8. Ku Kuei

To było jak piknik w jednym z lasów nad Słodką Rzeką. Ojciec szedł energicznie — uświadomiłem sobie, że wcale nie jest stary. Podążałem tuż za nim i obserwowałem, jak jego ręce wznoszą się, gdy dotyka liści i gałęzi; jak opadają, gdy zrywa trawę czy kwiat; jak wysuwają się w żywej gestykulacji, gdy mówi. Kiedyś myślałem, że te gesty to ozdobniki, zgrywanie się albo, co gorsza, przygotowywanie się do poskromienia biciem mnie i wszystkich dookoła, do zdobycia nad nami władzy i do narzucenia nam posłuszeństwa. To wszystko tak wyglądało, gdy byłem dzieckiem. Teraz widziałem, że te dźgania, cięcia i wymachiwanie rękami stanowiły oznakę żywotności. Jego ciało ani nie było dość duże, ani nie ruszało się na tyle szybko, by pomieścić w sobie całą rozsadzającą go energię i radość.

Było więc ironią losu, że zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz, kiedy jego radość była tak nie na miejscu. Czułem, że powinienem dzielić tę radość, ale wydawała mi się ona sztuczna. Teraz nie chciało mi się śmiać, podrygiwać ani krzyczeć razem z nim, lecz pragnąłem nad nim zapłakać. I gdybym się nie bał, że go zawstydzę, zrobiłbym to. Istnieją rzeczy, nad którymi można płakać, na przykład powrót do domu synów marnotrawnych, ale z powodu strat Muellerowie nie płaczą. Nie dokonują nawet rytuału żalu po stracie królewstwa. Mój ojciec był wciąż żywy, ale już opłakiwałem go, gdyż jego prawdziwe „ja” to był Mueller, władca, człowiek tak ogromny, że tylko w królewstwie mógł się pomieścić. A teraz znalazł się tutaj, uwięziony w przestrzeni swojego ciała. Jego królestwem stał się dziwny las i kilkoro ludzi, którzy kochali pamięć o tym, czym był, więc ciągle służyli tej skurczonej pozostałości własnego „ja”. Ensel, jako Mueller, był już martwy. Ale Ensel Mueller upierał się, by nadal żyć, by nawet w klęsce dźwigać ze sobą pewien rodzaj wielkości.

Zawsze oczekiwałem, że odziedziczę po nim królestwo. Że gdy umrze, zajmę jego miejsce. Że się nim stanę. Sądziłem, że będę do tego zdolny. Ale teraz, gdy szedłem za nim przez las, uświadomiłem sobie, że mimo iż mógłbym zostać Muellerem, gdyby sprawy potoczyły się inaczej, nie urosłem jeszcze jednak dostatecznie, by zająć jego miejsce. Po jego śmierci bowiem zostanie tyle próżnych miejsc, miejsc, których istnienie jedynie podejrzewałem, tak wiele ról, do zagrania których nigdy nie dorosnę.

Wkrótce bez większych trudności opuściliśmy brzeg jeziora. Zaczynałem się zastanawiać, czy to, co przedtem czułem, kiedy oszalały ze zmęczenia wlokłem się przez Ku Kuei, nie było jedynie złudzeniem. I nagle zaczęło się to znowu, dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy przechodziłem Ku Kuei poprzednim razem. Szliśmy, szliśmy i szliśmy, a słońce ciągle było wysoko na niebie i wydawało się nieruchome. Ojciec zgłodniał, zjedliśmy posiłek, a słońce nie przesunęło się. Szliśmy dalej, aż do zmęczenia, a słońce drgnęło tylko nieznacznie. I nadal szliśmy, aż wyczerpanie zwaliło nas z nóg, a mogło być najwyżej południe.

— To śmieszne — powiedział Ojciec ze znużeniem, kiedy rozłożyliśmy się na trawie.

— Dla mnie jest to pocieszające — rzekłem. — Teraz wiem, że nie byłem szalony, kiedy wcześniej mi się to zdarzyło.

