Zatem gdzie on jest? W pieśni?
„Bóg rzekł Abrahamowi: „ Zabij syna „. A ten mu odrzekł: „Boże, to przesada!”
Miłość jest czymś, co umiera, a gdy jest już martwa, staje się glebą dla nowej miłości… Tak naprawdę więc w miłości nie ma śmierci.
— Le Dorik? — zapytałem. — Dorik?
— Cześć! — dobiegł głos z ciemności. — Lobey?
— Lo Lobey — odpowiedziałem. — Gdzie jesteś?
— W klatce.
— Aha. Co to za zapach?
— Whitey. Brat Easy’ego. Umarł. Kopię mu grób. Pamiętasz brata Easy’ego…
— Pamiętam. Widziałem go wczoraj przez druty. Wyglądał na bardzo chorego.
— Tacy jak on nie żyją długo. Chodź, pomożesz mi kopać.
— Ogrodzenie…
— Jest wyłączone. Przejdź przez nie.
— Nie mam ochoty włazić do klatki — powiedziałem.
— Nie miałeś takich oporów, kiedy byliśmy dziećmi. Chodź. Muszę przesunąć ten głaz. Pomóż.
— Tak było, kiedy byliśmy dziećmi. Robiliśmy wtedy mnóstwo rzeczy, których teraz nie musimy już robić. To twoja robota. Kop.
— Friza przychodziła mi pomagać, a przy okazji opowiadała o tobie.
— Friza… opowiadała?
— No wiesz, niektórzy ją rozumieli.
— Tak — odezwałem się po chwili. — Niektórzy rozumieli.
Chwyciłem drucianą siatkę przy słupku, ale nie zacząłem się wspinać.
— Prawdę powiedziawszy — rzekł Dorik — było mi trochę smutno, że nigdy nie przychodzisz. Przecież kiedyś było tak przyjemnie. Cieszyłem się, że Friza nie traktowała mnie tak jak ty. Przecież kiedyś…
— …kiedyś robiliśmy mnóstwo rzeczy, Dorik. Tak, wiem. Zrozum, nikt się nie pofatygował, by mi powiedzieć, że nie jesteś dziewczyną, zanim nie ukończyłem czternastu lat. Jeśli cię zraniłem, przepraszam.
— Zraniłeś mnie. Ale nie jest mi przykro. Frizie nikt nigdy nie powiedział, że nie jestem chłopcem. Z czego jestem w pewnym sensie zadowolony. Ale nawet gdyby wiedziała, nie sądzę, by przyjęła to tak jak ty.
— Czy często tu przychodziła?
— Zawsze kiedy nie była z tobą.
Wspiąłem się po drutach, przełożyłem nogi na drugą stronę i zeskoczyłem na ziemię.
— Gdzie jest ten diabelny głaz, który chcesz przesunąć?
— Tu…
— Nie dotykaj mnie — powiedziałem. — Po prostu pokaż, gdzie on jest.
— Tu — powtórzył Dorik w ciemności. Uchwyciłem krawędź kamienia. Przytrzymujące go korzenie roślin popękały, trysnęła fontanna piasku i głaz odtoczył się na bok.
— A tak przy okazji, co z dzieckiem? — zapytałem.
Musiałem o to spytać. I niech cię diabli, Dorik, dlaczego następne słowa musiały być właśnie tymi, których miałem nadzieję, że nie usłyszę?
— Którym dzieckiem?
Przy słupku stała łopata. Wbiłem ją w ziemię. Cholerny Le Dorik.
Odezwał się po chwili.
— Jeżeli chodzi o dziecko moje i Frizy, to w przyszłym roku zbadają je znachorzy. Wymaga ogólnego treningu, ale jest zupełnie funkcjonalne. Prawdopodobnie nigdy nie otrzyma „La”, ale nie będzie musiała przebywać tutaj.
— Nie to dziecko miałem na myśli!
