Nie ma tu nikogo poza szaleńcami; niewielu z nich zna ten Świat i niewielu z nich wie, te ten, kto próbuje działać tak jak inni, nigdy niczego nie osiągnie, bo różni ludzi zawsze mają odmienne opinie na ten temat. Oni nie wiedzą, te ten, kto jest uznawany za mądrego w ciągu dnia, nigdy nie zostanie uznany za szaleńca w nocy.
Doświadczenie objawiało mu w każdym obiekcie i w każdym zjawisku obecność czegoś szczególnego.
Zatrzymałem się. Ustał też dobiegający z tyłu szelest suchych liści pod stopami i odgłos ocierania się paproci o ramiona. Grzebień wzgórz zaczynał szarzeć.
— Lobey?
— Zmieniłeś zdanie?
Westchnienie.
— Tak.
— Chodźmy więc.
Ruszyliśmy.
— Dlaczego? — spytałem.
— Coś się stało.
Dorik nie powiedział co. A ja nie zapytałem.
— Dorik — odezwałem się trochę później. — Czuję do ciebie coś bardzo bliskiego nienawiści. Jest to tak bliskie nienawiści, jak moje uczucia do Frizy bliskie były miłości.
— Ale nie aż tak bliskie, żeby się teraz tym martwić. Jesteś egocentrykiem, Lobey. Mam nadzieję, że zmądrzejesz.
— A ty mi pokażesz, jak być lepszym? — spytałem. — W ciemności?
— Pokazuję ci to już teraz.
Szliśmy dalej. Poranne słońce zabarwiło się cynobrem. W miarę jak przybywało światła, czułem, że moje oczy stają się zadziwiająco ciężkie, tak jakbym zamiast nich miał w głowie dwa kamienie.
— Pracowałeś całą noc, Dorik. Ja spałem bardzo krótko. Połóżmy się na kilka godzin — zaproponowałem.
— Poczekajmy, aż zrobi się na tyle widno, abyś wiedział, że tu jestem — odparł Le Dorik, co stanowiło dziwną odpowiedź.
Był teraz szarą sylwetką u mego boku.
Kiedy wreszcie było dostatecznie dużo czerwieni na wschodzie, a reszta nieba stała się błękitna, zacząłem szukać miejsca, gdzie można by się położyć. Byłem wyczerpany i za każdym razem, gdy patrzyłem na słońce, oczy wypełniały mi łzy zmęczenia, a świat kręcił się wokoło.
— Tutaj — powiedział Dorik.
Dotarliśmy do niewielkiego zagłębienia pomiędzy skałami u podnóża urwiska. Wskoczyliśmy do środka i ułożyliśmy się z maczetą między nami. Ostatni zapamiętany przeze mnie tuż przed zaśnięciem obraz to złoty odblask słońca na ostrzu i wygięte w moją stronę plecy Dorika.
Przytrzymałem rękę dotykającą mej twarzy na tyle długo, by pod jej osłoną otworzyć oczy.
— Dorik…
Patrzyła na mnie Nativia.
Splotłem swoje palce z jej palcami. Wyglądała na przerażoną, i zaniepokoiłem się.
— Easy! — zawołała w stronę zbocza. — Mały Jonie! Jest tutaj!
Usiadłem.
— Dokąd poszedł Dorik?
Pojawił się Easy, pędził susami, a za nim podążał Mały Jon.
— La Dire — odezwał się Easy. — La Dire chce cię widzieć… zanim wyruszysz. Ona i Lo Hawk muszą z tobą mówić.
— Hej, czy ktoś widział tu gdzieś Le Dorika? To dziwne, czyżby uciekł?
Wtedy zobaczyłem, jak przez twarz Małego Jona przebiegł nagle skurcz, który ją pofałdował, tworząc głębokie bruzdy niczym na spękanej skale.
— Le Dorik nie żyje — rzekł. — To właśnie chcieli ci powiedzieć.
— Co!?
