I myśli naszły go ponure.
Zmartwiony tym, wyszedł z pokoju
W galileańskim niepokoju
I ujrzał, popatrzywszy w górę,
Babilońskiego nieba ciemność.
Słyszałem, że daje pan za mnie 1000 dolarów, to znaczy, jak rozumiem, jeślibym stawił się jako świadek… gdybym mógł pojawić się w sądzie, udzieliłbym pożądanych informacji, ale ponieważ jestem oskarżony o pewne rzeczy, które zdarzyły się w czasie wojny w hrabstwie Lincoln, obawiam się oddać w ręce sprawiedliwości, gdyż moi wrogowie zabiliby mnie.
Chciałbym wieńcami wynagrodzić to zło.
Morze było wzburzone. Świt przesuwał się nad wodą. Samotny wędrowałem po plaży. Dookoła leżało mnóstwo muszli. Nie mogłem uporządkować myśli. Przecież jeszcze wczoraj razem wjeżdżaliśmy do Branning. A dziś jego życie i moje złudzenia się skończyły. Za mną miasto jakby zmniejszyło się w świetle poranka. Czubek maczety żłobił długą bruzdę w piasku.
Nie byłem zmęczony. Spacerowałem całą noc. A jednak coś we mnie powstrzymywało zmęczenie i niemal wcale go nie odczuwałem. Plaża o świcie była piękna. Wspiąłem się na wydmę zwieńczoną grzebieniem długich, szepczących traw.
— Hej, Lobey!
Coś we mnie rozwinęło się, jak zwolniona sprężyna zegarka.
— Jak się masz?
Siedział na kłodzie sterczącej z mokrego piasku u podnóża wydmy. Spoglądał na mnie, odgarniając włosy. Słońce błyskało w kryształkach soli na jego ramieniu i ręce.
— Czekam już bardzo długo. — Podrapał się w kolano. — Jak się masz?
— Nie wiem — powiedziałem. — Jestem zmęczony.
— Czy będziesz grał? — Wskazał na maczetę. — Zejdź tu do mnie.
— Nie chcę.
Piasek zaczął osypywać się spod moich stóp. Opuściłem wzrok i zobaczyłem, że część wydmy pode mną osuwa się. Zachwiałem się. Strach przypomniał o sobie. Upadłem i chwytając się rękami piasku, zsunąłem się w dół. Dziecko Śmierć chichotał, siedząc na kłodzie i przyglądając mi się.
— Czego chcesz? — wyszeptałem. — Zgubiłeś Zielonookiego. Czego chcesz ode mnie?
Dziecko Śmierć podrapał się w ucho, ukazując w uśmiechu mnóstwo małych zębów.
— Potrzebuję tego. — Wskazał na maczetę. — Czy myślisz, że Pająk naprawdę… — Urwał. — Pająk zdecydował, że Zielonooki, ty i ja nie możemy żyć w tym samym świecie; to zbyt niebezpieczne. Tak więc podpisał wyrok śmierci, i Zielonooki został powieszony, podczas gdy ty grałeś, a ja płakałem tu, nad morzem, gdzie nie widzi się łez. Czy uwierzyłbyś w to?
— Ja nie… nie wiem.
— Wierzę, że Zielonooki żyje. Nie mogę go śledzić, tak jak pozostałych. On może być martwy. — Dziecko Śmierć pochylił się do przodu i obnażył zęby. — Ale nie jest.
Oparłem się plecami o piasek.
— Daj mi maczetę — poprosił.
Cofnąłem ramię. Nagle rzuciłem się do przodu i zadałem cios. Rudzielec odskoczył. Z kłody poleciały drzazgi.
— Jeśli mnie uderzysz — powiedział Dziecko Śmierć — przypuszczam, że będzie to nieprzyjemne. Będę krwawił. Znam twoje myśli i mogę od razu ci powiedzieć, że próby pozbycia się mnie w ten sposób są z góry skazane na niepowodzenie. — Wzruszył ramionami, uśmiechnął się, wyciągnął rękę i dotknął maczety.
Drgnęła mi ręka. Rudzielec wziął maczetę i przesunął palcami po dziurkach.
— Nie — westchnął. — Nie potrafię. — Oddał mi maczetę. — Pokaż mi, jak się to robi.
Wziąłem ją od niego, bo była moja i nie chciałem, by jej dotykał.
Dziecko Śmierć podrapał się lewą stopą w prawą piętę.
— No, śmiało. Pokaż mi. Nie chcę maczety. Potrzebna jest mi muzyka, która jest w niej. Graj, Lobey. — Skinął głową.
Przerażony, przytknąłem ustnik do warg.
— Śmiało.
Zadrgała pojedyncza nuta.
Dziecko Śmierć pochylił się, opuszczając złociste powieki.
— Teraz zamierzam wziąć wszystko, co pozostało — powiedział. Zahaczył o siebie palce rąk, a zaciśniętymi palcami nóg drapał ziemię.
Następna nuta.
Zacząłem grać trzecią.
To był dźwięk, ruch i odczucie — wszystko w tym samym momencie. Usłyszałem głośne chlaśnięcie: Dziecko Śmierć skulił się i złapał za szyję. Przejęła mnie groza, większa, niż mogłem sobie wyobrazić. Pająk, stojąc na szczycie wydmy, krzyczał:
— Graj, do diabła!
