadką smoka, a teraz wreszcie miał swój okaz. Co więcej, to co znalazł, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Czymże w rzeczywistości był ten smok? — zastanawiał się. Z jakich powodów został uwięziony w Artefakcie, czy też przekształcony w Artefakt, obojętne jak by nazwać tę dwoistość?

Czyż sam Artefakt nie był rzeczą zdumiewającą? Opierał się wszystkiemu, odbijał każde promieniowanie, ale wystarczyło, by Maxwell wzmocnił pole swego interpretera i skierował je na martwą z pozoru bryłę. Cóż się naprawdę stało, co spowodowało uwolnienie smoka z Artefaktu? Z pewnością mechanizm interpretera odegrał niepoślednią rolę, ale jakie zjawiska zaszły tam w rzeczywistości? Nie ulegało wątpliwości, że mieszkańcy krystalicznej planety wiedzieliby, co się stało — posiadali przecież tak olbrzymią wiedzę, dysponowali tak kolosalnymi umiejętnościami, niedostępnymi żadnej innej rasie w całej galaktyce. Czyżby interpreter znalazł się w jego bagażu właśnie w tym celu, a nie, jak przypuszczał, przez pomyłkę? Czyżby został tam umieszczony specjalnie po to, by smok został uwolniony? Wreszcie, czy był to ten sam interpreter, czy też zupełnie inne urządzenie wykonane na kształt znanego mu przyrządu?

Przypomniał sobie teraz, że kiedyś przemknęła mu przez myśl teoria, iż Artefakt stanowił w zamierzchłych czasach coś w rodzaju bóstwa niziołków, czy też tych wszystkich innych stworzeń związanych z niziołkami, zamieszkujących w czasach prehistorycznych Ziemię. Czyżby teoria ta miała okazać się prawdziwa? Czyżby to właśnie smok miał być tym bóstwem z zamierzchłych pradziejów?

Wspinał się nadal, lecz zwolnił kroku. Nie było się już do czego spieszyć. Po raz pierwszy od chwili powrotu z krystalicznej planety nie musiał się spieszyć. Był już nieco dalej niż w połowie drogi do szczytu, kiedy usłyszał muzykę — początkowo tak cichą, tak przytłumioną, że nie był wcale pewien, czy jest to muzyka.

Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Tak, to była muzyka.

Słońce ukazało właśnie brzeżek swej tarczy ponad horyzontem i strumień oślepiającego światła zalał wierzchołki drzew rosnących na szczycie wzgórza, po czym odbił się od nich pełną gamą barw jesieni. Lecz stok wzgórza, po którym się wspinał, pozostał nadal pogrążony w cieniu.

Zasłuchał się w dźwięki, brzmiące teraz jak kaskada srebrzystej wody, przelewającej się radośnie ponad kamieniami. Nieziemska muzyka, czarodziejska muzyka… Faktycznie, czarodziejska. Na tanecznej polance koncertowała orkiestra czarodziejek.

Orkiestra czarodziejek i tańczące wróżki na polance! Czegoś podobnego nigdy dotąd nie widział, po raz pierwszy nadarzyła mu się sposobność podglądania owego misterium. Obrócił się i ruszył powoli, najciszej jak potrafił w kierunku polanki.

— Nie odchodźcie, proszę — szeptał pod nosem. — Nie bójcie się mnie. Zostańcie, proszę, i pozwólcie mi popatrzeć.

Był już bardzo blisko, od polanki oddzielał go jedynie potężny głaz. Muzyka rozbrzmiewała nadal.

Centymetr po centymetrze prześlizgiwał się wokół kamienia, uważając pilnie, by go nie zauważono.

Orkiestra siedziała rzędem wzdłuż dłuższego boku polanki i przygrywała. Promienie porannego słońca rzucały blask na tęczowej barwy skrzydła i lśniące instrumenty. Ale nie było ani jednej wróżki! Za to ujrzał dwie zupełnie inne postacie, których nie spodziewał się tutaj — dwie na tyle prostoduszne istoty, by mogły puścić się w tany przy muzyce orkiestry czarodziejek.

Twarzą w twarz, podskakując w rytm niezwykłej muzyki, kręcili się po polanie Duch oraz William Shakespeare.

Загрузка...