— Przed wschodem słońca, wewnątrz klatki — odezwał się Easy. — Leżał obok grobu mojego brata, Whiteya. Pamiętasz mojego brata?
— Tak, pamiętam — odpowiedziałem. — Pomagałem kopać grób. Przed wschodem? To niemożliwe. Słońce już wzeszło, kiedy się tu położyliśmy. Martwy?
Mały Jon skinął głową.
— W taki sam sposób jak Friza. Tak powiedziała La Dire.
Wstałem, mocno trzymając maczetę.
— To niemożliwe — rzekłem. — Przecież powiedział mi: „Poczekajmy, aż zrobi się na tyle widno, abyś wiedział, że tu jestem”. Le Dorik był ze mną po wschodzie słońca. Czyli wtedy, kiedy położyliśmy się spać.
— Spałeś z Le Dorikiem po t y m, jak Le Dorik umarł? — zapytała Nativia z powątpiewaniem.
Oszołomiony, powróciłem do wioski. La Dire i Lo Hawk czekali na mnie przy wejściu do Jaskini. Przez chwilę rozmawialiśmy. Obserwowałem, jak intensywnie myśleli o rzeczach, których ja nie rozumiałem. Zastanawiało ich także moje oszołomienie.
— Jesteś dobrym myśliwym, Lo Lobey — powiedział w końcu Lo Hawk. — I pomimo nieco zbyt dużych bioder, jesteś wspaniałym okazem mężczyzny. Czekają cię wielkie niebezpieczeństwa. Nauczyłem cię wielu rzeczy. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz wędrował na krawędzi nocy lub na skraju poranka. — Najwyraźniej śmierć Le Dorika przekonała go, że coś jednak było w przypuszczeniach La Dire. Nie rozumiałem jednak jego mętnych wywodów ani nie wiedziałem, do czego zmierza. — Korzystaj z tego, czego cię nauczyłem, aby dotrzeć tam, dokąd się udajesz — kontynuował Lo Hawk — aby przeżyć w tamtym miejscu i szczęśliwie powrócić.
— Jesteś inny — to powiedziała La Dire. — Zrozumiałeś już, że niebezpiecznie być takim. Ale jest to również bardzo ważne. Usiłowałam ukształtować w tobie na tyle szeroki obraz świata, abyś był zdolny dokonać zamierzonych czynów i abyś potrafił zrozumieć ich znaczenie. Nauczyłeś się wiele, Lo Lobey. Użyj tej wiedzy.
Nie mając pojęcia, dokąd mam iść, odwróciłem się i odszedłem chwiejnym krokiem, wciąż zaszokowany śmiercią Dorika. Znalazły go trojaczki Bloi, które najwidoczniej nie spały całą noc, łowiąc ślepe kraby u ujścia strumienia. Wróciły, kiedy było jeszcze ciemno, wymachując swymi tyczkowatymi rękami i żartując. W świetle ich latarek pojawił się Dorik leżący na skraju grobu, opleciony siecią cieni. Musiało to być w chwilę po tym, jak stamtąd odszedłem!
Zbliżało się południe. Powlokłem się przez jeżyny, z jedną myślą klarującą się w głowie (podobnie jak rysunek dna strumienia staje się na moment bardziej klarowny, kiedy odsunie się na bok pianę i bąbelki): skoro martwy Le Dorik mógł iść ze mną („Pokazuję ci to już teraz, Lobey”), przedzierać się o świcie przez zarośla i położyć się przy kamieniu o wschodzie słońca, to również Friza mogłaby mi towarzyszyć. Gdybym tylko wiedział, co zabija tych z nas, którzy są inni, i dlaczego ta ulotna inność przyczynia się do tak realnej śmierci…
Zagrałem powolną pieśń żałobną, aby uczcić pamięć Dorika. Rytm wybijały o ziemię moje stopy. Po kilku godzinach tego żałobnego tańca głowa błyszczała mi od potu.