Patrzyłem na niego, trzymając maczetę.
— Dopóki grasz, on nie może używać swego umysłu!
Bicz ponownie zaświstał nad moją głową i uderzył Dziecko Śmierć, rozcinając mu do krwi skórę na piersi. Rudzielec odskoczył, potknął się o kłodę i upadł. Odsunąłem się na bok, usiłując ciągle wydobywać z maczety jakieś dźwięki.
Pająk ze śpiewającym biczem zszedł z wydmy na ramionach niczym ogromny krab.
Dziecko Śmierć, którego kolejne smagnięcie obróciło na brzuch, próbował się odczołgać. Skrzela wysunęły mu się spod włosów i opadły na szyję. Następne uderzenie bicza rozcięło mu plecy. Pająk krzyczał do mnie:
— Nie przestawaj grać!
Dziecko Śmierć syczał i gryzł ziemię. Po chwili obrócił się na bok. Piasek oblepiał mu usta i brodę.
— Pająku… och, Pająku. Przestań! Proszę, przest…
Bicz rozciął mu policzek.
— Graj, Lobey! Graj, bo inaczej on mnie zabije! — krzyczał Pająk.
Moja melodia, za wysoka o oktawę, kłuła poranek.
— Aaaaach… nie, Pająku. Nie rań mnie już! — Dziecko Śmierć bełkotał, ukazując zakrwawiony język. — Nie… aaa-aa… to boli. To boli! Przecież jesteś moim przyjacielem, Pająku! Przecież jesteś moim… — Łkał przez chwilę. Kolejne razy rozcinały mu skórę.
Ramię Pająka ociekało potem.
— W porządku — powiedział Pająk i zwinął bicz, oddychając ciężko.
Miałem sztywny język i zdrętwiałe ręce. Pająk spoglądał na przemian na mnie i na Dziecko Śmierć.
— Skończone — powiedział.
— Czy to było… konieczne? — zapytałem.
Wbił wzrok w ziemię.
W krzaku nie opodal coś trzasnęło. Wyłonił się stamtąd sunący po piasku kolczasty pęd ozdobiony kwiatami.
Pająk zaczął wchodzić na wydmę.
— Chodź — powiedział.
Podążyłem za nim. Na szczycie wydmy obejrzałem się.
Głowę Dziecka Śmierci otaczał bukiet żarłocznych kwiatów, rozpychających się i walczących z sobą o najbardziej smakowite kąski — oczy i język.
Zaczęliśmy schodzić z pochyłości po drugiej stronie wydmy.
U jej podnóża Pająk odwrócił się do mnie i marszcząc brwi, powiedział:
— Otrząśnij się z tego, chłopcze. Właśnie uratowałem ci życie.
— Pająku…
— Co?
— Zielonooki… myślę, że coś zrozumiałem.
— Co zrozumiałeś? Chodźmy, musimy już wracać.
— Podobnie jak Dziecko Śmierć, ja także mogę przywracać do życia tych, których sam zabiłem.
— Tak się stało w Pękniętej Krainie — rzekł Pająk. — Sam się przywróciłeś do życia. Najpierw pozwoliłeś sobie umrzeć, a potem wróciłeś. Teraz tylko Zielonooki może przywrócić życie twojej Frizie.
— Zielonooki — powtórzyłem. — Ale on nie żyje.
Pająk skinął głową.
— To ty go zabiłeś. Zabił go cios twojej… — Wskazał na maczetę.
— Och — powiedziałem. — Co się dzieje w Branning-at-sea?
— Rozruchy.
— Dlaczego?
— Ludzie niepokoją się o swoją przyszłość.
Na chwilę stanął mi przed oczami bukiet na twarzy Dziecka. Zrobiło mi się niedobrze.
— Wracam — powiedział Pająk. — Przyjdziesz?
Morze cofnęło się i osadziło na piasku spirale piany. Rozmyślałem przez chwilę.
— Tak. Ale jeszcze nie teraz.
— Zielonooki — rzekł Pająk, grzebiąc stopą w piasku — myślę, że będzie czekał na ciebie. I Gołębica też. Ona teraz prowadzi ich wszystkich do tańca i nie będzie skłonna, aby wybaczyć ci wybór, którego dokonałeś.
— A co to za wybór?
— Pomiędzy realnością i… resztą.
— I co ja wybrałem?
Pająk klepnął mnie po ramieniu uśmiechając się.
— Może będziesz to wiedział, gdy wrócisz. Dokąd się wybierasz? — zapytał i chciał się już odwrócić, ale powstrzymałem go.
— Pająku?
Spojrzał na mnie.
— W mojej wiosce był człowiek, którego znudziło wiejskie życie, więc opuścił ten świat. Pracował na Księżycu i na zewnętrznych planetach, a potem odwiedził światy odległe o wiele gwiazd. Być może i ja się tam udam.
Pająk skinął głową.
— Ja też tak kiedyś zrobiłem. Wszystko na mnie czekało, gdy wróciłem.
— Jak tam jest?
— Nie będzie tak, jak myślisz. — Pająk uśmiechnął się i odszedł.
— Czy tam będzie… inaczej?
Brnął dalej przez piasek.
Blask poranka kładł się na morzu, spychając ciemność w odległą część plaży. Odwróciłem się i ruszyłem w tamtą stronę.