Opuszczam Kretę i udaję się do świątyni.
Tego ranka schroniłem się przed deszczem w herbaciarni pełnej robotników portowych. Żółte chmury z mozołem przepływały nad Bosforem. Znalazłem człowieka mówiącego po francusku, dwu innych znało grecki Rozmawialiśmy o podróżach i ogrzewaliśmy palce szklankami herbaty. We czwórkę okrążyliśmy glob. Radio zawieszone nad piecem nadawało rytmiczną muzykę turecką na przemian z Aznavourem i Beatlesami. Lobey rozpoczął ostatni etap swej podróży, ale nie byłem w stanie teraz o tym myśleć. Kiedy deszcz ustał, poszedłem wzdłuż rozłożonego na nabrzeżu rybnego targu. Srebrne ryby spreparowano w ten sposób, że ich skrzela wyciągnięto na zewnątrz, tak że każda głowa była ukoronowana krwawym kwiatem. Ulica drewnianych domów ciągnęła się w górę, w kierunku centrum miasta. Niedawno szalał tu pożar. Kilka domów było zupełnie spalonych. Ich wysokie, zwęglone ściany pochylały się nad brukami, gdzie dzieci kopały w błocie skórkę pomarańczy. Inna grupka dzieci goniła rudowłosego chłopca. Miał mokrą twarz; potknął się w błocie i umknął przede mną. Jego buty miały przydeptane pięty. Być może, przepisując, zmienię czarny kolor włosów Dziecka Śmierci na rudy. Wędrowałem wzdłuż muru pałacu Topkapi, strącając z chodnika mokre liście. Zatrzymałem się przy Błękitnym Meczecie. Niebieskie wzory piętrzyły się na ścianach świątyni nade mną. Było bardzo spokojnie. Za tydzień są moje urodziny. Niebawem znów zacznę żmudny proces nakładania kolejnych misternych zdobień na ornament powieści. Czułem chłód kamieni pod bosymi stopami. Wzory ciągnęły się w nieskończoność, absorbując wzrok i myśli. Na zewnątrz założyłem buty i skierowałem się na ukos przez dziedziniec. Na piętrze starej herbaciarni, w parku naprzeciwko, usiadłem w kącie, z dala od pieca, i usiłowałem wymyślić zakończenie mojej powieści Wkrótce znów do tego wrócę. Dobre zakończenie nie powinno wyjaśniać wszystkiego do końca.
Jakie ty masz kwalifikacje? Ośmielasz się zatrzymywać na Wschodzie, gdzie przebywaliśmy? Obawiasz się słońca? Czy gdy słyszysz, jak rosnące młode fiołki przeciskają się między grudkami ziemi, potrafisz być stanowczy?
„Perła” zaskoczyła mnie. Milion ludzi to zbyt wiele, aby mógł wyróżnić się wśród nich osobnik ze slumsów. Co innego, gdyby znalazł się w otoczeniu osób z wyższych sfer. Tego wieczora zobaczyłem szyld na ulicy. Zajrzałem do sakiewki. Pająk dał mi dostatecznie dużo pieniędzy.
Czarne drzwi oświetlone karmazynowym neonem otworzyły się. Wszedłem po schodach zalanych pomarańczowym światłem. Czułem zapach perfum. Panował hałas. Mocno trzymałem maczetę. Zdeptane setkami stóp dywany były wytarte. Ktoś olejną farbą namalował martwą naturę na ścianie po lewej: owoce, pióra i instrumenty miernicze na pomarszczonym kawałku skóry. Głosy, tak. Jednak w miejscu, gdzie nerwy słuchowe łączą się z mózgiem i dźwięk zamienia się w muzykę — panowała cisza.
— Lo? — zagadnął mnie pies u szczytu schodów.
Byłem zmieszany.
— Lo Lobey — powiedziałem, spoglądając na jego zimne oblicze, i uśmiechnąłem się. Oblicze pozostało zimne.
Stała na balkonie półpiętra, ponad wypełniającym salę tłumem uczestniczącym w jej przyjęciu. Przechylona przez barierkę zawołała, śmiejąc się kontraltem:
— Kim jesteś?