Gdy dzień chylił się ku wzgórzom, dotarłem do pierwszych czerwonych kwiatów. Były duże jak moja twarz i wyglądały niczym krwawe bąble otoczone kolcami. Odpoczywały jak zwykle na nagiej skale. Niebezpiecznie było się tam zatrzymywać — były mięsożerne.
Przykucnąłem na pękniętej granitowej skale w żółknącym świetle popołudnia. Ślimak wielkości mojego zgiętego palca wlepiał swe chwiejące się oczy w kałużę wielkości dłoni. Pół godziny później, schodząc na dno kanionu, gdy żółtość” ustąpiła miejsca fioletowi, zobaczyłem szczelinę w skałach — kolejne wejście do Jaskini. Zdecydowałem się spędzić tam noc.
Ciągle pachniało tu ludźmi i śmiercią. To dobrze. Niebezpieczne zwierzęta unikały takich miejsc. Na czworakach wpełzłem do środka. Ziemię pod stopami zastąpił mech, a potem cement. Na zewnątrz, w zapadającej ciemności rozpoczynał się koronkowy koncert świerszczy i brzęczących pszczół.
Wkrótce natrafiłem rękoma na metalowe szyny. Poszedłem wzdłuż nich, ciągle na czworakach. Tory biegły po pochyłości w dół. W wielu miejscach leżała na nich osypana ziemia, liście i gałęzie. Już zamierzałem się zatrzymać i ułożyć do snu pod ścianą, gdzie było bardziej sucho, gdy tory się rozgałęziły.
Powstałem.
Zagwizdałem na maczecie. Długie echo rozległo się z prawej — tunel bez końca. Ale z lewej dobiegło tylko krótkie odbicie dźwięku — jakieś pomieszczenie. Poszedłem w lewo. Moje biodro otarło się o klamkę.
Nagle przede mną zajaśniała sala. Sensorowe obwody ciągle działały. Zobaczyłem strop o żebrowanej konstrukcji, błękitny szklany pulpit, mosiężne oprawki świateł, szafki i ekran telewizyjny na ścianie. Mrużąc oczy, wszedłem do środka. Bardzo przyjemnie było oglądać kolory na ekranie telewizyjnym: układały się we wzory, a te wzory tworzyły we mnie muzykę. Nieliczne osoby, które badały wnętrze Jaskini, opowiadały mi o tym (nocne ognisko i zafascynowane dzieci otaczające kręgiem łowcę przygód), a ja sam poszedłem obejrzeć jeden z ekranów, znajdujący się w dobrze zbadanej części Jaskini. Dzięki temu właśnie nauczyłem się muzyki.
Telewizja kolorowa jest bez wątpienia znacznie bardziej zabawna niż ta okropnie ryzykowna, genetyczna metoda odtwarzania, jaką przejęliśmy. Tak, to jest wspaniały świat.
Usiadłem przy pulpicie i próbowałem różnych przycisków, dopóki jeden z nich nie dał się uruchomić. Ekran poszarzał, błysnął i wypełnił się kolorami.
Słychać było szum, znalazłem więc odpowiednie pokrętło i wyłączyłem głos. Teraz mogłem słyszeć muzykę w kolorach. Kiedy jednak podniosłem maczetę do ust, coś się stało.
Śmiech.
Początkowo myślałem, że to jakaś melodia. Ale to był śmiech. A na ekranie wśród chaotycznego migotania pojawiła się twarz. To nie był obraz twarzy. To było tak, jakbym patrzył, jak poszczególne nuty melodii formują twarz, którą rozpoznałbym wszędzie: twarz Frizy.
Ale to nie ona się śmiała.
