Od tygodnia każdej nocy włóczyłem się po opustoszałych nabrzeżach. Pałace tłoczyły się po lewej, a migotliwe światełka rysowały sylwetkę portu w mroku ciepłej jesieni. Pisanie idzie mi dziwnie. Dzisiejszego wieczora, gdy powróciłem na wielką trapezoidalną Piazza, mgła dosięgła wierzchołków czerwonych masztów flagowych. Usiadłem u podstawy masztu najbliższego wieży i zacząłem robić notatki dotyczące trosk Lobeya. Później porzuciłem schyłkowy przepych Bazyliki i wędrowałem bocznymi uliczkami, aż zrobiło się dobrze po północy. W pewnej chwili zatrzymałem się na jednym z mostków, aby popatrzeć na wąski kanał biegnący pomiędzy wysokimi ścianami i na zwieszające się nad nim nocne latarnie oraz sznury bielizny. Nagły wrzask gwałtownie wyrwał mnie z zadumy: pół tuzina przeraźliwie miauczących kotów przemknęło obok moich nóg i pognało za brązowym szczurem. Ciarki przeszły mi po plecach. Znowu spojrzałem na wodę: sześć kwiatów — róż — wypłynęło spod mostu, torując sobie drogę przez warstwę ropy. Obserwowałem je, dopóki nie zabrała ich klaszcząca o fundamenty fala, wywołana przez motorówkę przepływającą pobliskim większym kanałem. Powędrowałem ku Canale Grandę, przechodząc przez kilka wąskich mostków; tam złapałem vaporetto do Ferovii. Gdy przepływaliśmy pod ciemnym drewnianym łukiem Ponti Academia, zrobiło się wietrznie. Próbowałem w myślach połączyć kwiaty i rozwścieczone zwierzęta z przygodami Lobeya. Czułem, że każdy z tych elementów można by wykorzystać w mojej opowieści, ale jeszcze nie wiedziałem jak. Orion migotał na wodzie. Światła nabrzeża zadrżały w kanale, gdy przepływaliśmy pod ociekającymi wodą kamieniami Rialto.

Dziennik pisarza, Wenecja, październik 1965


W kilku słowach opowiem, jak w pierwszych latach życia Maldoror był prawy i szczęśliwy. A później odkrył, że urodził się człowiekiem złym. Cóż za fatalne zrządzenie losu!

Isidore Ducasse (hrabia de Lautreamont), Pieśni Maldorora


Po tym prologu opowiem wam, dlaczego Easy, Mały Jon i ja nie pasiemy już kóz.

Friza, smagła i tajemnicza, zaczęła chodzić za nami jak cień. Biegała i skakała z Małym Jonem, w podwójnym tańcu w takt jego piosenki, siłowała się na niby z Easym i spacerowała, trzymając mnie za rękę, po porośniętych jeżynami łąkach. Nie mówi się „La” czy „Lo” do kogoś, z kim pasie się kozy, zaśmiewa się do łez albo z kim się kocha. Wszystko to robiłem z Frizą. Mogła godzinami siedzieć, patrząc na mnie, nieruchoma jak głaz, nie bacząc na liście drżące przy jej twarzy. Albo przedzierać się do mnie przez głazowiska pełne odłamów skalnych, zwinna i pełna gracji. A gdy trzymałem ją w ramionach — śmiała się, to był jedyny dźwięk, jaki wydawała i bardzo go lubiła.

Wniosła w moje życie wiele piękna. I oddalała od nas wszelkie niebezpieczeństwa. Myślę, że robiła to w ten sam sposób, jak rzuciła tamten kamyk. Pewnego dnia stwierdziłem, że złe i groźne sytuacje po prostu się nam nie zdarzają. Żadnych lwów, żadnych nietoperzy-kondorów. Kozy trzymają się razem, koźlęta się nie gubią i nie zbliżają do przepaści.

— Mały Jonie, nie musisz wychodzić dziś rano.

— Słuchaj, Lobey, jeśli myślisz…

— Daj spokój, zostań w domu.

Tak więc Easy, Friza i ja wyprowadziliśmy kozy.

Piękne rzeczy są jak stado białoskrzydłych jastrzębi, które usiadły na łące. Lub jak samica świstaka przynosząca swe małe, aby je nam pokazać.

— Easy, tu nie ma dostatecznie dużo pracy dla nas wszystkich. Czemu nie znajdziesz sobie czego innego do roboty?

— Ale ja lubię tu przychodzić, Lobey.

— Friza i ja damy sobie radę ze stadem.

— Ale ja nie…

— Spływaj, Easy.

Coś tam jeszcze odpowiedział, na co ja podniosłem kamień i zważyłem go w dłoni. Skonfundowany, oddalił się wreszcie, powłócząc nogami. Tak potraktować Easy’ego!

Friza i ja mieliśmy więc całą łąkę i stado tylko dla siebie. Było dobrze i pięknie. I było mnóstwo nie zapamiętanych kwiatów na stokach, po których biegaliśmy. Jeśli były tam jakieś jadowite węże — to umykały w popłochu, nie usiłując nawet się skryć. I, ach, jak ja wtedy grałem!

Coś ją zabiło.

Ukryła się w zagajniku leniwych wierzb, których gałęzie zwieszają się jeszcze niżej niż gałęzie wierzb płaczących. Szukałem jej, nawołując i śmiejąc się, gdy nagle krzyknęła rozpaczliwie. To był jedyny dźwięk, oprócz śmiechu, jaki kiedykolwiek słyszałem z jej ust. Kozy zaczęły beczeć.

Znalazłem ją pod drzewem; leżała z twarzą zwróconą ku ziemi.

Przeraźliwe beczenie kóz wypełniało łąkę. Milczałem zdumiony i oszołomiony własną rozpaczą.

Zaniosłem ją do wioski. Pamiętam wyraz twarzy La Dire, kiedy przeszedłem przez wioskowy plac z bezwładnym ciałem w ramionach.

— Lobey, co się… jak ona… o nie, Lobey, nie!

Tak więc Easy i Mały Jon z powrotem przejęli stado, a ja od tego czasu zwykłem siadywać u wejścia do jaskini, gdzie ostrzę maczetę, obgryzam paznokcie, śpię i rozmyślam, samotny na płaskiej skale. Tu właśnie rozpoczęła się nasza opowieść.

Pewnego dnia przyszedł do mnie Easy.

— Hej, Lobey, pomóż nam przy kozach. Lwy wróciły. Nie jest ich wiele, ale mógłbyś się przydać. — Przykucnął, górując nade mną swym potężnym ciałem, i pokręcił głową. — Biedny Lobey — powiedział i pogłaskał mnie owłosionymi palcami po szyi. — Potrzebujemy cię. Ty potrzebujesz nas. Pomożesz nam poszukać dwu zbłąkanych koźląt?

— Odejdź.

— Biedny Lobey — powtórzył. Ale odszedł.

Później przyszedł Mały Jon. Stał w pobliżu przez minutę, myśląc, co by tu powiedzieć. Ale kiedy już coś wymyślił, musiał pójść za krzak; zawstydziło go to i już nie wrócił.

Przyszedł także Lo Hawk.

— Chodź zapolować, Lo Lobey. Widziano byka o kilometr stąd na południe. Mówią, że miał rogi długie jak twoje ramię.

— Dziś czuję się raczej niefunkcjonalny — odparłem.

Oddalił się chrząkając. Na temat tych rzeczy nie należy żartować z Lo Hawkiem. Ale ja po prostu nie byłem w stanie zważać na jego archaiczne maniery.

Jednak gdy przyszła La Dire, było inaczej. Jak już mówiłem, jest ona bardzo rozsądna i mądra. Przyniosła książkę, usiadła na mojej skale i ignorowała mnie przez godzinę. Aż się wściekłem.

— Co tu robisz? — zapytałem wreszcie.

— Prawdopodobnie to samo co ty.

— Czyli co?

Spojrzała na mnie surowo.

— Czemu mi nie powiesz?

— Ostrzę maczetę.

— A ja ostrzę swój umysł — powiedziała. — Jest coś, co musi być zrobione, a będzie to wymagało zarówno bystrości umysłu, jak i ostrej maczety.

— Hę?

— Czy w ten nieartykułowany sposób chciałeś zapytać, co miałam na myśli?

— Hę? — powtórzyłem — Taaa. Co miałaś na myśli?

— Trzeba zabić to coś, co zabiło Frizę. — Zamknęła książkę. — Pomożesz?

Pochyliłem się, zaciskając w pięści stopy i dłonie, otwarłem usta i postać La Dire rozpłynęła się we łzach, które wypełniły mi oczy. Płakałem. Po tym wszystkim co przeszedłem, byłem zdumiony, że jeszcze jestem do tego zdolny. Oparłem czoło o skałę i ryczałem.

— Lo Lobey — powiedziała w podobny sposób jak Lo Hawk, ale inaczej. Potem pogładziła moje włosy, jak Easy. Tylko inaczej. Kiedy odzyskałem kontrolę nad sobą, czułem jednocześnie jej współczucie i zakłopotanie. Podobnie jak czułem to u Małego Jona, a jednak było to coś innego.