— Albo obydwaj oszaleliśmy.

— Jest dokładnie tak, jak było ze mną, kiedy przybyłem tu poprzednim razem.

— Co takiego? Osłabłeś i byłeś wykończony jedynie po porannym spacerze?

— Tak właśnie myślałem, ale teraz nie jestem tego taki pewien.

Dowiedziałem się wielu rzeczy o świecie od czasu, gdy przemierzyłem Ku Kuei. Ci obserwatorzy gwiazd z wierzchołków drzew zdołali wymyślić nadświetlny napęd dla statków międzygwiezdnych. Nagie dzikusy na pustyni potrafiły zamieniać skały w piasek. Czy to my zbyt szybko odczuwaliśmy znużenie? A może to słońce było trochę spóźnione w swojej podróży?

— Widzimy, że chociaż jesteśmy bardzo zmęczeni, nie minęło wiele czasu, i wnioskujemy, że męczymy się zbyt wcześnie. Ale pomyśl… czy nie mamy poczucia, że podróżowaliśmy od zawsze? Być może z naszymi ciałami jest wszystko w porządku, tylko właśnie czas zrobił się trochę ociężały.

— Lanik, jestem zbyt zmęczony, nawet by cię rozumieć, nie mówiąc o tym, żeby rozmyślać nad tym, co powiedziałeś.

— Zatem odpoczywaj — rzekłem do Ojca.

Ojciec wyciągnął miecz i położył się na lewym boku tak, by jego prawa dłoń, którą zwykle walczył, była gotowa do akcji od razu po przebudzeniu. Zasnął natychmiast.

Ja też położyłem się na trawie pod drzewami, ale nie mogłem spać. Słuchałem natomiast skały. Słuchałem przez barierę żywej gleby i milionów drzew.

To, co usłyszałem, to nie był głos skały, ale raczej niski, cichy, prawie niewyczuwalny szept, którego nie rozumiałem. Wydawało się, że ten głos mówi o śnie. Czy może był to wytwór mego własnego umysłu? Próbowałem wsłuchać się w krzyki umierających (chociaż zwykle starałem się ich nie słyszeć), ale tym razem usłyszałem nie natłok głosów wrzeszczących jednocześnie z bólu, ale raczej wyraźne, ciche wołania. Pełne bólu, lecz powolne. Zbolałe, pełne strachu i nienawiści, ale nieskończenie opóźnione, rozdzielone i wyraźne; na ich tle tętno mego serca wydawało się szybkie, rozpędzone i przestraszone, choć byłem spokojny i serce biło mi normalnie.

Zapadałem się w glebę. Rozstępowała się bardzo niechętnie, ale dotarłem do jej dna i spocząłem na skale. Kamienie odpływały na boki przed mymi plecami. Głębokie korzenie odsuwały się, by mnie przepuścić. Potem chropowata skała ustąpiła i pozwoliła mi spocząć na sobie. Zacząłem nasłuchiwać.

Usłyszałem dokładnie to, co zwykle. Głos skały pozostawał nie zmieniony. Znikły dźwięki, które słyszałem przy powierzchni.

Byłem zagubiony. To, co słyszałem wcześniej, na pewno nie było złudzeniem, a jednak teraz, tuż przy skale, wszystko było takie, jak w Schwartz parę tygodni temu.

Wzniosłem się znowu, cały czas nasłuchując, i stopniowo pieśń ziemi zmieniała się, powolniała, jakby rozpadała na oddzielne głosy. Zdało się również, że ziemia rozstępuje się, by mnie przepuścić, bardziej niemrawo. Ale w końcu znalazłem się na powierzchni. Z rozłożonymi ramionami pływałem po czymś, co wydawało się tylko nieco gęstsze od wody morskiej.

Ojciec stał, patrząc na mnie z nie dającym się opisać wyrazem na twarzy.

— Mój Boże — powiedział. — Co się z tobą działo?

