Wyśliznąwszy się z nocnych wód Adriatyku, płynęliśmy przez cieśninę w stronę Pireusu. Na horyzoncie po obu stronach oszałamiająco piękne góry wgryzały się w niebo. Statek płynął spokojnie w świetle poranka. Z głośników sączyła się francuska, angielska i grecka muzyka pop. Słońce srebrzyło oblewany wodą pokład i oświetlało kominy statku. Moja kabina mieściła się na górnym poziomie, wyspałem się w niej znakomicie. Zastanawiałem się, jaki wpływ na tę książkę będzie miała Grecja. Głównym tematem książki jest mit. Muzyka płynąca z głośników była tak bardzo odpowiednia dla obecnych czasów. Zdawałem sobie sprawę, jak dobrze pasuje do zamkniętego w murach życia Nowego Jorku. Ten rodzaj spazmatycznego rytmu był chyba jeszcze bardziej stosowny dla pozostałej części naszego świata. Jak mógłbym umieścić Lobeya w centrum tego dźwiękowego chaosu? Zeszłej nocy do późna piłem wino z greckimi marynarzami W łamanym języku włoskim i jeszcze gorszym greckim rozmawialiśmy o mitach. Talki nie usłyszał opowieści o Orfeuszu w szkole ani nie wyczytał jej z książki: opowiedziała mu ją jego ciotka w Eleusis. A dokąd ja powinienem się udać, aby usłyszeć tę opowieść? Marynarze w moim wieku z upodobaniem słuchali angielskiej i francuskiej muzyki pop z tranzystorowego radia. Starsi woleli tradycyjne greckie piosenki.

— O tak, greckie pieśni! — zawołał Demo. — Wszyscy młodzi ludzie na świecie chcą umrzeć jak najszybciej, ponieważ miłość obeszła się z nimi okrutnie!

— Ale nie Orfeusz — powiedział Taiła, a zabrzmiało to zarazem nieco wzniosie i nieco tajemniczo.

Czy Orfeusz chciał żyć, utraciwszy po raz drugi Eurydykę? Musiał dokonać wyboru. Obrócone ku przeszłości oblicze czyni Orfeusza kimś bardzo nam bliskim. Jak oddać to wszystko w muzyce?

Dziennik pisarza, Zatoka Koryncka, listopad 1965


Ujeżdżam piękne smoki

Dla pana smoczych hord,

I pędzę hordę smoków,

Bo tego chce mój pan.

Zielonooki śpiewał tę piosenkę, gdy zsiadaliśmy z naszych wierzchowców. Po raz pierwszy dotarły do mnie zarówno słowa, jak i melodia. Zaskoczony, spojrzałem na swego niemego towarzysza. Ale on spokojnie poluzował uprząż jaszczura.

Niebo przypominało błękitną taflę. Na zachodzie ułożone w smugi chmury pokrywały się brudną żółcią nadchodzącego wieczora. Smoki rzucały długie cienie na piasek. W rozpalonym naprędce ognisku żarzyły się węgle. Batt już coś gotował.

Skrzyżowanie McClellana i Głównej — powiedział Pająk. — Tu właśnie jesteśmy.

— Skąd wiesz? — zapytałem.

— Bywałem już tutaj.

— Aha.

Smoki zrozumiały, że chyba naprawdę zatrzymaliśmy się na dłużej. Wiele z nich położyło się.

Mój wierzchowiec (nieopatrznie nadałem mu bardzo nieprzyzwoite imię, które przylgnęło do niego; będę więc nazywał go po prostu: Mój Wierzchowiec) czule otarł się pyskiem o mój kark i omal mnie nie przewrócił. Następnie położył szyję na piasku, ugiął przednie nogi i zwalił resztę ciała, gdzie popadło. Tak robią to smoki. To znaczy, tak siadają.

Zrobiłem dziesięć kroków i miałem dosyć. Owinąłem bicz wokół pasa, przysunąłem się jak najbliżej do jedzenia, starając się nie nadepnąć na nikogo, i usiadłem. Zmęczone mięśnie moich nóg zupełnie sflaczały. Sprzęt i zapasy żywności ułożono z boku. Leżał tam Pająk z jedną z rąk zwieszoną swobodnie. Patrzyłem na nią przez płomienie: tylko dlatego, że po prostu znajdowała się naprzeciw mnie. I przy okazji dowiedziałem się kilku rzeczy o Pająku.