Friza rozpłynęła się. Jej twarz zastąpiła inna: Dorika. Znowu ten dziwny śmiech. Potem nagle Friza była po jednej stronie ekranu, Dorik po drugiej, a w centrum znajdował się chłopiec, który się ze mnie śmiał. Obraz stał się wyraźniejszy i wypełnił salę, która zniknęła. Z tyłu za chłopcem widoczne były zrujnowane ulice, belki sterczące z rozwalonych murów, pieniące się chwasty. Wszystko to było oświetlone migotliwą zielenią. Białe słońce wisiało na pokrytym siatką smug niebie. Z jednej z ulicznych latarni zwisało jakieś stworzenie zaopatrzone w płetwy i skrzela, a jego czerwona tylna kończyna zdrapywała rdzę z metalowego słupa. Na chodniku stał pomalowany na zielono hydrant.
Chłopiec, rudzielec — bardziej rudy niż trojaczki Bloi, bardziej czerwony nawet niż żywiące się krwią kwiaty — śmiał się z zamkniętymi oczyma. Jego rzęsy były złote. Przez przezroczystą skórę prześwitywała fluoryzująca zieleń, wiedziałem jednak, że w normalnym oświetleniu byłby tak blady, jak umierający Whitey.
— Lobey — powiedział, ciągle się śmiejąc, a jego wargi odsłoniły małe zęby; było ich o wiele za dużo. Jak w paszczy rekina. Widziałem to w książce, którą miała La Dire: kolejne szeregi ostrych igieł. — Lobey, jak zamierzasz mnie znaleźć?
— Cooooo?! — krzyknąłem, spodziewając się, że iluzja zniknie na dźwięk mojego głosu.
Ale gdzieś tam ten nagi śmiejący się chłopiec ciągle stał z jedną nogą w rynsztoku wypełnionym falującym zielskiem. Tylko Friza i Dorik zniknęli.
— Gdzie jesteś? — zapytałem.
Spojrzał na mnie. Jego oczy nie miały białek, tylko błyszczące złoto i brąz. Widziałem już parę razy podobne oczy. Spokojne, nieruchome psie oczy w ludzkiej twarzy.
— Moja matka nazywała mnie Bonny William. Teraz wszyscy nazywają mnie Dziecko Śmierć. — Chłopiec usiadł na krawężniku, trzymając ręce zawieszone nad kolanami. — Więc zamierzasz mnie znaleźć, Lobey? I zabić, tak jak ja zabiłem Frizę i Dorika?
— Tyyy!? Ty, Lo Bonny William…
— Nie „Lo”. Po prostu Dziecko Śmierć. Bez „Lo”.
— Ty ich zabiłeś? Ale… dlaczego? — Rozpacz zmieniła moje słowa w szept.
— Ponieważ byli inni. A ja jestem bardziej inny niż ktokolwiek z was. Przerażacie mnie, a kiedy jestem przerażony — znowu zaśmiał się — zabijam. — Zamrugał. — To nie ty mnie szukasz. To ja ciebie szukam.
— Jak to?
Potrząsnął głową, aby odrzucić szokująco karmazynowe włosy opadające mu na białą brew.
— To ja cię tu zwabiłem. Gdybym nie chciał się z tobą spotkać, nigdy byś mnie nie znalazł. Ponieważ chcę cię, nie ma sposobu, abyś mógł mnie uniknąć. Potrafię widzieć każdymi oczyma na tym świecie i na każdym innym świecie, gdziekolwiek dotarli nasi przodkowie. Wiem o wielu rzeczach, których osobiście nigdy nawet nie dotknąłem ani nie powąchałem. Wyruszyłeś, nie wiedząc, gdzie jestem, i od razu na mnie trafiłeś. Skończysz się, Lo Lobey — podniósł głowę — uciekając z mego zielonego domu. Będziesz drapał piasek jak ślepa koza próbująca się zatrzymać na skraju przepaści i…
— Skąd to wiesz?
— …i spadniesz, łamiąc sobie kark. — Pokiwał na mnie palcem uzbrojonym w pazur jak u Małego Jona. — Chodź do mnie, Lo Lobey.
— Czy jeśli cię znajdę, oddasz mi Frizę?