— Po prostu odpoczywałem — odrzekłem, ponieważ niewiele więcej było do powiedzenia.

— Nie było cię, a potem wynurzyłeś się z ziemi, jak umarły wstający z grobu.

— Powinienem był jeszcze pochodzić sobie po wodzie — rzekłem. — Nie martw się tym. Musiałem coś zbadać. Ja… Ojcze, w Schwartz nauczyłem się kilku rzeczy. Rzeczy, których nie można wyeksportować przez Ambasadora. Są to sposoby… myślenia i rozmawiania… z rzeczami, z którymi ludzie nigdy nie rozmawiają. Nawet nie wpadnie im to na myśl.

— Boję się ciebie, Lanik. Nie jesteś… nie jesteś już człowiekiem.

Wiedziałem, co ma na myśli, ale ciągle bolało, kiedy słyszałem, jak to mówi.

— To akurat zostało już przesądzone, kiedy wypuściłem cycki, a Homarnoch ogłosił mnie radem.

— To było…

— Co innego — dokończyłem za niego. — Ponieważ wtedy byłem czymś mniej od człowieka, a teraz sądzisz, że jestem czymś więcej. Ale żaden z tych osądów nie jest prawdziwy, Ojcze. I wtedy, i teraz nie przestałem być człowiekiem. To jest po prostu jedna z rzeczy, które mogą się człowiekowi przydarzyć, jedna z rzeczy, którą człowiek może zrobić. Nie bóg, nie diabeł. Człowiek.

— Skąd o tym wiesz?

— Ponieważ jestem człowiekiem i mogę to zrobić.

— Nie było cię prawie godzinę, jak się wydawało, a zniknąłeś jakby na całą wieczność, Lanik. Jak oddychałeś?

— Bardzo mocno wstrzymywałem oddech. Ojcze, zapomnij o tym, co przed chwilą widziałeś. Pozwól, że ci opowiem, czego się dowiedziałem. Z tą glebą tutaj coś się dzieje. Jakby wszystko było spowolnione, albo przynajmniej tak się wydaje. To jest tak, jakby… nie mam pojęcia. Jakby istniała bańka, która obejmuje nas, ziemię i drzewa wokół nas, i wewnątrz tej bańki czas płynie wolniej. Albo nie, to się nie zgadza. Jest tak, jakby dla nas czas płynął szybciej. Idziemy dalej, wykonujemy dzienną normę marszu, a jednak dla świata na zewnątrz upływa tylko kilka minut. Kiedy tkwimy w środku, cała reszta świata wydaje się powolna, ale nie jest. Pozostaje taka sama jak zawsze.

— Jeśli rzeczywiście uszliśmy tak daleko, jak się nam zdaje, musi to być bardzo duża bańka.

— A może przesuwa się ona razem z nami?

— Dlaczego nie zdarzyło się to z armią?

— Może mieliśmy zbyt wielki moment, czy coś w tym rodzaju, nie wiem. Ale spójrz na słońce. Dopiero co minęło zenit, a my już wędrujemy cały dzień.

— Jestem teraz wypoczęty — rzekł Ojciec. — Czuję się, jakbym spał bardzo długo. Gdy się obudziłem, nie było ciebie ani żadnych śladów, ani czegokolwiek, po prostu zniknąłeś. Nie śmiałem iść dalej, ze strachu, że znów cię stracę. Wydawało mi się, że czekam całą wieczność.

— Nie było mnie kilka minut, to wszystko — odpowiedziałem. — Tylko że spędziłem tych parę minut poza bańką.

— Nic nie wiem o bańkach — stwierdził Ojciec — ale jestem wypoczęty.

Poszliśmy więc dalej.