Była piękna. Miała na sobie obcisłą srebrną suknię z głębokim dekoltem ukazującym małe piersi. Jej usta wyglądały tak, jakby były stworzone do śmiechu. Jej włosy, tak jasne jak włosy Małego Jona, były w nieznacznym nieładzie. Osobą, do której się zwróciła, byłem ja.
— Tak, tak. Ty, głuptasie. Kim jesteś?
Zupełnie wyleciało mi z głowy, że gdy ktoś się do ciebie zwraca, należy mu odpowiedzieć. Pies kaszlnął i zaanonsował:
— Hm… oto Lo Lobey!
W tym momencie wszyscy w sali umilkli. Uświadomiłem sobie, jak wielki panował tu przed chwilą hałas. Brzęk kieliszków, szepty, śmiech, rozmowy, skrzypienie podłogi pod stopami, szuranie nóżek foteli — chciałem, żeby to wszystko znów się zaczęło. W drzwiach z boku sali, ozdobionych wizerunkiem dwu splecionych węży, stał Pistolet. Najwyraźniej przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Dostrzegł mnie, zamknął oczy, westchnął i nacisnął klamkę.
— No, nareszcie, Lo Lobey. Myślałam już, że nigdy tu nie dotrzesz — powiedziała Gołębica. — Pistolecie, przynieś fotel.
Byłem zaskoczony. Pistolet otworzył usta ze zdumienia, ale przyniósł fotel. Z wyciągniętą maczetą szedłem w stronę Gołębicy pomiędzy stołami, kwiatami, świecami i gobelinami. Mijałem mężczyzn z siedzącymi u ich stóp psami na złotych łańcuchach oraz kobiety z malowanymi powiekami i piersiami uwięzionymi w klatkach z mosiężnej siateczki lub srebrnego drutu. Wszyscy oglądali się za mną.
Wszedłem po schodach na balkon Gołębicy. Dziewczyna opierała się biodrem o barierkę i wyciągnęła do mnie rękę.
— Jesteś przyjacielem Pająka — powiedziała. W jakiś sposób sprawiała, że czułem się bardzo dobrze, słuchając jej głosu. — Pistolecie — obróciła się; fale światła ześliznęły się po jej sukni — postaw ten fotel obok mojego.
Garbus zrobił to i usiedliśmy na brokatowych poduszkach. W towarzystwie Gołębicy, siedzącej naprzeciw, trochę trudno było mi patrzeć na cokolwiek innego. Pochyliła się ku mnie, oddychając głęboko.
— Powinniśmy porozmawiać. O czym chciałbyś ze mną mówić?
Obserwowanie oddychającej kobiety jest fascynujące.
— No… cóż… ja… — Użyłem całej siły woli, aby na powrót skupić uwagę na jej twarzy. — Czy mieć dziewięć tysięcy to naprawdę taka wielka frajda? (Czy myślicie, że wiedziałem, o czym mówię?)
Zaczęła się bezgłośnie śmiać. Co było chyba jeszcze bardziej fascynujące.
— Ach! — westchnęła. — Sam musisz spróbować i sprawdzić to.
W tym momencie wszyscy znów zaczęli rozmawiać. Gołębica ciągle mi się przyglądała.
— Co robisz? — zapytałem. — Pająk powiedział mi, że możesz mi pomóc odnaleźć Frizę.
— Nie wiem, kim jest Friza.
— Ona była… — Gołębica znowu głęboko westchnęła. — Ona także była piękna.
Jej twarz wyrażała silne wzruszenie.
— Tak — powiedziała.
— Nie sądzę, byśmy mogli rozmawiać o tym tutaj. — Patrzyłem na Pistoleta, który ciągle krążył w pobliżu. — Mój problem polega niezupełnie na tym, o czym myślisz.
Uniosła przyciemnioną brew.
— To jest trochę…
— Och! — powiedziała i uniosła podbródek.
— Ale ty? — zapytałem. — Co robisz? Kim jesteś?
Jej łuk brwiowy stał się bardziej ostry.
— Pytasz poważnie?
Skinąłem głową.
Zmieszana, popatrzyła na ludzi wokół niej. Nikt jednak nie zamierzał jej nic wyjaśniać, więc ponownie spojrzała na mnie. Jej wargi rozchyliły się i na powrót złączyły; jej powieki kilkakrotnie unosiły się i opuszczały.