Jego dłoń była duża, a nadgarstek — guzowaty. Skóra pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym była popękana, a kłykcie pokryte warstwą przesiąkniętego potem pyłu. Spód dłoni u nasady palców pokrywała warstwa zrogowaciałego naskórka. Były to skutki ciężkiej pracy. Zauważyłem także zgrubienie naskórka przy pierwszym stawie środkowego palca, od strony palca wskazującego. To musiało powstać od trzymania czegoś do pisania. La Dira miała podobne zgrubienie, i kiedyś spytałem ją o nie. Poza tym skóra na czubkach palców lewej ręki była gładka i błyszcząca. Robi się taka od gry na instrumentach strunowych: gitarze, skrzypcach, a może… wiolonczeli? Widziałem takie palce u muzyków, z którymi czasami grywałem. Tak więc Pająk pogania smoki. I pisze. I gra…

Nagle zdałem sobie sprawę, jak trudno jest mi oddychać.

Zacząłem myśleć o drzewach.

Przez moment miałem koszmarną wizję, że Batt zamierza dać nam coś tak trudnego do zjedzenia jak kraby o twardej skorupie lub karczochy.

Oparłem się na ramieniu Zielonookiego i zasnąłem.

Wydaje mi się, że on również spał.

Obudziłem się, kiedy Batt podniósł pokrywkę z garnka, w którym gotowało się mięso. Zapach otworzył mi usta, spłynął do gardła i zawładnął moim żołądkiem. Nie byłem pewien, czy jest to uczucie przyjemne, czy też wręcz przeciwnie. Po prostu usiadłem, nerwowo poruszając szczękami i kurczowo ściskając w dłoniach piasek.

Batt powykładał mięso na blaszane talerze, odgarniając od czasu do czasu włosy opadające mu na oczy. Ciekaw byłem, ile z tych włosów wylądowało w mięsie. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Byłem po prostu ciekaw. Nasz kucharz rozdawał dymiące talerze i kiedy już dostałem swój, umieściłem go pomiędzy skrzyżowanymi nogami. Wkoło krążył bochenek chleba o skórce spalonej na węgiel. Nóż odłamał sobie spory kawał, rozsiewając dokoła okruchy. Gdy i ja spróbowałem odłamać kawałek, odezwało się zmęczenie mięśni ramion. Omal nie zacząłem się śmiać. Byłem zbyt zmęczony, by jeść, i zbyt głodny, by spać. Zawsze uważałem jedzenie i spanie za przyjemności, tu stały się obowiązkiem. Umoczyłem chleb w sosie, wsadziłem go do ust, odgryzłem kęs i zadygotałem.

Przełknąłem połowę mojej porcji, zanim zdałem sobie sprawę, że jedzenie było za gorące. Być tak głodnym jak ja wówczas — przerażające!

Zielonooki wpychał sobie coś do ust za pomocą kciuka.

To było jedyne, co zauważyłem podczas jedzenia, zanim Śmierdziel wybełkotał:

— Dajcie mi jeszcze!

Kiedy dostałem dokładkę, zdołałem zwolnić tempo na tyle, że mogłem się rozejrzeć. Sposób, w jaki poszczególne osoby jedzą, może ci wiele o nich powiedzieć. Pamiętam obiad, który ugotowała nam Nativia. O tak, jedzenie było wówczas czymś zupełnie innym. Jak dawno to było: dzień, dwa dni temu?

— Wiecie — chrząknął Batt, patrząc, jak znika przygotowany przez niego posiłek — będzie jeszcze deser.

— Gdzie on jest? — zapytał Nóż, kończąc swoją dokładkę i sięgając po chleb.

— Najpierw musicie zjeść jeszcze trochę tego — powiedział Batt. — Szlag by mnie trafił, gdybyście deser pożarli tak szybko.

Pochylił się, wziął od Noża talerz i napełnił go ponownie. Szare ręce wysunęły się z cienia i zacisnęły na krawędzi naczynia, po czym znów zniknęły w mroku, skąd po chwili zaczął dobiegać odgłos zawziętego żucia.

Pająk, milczący dotychczas, spojrzał na Batta, mrugając srebrnymi oczami.

— To było dobre, kucharzu — rzekł.

Batt rzucił mu chytre spojrzenie i uśmiechnął się. Pająk, który pogania smoki; Pająk, który pisze; Pająk, który ma w głowie skomplikowaną muzykę Kodalye’go. Dobrze było od kogoś takiego otrzymać pochwałę.

Spoglądałem na przemian na Pająka i na Batta. Ja też chciałbym móc mu powiedzieć: „To było dobre”, i żeby wywołało to u niego taki sam uśmiech. Zamiast tego jednak z moich ust wydobyły się słowa, które wydarł ze mnie ten niesamowity atak głodu:

— Co jest na deser?