— Już przecież oddałem ci Le Dorika. Na chwilę.
— Czy możesz oddać mi Frizę?
— Wszystkich, których zabijam, zatrzymuję. Trzymam ich w mojej prywatnej klatce.
Znowu rozległ się jego wilgotny śmiech, przypominający odgłos wody przepływającej przez chłodną rurę.
— Dziecko Śmierć…
— Co?
— Gdzie jesteś?
Śmiech sączył się przez igły zębów.
— Skąd przychodzisz i dokąd zmierzasz? — zapytałem.
Jego długie palce splotły się z sobą i przypominały teraz splątany sznur złotych paciorków. Odsunął nogą chwasty z kratki zakrywającej studzienkę odpływową.
— Spędziłem dzieciństwo na piaskach pustyni, smażąc się w słońcu w pewnej równikowej klatce, bez dozorcy, który by mnie kochał. Gdy ty hasałeś w dżungli, ja byłem nawiedzany przez wspomnienia tych, którzy mieszkali pod tym słońcem, zanim przybyli tu rodzice naszych rodziców, aby przejąć ich ciała, ich uczucia i ich lęki. Większość moich towarzyszy w klatce umarła z pragnienia. Ocaliłem kilku z nich, przynosząc wodę w taki sam sposób, w jaki Friza rzuciła kamień — tak, to też widziałem. Potem zabiłem wszystkich pozostałych i czerpałem wodę bezpośrednio z ich ciał. Podchodziłem do ogrodzenia i patrzyłem ponad wydmami na palmy w oazie, gdzie pracowało nasze plemię. Nie myślałem wtedy, że kiedykolwiek opuszczę klatkę, ponieważ widziałem niczym migotliwe miraże wszystko, co widziały wszystkie oczy tego świata. Widziałem to, co widziałeś ty, Friza i Dorik; tak jak widzę to, co dzieje się w tym ramieniu galaktyki. Kiedy to, co widzę, przeraża mnie — zamykam oczy, które to oglądają. To właśnie zdarzyło się z Friza i z Dorikiem.
— Jesteś silny — powiedziałem.
— To właśnie stamtąd pochodzę: z pustyni, gdzie śmierć błądzi pośród pokrytych piaskiem kości Ziemi. A teraz? Teraz zbliżam się do morza.
Podniósł głowę wysoko i odrzucił ją do tyłu, a jego czerwone włosy powiewały na tle drgającej zieleni.
— Dziecko Śmierć! — zawołałem; on tymczasem oddalił się już znacznie. — Dlaczego byłeś w klatce? Wyglądasz na bardziej funkcjonalnego niż większość Lo i La w mojej wiosce.
Dziecko Śmierć odwrócił się i spojrzał na mnie kątem oka. A potem odezwał się drwiąco:
— Funkcjonalny? Urodzić się na pustyni rudzielcem z białą skórą i ze skrzelami?
Szeroko otwarta miniaturowa paszcza rekina odpłynęła. Zamrugałem. Nie byłem w stanie myśleć o czymkolwiek, wyjąłem więc jakieś papiery z jednej z szafek, rozścieliłem je pod pulpitem i położyłem się na nich, zmęczony i zdezorientowany.
Pamiętam, że podniosłem jedną z kartek i przesylabizowałem fragment tekstu. La Dire nauczyła mnie czytać na tyle, bym mógł rozumieć nalepki na płytach, gdy będę miał ochotę poszukać czegoś w wioskowym archiwum.
Ewakuować górne poziomy jak najszybciej. Systemy pomiarowe wskazują standardowy poziom promieniowania. Urządzenia do detekcji na niższych poziomach znajdują się…
Większość słów nic dla mnie nie znaczyła. Przedarłem kartkę na połówki za pomocą stóp, a potem na ćwiartki za pomocą rąk i sprawiłem, że kawałki opadły mi na brzuch. Podniosłem maczetę, aby zagrać sobie coś do snu.