— Mówią, że jestem kimś, kto sprawia, że wszyscy mogą się ciągle kochać.
— W jaki sposób to robisz? — zapytałem.
Ktoś obok niej powiedział:
— Czy on naprawdę nie wie?
Ktoś inny dodał:
— Czy on nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia ciągłego krzyżowania się z sobą?
Gołębica położyła palec na ustach. Wszyscy umilkli.
— Muszę mu powiedzieć. Lobey… tak masz na… imię, prawda?
— Pająk powiedział mi, bym z tobą porozmawiał… — zacząłem. Chciałem przyczepić się do jej świata za pomocą haków informacji.
Uśmiechnęła się.
— Próbujesz upraszczać. Pająk. Wielki Lord Lo Pająk? Zdrajca, fałszywy przyjaciel, ten, który podpisał wyrok śmierci na Zielonookiego. Nie zaprzątaj sobie głowy tym przeklętym człowiekiem. Spójrz na siebie, Lobey. Co byś chciał wiedzieć…
— Wyrok śmierci…
Dotknęła mego policzka.
— Bądź egoistą. Czego pragniesz?
— Frizy! — krzyknąłem, niemal wstając ze swego fotela.
Gołębica usiadła.
— Pytałam cię już o to, ale mi nie odpowiedziałeś. Kim jest Friza?
— Ona… — powiedziałem i urwałem. — Ona była prawie tak piękna jak ty.
Dziewczyna opuściła podbródek i spojrzała na mnie. Jej jasne oczy pociemniały.
— Tak.
To słowo wypłynęło z jej ust wraz z oddechem, bez dźwięku. Uporczywe, pytające spojrzenie nadawało jej twarzy nieco szorstki wyraz.
— Ja… — zacząłem. Niewłaściwe słowo. — Ona…
Czułem się tak, jakby jakaś pięść wewnątrz usiłowała uderzyć mnie w żebra, ale w ostatniej chwili zatrzymała się, otworzyła, po czym powędrowała do góry i zaczęła drapać wnętrze mej twarzy. Piekło mnie czoło, policzki i oczy.
Gołębica ponownie westchnęła.
— Rozumiem.
— Nie, nie rozumiesz. — Udało mi się opanować. — Nie rozumiesz.
Wszyscy znowu patrzyli na nas. Dziewczyna rozejrzała się, przygryzła wargę i ponownie spojrzała na mnie.
— Ty i ja jesteśmy… niezupełnie tacy sami.
— Co?… och! Ale… Gołębico…
— Tak, Lobey?
— Gdzie ja jestem? Przybyłem tu z wioski, znikąd, spotykałem po drodze drapieżne rośliny i smoki. Odrzuciłem swoje „Lo”, szukając mojej martwej dziewczyny i polując na nagiego kowboja, okrutnego jak pejcz Pająka. A gdzieś tam pewien brudny jednooki książę wkrótce… umrze. Gdzie ja jestem, Gołębico?
— Jesteś bardzo blisko pewnego starego miejsca zwanego Piekłem — powiedziała szybko. — Można tu wejść tylko poprzez śmierć lub pieśń. Będziesz jednak potrzebował pomocy, gdybyś chciał się stąd wydostać.
— Szukałem mojej ciemnej dziewczyny, a znalazłem ciebie, srebrzystą.
Wstała, powodując, że uderzyły we mnie ostrza światła odbitego od sukni. Jej zgrabna ręka osunęła się wzdłuż biodra. Schwyciłem ją moją szorstką dłonią.
— Chodźmy — powiedziała.
Poszedłem z nią.
Gdy schodziliśmy po schodach, oparła się na moim ramieniu i wyszeptała:
— Obejdziemy salę dookoła. Musisz zdecydować, czy będziesz słuchał, czy patrzył. Wątpię, czy zdołasz robić obie rzeczy jednocześnie. Ja nie potrafię, ale możesz spróbować.
Gdy okrążaliśmy salę, uderzałem się w goleń trzymaną na płask maczetą.
— Jesteśmy już bardzo wyczerpani, próbując być ludźmi, Lobey — mówiła Gołębica. — Aby przeżyć jeszcze choćby dziesięć pokoleń, musimy bez przerwy mieszać nasze geny.