Leżałem zwinięty w kłębek i łkałem. La Dire głaskała mnie po ramieniu i nieforemnym biodrze, starając się ukoić mnie swą łagodnością i słowami:

— Pomówmy o mitologii, Lobey. Albo po prostu posłuchaj. Mieliśmy trochę czasu, aby zrozumieć racjonalne zasady, którymi rządzi się ten świat Nie mniejszy problem stanowią rzeczy irracjonalne. Pamiętasz legendę o Beatlesach? Pamiętasz, jak Beatles Ringo zostawił swą ukochaną Maureen, mimo iż traktowała go bardzo czule? On był tym Beatlesem, który nie śpiewał, wiemy to z najwcześniejszych wersji tej legendy. Po nocy po ciężkim dniu on i reszta Beatlesów zostali rozdzieleni przez tłum wrzeszczących dziewcząt, by w końcu powrócić z wielkim rock and roiłem, połączeni już na zawsze.

Położyłem głowę na kolanach La Dire. Mówiła dalej:

— Ten mit jest wersją znacznie starszej historii, która nie jest zbyt dobrze znana. W tamtych odległych czasach nie było żadnych 45-ek i 33-ek. Jest tylko kilka wersji pisanych. Niestety, dzisiejsza młodzież raptownie traci zainteresowanie nauką czytania. W tej starszej historii Ringo zwany był Orfeuszem. Jego też uwielbiały rozwrzeszczane dziewczęta. Ale szczegóły mówią co innego. Stracił swą ukochaną — w tej wersji: Eurydykę — która poszła prosto do wielkiego rock and rolla. Orfeusz musiał również tam pójść, aby ją wydostać. Udał się tam śpiewając, bowiem w tej wersji, odmiennie niż w opowieści o Beatlesach, był on największym śpiewakiem. W legendach różne rzeczy przekształcają się w swe przeciwieństwa, w miarę jak jedne wersje mitów zastępują inne.

— Jak on mógł pójść do wielkiego rock and rolla? Przecież stamtąd się nie wraca.

— Zrobił to.

— Czy wyprowadził ją stamtąd?

— Nie.

Spuściłem wzrok ze starej twarzy La Dire i odwróciłem głowę, ciągle spoczywającą na jej kolanach.

— Więc kłamał. Na pewno tam nie poszedł. Prawdopodobnie zniknął w lesie na kilka dni i wymyślił jakąś historyjkę, gdy wrócił.

— Być może — odparła La Dire.

Znów na nią spojrzałem.


— Chciał, żeby wróciła — powiedziałem. — Wiem, że tego chciał. Jeśli więc znalazł się tam i jeśli byłaby choćby najmniejsza szansa wydostania jej, nie wróciłby bez niej. Dlatego wiem, że kłamał. To znaczy, kłamał jeśli chodzi o wyprawę do wielkiego rock and rolla.

— Życie jest rytmem — rzekła La Dire, gdy się podniosłem. — A śmierć jest zawieszeniem rytmu, synkopą przed zmartwychwstaniem.

Podniosła moją maczetę.

— Zagraj coś — powiedziała, kierując rękojeść w moją stronę. — Zagraj.

Podniosłem instrument do ust, przewróciłem się na plecy, obróciłem dokoła jasne, niebezpieczne ostrze i zagrałem. Stało się to wbrew mej woli; dźwięki formowały się w zagłębieniu języka, a mój oddech przenosił je do wnętrza maczety.

Niski, długo brzmiący dźwięk. Zamknąłem oczy, czując każdą nutę w czworokącie mięśni, ramion i pośladów przyciśniętych do skały. Dźwięki powstawały zgodnie z rytmem mojego oddechu, mięśnie palców moich nóg i rąk zaczęły drgać, przystosowując się do szybszego taktu serca. Rozpoczął się żałobny hymn.

— Lobey, kiedy byłeś chłopcem, często uderzałeś w skały stopami wybijając rytm, tańcząc, bębniąc. Bębnij, Lobey!

Pozwoliłem melodii przyspieszyć, obniżając ją o oktawę, tak bym mógł się z nią bez kłopotu uporać — to znaczy, bym mógł ją grać tylko za pomocą rąk.

— Bębnij, Lobey!

Poderwałem się na nogi i zacząłem klaskać podeszwami stóp o skałę.

— Bębnij!

Zobaczyłem, jak mój znajomy pająk umyka w popłochu. Muzyka śmiała się. Uderzenie za uderzeniem, trele i szczebioty; La Dire również zaczęła się śmiać do mnie, a ja grałem, zgarbiony, aż pot wystąpił mi na kark i ściekał po kręgosłupie. Nieruchomy powyżej pasa, kręciłem biodrami, wybijając krzyżujące się rytmy za pomocą palców stóp i pięt, trzymając w górze ostrze celujące w słońce, a nowy pot, ściekający zza uszu, toczył się po mojej pomarszczonej szyi.

— Bębnij, mój Lo Ringo, graj mój Lo Orfeuszu! — krzyczała La Dire. — Och, Lobey! — Klaskała bez przerwy.

Później, kiedy jedynymi dźwiękami były tylko mój oddech, szmer liści i strumienia, skinęła głową uśmiechając się i powiedziała:

— Teraz wyraziłeś swój żal w sposób właściwy.

Skierowałem wzrok w dół. Pierś błyszczała mi od potu, żołądek rytmicznie kurczył się i rozkurczał. Pył pod moimi stopami stał się brązowym błotem.


— Jesteś już prawie gotowy do tego, co musi być zrobione — powiedziała La Dire. — Idź teraz, paś kozy, graj. Wkrótce Le Dorik przyjdzie po ciebie.

Wszystkie dźwięki we mnie zamarły. Oddech i bicie serca także. Synkopa, zanim rytm powrócił.

— Le Dorik?

— Idź. Ciesz się życiem, zanim zaczniesz swą podróż.

Przerażony, potrząsnąłem głową i uciekłem z mojej skały. Le…


Nagle małe wędrujące bestie czmychnęły, zostawiając na mych kolanach — o zgrozo! — posuwając się w stronę elektrycznego ogrodzenia. Prawdopodobnie to coś niedługo umrze. Skądś dalej dochodził śmiech Grigi; był „Lo Grigą” aż do swych szesnastych urodzin. Ale coś — nikt nie wie, czy była to wada genetyczna, czy nie — popsuło mu mózg i niepohamowany śmiech zaczął tryskać z jego ust. Stracił swe „ Lo” i został umieszczony w klatce. Le Dorik był prawdopodobnie gdzieś w środku, rozdzielając żywność, lecząc, tam gdzie leczenie mogło przynieść jakąś ulgę, lub zabijając, gdy jakiś osobnik nie kwalifikował się już do leczenia. Tak wiele smutku i przerażenia stłoczono tutaj; trudno było pamiętać, że wszyscy oni są ludźmi. Nie mają tytułów oznaczających czystość, ale są ludźmi. Nawet Lo Hawka gorszyły żarty na temat zamkniętych, w równym stopniu jak dyskusje o niektórych utytułowanych obywatelach.


Nie wiecie, co oni z nimi robili, gdy byłem chłopcem. Nigdy nie widzieliście, jak byli wywlekani z dżungli ci nieliczni, którym się udało przeżyć. Nie widzieliście, w jaki barbarzyński sposób działali ci całkowicie normalni, jak potworny strach zabijał w tych biednych istotach resztki rozsądku. Cieszcie się, że jesteście dziećmi bardziej cywilizowanych czasów.

Tak, byli ludźmi. Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, jak czuje się Le Dorik, opiekując się nimi.

Wróciłem do wioski.

Lo Hawk spojrzał na mnie sponad naciąganej kuszy. Na ziemię przed drzwiami wyłożył stertę magazynków z nabojami, aby sprawdzić ich spłonki.

— Jak się macie, Lo Lobey!

Podniosłem stopą jeden z ładunków i obróciłem go.

— Złapaliście już tego byka?

— Nie.

Czubkiem maczety wypchnąłem nabój z magazynka. Był dobry.

— Chodźmy — powiedziałem.

— Najpierw sprawdź resztę.

W czasie gdy to robiłem, Lo Hawk skończył naciągać kuszę i przyniósł drugą dla mnie, a potem ruszyliśmy w dół rzeki.

Woda była żółta od mułu. Prąd był silny i wyginał długą trawę oraz paprocie, rozczesując liście i łodygi roślin jak włosy. Trzy kilometry szliśmy wzdłuż bagnistego brzegu.

— Co zabiło Frizę? — zapytałem w końcu.

Lo Hawk przykucnął, aby zbadać kłodę porysowaną kłami jakiegoś zwierzęcia.

— Ty tam byłeś, ty widziałeś. La Dire tylko się domyśla.

Oddaliliśmy się od rzeki. Jeżyny czepiały się nogawic spodni Lo Hawka. Ja nie potrzebuję spodni. Moja skóra jest twarda i mocna jak skóra Easy’ego i Małego Jona.