Myślę, że Pająk zasługiwał na większe poważanie niż ja. Ale, jak już mówiłem, wszystkiemu winien był ten głód.

Batt zdjął, używając szmat, ceramiczny garnek z ognia.

— Pierogi z jagodami. Czy mógłbyś podać mi sos rumowy? — zwrócił się do Noża.

Usłyszałem, jak oddech Zielonookiego przyśpieszył się. Moje usta ponownie wypełniła ślina. Zachłannym wzrokiem śledziłem ruch chochli, którą Batt nakładał pierogi na talerze.

— Zabierz swoje paluchy!

— Chciałem tylko spróbować… — wyszeptał Nóż. Szare ręce cofnęły się, a światło ogniska oświetliło na moment język przesuwający się po wargach.

Batt podał mi talerz.

Ostatni został obsłużony Pająk. Czekaliśmy jednak na niego i zaczęliśmy jeść dopiero, gdy otrzymał swoją porcję.

— Noc… piasek… i smoki — zamruczał Śmierdziel. — Taa-aak. — Wyjątkowo trafnie oddał nastrój chwili.

Podniosłem maczetę, aby coś zagrać, gdy odezwał się Pająk.

— Dziś rano pytałeś o Dziecko Śmierć.

— Tak — położyłem maczetę na kolanach. — Mógłbyś mi coś o nim powiedzieć?

Pozostali milczeli.

— Raz wyświadczyłem mu przysługę — powiedział Pająk w zadumie.

— Czy wtedy kiedy był na pustyni? — zapytałem, zastanawiając się, jak to możliwe, że będąc innym, można wyświadczać przysługę Dziecku Śmierci.

— Nie. To było zaraz po tym, jak opuścił pustynię. Zatrzymał się wtedy w pewnym miasteczku.

— Co to jest miasteczko? — spytałem.

— Wiesz, co to jest wioska?

— No jasne. Przecież pochodzę z wioski.

— I wiesz, co to jest miasto? — Pająk zatoczył krąg ręką, — Kiedy wioska staje się stopniowo coraz większa, zamienia się w miasteczko; gdy miasteczko powiększa się, staje się w końcu miastem. Ale to miasteczko, o którym mówię, było wymarłe. To znaczy, było to zatrzymane w rozwoju miasteczko z dawnych czasów. Zrujnowane budynki, zapadłe rynsztoki, martwe liście krążące po ulicach i wokół połamanych latarni. Opuszczona elektrownia, szczury, węże, zniszczone sklepy — wszystko to było w tym miasteczku. Przebywały tam też najbardziej parszywe wyrzutki tuzina gatunków, ziejące nienawiścią do wszystkiego; nienawiścią, jakiej nie mogłaby zrodzić żadna inteligencja. Gdyby za tą nienawiścią krył się jakikolwiek rozumny mózg, wszyscy oni byliby dystyngowanymi, dekadenckimi panami zła w różnych miejscach tego świata, a nie bandą babrającą się w stertach śmieci w jakimś na wpół wymarłym miasteczku. Byli istotami, które nie nadawałyby się nawet do wsadzenia do klatki.

— Co zrobiłeś dla Dziecka Śmierci? — spytałem.

— Zabiłem jego ojca.

Zmarszczyłem brwi.

Pająk podłubał w zębie i po chwili ciągnął dalej:

— Był to odrażający, trzyoki, stupięćdziesięciokilogramowy potwór. Zamordował co najmniej czterdzieści sześć osób. Mnie samego próbował zabić trzykrotnie. Raz za pomocą trucizny, drugi kluczem francuskim i trzeci granatem. Nie udało mu się mnie dostać, za każdym razem ginęły jakieś inne osoby. Spłodził dwa tuziny dzieci, ale to i tak było znacznie mniej niż wynosiła liczba jego ofiar. Kiedyś, gdy akurat byliśmy w dobrych stosunkach, dał mi jedną ze swych córek. Oprawił ją i poćwiartował własnoręcznie. Świeże mięso było tam rzadkością. Oczywiście, nie pamiętał o jednym ze swych licznych potomków, opuszczonym i zamkniętym w klatce na odległej o tysiąc mil pustyni. Nie zdawał sobie sprawy, że jego syn jest geniuszem zbrodni i psychopatą, i że któregoś dnia przyjdzie, aby go odnaleźć. Spotkałem Dziecko Śmierć w tym właśnie miasteczku, gdzie jego ojciec pędził wygodne życie na tyle, na ile było to możliwe w tej kupie gówna. Chłopak miał wówczas około dziesięciu lat. Siedziałem wtedy w barze i słuchałem przechwałek różnych typków. W rogu toczył się pojedynek w zapasach. Pokonany miał zostać zjedzony na obiad. Szczupły chłopiec o włosach koloru marchewki wszedł do środka i usiadł na kupie szmat. Miał złociste oczy i skórę białą jak mydło. Przyglądał się walce, słuchał chwalipiętów i coś rysował palcem u nogi w pyle pokrywającym podłogę. Kiedy rozmowy nudziły go, drapał się w łokieć i robił miny. Kiedy opowieści stawały się fascynujące, nieruchomiał ze złożonymi palcami i pochyloną głową. Słuchał jak ślepiec. Gdy skończono opowiadać, wyszedł. Ktoś szepnął: „To było Dziecko Śmierć” i wszyscy umilkli. Miał już swoją reputację.