Stary człowiek opierał się brzuchem o blat stolika, gapiąc się na dziewczynę siedzącą naprzeciwko. Jego towarzyszka oblizała usta. Miała zdumiewająco piękne błękitne oczy. Jej kości policzkowe drwiły ze starca.
— Nie można zmusić ludzi, aby mieli dzieci z wieloma partnerami. Ale można uczynić tę ideę jak najbardziej atrakcyjną. — Gołębica spuściła wzrok.
Przy następnym stoliku siedziała kobieta, której twarz sprawiała wrażenie nieco obwisłej. Ale się uśmiechała. Jej dłoń oplatała smukłe palce młodzieńca siedzącego po przeciwnej stronie. Umalowanymi oczyma spoglądała zazdrośnie na jego trzepotliwe powieki, ciemne jak oliwki, i na jego rozwichrzone włosy, bardziej błyszczące niż jej upięta fryzura.
— Kim jestem, Lobey? — Była to raczej sugestia niż pytanie. — Jestem główną postacią ogromnej kampanii reklamowej. Jestem kimś dobrym i zarazem złym, kimś dzikim; każdy mnie pragnie lub pragnie być do mnie podobny; jestem kimś, kto preferuje dziewięćdziesięciu dziewięciu zamiast jednego. Jestem tą, której mężczyźni doszukują się w każdej swojej partnerce. Jestem tą, której uczesanie naśladują wszystkie kobiety, jak również, wzorując się na moich strojach, dostosowują do nich długość swoich sukni i głębokość dekoltów. Cały świat małpuje skradzione mi powiedzonka, gesty, a nawet pomyłki, wypróbowując je na każdym nowym kochanku czy kochance.
Para przy kolejnym stoliku najwidoczniej zapomniała, że czterdziestkę mają już za sobą. Byli szczęśliwi i bogaci. Zazdrościłem im.
— Kiedyś — kontynuowała Gołębica, naciskając moją dłoń palcem wskazującym — te sprawy załatwiały orgie i sztuczne zapłodnienie. Ale teraz ciągle musimy zwalczać bierność. I ja właśnie to robię. W związku z tym za chwilę pewnie zadasz mi następne pytanie.
Dwoje młodych naprzeciw nas trzymało się za ręce i chichotało. Kiedyś myślałem, że dwadzieścia jeden lat to poważny wiek, ale było to dawno. Te dzieciaki miały wszystko przed sobą, wszystkiego się jeszcze uczyły. Lękali się tego, co ich czeka, a jednocześnie byli bezgranicznie szczęśliwi.
— Odpowiedź — odezwała się Gołębica, więc znowu na nią spojrzałem — tkwi w szczególnych zdolnościach, które posiadam i które ułatwiają mi pracę.
Palec, który naciskał dłoń, dotykał teraz moich warg. Dziewczyna zmarszczyła brwi, prosząc, bym się nie odzywał. Ujęła moją maczetę i uniosła ją.
— Zagrasz, Lobey?
— Dla ciebie?
Zatoczyła ręka krąg.
— Dla nich. — Odwróciła się do tłumu. — Uwaga, wszyscy! Chcę, żebyście się uciszyli. Chcę, żebyście posłuchali. Macie milczeć…
Umilkli.
— …i słuchać.
Słuchali. Wiele osób wsparto głowy na łokciach. Gołębica odwróciła się do mnie i skinęła głową. Spojrzałem na maczetę.
Po przeciwnej stronie sali Pistolet trzymał się za głowę. Uśmiechnąłem się do niego. Usiadłem na skraju pustego stolika i przebiegłem palcami rąk i nóg po dziurkach maczety.
Zagrałem pojedynczy ton. Spojrzałem na ludzi. Zagrałem następny i roześmiałem się. Młoda para roześmiała się również.
Zagrałem dwa dźwięki jeden po drugim: niski i wysoki.
