To ubarwia ten nasz zabawno-zwierzęcy świat.
Nie twierdzę jednak, te każda ułuda czy wędrówka umysłu winna być nazywana szaleństwem.
Wewnątrz mej maczety jest pusty cylinder z szeregiem otworów, ciągnący się od rękojeści po ostrze. Kiedy dmucham w ustnik znajdujący się w rączce, moja broń dźwięczy muzyką. Gdy wszystkie dziurki są zakryte, dźwięk jest smutny i nieco chropawy, nie na tyle jednak, by nie móc nazwać go łagodnym. Gdy wszystkie dziurki są otwarte, wysoki dźwięk rozbrzmiewa wokoło, przywodząc na myśl rozbłyski słońca na wodzie lub w okruchach metalu. Otworów jest dwadzieścia. Mam na imię Lobey, ale od czasu jak zacząłem grywać na mym instrumencie, znacznie częściej nazywają mnie głupcem, używając przy tym różnych odmian tego określenia.
Jak wyglądam?
Brzydki i niemal stale szczerzący zęby. Ogrom nosa, szare oczy i szerokie usta, wszystko to stłoczone na małej brązowej twarzy, która byłaby odpowiednia dla lisa. Otacza ją nastroszona gęstwa przędzy w kolorze mosiądzu, czyli moje włosy. Obcinam je maczetą mniej więcej co dwa miesiące, ale szybko odrastają, co jest dziwne, bo pomimo moich dwudziestu trzech lat nie rośnie mi jeszcze broda. Mam sylwetkę jak figura używana do gry w kręgle: uda, łydki i stopy człowieka (goryla?) dwukrotnie wyższego ode mnie (mam około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu) oraz stosowne do tego biodra. W roku, w którym się urodziłem, pojawił się cały szereg noworodków hermafrodytów. Według znachorów również ja mógłbym być jednym z nich. Nie chce mi się jakoś w to wierzyć.
Jak powiedziałem, jestem brzydki. Palce u stóp mam prawie tak długie jak u rąk, a największy z nich jest częściowo przeciwstawny. Niech to jednak nikogo nie śmieszy, dzięki takim stopom uratowałem życie Małemu Jonowi.
Wspinaliśmy się wtedy na górę Beryl Face, ślizgając się na szklistych skałach, gdy nagle Mały Jon stracił równowagę i zawisł nad przepaścią na jednej ręce. Ja również wisiałem na rękach, ale wysunąłem w dół stopę, złapałem go za nadgarstek i wciągnąłem na górę.
Pamiętam, że Lo Hawk splótł wówczas ręce na swej skórzanej koszuli, mądrze skinął głową, tak że jego broda podskoczyła na węzłowatej szyi, i powiedział:
— A cóż, u licha, dwaj młodzi Lo robili na Beryl Face? To niebezpieczne, a my unikamy niebezpieczeństw, wiecie o tym. Liczba urodzeń ciągle spada, i nie możemy sobie pozwolić na bezmyślne tracenie naszej produktywnej młodzieży.
Oczywiście, ta liczba wcale się nie zmniejsza. Lo Hawk miał po prostu na myśli, że liczba całkowicie normalnych noworodków spada. Ale urodzeń jest bardzo dużo. Lo Hawk jest z pokolenia, w których liczba niefunkcjonalnych, idiotów, mongoloidów i kretynów wynosiła grubo ponad pięćdziesiąt procent. Obecnie jednak mimo wszystko rodzi się znacznie więcej osobników funkcjonalnych niż niefunkcjonalnych, więc nie ma się czym przejmować.
W każdym razie, ku mojemu wstydowi, obgryzam nie tylko paznokcie u rąk, ale także i u nóg.