Zielonooki przysunął się do mnie. Robiło się chłodno.

— Nieco później wyszedłem pospacerować po parku — kontynuował Pająk — i zobaczyłem go pływającego w niewielkim jeziorku.

— „Hej, Pająku” — zawołał do mnie.

Podszedłem i przykucnąłem na skraju stawu.

— „Cześć, dzieciaku”.

— „Musisz zabić mojego starego”. — Podpłynął i złapał mnie za kostkę. Chciałem się wyrwać. Przechylił się do tyłu, aż jego twarz zanurzyła się w wodzie, i zabulgotał: — „Musisz wyświadczyć mi tę drobną przysługę, Pająku. Musisz”.

Jakiś liść przykleił mu się do ramienia.

— „No cóż, skoro o to prosisz” — odparłem.

Stanął w wodzie z włosami opadającymi na twarz, chudy, blady i mokry.

— „Tak, proszę o to” — powiedział.

— „Czy będziesz miał coś przeciw, jeśli zapytam, dlaczego?” — spytałem, odgarniając włosy z jego czoła. Chciałem sprawdzić, czy on jest realny, ale wszystko było rzeczywiste: zimne palce na mojej kostce i mokre włosy pod dłonią.

Uśmiechnął się niewinnie, ale przypominało to uśmiech trupa.

— „Nie, nie mam nic przeciw”. — Skóra jego na wargach, brodawkach sutkowych i u nasady pazurów była pomarszczona od wody. — „Na tym świecie pozostało wiele nienawiści, Pająku. Im jesteś silniejszy, tym mocniej atakują cię wspomnienia nawiedzające tu góry, rzeki, morza i dżungle. A ja jestem silny! Nie jesteśmy ludźmi, Pająku. Dla nas życie i śmierć, realność i irracjonalność nie są tym samym, czym były dla nieszczęsnej rasy, która zostawiła nam w spadku ten świat. Mówi się naszej młodzieży, nawet mnie to mówiono, że zanim rodzice naszych rodziców tu przybyli, takie pojęcia jak: życie, miłość, ruch czy sens istnienia nic dla nas nie znaczyły. Ale dano nam nowy dom i zanim poradzimy sobie z teraźniejszością, musimy poradzić sobie z przeszłością. Musimy jeszcze raz przeżyć historię ludzkości, jeżeli chcemy doczekać swojej własnej przyszłości. Przeszłość mnie przeraża. Dlatego muszę ją zabić; to znaczy, dlatego właśnie musisz dla mnie zabić mojego ojca”.

— „Tak bardzo jesteś związany z przeszłością, dzieciaku?”

Skinął głową.

— „Uwolnij mnie od niej, Pająku”.

— „Co się stanie, jeśli tego nie zrobię?”

Wzruszył ramionami.

— „Będę musiał zabić was wszystkich — westchnął. — Na dnie morza jest tak cicho i spokojnie, Pająku — powiedział i dodał szeptem: — Zabij go!”

— „Gdzie on teraz jest?” — zapytałem.

— „Kołysząc się idzie ulicą, a jego głowę otacza chmara oświetlonych światłem księżyca komarów. Właśnie się pośliznął w kałuży wody stojącej w rynsztoku pod ścianą starego kościoła. Teraz zatrzymał się i pochylił, ciężko dysząc, przy porośniętym mchem murze…”

— „Już nie żyje — rzekłem i otworzyłem oczy. — Obluzowałem betonową płytę, tak aby mogła się ześliznąć…”

— „Pewnie się jeszcze kiedyś spotkamy. — Dziecko Śmierć uśmiechnął się i zanurzył w wodzie. — Być może kiedyś będę mógł coś dla ciebie zrobić, Pająku”.

— „Być może” — powiedziałem.

Zanurkował w srebrnej pianie, a ja wróciłem do baru. Właśnie piekli tam obiad — zakończył opowieść Pająk.