Zacząłem wystukiwać dłońmi twardy, powolny rytm. Grałem wyłącznie za pomocą stóp. Młodą parę to także rozbawiło. Kołysałem się na brzegu blatu; zamknąłem oczy, wybijałem rytm dłońmi i grałem. Z tyłu ktoś zaczął klaskać do taktu. Uśmiechnąłem się, nie przerywając grania (co było trudne), i dźwięk pojaśniał. Pamiętałem muzykę, którą znalazłem w głowie Pająka, i postanowiłem spróbować czegoś, czego dotąd nie robiłem. Pozwoliłem jednej melodii rozwijać się, nie grając jej, a jednocześnie zagrałem inną melodię. Dźwięki splatały się harmonijnie, w rytm wyznaczony przez następujące po sobie klaśnięcia. Zostawiłem więc je samym sobie i zawiesiłem nad nimi trzecią melodię. Wsadziłem muzykę do wirówki, do miksera, a moje palce uparcie wybijały rytm na obrusie. Grałem, patrząc twardo na otaczających mnie ludzie. Obserwowałem, jak narasta w nich muzyka. Kiedy już byli nią wypełnieni, zacząłem tańczyć. Ruchy powtarzały się. Wykonywanie tańca to coś zupełnie innego niż tańczenie z kimś. Tańczyłem na stole. Smagałem ich wszystkich muzyką. Dźwięk rodził się z dźwięku. Akordy otwierały się jak rozwijające się kwiaty. Ludzie zaczęli krzyczeć. Wydmuchiwałem na nich moje rytmy, wpychałem im nuty w kręgosłupy, podobnie jak wpycha się drut w kręgosłup żaby, odrdzeniając ją. Ludzie zaczęli wiercić się w fotelach. Włączyłem do muzyki czwartą linię melodyczną, pozostającą w dysonansie do pozostałych. Kilka osób zaczęło tańczyć wraz ze mną. Sprawiłem, że muzyka prowadziła ich; podrygiwali w jej rytm. Stary człowiek potrząsnął ramionami przed niebieskooką dziewczyną. Klap. Młodzi podskakiwali ramię przy ramieniu. Klap. Para w średnim wieku mocno trzymała się za ręce. Klap. Dźwięki piętrzyły się. Klap. Przez moment cisza. Klap. A potem, jakby coś ich uwolniło: wszyscy nagle oszaleli i podobnie jak stado smoków zaczęli jęczeć, uderzając się po udach i brzuchach w takt czterech melodii.
Na podwyższeniu, gdzie stał stolik Gołębicy, ktoś otworzył szerokie okna. Zimny powiew na mych spoconych plecach sprawił, że zakaszlałem. Flet warknął. Ten powiew uświadomił mi, jak gorąco było w zamkniętej sali. Tancerze przenieśli się na półpiętro, gdzie ściany były wyłożone czerwono-błękitnymi kafelkami. Śledziłem ich wzrokiem. Kilkoro z nich odpoczywało, opierając się o barierkę. Odjąłem od ust maczetę i rozglądałem się wokół…
Coś przykuło mój wzrok. Srebrna sukienka marszczyła się na wietrze. Ale to nie była Gołębica. Uniosła ciemne palce do brązowego policzka, jej pełne usta były rozchylone. Zamrugała i przesunęła ręką po włosach, rozglądając się wśród tancerzy, którzy co jakiś czas zasłaniali ją przed mym wzrokiem.
Ciemna Friza…
Powróciła i przesuwała się między tancerzami…
Tak bardzo za nią tęskniłem…
Kiedyś wśród poganiaczy byłem tak głodny, że aż mnie to przerażało. Teraz czułem takie samo przerażenie. A nawet większe. Muzyka grała się sama. Maczeta ciążyła mi w ręce. Friza rzuciła kiedyś kamyk…
Pobiegłem ku niej, zagłębiając się w labirynt tancerzy.
Zobaczyła mnie. Chwyciłem ją w ramiona; przytuliła się do mnie, policzek na mej szyi, pierś na mej piersi, ręce mocno oplecione wokół mych pleców. Jej imię krążyło mi w głowie. Wiem, że sprawiałem jej ból. Jej pięści wpijały mi się w plecy, aż bolało. Moje szeroko otwarte oczy były pełne łez. Chciałem być otwarty na nią, na wszystko, co się z nią wiązało. Nic w niej nie drżało. Przytulałem jej szczupłe ciało; moje ramiona zwarły się nieco mocniej, rozluźniły się na chwilę i ponownie zwarły.