— Nic nie widziałem — powiedziałem. — Czego ona się domyśla?

Jastrząb albinos zerwał się z drzewa i zataczając kręgi na niebie, odleciał. Friza także nie potrzebowała spodni.

— To, co zabiło Frizę, jest niefunkcjonalne; podobnie jak niefunkcjonalna była sama Friza.

— Friza była funkcjonalna! — krzyknąłem. — Była!

— Ciszej, chłopcze.

— Stado trzymało się razem — powiedziałem łagodniej. — Mogła robić ze zwierzętami, co tylko chciała. Sprawiała, że niebezpieczeństwa się oddalały, a jednocześnie zdarzały się rzeczy piękne.

— Brednie — rzekł Lo Hawk, brnąc przez muł.

— Bez gestu czy słowa mogła skierować zwierzęta, dokąd chciała lub dokąd ja chciałem.

— To są nonsensy La Dire, których się nasłuchałeś.

— Nie. Sam widziałem. Mogła sterować zwierzętami, podobnie jak kamykiem.

Lo Hawk chciał coś powiedzieć. Nagle jednak dotarły do niego moje słowa.

— Jakim kamykiem?

— Tym, który podniosła i rzuciła.

— Jakim kamykiem, Lobey?

Tak więc opowiedziałem mu całą historię.

— I była funkcjonalna — zakończyłem. — Dbała o bezpieczeństwo stada, czyż nie? Mogła to robić nawet beze mnie.

— Tylko sama nie potrafiła się uchronić przed niebezpieczeństwem — stwierdził Lo Hawk i ruszył dalej.

Przedzieraliśmy się w milczeniu przez szepczące zarośla pogrążeni w myślach. Naraz:

Aaaaaa!!! — zabrzmiało w trzech różnych tonacjach.

Liście zaszeleściły i z lasu wypadły trojaczki Bloi. Jeden z nich wskoczył na mnie i nagle miałem ramiona pełne rozhisteryzowanego rudego dziesięciolatka.

— Cześć — powiedziałem.

— Lo Hawk, Lobey! Tam…

— Uważaj! — krzyknąłem, unikając łokcia.

— Tam! Tupał i drapał pazurami skały… — To ten u mego boku.

— Gdzie? — zapytał Lo Hawk. — Co się stało?

— Tam, koło…

— …koło starego domu, blisko miejsca, gdzie strop Jaskini się obniża…

— …pojawił się byk i…

— …wszedł na ten stary dom, w którym…

— …się bawiliśmy…

— Chwileczkę — powiedziałem i zsadziłem Bloi-3. — Gdzie się to wszystko wydarzyło?

Wszyscy trzej obrócili się jak na komendę i wskazali między drzewa.

Hawk zdjął z ramienia kuszę.

— W porządku — rzekł. — Wracajcie teraz do wioski.

— Powiedz — złapałem Bloi-2 za ramię — jak duży był ten byk?

Wystarczająco wymowne trzepotanie powiekami.

— Nie ma sprawy — powiedziałem. — Idźcie już.

Spojrzeli na mnie, na Lo Hawka i na las. I poszli.

W milczącej zgodzie skierowaliśmy się w wąski przesmyk pomiędzy liśćmi, skąd wyłonili się chłopcy. Tuż przed wyjściem na polanę zauważyliśmy leżącą w poprzek ścieżki deskę, zmiażdżoną z jednego końca. Minęliśmy ją, przedzierając się przez zwisające gałęzie sumaków.

Na polanie było mnóstwo innych zmiażdżonych desek, rozrzuconych dookoła.

Półtorametrowy fragment fundamentu został rozwalony potężnym kopnięciem i tylko jedna z belek podtrzymujących stała pionowo.

Fragmenty strzechy były porozrzucane po całym podwórzu. Dawno temu Carol zasadziła tu trochę kwiatów. Mając dosyć wioskowego życia, przeprowadziliśmy się wtedy do tego starego, krytego strzechą domu, który kiedyś był taki przytulny, który kiedyś był… Carol posadziła żywopłot kolczastych krzewów o strzępiastych pomarańczowych kwiatach. Znacie takie?

Zatrzymaliśmy się przy odcisku kopyta, gdzie płatki kwiatów i liście wdeptane w ziemię tworzyły w błocie ciemną mandalę. Moja stopa z łatwością zmieściła się wewnątrz śladu. Kilka drzew wokół wyrwanych z korzeniami, kilka innych złamanych na wysokości mojej głowy.

Bez trudu można było zorientować się, którędy byk dotarł do polany. Połamane krzaki, pnącza i liście sterczały tam ze zwartej ściany lasu. Stratowane.

Lo Hawk wyszedł z lasu z niedbale opuszczoną kuszą.

— Wcale nie czujesz się taki pewny siebie, nie? — zapytałem, patrząc dookoła na ślady zniszczenia. — Musiał być wielki.

Lo Hawk rzucił mi twarde spojrzenie.

— Polowałeś już ze mną.

— To prawda. Nie mógł odejść daleko, skoro dopiero co wystraszył dzieciaki — dodałem.

Hawk skierował się w stronę, gdzie stratowane drzewa wytyczały szlak byka.

Pospieszyłem za nim.

Ledwie zrobiliśmy dziesięć kroków w głąb lasu, usłyszeliśmy siedem trzasków, jakie wydają łamane drzewa: najpierw trzy — przerwa — a potem cztery dalsze.

— Oczywiście, jeżeli on jest tak wielki, może się szybko poruszać — powiedziałem.

Następne trzy drzewa.

A potem ryk.

Dźwięk z jakimś metalicznym odcieniem, nie wyrażający gniewu ani patosu, wydobywający się z płuc większych niż miechy kowalskie, niosący się przeciągłym echem pośród liści poruszanych podmuchem wiatru.

Ruszyliśmy dalej niebezpiecznymi ścieżkami przez srebrnozielony gąszcz.

Krok, oddech i znów krok.

I wtedy spośród drzew po lewej…

Wyskoczył on; skok ten obsypał nas deszczem gałązek i kawałków liści.

Obracając się, z jedną nogą tu, a drugą gdzieś diabelnie da1eko, spojrzał na nas z góry przekrwionym, brązowym okiem o silnie zgrubiałych kącikach. Jego gałka oczna musiała być wielkości mojej głowy.

Czarne, wilgotne nozdrza parowały.

Był imponujący.

Nagle podrzucił głowę do góry, łamiąc gałęzie, i przysiadł z pięściami wbitymi w ziemię — w miejscu gdzie powinien mieć przednie kopyta, były ręce, ręce z owłosionymi palcami, grubymi jak moje ramię, zakończone pazurami. Ryknął, uniósł się ponownie i jednym susem zniknął pośród drzew.

Hawk zdążył wystrzelić z kuszy. Strzała utkwiła niczym igła między żebrami byka. Potwór rzucił się w bok.

Kora drzewa, do którego przywarłem, przylepiła mi się do pleców.

— Chodźmy — ponaglił Hawk, biegnąc w stronę, gdzie zniknął byk o ludzkich rękach.

Ruszyłem więc za tym szalonym człowiekiem, który pragnął zabić bestię. Przedarliśmy się przez szczelinę w rozłupanej skale (kiedy byłem tu ostatni raz, pewnego popołudnia wypełnionego delikatnym powiewem wiatru i mnóstwem słonecznych plamek, wędrując pośród drzew z ręką Frizy w mojej dłoni, na moim ramieniu, na moim policzku, szczeliny w skale nie było). Zeskoczyłem na porośnięty mchami chodnik (jego fragmenty można spotkać w różnych miejscach lasu). Pobiegliśmy naprzód i…

Niektóre rzeczy są zbyt małe, aby je zauważyć. Inne są tak duże, że jest się już w ich środku, zanim się człowiek zorientuje, czym one są. O mało nie wpadliśmy do rozpadliny w zboczu góry. Ta jama o średnicy dwudziestu metrów i poszarpanych brzegach była wejściem do pieczary. Nie pomyślałbym nawet, że jest tam pieczara, gdyby nie wydobywał się stamtąd ten dźwięk.

Nagły ryk byka zabrzmiał wśród skał i okolicznych drzew.

Kiedy echo zamarło, podczołgaliśmy się do poszarpanej krawędzi rozpadliny i spojrzeliśmy w dół. Refleksy słońca tańczyły na pokrytym błyszczącą, czarną skórą cielsku, miotającym się w skalnym potrzasku. Byk zaryczał ponownie, mrugając oczami i potrząsając owłosionymi pięściami.

Hawk cofnął się gwałtownie, choć pazury wsparte o skalną ścianę znajdowały się o dobre pięć metrów poniżej nas.

— Czy ten tunel nie łączy się przypadkiem z Jaskinią? — wyszeptałem. Szepce się w obliczu czegoś tak ogromnego.

Lo Hawk skinął głową.

— Niektóre tunele, tak powiadają, są wysokie na trzydzieści metrów, inne — tylko na trzy. Ten jest jednym z większych.

— Czy on może stąd wyjść?

Głupie pytanie.