Sądząc z położenia słońca, było dopiero wczesne popołudnie, według moich obliczeń jednak, kiedy doszliśmy do następnego jeziora, zrobiliśmy od rana dwa dni drogi. Do tego samego jeziora, po którego południowym brzegu szedłem w czasie poprzedniej podróży. Teraz staliśmy na jego zachodnim brzegu, a przeciwległy był tak blisko, że widzieliśmy go wyraźnie. O ile rzeczywiście był to przeciwległy brzeg. Wydawało się bowiem, że znika on na północy i południu, więc przypuszczaliśmy, że może to być wyspa lub półwysep.

Nie spałem przez cały ten czas. Ojciec spał wprawdzie, lecz odpoczynek niewiele mu pomógł. Zataczał się jak pijany, ja zaś czułem się tak znużony, że każdy krok wymagał osobnego wysiłku i był triumfem ducha nad materią.

— Nie wiem, jak ty — powiedziałem Ojcu — ale to już granica mojej wytrzymałości. Tu właśnie się zatrzymam.

Zasnęliśmy natychmiast.

Obudziłem się w ciemności. W czasie mojej pierwszej podróży nie widziałem nigdy zmroku w Ku Kuei, a zeszłej nocy, razem z armią, miałem inne rzeczy do roboty. Teraz obserwowałem niebo. Wzeszła zarówno Niezgoda, jak i Wolność, i jak zwykle o tej porze roku, świeciły one blisko siebie. Leżałem tak, zmęczony snem, pozwalając błądzić swym myślom. Przyszło mi do głowy, że o tej porze Niezgoda powinna już była minąć Wolność.

Ona natomiast prawie stała w miejscu.

Czy w Ku Kuei mogli znaleźć sposób na spowolnienie słońca i księżyców? Nie, takie rzeczy widzielibyśmy również w Mueller. To, co miało miejsce, nie było rzeczywiste, to było złudzenie, lokalny fenomen. Nie zmiana w ziemi czy na niebie — mogła to być jedynie zmiana w nas. Zmiana, która nie zachodziła, kiedy byliśmy z armią. Zmiana, która zdarzała się jedynie wtedy, gdy pozostawaliśmy sami.

— Przynajmniej raz Niezgoda nauczyła się pokory — zauważył Ojciec. Nie spał więc również.

— Też to zauważyłeś.

— Nienawidzę tego miejsca, Lanik — westchnął. — Żebrak jest wdzięczny za każdą monetę. Ale zaczyna mi się wydawać, że byłbym szczęśliwszy z Harkintem.

— Prawdopodobnie byłbyś. Do pewnego czasu.

— Jakiego czasu?

— Kiedy ścięliby ci głowę, a ona by nie odrosła.

— To jest zawsze problem z Muellerami — rzekł Ojciec. — Nigdy nie wierzymy, że śmierć jest czymś nieodwracalnym. Słyszałem o człowieku, który nie mógł wymyślić, jak zemścić się na wrogu. Mógł sobie wyobrazić tylko, że go zabije, a nie chciał być aż taki mściwy. Tak więc wyzwał tamtego człowieka do walki i pokonał go, a kiedy jego wróg leżał na ziemi, osłabły z upływu krwi, odciął mu rękę i przyszył odwrotnie. Wynik podobał mu się tak bardzo, że uczynił to samo z drugą ręką i nogami, tuż przy biodrach, tak że pośladki były skierowane w tę samą stronę co twarz. I oczywiście miał ogon. To była idealna zemsta. Kiedy wszystko się wygoiło, jego wróg spędził resztę swego życia, patrząc, jak sra, i nigdy nie wiedział, czy śpi z ładną dziewczyną, czy z brzydulą.

Zaśmiałem się. Była to opowieść z rodzaju tych, jakie snuje się w zimie przy dobrze rozpalonych kominkach. Z rodzaju tych, dla opowiadania których ludziom obecnie brakowało ducha, nawet jeśli dopisywał im dowcip.

— Nigdy już nie wrócę, prawda, Lanik? — zapytał Ojciec. I z tonu, którym wypowiedział te słowa, wiedziałem, że nie chce prawdy.