Przypominam sobie teraz, jak siedziałem u wylotu Jaskini, gdzie z ciemności wypływał strumień i sierpem światła spadał między drzewa. Na skale obok mnie wygrzewał się wielki jak moja pięść pająk, z gatunku żywiących się krwią, a jego odwłok pulsował po bokach, wywołując drżenie zwieszających się nad nim liści. Potem nadeszła La Carol z koszem owoców i dzieckiem pod pachą. (Kiedyś mieliśmy sprzeczkę, czy jest ono moje, czy też nie. Jednego dnia miało moje oczy, mój nos, moje uszy. A następnego: „Nie widzisz, że to dziecko Lo Easy’ego? Popatrz, jakie jest silne!” Potem oboje zakochaliśmy się w innych osobach i teraz znów jesteśmy przyjaciółmi). Dziewczyna spojrzała na mnie, zrobiła minę i zapytała:
— Co robisz, Lo Lobey?
— Obgryzam paznokcie u nóg. A co myślałaś?
— Naprawdę? — Potrząsnęła głową i powędrowała przez las do wioski.
Obecnie najchętniej wyleguję się na płaskiej skale, śpię, rozmyślam, gryzę paznokcie lub ostrzę maczetę. Mam prawo. Tak mi powiedziała La Dire.
Jeszcze nie tak dawno Lo Mały Jon, Lo Easy i Lo ja paśliśmy razem kozy (to właśnie robiliśmy na Beryl Face — szukaliśmy pastwisk). Tworzyliśmy świetne trio. Mały Jon, chociaż o rok starszy ode mnie, do śmierci będzie wyglądał jak mały, czarny czternastolatek o skórze gładkiej jak wulkaniczne szkliwo. Może się on tylko pocić przez dłonie, podeszwy stóp i język (nie ma prawdziwych gruczołów potowych i sika tak często jak diabetyk pierwszego dnia zimy lub jak bardzo nerwowy pies). Zamiast włosów ma srebrną siateczkę, nie białą — srebrną. Pigment oparty jest na czystym metalu, a czarne zabarwienie skóry wywołują białka uformowane wokół tlenku. Ani śladu tej rdzawobrązowej melaniny, która tworzy opaleniznę u mnie i u innych. Mały Jon jest prostoduszny; śpiewa, biega i skacze wokół kóz, błyskając srebrną głową, łonem i pachami, aby zatrzymać się nagle, zadrzeć nogę (jak nerwowy pies, tak) przy pniu drzewa i patrzeć wokół zawstydzonymi czarnymi oczyma. Gdy się śmieje, jego oczy promieniują tak samo jasnym światłem (jednak o innym odcieniu) jak jego błyszcząca głowa. Mały Jon ma pazury. Twarde, ostre i spiczaste; moje paznokcie prezentują się przy nich bardzo niepozornie. W każdym razie nie chciałbym być w skórze tego, na kogo Mały Jon się wścieknie.
Easy z kolei jest wielki (ma prawie dwa i pół metra), owłosiony (jego włosy koloru umbry wiją się aż do pasa, tworząc loczki na brzuchu), silny (te sto pięćdziesiąt kilo Easy’ego to naprawdę kawał skały wtłoczony w skórę pofałdowaną od zrogowaciałych wyrostków mięśni) i łagodny. Kiedyś wściekłem się na niego, gdy jedna z płodnych kóz wpadła do komina skalnego.
Widziałem, na co się zanosi. To była wielka ślepa koza, która od ośmiu lat dawała nam wspaniałe, zdrowe trojaczki. Stałem na jednej nodze, rzucając kamienie i kije pozostałymi trzema kończynami. Easy’ego trzeba walnąć kamieniem w głowę, żeby zwrócić jego uwagę; był znacznie bliżej kozy.
— Uważaj, ty niefunkcjonalny mongoloidzie, nie zasługujący na „Lo”! Ona zaraz wpadnie do…
I wtedy właśnie wpadła.