Po drugiej stronie dziury wyłoniła się właśnie rogata głowa i potężne ramiona. Byk wspiął się po pochyłej ścianie i wydostał się na górę. Teraz patrzył na nas, gotując się do skoku. Zaryczał, wyrzucając przy tym długi ozór niczym unurzany w pianie czerwony żagiel.

A potem skoczył przez całą szerokość dzielącej nas rozpadliny.

Nie udało mu się, ale my odskoczyliśmy do tyłu. Byk kurczowo uchwycił się skalnej krawędzi palcami jednej ręki, żłobiąc pazurami głębokie bruzdy w ziemi. Drugą uderzał wokoło na oślep w poszukiwaniu punktu zaczepienia.

Usłyszałem za sobą krzyk Hawka (biegłem szybciej niż on). Odwróciłem się i ujrzałem potworną łapę wznoszącą się nad starym myśliwym.

Lo Hawk leżał skurczony na ziemi. Ręka uderzyła jeszcze kilka razy (bum-bum! bum!), a następnie ramię i palce byka ześliznęły się z krawędzi i osunęły w dół wraz z gradem kamieni, krzewów i trzema małymi drzewami.

Hawk nie był martwy. (Następnego dnia stwierdzono, że ma złamane żebro). Skręcał się z bólu — przypominał zranionego żuka lub bardzo chore dziecko.

Uniosłem go za ramiona, gdy tylko odzyskał oddech.

— Hawk, nic ci…

Ryki dochodzące z dołu zagłuszały słowa. Ale myśliwy wstał o własnych siłach, mrużąc oczy. Z nosa zaczęła cieknąć mu krew. Bestia uderzyła otwartą dłonią; Lo Hawk rzucił się na ziemię i dzięki temu ucierpiał bardziej od podmuchu powietrza niż samego uderzenia.

— Zabierajmy się stąd! — krzyknąłem i zacząłem ciągnąć go w stronę drzew.

Gdy tam dotarliśmy, potrząsnął głową.

— …nie, zaczekaj, Lobey… — usłyszałem jego chrapliwy głos, gdy ryki na chwilę ustały.

Oparłem go o drzewo, a on złapał mnie za rękę.

— Spieszmy się, Hawk! Czy możesz iść? Musimy się stąd zabierać. Będę cię niósł…

— Nie! — Oddech znów uwiązł mu w gardle.

— Daj spokój, Hawk! To nie zabawa! Jesteś ranny, a ta bestia jest naprawdę wielka. Byk musiał powstać w wyniku mutacji spowodowanej promieniowaniem w niższych partiach Jaskini.

Znów szarpnął mnie za rękę.

— Musimy zostać. Musimy go zabić.

— Myślisz, że on wyjdzie i zaatakuje wioskę? Do tej pory nie zapuszczał się zbyt daleko od Jaskini.

— To — Lo Hawk zakaszlał — nie ma nic wspólnego z wioską. Jestem myśliwym, Lobey.

— Ale…

— I muszę nauczyć cię polować. — Spróbował usiąść o własnych siłach. — Tylko wygląda na to, że tej lekcji będziesz musiał nauczyć się sam.

— Cooo?

— La Dire mówiła ci, że musisz przygotować się do podróży.

— Na Boga… — Wpatrywałem się w jego twarz, pomarszczoną i starą, na której malował się ból i zdecydowanie. — Co mam robić?

— Musisz tam zejść i zabić bestię.

— Nie!

— To dla Frizy.

— Jak to?

Hawk wzruszył ramionami.

— To wie tylko La Dire. Ty musisz się nauczyć polować, i to polować dobrze.

Po chwili powtórzył to jeszcze raz.

— Nie mam nic przeciw wypróbowywaniu mojej odwagi, ale…

— Powód jest inny, Lobey.

— Ale…

— Lobey — jego niski, stanowczy głos wydobywał się z głębi gardła — jestem starszy od ciebie i wiem więcej. Weź swoją kuszę i idź do Jaskini. Ruszaj.

Usiadłem i pomyślałem o wielu rzeczach naraz. Na przykład o tym, że brawura jest rzeczą bardzo głupią. I o tym, jak bardzo mnie zaskoczyło, że aż tyle respektu dla Lo Hawka zachowało się z mego dzieciństwa. I o tym, że tak wiele sprzecznych uczuć, jak: strach, zmieszanie czy irytacja, może towarzyszyć momentowi podejmowania decyzji.

Bestia zaryczała po raz kolejny.

Poprawiłem kuszę na ramieniu i umocowałem rączkę maczety na biodrze.

„Jeśli mam już zrobić coś głupiego — pomyślałem (a któż z nas czasami nie robi czegoś takiego) — to równie dobrze może to być coś głupiego i odważnego zarazem”.

Klepnąłem Lo Hawka po ramieniu i ruszyłem w kierunku rozpadliny.

Od strony, z której przyszliśmy, jej krawędź była ostra i ściana opadała stromo w dół. Obszedłem więc rozpadlinę; zbliżyłem się doń od strony przeciwnej, gdzie na dnie zgromadziły się odłamki skalne, ziemia i korzenie, co umożliwiło mi ostrożne opuszczenie się w dół.

Słońce oświetlało przeciwległą kamienną ścianę, błyszczącą od mokrego mchu. Oderwałem ręce od wilgotnej skały i przekroczyłem oleisty strumyczek mieniący się barwami tęczy, które zniknęły, gdy na wodę padł mój cień. Gdzieś w głębi tunelu słychać było stukot kopyt.

Ruszyłem naprzód. Przez liczne pęknięcia w wysokim sklepieniu docierało słońce, oświetlając na dnie tunelu liczne gałęzie pokryte kolczastymi suchymi liśćmi oraz krawędzie dziur, które równie dobrze mogły być głębokie na kilkanaście metrów, lub nawet sięgać najniższych poziomów Jaskini, leżących kilkaset metrów poniżej.

Doszedłem do rozwidlenia, gdzie skręciłem w lewo. Po trzech metrach potknąłem się w ciemnościach i stoczyłem po szeregu niewysokich stopni. Przeturlałem się przez kałużę (moja ręka plusnęła o wodę) oraz przez kupę suchych liści (zaszeleściły własnym szeptem pod mym ciężarem) i wylądowałem w smudze światła na żwirze zaścielającym podłoże.

Klik-klak!

Klik-klak!

Znacznie bliżej: klik-klak!

Zerwałem się na nogi i odsunąłem od zdradzieckiego światła. Pyłki zatańczyły w ukośnym promieniu słońca, w miejscu gdzie znajdowałem się przed chwilą. A potem opadły.

Czułem się tak, jakby mój żołądek był luźną torbą wypełnioną wodą i zawieszoną nad jelitami. Wędrować w stronę tego dźwięku — byk stał i czekał — już nie było kwestią poruszania się w jakimś kierunku. Trzeba było po prostu unieść jedną nogę, pochylić się do przodu i opuścić ją. Dobrze. Teraz unieść drugą nogę, pochylić się…

O sto metrów przed sobą zobaczyłem nagle inną plamę światła, która stała się widoczna, ponieważ wypełniło ją na chwilę coś bardzo dużego.

Klik-klak, klik-klak, klik-klak!

Parsknięcie.

Te trzy kroki bardzo go przybliżyły.

Nagle całe mnóstwo klik-klaków!

Przycisnąłem się do ściany, wtulając twarz w ziemię i korzenie.

Odgłos kopyt oddalał się.

Przełknąłem gorzką ślinę, która napłynęła mi do ust, i odsunąłem się od ściany.

Szybkim krokiem, który wkrótce przeszedł w wolny bieg, ruszyłem za bykiem przez popękane i osypujące się podziemia.

Odgłos dobiegł z prawej.

Skręciłem więc w prawo, w opadający w dół tunel, tak wąski i niski, że słyszałem, jak rogi bestii trą o sklepienie. Kamienie, okruchy skalne i porosty ześlizgiwały się po potężnych barkach na ziemię.

Dnem tunelu sączyła się woda, pokrywając kamienie fluoryzującym szlamem. W miarę postępującego spadku cieknąca woda zmieniła się w strumień. Wreszcie rozproszone światło skierowało mnie w lewo.

Kopyta byka musiały natrafić na metalową płytę, gdyż pomarańczowe iskry towarzyszące jego kolejnym krokom oświetliły go do połowy.

Był zaledwie o trzydzieści metrów przede mną.

Znowu iskry, gdy znikał za rogiem.

Czułem pod stopami kamienie, a potem zimny, gładki metal. Minąłem kilka liści przyniesionych przez wiatr, które zapaliły się od iskier wzniesionych przez kopyta potwora. Wirowały żarząc się i opadły u mych stóp. Na chwilę ciemności wypełniła jesień.

Doszedłem do rogu i skręciłem.

Byk stał zwrócony przodem do mnie i ryknął na mój widok.

Jego kopyto uderzyło w metalowe podłoże o metr od mojej stopy; iskry oświetliły przekrwione oczy i polerowane nozdrza.