Po chwili odezwałem się:

— Musiałeś mieszkać w tym miasteczku dość długo.

— Żyłem tam na tyle długo, że wolałbym o tym nie pamiętać — odparł. — Jeżeli w ogóle można to nazwać życiem. — Usiadł przy ognisku i spojrzał wokoło. — Lobey i Zielonooki, wy będziecie pilnować stada pierwsi. Po trzech godzinach obudzicie Noża i Śmierdziela. Ja i Batt obejmiemy ostatnią wartę.

Podnieśliśmy się z Zielonookim, a inni przygotowywali się do snu. Mój Wierzchowiec drzemał. W górze świecił księżyc. Widmowe światła przesuwały się po garbatych grzbietach smoków. Z obolałymi nogami i zdrętwiałymi ramionami wdrapałem się na Mojego Wierzchowca i razem z Zielonookim zaczęliśmy okrążać stado. Bicz trzymałem przy nodze.

— No co, jak tam smoki? — rzuciłem, nie oczekując odpowiedzi. Ale Zielonooki pogłaskał się brudną ręką po brzuchu. — Głodny, co? Myślę, że są tu wszystkie w komplecie. — Wskazałem na stado i przyjrzałem się temu szczupłemu, umorusanemu młodzieńcowi kołyszącemu się na pokrytym łuskami grzbiecie smoka. — Skąd jesteście? — zapytałem.

Rzucił mi szybki uśmiech.

Urodziła mnie samotna matka,

Nie mam ojca ni siostry, ni brata.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

Czekając na mnie, roni łzy

Ma matka w Branning-at-sea.

— Jesteś z Branning-at-sea? — spytałem.

Kiwnął głową.

— Więc wracasz do domu.

Ponownie skinął głową.

W milczeniu jechaliśmy dalej, aż wreszcie zacząłem coś grać zmęczonymi palcami. Zielonooki zaśpiewał jeszcze kilka piosenek. Nasze smoki poruszały się lekkim truchtem po zalanych księżycowym światłem wydmach.

Dowiedziałem się, że jego matka była znaczącą postacią w Branning-at-sea, związaną z wieloma ważnymi przywódcami politycznymi. Zielonooki został wysłany z Pająkiem, aby przez rok poganiać smoki. Ten rok wędrówki miał być czymś w rodzaju rytualnej podróży. Teraz, po jej zakończeniu, wracał do matki. Nie rozumiałem jednak jeszcze tak wielu rzeczy w tym szczupłym chłopcu o bujnych włosach, umiejącym tak zręcznie obchodzić się ze stadem.

— Ja? — odezwałem się w odpowiedzi na pytanie zadane przez jego oko błyszczące w blasku zachodzącego księżyca. — Nie będę miał czasu na te wszystkie wspaniałości w Branning-at-sea, o których mi opowiedziałeś. Chętnie zobaczyłbym je, choćby w przelocie. Ale mam parę rzeczy do zrobienia.

Milczące pytanie.

— Idę do Dziecka Śmierci, aby odzyskać Frizę i powstrzymać to coś, co zabija innych. Najprawdopodobniej będę musiał powstrzymać właśnie Dziecko Śmierć.

Skinął głową.

— Przecież nie wiesz, kim jest Friza. Czemu więc potakujesz?

Zadarł głowę do góry, a potem spojrzał na stado.

Jestem inny, choć niemowa,

W pieśni słyszysz moje słowa.

Tym razem ja kiwnąłem głową. Pomyślałem o Dziecku Śmierci.

— Nienawidzę go — powiedziałem. — Muszę się nauczyć nienawidzić go tak bardzo, aby móc go znaleźć i zabić.

Nie ma śmierci, jest tylko miłość.

— Czy mógłbyś powtórzyć? — poprosiłem.

Nie powtórzył. Co sprawiło, że zastanowiłem się głębiej nad znaczeniem tej frazy. Zielonooki, utrudzony, patrzył z powagą. Na horyzoncie tłusty księżyc chował się za chmurami. Cienie rzucane przez strzechę włosów towarzysza wydłużyły się i zakryły mu prawie całą twarz. Zamrugał i zawrócił. Zakończyliśmy objazd stada, zagoniwszy dwa próbujące oddalić się smoki. Księżyc, który raz jeszcze ukazał się w całej okazałości, błyszczał na niebie jak wypolerowana tarcza. Obudziliśmy Noża i Śmierdziela, którzy wstali i ruszyli w kierunku swych smoków.

Węgle jeszcze się żarzyły. Zielonooki przyklęknął, aby popatrzeć na wzór, w jaki ułożyły się one wśród popiołów, i na moment odblask żaru oświetlił jego jednooką twarz. A potem wyciągnął się przy ognisku.