— Oczywiście, że wrócisz — rzekłem. — To tylko kwestia czasu, zanim Nkumai załamią się pod własnym ciężarem. Istnieje granica tego, ile ziemi wchłonąć może jedna Rodzina.

— Nie, nie istnieje nic takiego. Ja mógłbym podbić wszystkich.

— Beze mnie nie mógłbyś — powiedziałem wojowniczo i Ojciec się zaśmiał. Był to ten sam śmiech, który słyszałem z jego ust jako dziecko. Przypomniało mi się, jak wyzwałem go na pojedynek, kiedy kazał mi iść do mego pokoju, gdyż byłem arogancki. Śmiał się tak samo, dopóki nie wyciągnąłem miecza i nie zażądałem, żeby stanął honorowo przeciw mnie. Musiał prawie zupełnie odciąć mi dłoń, nim poczułem się usatysfakcjonowany i się poddałem.

— Nigdy nie powinienem był próbować… — rzekł. „Czego próbować?” — zastanawiałem się, dopóki nie skończył zdania: — Robić coś bez ciebie.

Nic na to nie odpowiedziałem. Został zmuszony do odesłania mnie około roku temu. Od tamtej pory miałem mały wybór w swych działaniach. Od roku? Od wczoraj. Od zawsze. W ciemności czułem się tak, jakbym stale przebywał tylko tu, patrząc cały czas na gwiazdy.

Ojciec również spoglądał na gwiazdy.

— Czy kiedykolwiek ich dosięgniemy?

— Jeśli będziemy mieli dostatecznie długie ręce.

— I co tam znajdziemy? — w głosie Ojca słychać było nieokreślony smutek, jak gdyby właśnie zdał sobie sprawę, że nie odnajdzie już czegoś, co nieopatrznie, dawno temu, gdzieś zapodział. — Gdybyśmy my, Muellerowie, dostali dosyć żelaza i jakoś zbudowali statek, co byśmy tam zastali? Czy po trzech tysiącach lat przyjęliby nas tam z otwartymi ramionami?

— Ambasadory wciąż działają. Przysyłają nam żelazo. Wiedzą, że tu jesteśmy.

— Gdyby chcieli nas wypuścić z tej planety, już dawno przybyliby tutaj i nas zabrali. Bez względu na to, jakie zbrodnie zostały popełnione, odpokutowano je tysiąckrotnie, zanim jeszcze się urodziłem, Lanik. Czy to ja się zbuntowałem przeciwko Republice? Jakąż stanowię dla nich groźbę? Mają broń, która pozwoliłaby jednemu człowiekowi stanąć naprzeciw armiom Nkumai i zwyciężyć. A ja jestem podstarzałym szermierzem, który kiedyś wygrał siedemnaście zawodów łuczniczych w ciągu jednego dnia. Włożę wszystkie medale, a oni z pewnością mi się pokłonią.

Zaśmiał się ponuro i śmiech jego zamienił się w westchnienie.

— Kiedy odetnie się im ręce, one nie odrastają — powiedziałem. — Tak więc w tym punkcie mamy nad nimi przewagę.

— Jesteśmy wybrykami natury.

— Zimno mi — rzekłem.

Chmury stały nieruchomo na swoich miejscach nad horyzontem i nie wiał wiatr.

— Nie ma wiatru — rzekłem. — Wszystko spowolnili. Spójrz, Ojcze. Widzisz, jak trawa się kładzie, tam, po drugiej stronie zatoki. Jakby wiał wiatr. A jednak wiatru nie ma.

Zdawało się, że Ojciec tego nie zauważa.

— Ojcze — rzekłem. — Być może powinniśmy iść dalej.

— Dokąd? — zapytał.

— Żeby znaleźć Ku Kuei.

— Więc wyruszyć, jak Andrew Apwiter, i próbować znaleźć trzeci księżyc, księżyc z żelaza, który wybawi nas od piekła? Nie ma Ku Kuei. Ta Rodzina wymarła całe lata temu.