Ogromna ręka znalazła się nagle pomiędzy mną a jego oczyma, opadając! Potoczyłem się w tył, sięgając po maczetę.

Jego dłoń, płaska tym razem, zadźwięczała o metalową płytę, na której leżałem, a potem uderzyła w miejsce, gdzie się znajdowałem.

Leżałem na plecach z maczetą opartą o podłoże i skierowaną ostrzem w górę. Niewielu jest ludzi, czy byków, którzy mogliby jednym uderzeniem wbić dziesięciocalowy gwóźdź. Na szczęście.

Byk poderwał mnie z ziemi (wrzeszczącego i trzymającego się maczety rękami i nogami).

Zaczął mną wywijać.

Przeraźliwie wył, uderzając głową o sklepienie, z którego sypały się odłamki skały. Wreszcie ostrze oderwało się od jego ręki i zostałem odrzucony na kilka metrów. Uderzyłem w ścianę i osunąłem się. Wnętrze mego fletu wypełnione było krwią bestii.

Byk słaniał się na nogach, uderzając barkami o ściany, jego ogromny cień chwiał się na ociekającym wodą stropie.

Zbliżał się do mnie, a ja, usiłując podnieść się z kolan, przechyliłem się do tyłu (musiałem sobie coś zwichnąć) i patrzyłem na niego.

Za mymi plecami wzdłuż ściany ciągnęła się okratowana wnęka, mająca metr głębokości. Był to prawdopodobnie kanał odprowadzający wodę. Zauważyłem, że kraty w jednym miejscu były krzywo umocowane, przecisnąłem się przez nie i spadłem na dno kanału.

Panowała w nim nieprzenikniona ciemność. Nade mną ogromna ręka drapała i drapała. Zadałem cios pionowo w górę i ostrze natrafiło na coś ruchomego.

— Raaaaaaa…!

Ryk przytłumiły kamienie. Ramię byka cofnęło się raptownie i zaczęło uderzać w pobliżu miejsca, gdzie się ukryłem.

Ruszyłem wzdłuż kanału, którego dno gwałtownie opadało, i nagle zacząłem ześlizgiwać się z coraz większą szybkością, kalecząc obolałe ciało o wystające kamienie. Zatrzymałem się, uderzywszy o jakieś rury.

Leżałem z zamkniętymi oczyma, z czubkiem kuszy uwierającym mnie w ramię i rękojeścią maczety boleśnie uciskającą biodro. Wkrótce w obu tych miejscach straciłem czucie.

Gdy się leży zupełnie odprężonym, z zamkniętymi oczyma, powieki mimowolnie otwierają się. Kiedy w końcu się odprężyłem, moje oczy wypełniło mleczne światło docierające z dołu.

Światło?

Zamrugałem.

Szara poświata za kratami miała taki odcień, jaki uzyskuje docierające z daleka wielokrotnie odbite światło słoneczne. Byłem co najmniej o dwa poziomy poniżej powierzchni gruntu. Leżałem obok wylotu następnego kanału, podobnego do tego, którym tu dotarłem.

Naraz gdzieś zaryczał byk, a echo wielokrotnie odbiło się od kamieni.

Uchwyciwszy się krat, stanąłem na nogi. Piekły mnie łokcie i podrapane ramiona, czułem też szarpiący ból w udzie. Spojrzałem na komorę znajdującą się poniżej.

Niegdyś jej podłoga leżała na poziomie zakratowanego kanału, w którym byłem, jednak zapadła się już bardzo dawno temu. Obecnie sala miała podwójną wysokość, a kanał znajdował się co najmniej pięć metrów ponad poziomem jej dna.

Pomieszczenie, o średnicy jakichś siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu metrów, miało okrągły kształt. Ściany zbudowane z ciosanego kamienia i nagiej skały oświetlała szara poświata, w której blasku widoczne były liczne wejścia wiodące do ciemnych tuneli.

Na środku sali stała maszyna.

Przyglądałem się jej, gdy nagle zaczęła mądrze mruczeć do siebie. Zabłysły ułożone w kilka rzędów światełka, tworząc jakiś wzór; potem na chwilę zgasły i znów się zapaliły w innej konfiguracji. To był komputer z dawnych czasów (z czasów, kiedy wy właśnie władaliście Ziemią — wy, widma i wspomnienia); kilka z nich ciągle jeszcze trajkocze i chichocze w Jaskini. Opowiadano mi o nich, ale ten był pierwszym, jaki ujrzałem na własne oczy.

Tym, co mnie obudziło…

(Czy ja spałem? Czy śniłem, zapamiętując pulsujący obraz, który przywarł do siatkówek mych oczu, Frizo?)

…był lament bestii.

Przygarbiony, ze spuszczoną głową, z najeżoną na barkach sierścią pokrytą lśniącymi niczym brylanty kroplami wody kapiącej ze stropu, byk wtoczył się do sali, podpierając się zgiętą w kułak ręką. Drugą, tę, którą dwukrotnie zraniłem, tulił do brzucha. Utykał.

Mrużąc oczy, rozejrzał się po sali i znów zaczął zawodzić, jednak żałość w jego głosie wkrótce ustąpiła miejsca wściekłości. Zamilkł nagle, wciągnął powietrze, powiódł wzrokiem dookoła i wykrył, że tu jestem.

A ja bardzo nie chciałem tu być.

Przykucnąwszy za kratami, rozglądałem się na wszystkie strony, ale nie dostrzegłem żadnego wyjścia z pułapki.

No cóż, pozostało mi tylko wykonać polecenie Lo Hawka.

Myśliwy może być istotą żałosną.

Byk ponownie obrócił głowę, węsząc za mną. Ciągle trzymał zranioną rękę wysoko, przyciśniętą do ciała.

(Myśliwy nie był specjalnie napalony).

Komputer zagwizdał kilka taktów pewnej starej melodii: kawałek refrenu z Carmen. Byk spojrzał zdziwiony na maszynę.

Jak miałem go upolować?

Ściągnąłem z ramienia kuszę i wycelowałem, opierając ją o kraty. Jedyną szansą było trafienie byka w oko. Ale teraz nie patrzył we właściwą stronę.

Opuściłem kuszę i sięgnąłem po maczetę. Podniosłem ją do ust i zadąłem w ustnik. Krew zabulgotała w dziurkach, wreszcie dźwięk przedarł się na zewnątrz i zawirował w powietrzu.

Byk uniósł głowę i spojrzał na mnie.

Podniosłem kuszę, wycelowałem i nacisnąłem spust…

Rycząc z wściekłości i potrząsając rogami, bestia rzuciła się gwałtownie do przodu, a jej sylwetka nagle urosła w mych oczach. Upadłem na plecy, przytłoczony rykiem, i zamknąłem oczy, aby nie oglądać potwornego widoku rozpryśniętego oka z tkwiącą w nim moją strzałą. Oszalały z bólu, potwór zacisnął pięść na kracie, która mnie chroniła.

Metal zazgrzytał o kamienie, które zatrzęsły się w posadach. Mimo że krata była znacznie większa od byka, wyrwał ją i cisnął o przeciwległą ścianę, zasypując salę deszczem odłamków skalnych.

Potem wyciągnął rękę, jego pięść zacisnęła się wokół mojego pasa i nóg i zostałem uniesiony przed ryczące oblicze (którego lewa, oślepiona strona zalana była krwią). Sala kołysała się pode mną, a ja, przechylając głowę na boki, usiłowałem wycelować kuszę. Jedna strzała uderzyła w kamień obok kopyta byka — o wiele za nisko. Druga wbiła się w bok bestii, bardzo blisko miejsca, w które trafił Lo Hawk. Czekając, aż nadleci kamienna ściana, by zmiażdżyć mi głowę, niezdarnie zdołałem załadować kolejną strzałę.

Bok pyska byka był zalany krwią. I nagle pojawiło się więcej krwi.

Strzała zniknęła w ślepej studni oczodołu wypełnionego limfą. Zobaczyłem, jak drugie oko bestii nagle się zamgliło, jakby ktoś nasypał w nie mielonej kredy.

Upuścił mnie.

Nie rzucił — po prostu upuścił. Uchwyciłem się włosów na nadgarstkach jego ręki. Wyśliznęły mi się i zjechałem po ogromnym przedramieniu do stawu łokciowego.

I wtedy ręka byka zaczęła bezwładnie opadać. Powoli zostałem obrócony do góry nogami. Potwór uderzył wierzchem dłoni o podłogę, a jego kopyta z klekotem waliły o kamienie.

Parsknął, a ja ponownie zacząłem ześlizgiwać się po przedramieniu, tym razem ku nadgarstkowi, przytrzymując się sierści rękami i stopami. Przeturlałem się przez płaszczyznę ogromnej dłoni i odskoczyłem na bok.

Ból w udzie zaczął pulsować.

Zrobiłem krok w tył i to było wszystko, na co mnie było stać.

Byk, paraliżując mnie wzrokiem, potrząsał głową, bryzgając wkoło krwawymi wybroczynami z oczodołu. Był wspaniały. I ciągle był silny, choć umierał. I był ogromny. Niezdolny do ruchu, z zesztywniałym językiem w ustach, patrzyłem na byka zafascynowany, jednocześnie nienawidząc go i podziwiając.