Spałem dobrze, ale obudził mnie ruch przed świtem. Księżyc już zaszedł, a piasek oświetlało tylko światło gwiazd. Węgle były już zimne. Jeden ze smoków zasyczał. Dwa zajęczały. Cisza. Nóż i Śmierdziel wracali. Pająk i Batt wstawali.

Odwróciłem się na drugi bok. Ponownie obudziłem się, gdy pojedyncza smuga błękitu oświetlała wydmy na wschodzie. Smok Batta zbliżył się do wygasłego ogniska. Wkrótce nadjechał też Pająk. Uniosłem się na łokciach.

— Obudziłem cię? — zapytał Pająk.

— Co? — wymamrotałem półprzytomnie.

— Znów nuciłem sobie w myślach Kodalye’go.

— Aha. — Słyszałem melodię płynącą wśród chłodnych piasków. — Nie, nie obudziłeś mnie. Nie spałem już od jakiegoś czasu. — Podniosłem się. Pająk i Batt zamierzali rozpocząć kolejną rundę wokół stada. — Zaczekaj chwilę! — zawołałem do Pająka. — Pojadę z tobą. Chcę cię o coś zapytać.

Nie zaczekał, ale ja szybko wskoczyłem na smoka i dogoniłem go. Zaśmiał się cicho, gdy zrównałem się z nim.

— Jeszcze kilka dni, a nie będziesz już taki skory, aby rezygnować z ostatnich minut snu — powiedział.

— Jestem zbyt obolały, aby spać — odrzekłem. Jazda nieco rozluźniła moje zesztywniałe od chłodu członki.

— O co chciałeś mnie spytać? — odezwał się Pająk.

— O Dziecko Śmierć.

— A konkretnie?

— Mówiłeś, że znasz go. Gdzie mogę go znaleźć?

Pająk milczał. Mój Wierzchowiec pośliznął się, ale zaraz odzyskał równowagę.

— Nawet gdybym mógł ci to powiedzieć, nawet gdyby mogło ci to pomóc, czemu miałbym to zrobić? — rzekł wreszcie Pająk. — Dziecko Śmierć może się ciebie pozbyć o tak — uderzył biczem w piasek. — Poza tym myślę, że on nie byłby zadowolony, gdybym opowiadał, gdzie można go znaleźć, ludziom, którzy chcą go zabić.

— Nie sądzę, by robiło mu to jakąkolwiek różnicę, jeśli tylko jest tak potężny, jak mówisz — powiedziałem i pogładziłem kciukiem ustnik maczety.

Pająk wzruszył kilkoma ze swych ramion.

— Możliwe. Ale, jak już mówiłem, Dziecko Śmierć jest moim przyjacielem.

— Ma cię w garści, co? — powiedziałem, usiłując być dowcipnym.

— Tak jakby — odparł Pająk.

Zdzieliłem pejczem smoka, który, zdaje się, chciał się oddalić. Jaszczur ziewnął, potrząsnął grzebieniem i znów się położył.

— W pewnym sensie on ma w garści również mnie — odezwałem się. — Powiedział, że będę go próbował znaleźć, dopóki nie dowiem się o nim dostatecznie dużo. Potem będę przed nim uciekał.

— Igra z tobą — powiedział Pająk, uśmiechając się drwiąco.

— Tak naprawdę to on ma nas wszystkich w garści — stwierdziłem.

— Tak jakby — powtórzył Pająk.

Zmarszczyłem brwi.

— „Tak jakby” to znaczy, że nie całkiem. Co masz na myśli?

— Widzisz — rzekł Pająk, nie patrząc na mnie — istnieją tacy, których Dziecko Śmierć nie może tknąć; kimś takim był jego ojciec. Właśnie dlatego prosił mnie, abym to ja go zabił.

— Znasz jeszcze kogoś takiego?

— Tak. Zielonooki i jego matka.

— Zielonooki? — Powtórzyłem to imię, zadając jednocześnie pytanie, którego Pająk być może nie dosłyszał. Albo nie chciał usłyszeć. Zadałem więc następne: — Dlaczego Zielonooki musiał opuścić Branning-at-sea? Tłumaczył mi to w nocy, ale niezupełnie zrozumiałem.

— On nie ma ojca — powiedział Pająk. Wyglądało na to, że był bardziej skłonny do rozmowy na ten temat.

— Czy nie można było przeprowadzić testu na ojcostwo? Wędrowni znachorzy często to robią w mojej wiosce.