— Nie, Ojcze. To nie jest zjawisko naturalne, ta bańka z czasem. Ona idzie wciąż za nami. Ponieważ sami jej nie wytwarzamy, wytwarza ją ktoś inny, a ja mam zamiar tego kogoś znaleźć.

— Więc może są jacyś Ku Kuei. Jeśli mielibyśmy ich znaleźć, już byśmy ich znaleźli.

— Jeśli żyją, to zostawiają jakieś ślady, Ojcze. Muszą gdzieś mieszkać.

— A czy my mamy przed sobą wystarczająco wiele lat życia, aby przeszukać każdy metr lasu, w nadziei, że wpadniemy na jakiegoś Ku Kuei albo natkniemy się na kilka włosów zaczepionych o niską gałąź? Mogą z nami czynić dziwne rzeczy, a jednak nigdy ich nie widzieliśmy. Uważam, że to magia. Poddaję się, uważam, że to magia, magicy zaś ani nas nie potrzebują, ani nie mają po co nam pomagać. A ja powinienem wrócić z powrotem do mego ludu i umrzeć. Przynajmniej będą mnie pamiętać jako króla, który walczył do śmierci, a nie jako króla, który uciekł do lasu i został zjedzony przez drzewa w Ku Kuei.

— Ojcze…

— Chcę znowu spać. Chcę tylko spać.

Odwrócił się na bok, plecami do mnie.

Leżałem tak, patrząc na gwiazdy i zastanawiając się, jakimi ludźmi są Ku Kuei. Tu, w tym świecie mogliby być czymkolwiek. Jako dziecko wyrosłe w Mueller nie myślałem, że jest w nas coś dziwnego. Każdemu w szkole grożono odosobnieniem lub odcięciem kończyn, jeśli nie zda egzaminu, ponieważ nawet dzieci ból przyjmowały obojętnie. U wszystkich zadrapania goiły się po paru chwilach od upadku. To właśnie, jak sądziłem, było normalne. Ale teraz wiedziałem, że nie. Poznałem drzewnych ludzi, którzy rozwiązywali problemy wszechświata, ludzi pustynnych, których umysły zmieniały kształt skał. Na Spisku dziwność była normą i ci, którzy byli rzeczywiście normalni, zostali skazani na zapomnienie lub podbój.

Przybyliśmy do was, zwracałem się w myślach do Ku Kuei, przybyliśmy do was, ponieważ nigdzie indziej nie mogliśmy się zwrócić, i oczekujemy zmiłowania od tych, którzy nie potrzebują bać się sprawiedliwości.

Nikt nie odpowiedział moim myślom. Nikt ich nie usłyszał.

Jak głośno muszę krzyczeć, zanim mnie usłyszycie, pomyślałem. Co mam zrobić, byście zwrócili na mnie uwagę, choćby tylko na chwilę, bez względu na to, jak długie są chwile tu, dokoła?

Jezioro odbijało światło księżyca. Obok nas poświata drżała, ale drżenie cichło i jezioro nadal było spokojne z zamarłymi w bezruchu falami. I wiedziałem już, jak mogę ich zmusić do zauważenia nas.

Przecież sterowanie wodą było pierwszą rzeczą, jaką widziałem w Schwartz, kiedy woda zlała się tak, bym mógł się jej napić, a potem rozproszyła, gdy ugasiłem pragnienie. Znowu leżałem spokojnie i przemawiałem swoim niemym głosem, wołając do ziemi pode mną.

Być może ziemia wyczuła pilność mojej potrzeby albo może moja moc była większa, niż sądziłem. Ale skały odpowiedziały, ziemia pod jeziorem rozluźniła się, zafalowała, jezioro zaś zaczęło szybko wsiąkać. Kiedy skończyłem, zostało zaledwie tyle wody, by wystarczyło dla ryb. Na miejscu jeziora rozciągała się rozproszona grupa kałuż i błot.

— Proszę pana — powiedział głos tuż za mną.