Easy przestał na mnie patrzeć z twarzą mówiącą czemu-rzucasz-we-mnie-kamieniami i zobaczył kozę rozpaczliwie usiłującą zatrzymać się na krawędzi; zanurkował za nią, ale jej nie złapał, i oboje zaczęli beczeć. Zaklinował się biodrami pomiędzy dwiema skałami. Wyciągnąłem go stamtąd z niemałym trudem. Easy darł się wniebogłosy.
Potem kucnął na krawędzi skały, a łzy toczyły się po jego futrzastych policzkach. Koza skręciła kark na dnie komina. Easy spojrzał na mnie i powiedział:
— Nie sprawiaj mi już więcej bólu, Lobey. To — przetarł pięścią swoje błękitne oczy i wskazał na dół — rani mnie już i tak zbyt mocno.
Co można zrobić z takim Lo? Easy także ma pazury. Używa ich jednak tylko do wspinania się na ogromne palmy i zrywania dla dzieci owoców mango.
Ogólnie jednak świetnie dawaliśmy sobie radę z kozami.
Kiedyś Mały Jon skoczył z gałęzi dębu lwu na grzbiet i rozerwał mu gardło, zanim ten zdołał się zbliżyć do stada. (Potem wstał znad martwego cielska, otrząsnął się i poszedł za skałę, oglądając się przez ramię). Innym razem Easy, mimo że jest taki łagodny, strzaskał głowę niedźwiedziowi za pomocą kłody. Ja natomiast mogłem posługiwać się maczetą, używając wszystkich czterech kończyn. W razie potrzeby byłem lewostopy i praworęczny lub vice versa. Tak, świetnie dawaliśmy sobie radę.
Ale to się już skończyło.
Z powodu Frizy.
„Friza” czy „La Friza” — to było zawsze przedmiotem debat starszyzny i głównych znachorów, którzy weryfikowali tytuły. Wyglądała normalnie: szczupła, o brązowej cerze, pełnych ustach, szerokim nosie i oczach koloru mosiądzu. Przypuszczam, że mogła się urodzić z sześcioma palcami u jednej z rąk, ale ponieważ ten dodatkowy palec był niesprawny, jakiś wędrowny znachor go amputował. Jej włosy były czarne i sprężyste, przewiązywała je znalezioną czerwoną wstążką, chociaż strzygła się krótko. Tego dnia włożyła bransolety i mnóstwo sznurów miedzianych paciorków. Była piękna.
I niema. Kiedy była dzieckiem, trzymano ją w klatce razem z innymi niefunkcjonalnymi, ponieważ się nie poruszała. Nie przysługiwało jej „La”. Pewnego dnia dozorca odkrył, że jest tak żywa jak cień wiewiórki. Nie poruszała się dotąd, bo po prostu nie chciała, ale już od urodzenia wiedziała, jak to robić. Zabrano ją z klatki i otrzymała swoje „La”. Lecz gdy miała osiem lat, kiedy stało się oczywiste, że ta piękna sierota jest niema, straciła „La”. Teraz jednak nie mogli jej tak po prostu z powrotem zamknąć. Była funkcjonalna, plotła koszyki, uprawiała ziemię i świetnie polowała za pomocą lassa. To właśnie wtedy zaczęły się owe debaty.
Lo Hawk zaczynał:
— Za moich czasów „La” i „Lo” były zarezerwowane dla całkowicie normalnych. Staliśmy się bardzo tolerancyjni, nadając te tytuły symbolizujące czystość każdemu funkcjonalnemu, który miał nieszczęście urodzić się w tych ciężkich czasach.
La Dire odpowiadała na to:
— Czasy się zmieniają i od trzydziestu lat stało się już niepisanym prawem, że „La” i „Lo” przysługuje każdej funkcjonalnej istocie urodzonej w naszym nowym domu. Kwestią jest tylko, jak daleko rozciągnąć definicję funkcjonalności. Czy zdolność do komunikacji werbalnej jest warunkiem sine qua non? Ona jest inteligentna, uczy się szybko i sumiennie. Jestem za „La Friza”.