— Nie powiedziałem, że nie wiadomo, kto jest jego ojcem. On w ogóle nie ma ojca.

Zmarszczyłem brwi.

— Jak tam z twoimi genami? — zapytał Pająk.

— Mogę narysować ci wykres cech dominujących — odparłem.

Większość mieszkańców tego świata, nawet w najmniejszych wioskach, znała zestaw swych genów, nawet jeśli nie umieli dodawać — ludzki system chromosomowy był tak niesprawny w obliczu wysokiego poziomu promieniowania, że genetyka była wiedzą niezbędną do przeżycia. Często dziwiłem się, dlaczego nie wynaleźliśmy jakiejś skuteczniejszej i bardziej odpowiedniej dla nas metody rozmnażania. Nie wykazaliśmy seksualnej inwencji. Byliśmy po prostu zbyt leniwi.

— Mów dalej — poprosiłem.

— Zielonooki nie miał ojca — powtórzył Pająk.

— Dzieworództwo? — zapytałem. — To niemożliwe. Chromosom różnicujący płeć znajduje się tylko u samców. Samice i obojnaki mają zestaw chromosomów, który pozwala reprodukować tylko inne samice. Zielonooki musiałby więc być bezpłodną haploidalną dziewczyną. A on z pewnością dziewczyną nie jest. — Zastanowiłem się przez chwilę. — Oczywiście, gdyby był ptakiem, to co innego. Tam chromosom różnicujący płeć znajduje się u samic. — Spojrzałem na stado. — Tak samo jest u gadów.

— Ale on nie jest ani ptakiem, ani gadem — rzekł Pająk.

Zgodziłem się.

— To zdumiewające — powiedziałem, patrząc w stronę ogniska, gdzie spał tajemniczy młodzieniec.

Pająk przytaknął.

— Kiedy się urodził, z różnych stron przybyli mędrcy, aby go zbadać. Jest haploidalny. Ale jest płodny i bez wątpienia jest samcem, chociaż twarde życie przytępiło jego temperament.

— To niedobrze. Pająk przytaknął.

— Gdyby wziął aktywny udział w orgiach, które odbywają się podczas przesilenia dnia z nocą, lub wykonał jakiś pojednawczy gest podczas jesiennych uroczystości dożynkowych, mógłby uniknąć wielu kłopotów.

Uniosłem brew.

— Któż to wie, czy nie brał udziału w orgiach. Przecież odbywają się one w Branning podczas nowiu, czyż nie tak?

Pająk roześmiał się.

— Tak. Ale w Branning-at-sea orgie stały się tylko formalnym rytuałem. Tak naprawdę załatwia się to za pomocą sztucznego zapłodnienia. Prezentacji nasienia, a zwłaszcza nasienia mężczyzn pochodzących z ważnych rodów, nadaje się spory rozgłos.

— Jak można takie sprawy załatwiać tak formalnie i bezosobowo?

— Masz rację. Ale najważniejsze, że system ten jest skuteczny. Kiedy miasto ma ponad milion mieszkańców, nie można po prostu wyłączyć świateł i pozwolić, aby wszyscy szaleli na ulicach, tak jak wy to robicie w małej wiosce. Tak się to odbywało w przeszłości, gdy Branning-at-sea było znacznie mniejsze, ale nawet wtedy rezultaty były…

— Milion mieszkańców? — przerwałem mu. — Tyle liczy Branning-at-sea?

— Według ostatniego spisu ludności: trzy miliony sześćset pięćdziesiąt tysięcy.

Gwizdnąłem.

— To bardzo dużo.

— To więcej, niż możesz sobie wyobrazić.

Spojrzałem na stado smoków; było ich tylko nieco ponad dwieście.

— Co to za przyjemność brać udział w orgiach ze sztucznym zapłodnieniem? — spytałem.

— W dużej społeczności — odrzekł Pająk — trzeba to robić w taki właśnie sposób. Dopóki istnieje jako taka równowaga w banku genów, jedyne, co można z nimi robić, to bez przerwy mieszać je z sobą. My jednak, niestety, mamy tendencję do tworzenia klanów rodzinnych, co znacznie wyraźniej uwidacznia się w takich miejscach jak Branning-at-sea niż gdzieś tam w górach czy w lasach. To jest problem, jak zmusić ludzi, by mieli nie więcej niż jedno dziecko z tym samym partnerem. W wioskach zagubionych w dżungli kilka nocnych orgii załatwia tę sprawę. W Branning zapewniają to precyzyjne matematyczne obliczenia. Wiele rodzin z ochotą podwoiłoby liczbę swych dzieci, gdyby tylko dano im choć cień szansy. Zielonooki w każdym razie chodzi własnymi drogami. Od czasu do czasu mówi złym ludziom prawdę w oczy. Fakt, że jest inny, że pochodzi z ogólnie szanowanej rodziny, że jest uodporniony na potęgę Dziecka Śmierci i wreszcie że nie przestrzega rygorystycznie obrzędów — wszystko to czyni go postacią kontrowersyjną. Wszyscy kładą to na karb jego partenogenetycznych narodzin.