— Jak szybko przyszliście — odpowiedziałem nie obracając się.

— Pan ukradł nasze jezioro — rzekł głos.

— Pożyczyłem je.

— Niech pan je odda.

— Potrzebuję waszej pomocy.

— Pan przybył ze Schwartz.

— Nikt nie wychodzi żywy ze Schwartz — odrzekłem.

— My wychodzimy żywi ze wszystkich miejsc, które spodoba nam się odwiedzić — rzekł głos. — Ale nikt nigdy nie wie, że tam jesteśmy. — Ktoś się zaśmiał.

— Jestem z Mueller — upierałem się.

— Jeżeli pan może kazać jezioru, żeby wsiąkło w ziemię, jest pan ze Schwartz. Czego jeszcze pan tam się nauczył? W Schwartz nie zabijają. Ale my nie jesteśmy Schwartzami i chętnie zabijamy.

— Więc zabijcie mnie i pożegnajcie się z jeziorem.

— Nic panu nie jesteśmy winni.

— Będziecie, kiedy zwrócę wam jezioro.

Cisza. Odwróciłem się. Nikogo tam nie było.

— Lubicie przemykać się chyłkiem, prawda? — wymamrotałem.

— Co? — spytał Ojciec, budząc się. — Co, do licha, stało się z jeziorem?

— Chciało mi się pić — odpowiedziałem. Nie podobał mi się strach w jego oczach, kiedy na mnie patrzył. — Mieliśmy gościa. Nawet do nas mówił.

— Gdzie się podział?

— Poszedł po towarzystwo, żeby nas wyrzucić, jak mi się zdaje. Tymczasem popatrz na Niezgodę i Wolność.

Ojciec spojrzał i zobaczył to, co ja: Niezgoda przechodziła przez tarczę Wolności, a liście na drzewach szeleściły na wietrze.

— Cóż — powiedział. — Powinienem spać częściej.

Czekaliśmy na brzegu byłego jeziora. Ale niedługo. Niezgoda wyprzedziła Wolność tylko o kciuk, kiedy czterech mężczyzn przeszło z hałasem przez poszycie i stanęło dokoła gniewnie.

— Co, u diabła! — zawołał jeden z mężczyzn.

— Chcecie popływać? — zapytałem.

— Jakim prawem napadliście na nas w ten sposób? Co wam zrobiliśmy?

— Oprócz igraszek naszym poczuciem czasu?

Skonsternowani spojrzeli po sobie.

— Omamiliście mnie podczas mej pierwszej podróży. Ale po raz wtóry trochę się zorientowałem, co jest grane.

— Dlaczego tu przyszliście?

Więc Ojciec i ja opowiedzieliśmy im, a oni słuchali z nieodgadnionymi obliczami. Wszyscy byli ciemnoskórzy, wysocy i grubi, ale pod tłuszczem wyczuwało się siłę. Słuchali naszej opowieści, nie pokazując nic po sobie.

Kiedy skończyliśmy, dłuższą chwilę patrzyli nam w twarze, aż w końcu najwyższy i najgrubszy, który widocznie dowodził — zastanawiałem się, czy wybierają swych przywódców według wagi — powiedział:

— Więc?

— Więc potrzebujemy waszej pomocy.

— Tak? Dlaczego mielibyśmy jej wam udzielić?

Ojciec był zakłopotany.

— Potrzebujemy jej. Będziemy zgubieni, jeśli nam nie pomożecie.

— To jest jasne. Ale co z tego będziemy mieli?

— Jesteśmy waszymi bliźnimi, ludźmi — zaczął Ojciec, ale był na tyle mądry, by wiedzieć, kiedy dać spokój. W każdym razie, oni uważali tę myśl za zabawną.

— Jest dostateczny powód, dla którego powinniście nam pomóc — rzekłem. — Jeśli tego nie zrobicie, nie odzyskacie jeziora. Komary bardzo dobrze rozmnażają się w takich kałużach.