Po drugiej stronie stało samotne drzewo poskręcane od oszalałego słońca. Wisiał na nim Zielonooki. Sznur biegł od pachwiny ku rozpiętym na konarach ramionom. Głowa opadała tak nisko, że kark musiał być złamany. Powróz, którym przywiązano ramiona do drzewa, werżnął się w ciało, tak że ramiona lśniły od krwi.
Friza obróciła się w mych ramionach, aby zobaczyć, na co patrzę, i szybko zakryła mi oczy rękami. W jej ciemnych dłoniach rozpoznałem muzykę. Był to wielogłosowy, rytmiczny, przedziwny hymn żałobny, którym dziewczyna zasłaniająca mi oczy oddawała hołd zamęczonemu księciu.
Przez muzykę dotarł do mnie szept:
— Lobey, bądź ostrożny. — Był to głos Gołębicy. — Czy chcesz to lepiej obejrzeć?
Palce ciągle spoczywały na mych oczach.
— Mogę zaglądać do wnętrza twej głowy. Ty umarłeś, Lobey. Gdzieś tam, w skałach i deszczu, umarłeś. Czy chcesz się temu przyjrzeć…
— Nie jestem duchem!
— Och, ty jesteś realny, Lobey! Ale być może…
Szarpnąłem głową, ale ciemność ciągle trwała.
— Czy chcesz się czegoś dowiedzieć o Dziecku Śmierci?
— Chcę wiedzieć wszystko, co pomoże mi go zabić.
— Więc posłuchaj. Dziecko Śmierć może przywrócić do życia tylko tych, którym życie zabrał, i tylko ich może trzymać w swojej mocy. A czy ty wiesz, kto ciebie przywrócił do…
— Zabierz ręce.
— Musisz dokonać wyboru, Lobey. I to szybko! — wyszeptała Gołębica. — Czy chcesz zobaczyć to, co jest przed tobą naprawdę, czy też to, co widziałeś przedtem?
— Twoje ręce. Przecież nie mogę nic widzieć, gdy trzymasz ręce na moich… — Umilkłem, przerażony tym, co powiedziałem.
— Jestem bardzo utalentowana, Lobey. — Delikatny nacisk zelżał, i do mych oczu dotarło światło. — Muszę doskonalić moje zdolności, aby przeżyć. Nie można ignorować praw świata, który się wybrało…
Złapałem spoczywające na mej twarzy ręce za nadgarstki i pociągnąłem w dół. Po krótkim oporze poddały się. Były to ręce Gołębicy. Zielonooki wciąż wisiał na drzewie.
Chwyciłem Gołębicę za ramiona.
— Gdzie ona jest?! — krzyknąłem.
Rozejrzałem się po tarasie. Friza zniknęła. Potrząsałem stojącą przede mną dziewczyną, a ona odsunęła się i oparła o barierkę.
— To ja stałam się twoją ukochaną. Na tym między innymi polegają moje zdolności. Dlatego mogę być Gołębicą.
Potrząsnąłem głową.
— Ale ty… — zacząłem.
Pogładziła swoje ramię. Jej ręka wsunęła się pod srebrny materiał, aby poprawić ułożenie sukni.
— A oni… — Wskazałem na tancerzy. Młodzi, ciągle trzymając się za ręce, wskazywali na park i chichotali. — Oni nazywają cię La Gołębica.
Uniosła głowę, odrzucając do tyłu srebrne włosy.
— Nie. — Potrząsnęła głową. — Kto ci to powiedział, Lobey? Kto ci to powiedział? Jestem Le Gołębica.
Zadrżałem. Gołębica wyciągnęła szczupłą rękę.
— Nie wiedziałeś o tym? Naprawdę nie wiedziałeś, Lobey?
Odsunąłem się od niej, unosząc maczetę.
— Lobey, my nie jesteśmy ludźmi! Żyjemy na ich planecie, ponieważ oni ją zniszczyli. Próbujemy przyjąć ich kształty, ich wspomnienia, ich mity. Ale one do nas nie pasują! To złudzenia, Lobey. To on cię przywrócił do życia: Zielonooki. I on jest jedynym, który może ci przywrócić, naprawdę przywrócić twoją Frizę.