Był ogromny i piękny i ciągle stał tam, wyzywający w obliczu swej śmierci, drwiąc z mych ran i z mego strachu.

Bądź przeklęta bestio, która jesteś większa niż…

Najpierw zgięło się ogromne ramię, potem tylna noga i byk z trzaskiem runął na kamienną podłogę.

Z jego nozdrzy wydobywały się wściekłe, głuche pomruki, ale stopniowo coraz cichsze i łagodniejsze. Żebra unosiły się i opadały, żłobiąc bruzdami bok potwora. Podniosłem kuszę i utykając zbliżyłem się do zalanego krwawymi łzami pyska. Wycelowałem i ostatnia strzała, w ślad za dwiema poprzednimi, wbiła się w mózg byka.

Ogromne ręce poderwały się na wysokość metra i opadły (bum! bum!), rozluźnione już ostatecznie.

Teraz, kiedy byk nie poruszał się już, usiadłem u podstawy komputera i oparłem się o metalową obudowę. Coś w środku cykało.

Byłem ranny. Strasznie.

Oddychanie nie sprawiało już przyjemności. I na dodatek w trakcie walki ugryzłem się w wewnętrzną stronę policzka, co zawsze doprowadza mnie do wściekłości.

Zamknąłem oczy.

— To było bardzo efektowne — powiedział ktoś blisko mojego prawego ucha. — Bardzo chciałabym zobaczyć cię z muletą. Ole! Ole! Najpierw veronica, potem paso dobie!

Otworzyłem oczy.

— Co nie znaczy, że nie doceniam twoich nieco mniej mistrzowskich umiejętności.

Odwróciłem głowę. Mały głośnik przy moim lewym uchu. Komputer ciągnął dalej uspokajająco:

— Jesteś jeszcze tak mało doświadczony. Wszyscy tacy jesteście. Młodzi, ale tres charmant. No dobrze, pokonałeś tę przeszkodę. Czy jest coś, o co chciałbyś mnie zapytać?

— Tak — powiedziałem i po kilku oddechach zapytałem: — Jak mogę się stąd wydostać?

Było przecież całe mnóstwo tuneli kończących się w tej sali, całe mnóstwo możliwych wyborów.

— To jest problem. Pozwól mi się zastanowić. — Światełka zamrugały, a ich odblask zamigotał na moim brzuchu i grzbietach dłoni. — Widzisz, gdybyśmy się spotkali przed twym efektownym wejściem, po prostu wysunąłby się ze mnie kawałek komputerowej taśmy. Ty byś ją uchwycił, a ona by się rozwijała w miarę twej wędrówki na spotkanie losu. Ty jednak przybyłeś tu i sam mnie znalazłeś. Czego pragniesz, bohaterze?

— Chcę iść do domu.

Komputer zacykał.


— A czego jeszcze?

— Naprawdę chcesz wiedzieć?

— Kiwam głową zachęcająco — zabrzmiało.

— Chcę Frizy. Ale ona nie żyje.

— Kim była Friza?

Zastanawiałem się. Próbowałem coś powiedzieć, ale jedynym rezultatem był skurcz krtani podczas wydechu, co mogło zabrzmieć jak szloch.

— Och — westchnął komputer, a po chwili odezwał się łagodnie: — Trafiłeś do niewłaściwego labiryntu.

— Doprawdy? A co w takim razie ty tutaj robisz?

— Zostałam tu umieszczona bardzo dawno temu przez ludzi, którym nawet się nie śniło, że przyjdzie tutaj ktoś taki jak ty. Psychiczna Harmonia i Enigmatyczno-Deliryczne Reakcje Asocjacyjne to był mój wydział. A ty przyszedłeś tu penetrować mą pamięć w poszukiwaniu utraconej dziewczyny.

Chyba jednak mówiłem to wszystko sam do siebie. Byłem bardzo zmęczony.

— Jak ci się tam podoba? — zapytała PHAEDRA.

— Gdzie?

— Na powierzchni. Pamiętam ludzi. Oni mnie zbudowali. A potem odeszli, zostawiając nas tutaj zupełnie samych. A teraz przyszliście wy, aby zająć ich miejsce. To musi być trudne: wędrować po ich wzgórzach, walczyć ze zmutowanymi cieniami ich flory i fauny, być nawiedzanym przez ich fantazje sprzed miliona lat.

— Próbujemy — odpowiedziałem.

— Nie jesteście do tego odpowiednio wyposażeni — kontynuowała PHAEDRA — Przypuszczam jednak, że po prostu musicie przejść przez stare labirynty, zanim wejdziecie do nowych. To trudne.

— Jeśli oznacza to zmaganie się z czymś takim — wskazałem brodą cielsko na posadzce — to rzeczywiście jest to trudne.

— Tak, to był świat pełen atrakcji. Brakuje mi revueltas, dziewcząt skaczących pomiędzy rogami i wykonujących w powietrzu obrót, aby wylądować na ogromnym grzbiecie, a potem z powrotem zeskoczyć na piasek. Ludzkość miała styl, dzieciaku! Może i wy kiedyś będziecie go mieli, na razie jednak wasz urok tkwi w tym, że jesteście jeszcze tacy nieporadni.

— Dokąd oni odeszli, PHAEDRO?

— Przypuszczam, że tam, gdzie twoja Friza. — Coś zadźwięczało metalicznie za moją głową. — Ale wy nie jesteście ludźmi i nie uznajecie ich reguł. Nie powinniście nawet próbować. My tutaj usiłujemy obserwować, co zrobiliście od kilku pokoleń, ale odpowiedzi na wszystkie ewentualne pytania są nam już znane, zanim zdążymy pomyśleć, by je zadać. Z drugiej jednak strony, bezskutecznie czekamy przez stulecia na podstawowe informacje na wasz temat, jak na przykład: kim jesteście, skąd przybyliście i co tu robicie.

Czy przyszło ci do głowy, że mógłbyś ją odzyskać?

— Frizę? — Usiadłem. — Gdzie? Jak? — Przypomniałem sobie tajemnicze słowa La Dire.

— Jesteś w niewłaściwym labiryncie — powtórzyła PHAEDRA — A ja jestem niewłaściwą osobą, i nie wskażę ci właściwego labiryntu. Dziecko Śmierć był tu przez chwilę, więc może mógłbyś dotrzeć do niego, aby wepchnąć palec między drzwi czy wtrącić swoje trzy grosze.

Pochyliłem się do przodu na klęczkach.

— Zawiodłaś mnie, PHAEDRO.

— Zmykaj — odrzekł komputer.

— Którędy? — zapytałem.

— Powtarzam, zapytałeś niewłaściwą osobę. Chciałabym ci pomóc. Ale nie wiem. Musisz się pośpieszyć. Kiedy słońce zajdzie, nastąpi odpływ i zrobi się zupełnie ciemno, zbiegną się tu rozmaite duchy i duszki i zaczną wrzeszczeć.

Wstałem i obejrzałem wszystkie wyjścia. Może odrobina logiki? Wybrałem tunel, którym przyszedł byk.

Długa ciemność rozbrzmiewała echem mego oddechu i spadających kropli. Potknąłem się o jakieś schody. Wstałem i zacząłem po nich wchodzić. Gdy schody się skończyły, otarłem się o coś ramieniem. Zacząłem macać w ciemności i stwierdziłem, że jestem w wąskim tunelu, który zdaje się prowadzić donikąd.

Wyjąłem maczetę i wydmuchnąłem resztki krwi. Popłynęła melodia, rozwijając się powoli, a poszczególne nuty kładły się na kamieniach niczym błyszczące w świetle płatki miki.

Uderzyłem w coś dużym palcem u nogi.

Podskoczyłem, zakląłem i poszedłem dalej szlakiem wyznaczonym przez cudowne dźwięki.

— Hej…

— …Lobey, czy…

— …czy to ty? — Młode głosy docierały spoza otaczających mnie kamiennych ścian.

— Tak! Oczywiście, że to ja! — Odwróciłem się do ściany i położyłem ręce na skale.

— Podkradliśmy się z powrotem…

— …aby popatrzeć i Lo Hawk…

— …kazał nam zejść do Jaskini i znaleźć cię…

— …bo przypuszczał, że mogłeś się zgubić.

Schowałem maczetę do pochwy.

— I miał rację.

— Gdzie jesteś?

— Tutaj, po drugiej stronie tego…

Obmacywałem kamienie, tym razem nad moją głową. Wyczułem palcami wolną przestrzeń; otwór miał około metra szerokości.

— Zaczekajcie!

Podciągnąłem się na rękach i zobaczyłem nikłe światło na końcu krótkiego tunelu. Wdrapałem się do góry i zacząłem się czołgać; nie było tam dostatecznie dużo miejsca, abym mógł stanąć.

Na drugim końcu tunelu wystawiłem głowę na zewnątrz i spojrzałem w dół na zadarte głowy trojaczków Bloi. Stali w plamie ukośnie padającego światła.