— Nawet w mojej wiosce patrzyli na takie przypadki bardzo nieprzychylnie — powiedziałem. — Znaczy to, że skład jego genów jest identyczny z genotypem jego matki. Tak nie może być. Jeśli będzie się to zdarzało zbyt często, nigdy nie powrócimy do wielkiego rock and rolla.

— Mówisz jak ci pompatyczni głupcy w Branning. — Pająk był zirytowany.

— Tak mnie uczono.

— Pomyśl przez chwilę. Za każdym razem, kiedy tak mówisz, przybliżasz Zielonookiego do śmierci.

— Co?!

— Już próbowano go zabić. Jak myślisz, dlaczego wysłano go ze mną?

— Och — powiedziałem. — W takim razie dlaczego tam wraca?

— Bo chce. — Pająk wzruszył ramionami. — Nikt nie jest w stanie go powstrzymać, jeśli coś postanowi.

Chrząknąłem.

— Z tego, co mówisz, wynika, że Branning-at-sea nie jest zbyt przyjemnym miejscem. Mnóstwo tam ludzi, połowa z nich to szaleńcy, i nawet nie wiedzą, jak urządzić porządną orgię. — Uniosłem maczetę. — Nie mam czasu na takie nonsensy.

Popłynęła muzyka: lekkie, wysokie dźwięki.

— Lobey.

Spojrzałem na Pająka.

— Coś się dzieje, Lobey; coś, co zdarzyło się już przedtem, kiedy żyli tu nasi poprzednicy. Wielu z nas jest zaniepokojonych. Znamy liczne stare opowieści o tym wydarzeniu i jego skutkach dla dawnych mieszkańców tego świata. To może być coś bardzo poważnego i skutki tego mogą dotknąć nas wszystkich.

— Jestem zmęczony starymi opowieściami — rzekłem. — Nie jesteśmy nimi, jesteśmy nowi; nowi dla tego świata i tego życia. Znam opowieści o Lo Orfeuszu i Lo Ringu. Tylko one mnie obchodzą. Muszę znaleźć Frizę.

— Lobey…

— Reszta mnie nie obchodzi. — Wydobyłem z maczety piskliwy dźwięk. — Obudź poganiaczy, Pająku. Musisz przecież doprowadzić smoki do celu.

Pogalopowałem na Moim Wierzchowcu. Pająk nie zatrzymał mnie.


Zanim słońce dosięgło zenitu, skraj Miasta zarysował się na horyzoncie. Strzelając z bicza w obezwładniającym upale, rozpamiętywałem ostatnie słowa Zielonookiego, bijąc się z myślami: jeśli nie ma śmierci, to jak odzyskam Frizę? Czy aby ją odzyskać, wystarczy miłość, nawet najgłębsza i najsilniejsza? Pomyślałem też o La Dire (smoki, pozostawiając za sobą gorące piaski, wspięły się tymczasem na pokryte zielenią wzgórza), która wyraziła to inaczej: nie ma śmierci, jest tylko rytm. Kiedy opuściliśmy krainę czerwonawych piasków, a smoki przyspieszyły, czując się pewniej na twardszym gruncie, wyjąłem maczetę i zacząłem grać.

Miasto zostało za nami.

Jaszczury swobodnie cwałowały teraz przez teren porośnięty janowcami. Wśród pagórków wił się strumień, przy którym zwierzęta zatrzymały się, aby zaznać ochłody w wodzie. Zanurzając głowy w strumieniu, smoki drapały tylnymi pazurami ziemię na brzegu, wyrzucając w powietrze trawę, piasek i czarną glebę. Zaczęły też wyrywać wodorosty i woda, sięgająca im do kolan, stała się mulista. Na jednej z gałęzi zwieszających się nad strumieniem kołysała się mucha i gładziła zgnieciony fragment skrzydła (skrzydła wielkości mej stopy) w rytm jakiejś linearnej owadziej muzyki. Zagrałem ją dla niej, a ona obróciła ku mnie swe czerwone spodkowate oczy i wyraziła pochwałę. Smoki odrzuciły do tyłu głowy, płucząc sobie gardła.

Nie ma śmierci.

Jest tylko muzyka.

Загрузка...