Łopata zadźwięczała na kamieniu.
— Chyba nie pytasz o dziecko, które jest wyłącznie moje? — W tym pytaniu, a właściwie stwierdzeniu, były dwa lub trzy kawałki lodu. Dorik specjalnie mnie tak drażnił. — Więc masz na myśli nasze dziecko? — Jakbyś nie wiedział, że to o nie chodzi, ty hermafrodytyczny bękarcie. — Będzie tu do końca życia, ale jest szczęśliwy. Chcesz go zobaczyć?
— Nie — powiedziałem i przerzuciłem trzy kolejne łopaty ziemi. — Pochowajmy Whiteya i zabierajmy się stąd.
— Dokąd się wybierasz?
— La Dire powiedziała, że ty i ja mamy wyruszyć razem w podróż, żeby zniszczyć to coś, co zabiło Frizę.
— Och — westchnął Le Dorik. — Tak. — Podszedł do ogrodzenia i schylił się. — Pomóż mi.
Podnieśliśmy wzdęte gumowate ciało i wrzuciliśmy je do wykopanego dołu. Wpadło do środka z głuchym odgłosem.
— Powinieneś poczekać, aż po ciebie przyjdę — rzekł Le Dorik.
— Tak. Ale nie mogę czekać. Chcę iść już teraz.
— Jeśli mam iść z tobą, musisz poczekać.
— Dlaczego?
— Posłuchaj, Lobey. Jestem dozorcą klatki i mam swoje obowiązki.
— Nie obchodzi mnie to. Dla mnie wszystko w klatce może spleśnieć i zgnić. Chcę stąd wyjść i wyruszyć!
— Muszę wyszkolić nowego dozorcę, sprawdzić urządzenia uczące, zapewnić dostateczne dostawy żywności i specjalne diety, zbadać stan pomieszczeń…
— Rzuć to wszystko w diabły, Dorik! Chodźmy!
— Lobey, ja mam tu troje dzieci. Jedno jest twoje, drugie dziewczyny, którą kochałeś, a trzecie wyłącznie moje. Dwoje z nich ma szansę stąd wyjść, jeśli tylko będą kochane, jeśli zapewni się im odpowiednią opiekę, jeśli poświęci im się dostatecznie dużo czasu i cierpliwości.
— Dwoje z nich, tak? — Mój oddech nagle zginął gdzieś wewnątrz klatki piersiowej (nie wróżyło to nic dobrego). — Ale nie moje! Idę stąd!
— Lobey!
Zatrzymałem się i usiadłem okrakiem na ogrodzeniu.
— Posłuchaj, Lobey. Taki jest świat, w którym żyjesz. Skądś się wziął i dokądś zmierza. Zmienia się. Ale świat ten ma jednak swoje prawa i zasady, swoje dobro i zło, właściwy i niewłaściwy sposób postępowania. Nigdy nie chciałeś tego zaakceptować, nawet wtedy gdy byłeś dzieckiem. I dopóki tych zasad nie zaakceptujesz, nie będziesz szczęśliwy.
— Masz na myśli mnie, kiedy miałem czternaście lat?
— Nie, mówię o tobie takim, jakim jesteś teraz. Friza wiele mi opowiedziała…
Przeskoczyłem przez ogrodzenie i wszedłem do lasu.
— Lobey!
— Co? — Nie przestawałem iść.
— Boisz się mnie.
— Nie.
— Pokażę ci…
— Jesteś bardzo dobry w pokazywaniu różnych rzeczy w ciemności. To właśnie dlatego jesteś inny, czyż nie? — zawołałem przez ramię.
Przekroczyłem strumień i zacząłem wspinać się na skały, wściekły jak cały Elvis. Nie poszedłem na łąki, lecz w stronę bardziej stromych miejsc, roztrącając w ciemności liście i gałązki. A potem usłyszałem, jak ktoś nadchodzi pogwizdując.