Bloi-2 pociągnął nosem i potarł go pięścią.

— Och! — odezwał się Bloi-1 — jesteś tu na górze.

— Mniej więcej — odpowiedziałem i zeskoczyłem pomiędzy nich.

— A niech to! — krzyknął Bloi-3. — Co się z tobą działo?

Byłem poplamiony krwią byka, podrapany, posiniaczony i utykałem.

— Chodźmy — powiedziałem. — Gdzie jest wyjście?

Znajdowaliśmy się bardzo blisko wyjścia, którym dostałem się do Jaskini. Wkrótce dołączyliśmy do Lo Hawka.

Myśliwy stał ze splecionymi rękami (jak pamiętacie, miał złamane żebro, ale nikt o tym nie wiedział aż do następnego ranka) oparty o drzewo. Podniósł brwi pytająco.

— Tak — odpowiedziałem. — Zabiłem go. Duża rzecz. — Byłem trochę zmęczony.

Lo Hawk wysłał dzieciaki przodem, aby pobiegły do wioski. Gdy przedzieraliśmy się przez gąszcz, nagle usłyszeliśmy trzask padającego drzewa.

O mało nie usiadłem.

To był tylko dzik. Niemalże otarł się uchem o mój łokieć.

— Chodźmy. — Lo Hawk wyszczerzył zęby w uśmiechu, unosząc kuszę.

Nie odezwaliśmy się już ani słowem, dopóki nie zabiliśmy dzika. Pocisk Lo Hawka ogłuszył zwierzę, a ja musiałem przerąbać je maczetą prawie na pół, zanim uznało, że jest martwe. Było to dziecinnie łatwe po el toro. Zakrwawieni do ramion, obciążeni zdobyczą, przedzieraliśmy się przez kolczaste zarośla. Był ciepły wieczór.

Głowa dzika ważyła ponad dwadzieścia kilogramów. Lo Hawk taszczył ją na plecach. Wycięliśmy wszystkie cztery szynki; dźwigałem je na ramionach, związane po dwie. To było następne sto dwadzieścia kilogramów. Tylko mając ze sobą Easy’ego, można było przenieść całego dzika. Gdy byliśmy już bardzo blisko wioski, Lo Hawk powiedział:

— Dla La Dire nie był tajemnicą wpływ Frizy na zwierzęta. Wie też co nieco o tobie i niektórych mieszkańcach wioski.

— Co? O mnie? — zapytałem. — Co o mnie wie?

— O tobie, Frizie i Doriku, dozorcy klatki.

Lo Hawk szedł przodem.

— To głupie — powiedziałem i zrównałem się z nim. Spojrzał na mnie przez zakrzywione kły dzika.

— Wszyscy troje urodziliście się w tym samym roku.

— Ale tak bardzo… różniliśmy się od siebie.

Lo Hawk spojrzał przed siebie, potem pod nogi, a później na rzekę. Nie patrzył na mnie.

— Nie potrafię sterować zwierzętami ani kamykami.

— Ale możesz robić inne rzeczy. A Le Dorik jeszcze inne.

Ciągle na mnie nie patrzył. Słońce chowało się za miedziane grzbiety poszarpanych wzgórz. Rzeka była brązowa. Po niebie płynęły chmury. Lo Hawk milczał. Pozostałem nieco z tyłu, położyłem mięso na ziemi i przyklęknąłem, aby obmyć się w mulistej wodzie.

W wiosce zapytałem Carol, czy zgodzi się oprawić mięso w zamian za połowę mojego przydziału.

— Oczywiście — odparła, oglądając znalezione ptasie gniazdo. — Za chwilę.

— Pospiesz się, dobrze?

— Dobra, dobra. Gdzie ci się tak spieszy?

— Posłuchaj, wypoleruję dla ciebie kły dzika i zrobię ostrze włóczni dla dzieciaka lub coś podobnego, ale odczep się łaskawie ode mnie!

— Niech ci będzie. Tak czy inaczej nie jest to twoje dziecko. Ono jest…

— Ale ja już uciekłem między drzewa.

Chyba wciąż byłem zdenerwowany. Moje nogi poruszały się bardzo szybko.

Było już ciemno, kiedy dotarłem do klatki. Żaden dźwięk nie dobiegał zza ogrodzenia. Raz coś dotknęło drutów i zajęczało. Iskry i szybki cień. Nie wiem, czy to coś nadeszło z wnętrza klatki, czy też z zewnątrz. Żadnego ruchu w chacie Le Dorika. Być może Dorik był czymś zajęty gdzieś w środku. Czasami zamknięci parzyli się z sobą, a nawet rodzili dzieci. Czasami potomstwo było funkcjonalne. Trojaczki Bloi urodziły się w klatce. Mają krótkie szyje, a ich ramiona są bardzo długie, ale są szybcy, inteligentni i mają teraz już po dziesięć lat. Bloi-2 i Bloi-3 mają prawie tak samo zręczne stopy jak ja. Udzieliłem nawet Bloi-3 kilku lekcji posługiwania się maczetą, lecz on, jak to dziecko, wolał zrywać owoce ze swymi braćmi.

Po godzinie spędzonej w ciemności, myśląc o tych, których wsadzono do klatki, i o tych, których stamtąd wypuszczono, wróciłem do wioski. Wlazłem w stóg siana za kuźnią, a dobiegające z niej odgłosy ukołysały mnie do snu.

O świcie wygrzebałem się z siana, przetarłem oczy i poszedłem do zagrody z kozami. Kilka minut później znaleźli się tam Easy i Mały Jon.

— Potrzebujecie dziś pomocy przy kozach?

Mały Jon wydął policzek językiem.

— Chwileczkę — powiedział i odszedł w róg zagrody.

Easy niepewnie zaszurał nogami.

Mały Jon wrócił.

— Tak — rzekł. — Oczywiście, że potrzebujemy pomocy. — A potem wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Widząc to, Easy wyszczerzył się także.

Niespodzianka! Niespodzianka! Mała kulka strachu wewnątrz mnie zniknęła bez śladu. Oni się śmieją! Easy podniósł górną belkę drewnianej bramy i kozy, becząc, ruszyły, wystawiając brody ponad blokującą wyjście belkę dolną. Niespodzianka!

— Jasne — odezwał się Easy. — Oczywiście, że cię potrzebujemy. Cieszę się, że znowu jesteś!

Potarmosił mnie za włosy, a ja zamierzyłem się, by klepnąć go w biodro, ale nie trafiłem. Mały Jon otworzył bramę i popędziliśmy kozy przez plac, drogą przez wioskę, a później w górę, na łąki. Zupełnie tak jak przedtem.

Nie, niezupełnie.

Easy powiedział to pierwszy, kiedy ciepło dnia zastąpiło chłód poranka.

— Teraz nie jest zupełnie tak jak przedtem, Lobey. Coś straciłeś.

Deszcz rosy z potrąconej, nisko wiszącej gałęzi wierzby zmoczył mi twarz i ramiona.

— Apetyt — powiedziałem. — I może parę kilogramów.

— To nie apetyt — Mały Jon wrócił zza pnia drzewa. — To coś innego.

— Innego? — powtórzyłem. — Powiedzcie, dlaczego jestem inny?

— Co mówiłeś? — zapytał z głupia frant Mały Jon i rzucił kijem w kozę, aby zwrócić jej uwagę.

Nie trafił. Podniosłem mały kamyk znaleziony pod stopą. Mój rzut był celny. Koza zwróciła na mnie swe błękitne oczy i pogalopowała w naszą stronę, jednak w pół drogi coś innego ją zainteresowało i próbowała to coś zjeść.

— Masz duże stopy — stwierdził Mały Jon.

— Nie. To nie to. La Dire zauważyła we mnie coś odmiennego i to coś jest ważne, podobnie jak to było u… Frizy.

— Grasz — powiedział Easy.

Spojrzałem na perforowane ostrze.

— Nie. Nie sądzę, żeby to było to. Mogę nauczyć was grać. Myślę, że La Dire chodziło o inny rodzaj odmienności.

Późnym popołudniem przygnaliśmy kozy z powrotem. Easy zaprosił nas do siebie na obiad. Przyniosłem część mojej szynki. Usiedliśmy i zaatakowaliśmy owoce wyciągnięte ze schowka przez Małego Jona.

— Chcesz gotować?

— Nie — odpowiedziałem.

Easy wyszedł więc na róg ulicy i zawołał w kierunku placu:

— Hej, kto chce przyrządzić obiad dla trzech ciężko pracujących dżentelmenów, którzy mogą dostarczyć produktów żywnościowych, rozrywki i zabawić inteligentną konwersacją!? Nie, ty już raz gotowałaś dla mnie. Nie pchajcie s i ę, dziewczęta! Nie, ty też nie. Kto cię nauczył tak przyprawiać? Ty? Nie, pamiętam cię, Strychninowa Lizzy. W porządku: ty. Tak, ty. Chodź ze mną.