— Zielonooki?
— My nie jesteśmy tacy sami jak oni. My jesteśmy…
Odwróciłem się i uciekłem z półpiętra.
Biegnąc okrążałem salę. Zatrzymał mnie pies, który warknął:
— Lo Lobey! — Siedział na podeście, gdzie odbywało się przyjęcie Gołębicy. — Zaczekaj. Czy oglądałeś specjalny pokaz, z którego słynie „Perła”?
Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, pies wcisnął nosem przycisk w ścianie.
Podłoga sali zaczęła się obracać. Ogarnięty histerią, uświadomiłem sobie, co się dzieje. Składała się z dwu warstw spolaryzowanego plastyku, ułożonych jedna nad drugą. Górna warstwa się obracała, dolna była nieruchoma. Obie powoli stawały się przezroczyste. Zobaczyłem sylwetki poruszające się wśród kamiennych ścian w dole, pod nogami stolików i foteli.
— „Perła” jest zbudowana nad jednym z korytarzy klatki w Branning-at-sea. Spójrz: oni snują się wśród skał i zapadlisk, jeden właśnie spada, drugi trzyma się kurczowo ściany, przygryzając do krwi własny język. Nie ma tu dozorcy. Stary system komputerowy, którego ludzie używali do wywoływania Psychicznej Harmonii i Enigmatyczno-Delirycznych Reakcji Asocjacyjnych, troszczy się o iluzje dla uwięzionych. Spełniają im się wszystkie marzenia…
Rzuciłem się na podłogę i przycisnąłem do niej twarz.
— PHAEDRA! — krzyknąłem. — PHAEDRA, gdzie ona jest?
— Cześć, dzieciaku!
Światełka błyskały w mroku pode mną. Para o zbyt wielkiej liczbie ramion stała objęta pod mrugającą maszyną.
— PHAEDRA…
— To ciągle jest niewłaściwy labirynt, dzieciaku. Możesz doznać tu kolejnej iluzji. Ona pójdzie wraz z tobą do drzwi, ale kiedy się odwrócisz, aby sprawdzić, czy naprawdę tu będzie, zobaczysz, że jesteś sam. Nie ma co zawracać sobie tym głowy. — Głos był przytłumiony przez plastykową podłogę. — Matka rządzi tu wszystkim. Nie graj już na tym twoim cholernym nożu. Musisz spróbować wydostać dziewczynę w jakiś inny sposób. Wszyscy jesteście po prostu kłębkami uczuć, wielopłciowymi i niematerialnymi, które pragną nałożyć sobie ograniczającą maskę człowieczeństwa. Odwróć się, Lobey. Spróbuj wyjrzeć poza ramię lustra…
— Gdzie…
— Czy błagałeś już o spełnienie twej prośby pod drzewem?
Pode mną potępieńcy ślinili się, zataczali i bełkotali w głębinach klatki, poniżej mrugającej PHAEDRY. Podniosłem się i wyszedłem z sali. Pies warknął, gdy mijałem drzwi.
Potknąłem się na schodach i odzyskałem równowagę o cztery stopnie dalej, chwyciwszy się poręczy. Budynek wyrzucił mnie do parku. Wokół piętrzyły się metalowe wieże z tysiącami widzów tańczących na tarasach, tłoczących się w oknach i śpiewających.
Stanąłem pod drzewem i zagrałem. Moja muzyka błagała. Powiązałem akordy w grupy dźwięków, które prosiły o decyzję. Zacząłem pokornie, i pieśń oczyściła mnie. Zatraciłem się w grze. Pojawił się gniew. Przesłałem go Zielonookiemu w muzyce. Była też miłość. Rozbrzmiewała w pieśniach dobiegających z okien.
W miejscu gdzie ramię wiszącego przywiązane było do gałęzi, kość była złamana. Ręka zwisała bezwładnie i…
…i nic się nie stało. Wrzasnąłem zawiedziony i wściekły. Uchwyciłem maczetę obiema rękami i wbiłem ją w udo Zielonookiego, aż ostrze dotarło do drewna. Wrzasnąłem ponownie i dygocząc wyszarpnąłem maczetę.