Podczas gdy dyskutowano jej status socjalny, dziewczynka siadywała przy ognisku i bawiła się białymi kamykami.
— Początek końca, początek końca — mruczał Lo Hawk. — Musimy coś zachować.
— Koniec początku — żachnęła się La Dire. — Wszystko musi się zmienić.
Ich stanowiska były niezmienne, odkąd pamiętam.
Kiedyś, zanim się urodziłem, jak opowiadają, Lo Hawkowi znudziło się życie w wiosce. Plotki głosiły, że pojechał na jeden z księżyców Jowisza, by wydobywać jakiś metal, którego błękitne żyły niczym robaki przenikały tamtejsze skały. Mówiono, że potem odleciał stamtąd. Od tego czasu datuje się spokojny spór, który połączył ich mocniej niż miłość.
— …zachować — Lo Hawk.
— …zmienić — La Dire.
Zazwyczaj Lo Hawk dawał za wygraną, ponieważ La Dire była kobietą oczytaną, o dużej kulturze i rozsądku; Lo Hawk był w młodości świetnym myśliwym i świetnym wojownikiem, jeśli zaszła potrzeba. Był jednak na tyle mądry, że rozumiał, iż teraz takiej potrzeby już nie ma. Tym razem jednak Lo Hawk nie dawał za wygraną.
— Porozumiewanie się jest ważne, jeśli kiedykolwiek mamy stać się ludźmi. Zamiast niemego dziecka wolałbym już raczej jakiegoś psa o krótkim pysku, który zszedłby ze wzgórz i był w stanie opanować czterdzieści czy pięćdziesiąt naszych słów, aby wyrazić swe pragnienia. Ach, te bitwy, które widziała moja młodość! Gdy walczyliśmy z gigantycznymi pająkami czy gdy fala grzybów wypełzła z dżungli albo gdy za pomocą wapna i soli zniszczyliśmy dwudziestometrowe ślimaki, które wylazły z ziemi; wszystkie te bitwy wygraliśmy, ponieważ mogliśmy do siebie mówić, wykrzykiwać polecenia, ostrzegać się wrzaskiem, czy też szeptem układać plany w mroku jaskiń. Tak, prędzej bym dał „La” lub „Lo” mówiącemu psu!
Ktoś skomentował złośliwie:
— Skoro tak, to równie dobrze mógłbyś dać jej „Le”!
Niektórzy parsknęli śmiechem. Ale starsi są bardzo dobrzy w ignorowaniu tego rodzaju oznak braku szacunku. Wiadomo, że każdy ignoruje „Le”. Tak czy inaczej sporu nie rozstrzygnięto. O zachodzie księżyca ludzie zaczęli się rozchodzić i ktoś zaproponował zakończenie obrad. Zebrani podnosili się, stękając i z chrzęstem rozprostowując zmartwiałe kończyny, Friza, ciemna i piękna, wciąż bawiła się kamykami.
Jak pamiętacie, dziewczynka nie poruszała się jako niemowlę, a jednak wiedziała, jak to robić. Obserwując ją (podobnie jak ona miałem wtedy osiem lat), po raz pierwszy zacząłem się domyślać, dlaczego stale milczy: podniosła jeden z kamyków i rzuciła w faceta, który zrobił uwagę na temat „Le”. Już w wieku ośmiu lat była wrażliwa. Nie trafiła; tylko ja to widziałem. Widziałem także grymas, który wykrzywił jej twarz, wysiłek ramion i sposób, w jaki skurczała palce u nóg (siedziała po turecku), gdy rzucała kamyk. Obie pięści spoczywały zaciśnięte na kolanach. Nie użyła rąk czy stóp. Kamyk po prostu uniósł się z ziemi, śmignął w powietrzu, chybił celu i zaszeleścił, przelatując przez nisko zwieszone liście. Ale ja widziałem: ona go rzuciła.