Wrócił z miłą, łysą dziewczyną. Widziałem ją już przedtem, ale była w wiosce od niedawna. Nigdy z nią nie rozmawiałem i nie wiedziałem, jak się nazywa.

— To jest Mały Jon, to Lobey, a ja jestem Easy. A ty jak masz na imię?

— Mówcie mi Nativia.

Nie, z pewnością nigdy z nią nie rozmawiałem. To wstyd, że nie miałem dotąd okazji, bo było czego żałować. Jej głos nie wydobywał się z krtani, myślę, że w ogóle nie miała krtani. Dźwięk powstawał znacznie niżej i brzmiał jak szept płynący z jaskini pełnej dzwoneczków.

— Mnie możesz nazywać, jak tylko zechcesz — powiedziałem.

Zaśmiała się i to również zabrzmiało wśród dzwoneczków.

— Gdzie jest ta żywność i gdzie rozpalimy ognisko? — zapytała.

Znaleźliśmy krąg kamieni nad strumieniem. Zamierzaliśmy przynieść garnki z jakiegoś obejścia, ale Nativia miała własny duży rondel; pożyczyć musieliśmy jedynie cynamon i sól.

— No dobrze — powiedział Mały Jon, wracając z krzaków nad strumykiem. — Lobey, ty zajmiesz się rozrywką, a my będziemy konwersować.

— Zaraz, zaraz! — zaprotestowałem, ale wtedy pomyślałem sobie: „A niech tam”; położyłem się na plecach i zacząłem grać. Podobało się to Nativii, bo cały czas się do mnie uśmiechała.

— Czy masz dzieci? — zapytał Easy.

Nativia smarowała rondel kawałkiem tłuszczu z szynki.

— Jedno w klatce w Live Briar. Dwoje u pewnego człowieka w Ko.

— Sporo podróżujesz, prawda? — zainteresował się Mały Jon.

Grałem teraz wolniejszą melodię, a dziewczyna śmiała się do mnie, przerzucając pokrojone mięso z palmowego liścia do rondla. Tłuszcz tańczył na rozgrzanym metalu.

— Podróżuję. — W jej głosie był uśmiech i drwina.

— Powinnaś znaleźć sobie mężczyznę, który też lubi podróże — zasugerował Easy. Uwielbiał dawać wszystkim rady, co czasem mnie denerwowało.

Nativia wzruszyła ramionami.

— Kiedyś byłam z takim. Nigdy nie mogliśmy się zgodzić, w jakim kierunku się udać. To jego dziecko jest w klatce. Facet nazywa się Lo Angel. Był pięknym mężczyzną. Nigdy nie mógł się zdecydować, dokąd chciałby pójść. A kiedy już wreszcie się na coś decydował, zawsze okazywało się, że to nie tam, gdzie ja bym chciała. Nie… — Przewracała skwierczące kawałki brązowiejącego mięsa na dnie rondla. — Wolę dobrych, ustabilizowanych, osiadłych mężczyzn, którzy będą na mnie czekali podczas moich wędrówek.

Zacząłem grać stary hymn — Bill Bailey Won’t You Please Come Home. Nauczyłem się go z jakiejś starej 45-ki, kiedy byłem dzieckiem. Nativia też najwidoczniej go znała, bo słysząc melodię, zaśmiała się w trakcie krojenia brzoskwiń.

— To ja — powiedziała. — Bill La Bailey. Tak nazywał mnie Lo Angel.

Ułożyła mięso wokół obrzeża rondla. Do środka powędrowały orzechy i warzywa z odrobiną słonej wody. Szczęknęła pokrywka.

— Dokąd podróżowałaś? — zapytałem, kładąc maczetę na brzuchu i przeciągając się. W górze, za klonowymi liśćmi, niebo rozjaśniały ostatnie promienie zachodzącego słońca; od wschodu ocieniała je nadciągająca noc. — Ja też wkrótce mam zamiar wyruszyć w podróż. Chciałbym wiedzieć, dokąd można się udać.

Przesunęła owoce na skraj palmowego liścia.

— Raz byłam w Mieście. Byłam też pod ziemią, aby zbadać Jaskinię.

Easy i Mały Jon milczeli.

— Całkiem nieźle — powiedziałem. — La Dire mówi, że muszę podróżować, ponieważ jestem inny.

Nativia skinęła głową i rzekła:

— Z tego właśnie powodu podróżował Lo Angel. — Odsunęła pokrywkę. Strumień pary o silnym zapachu wydostał się na zewnątrz. Ślinka napłynęła mi do ust. — Większość podróżujących to inni — kontynuowała. — Angel zawsze mi mówił, że jestem inna, ale nigdy nie powiedział, na czym ta inność polega.

Uformowała z warzyw pierścień wewnętrzny w stosunku do leżącego na obrzeżu rondla mięsa i włożyła do środka pokrojone owoce. Wszystko to posypała cynamonem. Odrobina sproszkowanej przyprawy zapaliła się od płomienia ogniska, zmieniając się w deszcz iskierek. Pokrywka ponownie wróciła na swoje miejsce.

— Tak — powiedziałem. — La Dire także nie chce mi powiedzieć, na czym polega moja inność.

Nativia spojrzała na mnie zaskoczona.

— To znaczy, że ty nie wiesz?

Pokręciłem głową.

— Ale przecież możesz… — urwała. — La Dire należy do starszyzny, prawda?

— Zgadza się.

— Może ma jakiś powód, żeby ci nie mówić. Rozmawiałam z nią któregoś dnia przez chwilę. To bardzo mądra kobieta.

— Tak, to prawda — potwierdziłem, przekręcając się na bok. — No dobrze, skoro wiesz, na czym to polega, to powiedz mi.

Nativia wyglądała na zmieszaną.

— Zgoda, ale najpierw ty opowiedz mi, co powiedziała ci La Dire.

— Powiedziała, że będę musiał udać się w podróż, żeby zabić to coś, co zabiło Frizę.

— Frizę?

— Friza też była inna.

Zacząłem opowiadać jej całą historię. Po minucie Easy czknął, załomotał pięściami w pierś i zaczął narzekać, że jest głodny. Najwyraźniej nie podobał mu się temat rozmowy. Mały Jon musiał wstać, a kiedy szedł w krzaki, Easy poszedł za nim i burknął:

— Zawołajcie nas, jak obiad będzie gotowy.

Nativia wysłuchała uważnie mojej opowieści, a potem zadała kilka pytań dotyczących śmierci Frizy. Kiedy powiedziałem jej, że mam odbyć podróż w towarzystwie Le Dorika, kiwnęła głową.

— Tak, teraz to ma więcej sensu.

— Naprawdę?

Ponownie skinęła głową.

— Hej, chłopaki, obiad gotowy!

— Więc nie powiesz mi?

Tym razem pokręciła głową.

— Nie zrozumiałbyś. Podróżowałam znacznie więcej od ciebie. Ostatnio wielu innych zginęło w podobny sposób jak Friza. Dwu w Live Briar. Słyszałam o jeszcze trzech w zeszłym roku. Coś trzeba z tym zrobić. Równie dobrze może to zacząć się tutaj.

Znów zdjęła pokrywkę z rondla; uniosła się para. Easy i Mały Jon, którzy wracali znad strumienia, zaczęli biec.

— Elvis Presley! — westchnął Mały Jon. — Ależ to pachnie! — Przykucnął przy ognisku, ślina ciekła mu po brodzie.

Easy’emu zaczęły drżeć migdałki, jak u mruczącego kota.

Miałem jeszcze całe mnóstwo pytań, ale nie chciałem sprawiać przykrości Easy’emu i Małemu Jonowi. Myślę, że i tak nie byłem w porządku wobec nich, ale oni byli na tyle mili, że nie dali mi tego odczuć.

Palmowy liść pełen mięsa, warzyw i przyprawionych owoców sprawił, że przestałem myśleć o czymkolwiek z wyjątkiem mojego żołądka. Przy okazji stwierdziłem, że znaczna część mojej metafizycznej melancholii to był po prostu głód. Zawsze tak jest.

To była prawdziwa uczta. Do snu ułożyliśmy się tuż obok ogniska, na paprociach rosnących nad strumieniem. Około północy, kiedy zrobiło się chłodniej, przywarliśmy do siebie, tworząc kłębek ciał. Obudziłem się na godzinę przed świtem.

Podniosłem głowę z ramienia Easy’ego (łysa czaszka Nativii natychmiast przesunęła się na to miejsce) i wstałem zanurzony w gwiaździstym mroku. Głowa Małego Jona błyszczała u mych stóp. Podobnie jak moja maczeta. Używał jej jako poduszki. Delikatnie wysunąłem ostrze spod jego policzka. Prychnął, podrapał się i spał dalej. Poszedłem przez las w kierunku klatki.

Spojrzałem w górę, gdzie między gałęziami ciągnęły się druty biegnące od wioskowej elektrowni do ogrodzenia. Te ciemne linie nad głową, szmer strumienia i wspomnienia wzruszyły mnie. Zagrałem. Ktoś zaczął gwizdać w takt mej melodii. Przestałem grać. Gwizdanie nie ustało.

Загрузка...