— Więc obiecam wam wszystko, co chcecie, a wy napełnijcie z powrotem jezioro — powiedział przywódca. — Wystarczy potem was zabić i tyle z naszej umowy. Ponadto jezioro zostanie przy nas. Wobec tego, dlaczego nie mielibyście napełnić jeziora i pójść sobie tam, skąd przyszliście? Wy nam nie zawracacie głowy i my wam nie zawracamy głowy.

Byłem wściekły. Wobec tego usunąłem glebę spod ich stóp i przesunąłem ją na bok. Upadli ciężko na ziemię. Próbowali powstać (a byli w tym szybsi niż, jak sądziłem, pozwalały im ich cielska), ale grunt wciąż tańczył im pod stopami, aż w końcu dali spokój. Leżeli rozciągnięci na ziemi i wołali, żebym przestał.

— Na chwilę — zgodziłem się.

— Jeśli potrafisz to robić — stwierdził przywódca, powstając i otrzepując ubranie — wcale nas nie potrzebujesz. Mimo tego, co mówiłem, nie mamy żadnej broni. Nie potrzebujemy jej. Od lat nikogo nie zabijaliśmy. Nie znaczy to, że mamy jakieś skrupuły moralne w związku z zabijaniem, więc niech się wam nie zdaje, że pozbyliście się kłopotów.

— To byłoby piękne — rzekłem — jeśli ziemia zgodziłaby się pochłonąć naszych wrogów. Ale skały nie bawią się w masowe morderstwa, tak więc mogę tylko robić niektóre rzeczy. Pokazy. Spuszczanie jezior. Wywrotki dla kawału. Nie są to rzeczy użyteczne w walce z wrogiem. Ale nie chcemy, żebyście za nas walczyli. To, czego potrzebujemy, to czas.

Zaczęli bez opamiętania chichotać. Śmiali się. Zanosili się od śmiechu, aż łzy ciekły im z oczu. Każdy klaun po pięcioletniej pracy mógłby pójść tutaj na emeryturę, tak łatwo było ich rozbawić. W końcu przywódca rzekł:

— Dlaczego żeście tego od razu nie powiedzieli? Jeśli chcecie tylko czasu, mamy go mnóstwo.

Stwierdzenie to przyprawiło ich o nowe spazmy śmiechu.

Ojciec wyglądał nieswojo.

— Czy tylko my na tym świecie jesteśmy normalni?

— Może uważają nas za ponuraków.

— Możemy dać wam czas — stwierdził przywódca. — Od lat zajmujemy się czasem. Nie możemy oczywiście iść w przyszłość lub w przeszłość, ponieważ czas jest jednowymiarowy. (Oczywiście — pomyślałem — każdy to wie.) Ale możemy zmieniać naszą własną szybkość w stosunku do ogólnego przepływu czasu. I możemy rozciągnąć tę zmianę na nasze najbliższe sąsiedztwo. Potrzeba jednego z nas na każdych czterech czy pięciu ludzi, których chcemy zmienić. Ilu macie ludzi?

— Mniej niż tysiąc — rzekł Ojciec.

— Jaka dokładność — odpowiedział przywódca, wykrzywiając usta, jakby znów miał rozpocząć kolejną kanonadę śmiechu. — Nie pomyliłeś się w żadnym miejscu po przecinku, prawda? To będzie wymagać mniej niż dwustu naszych. Ale oczywiście jeszcze mniej, jeśli się stłoczycie, jeśli będziecie wzajemnie dzielić się czasem. Tak, że może uda się to zrobić tylko z pięćdziesięcioma.

— Zrobić co? — zapytał Ojciec podejrzliwie.

— Nie wiem — odrzekł przywódca, uśmiechając się szeroko. — Oczywiście dać wam czas. Ile potrzebujecie, zanim wymrą wasi wrogowie? Pięćdziesięciu lat? Jeśli naprawdę ciężko popracujemy, oznacza to, że będziecie musieli pozostawać na małej powierzchni przez, powiedzmy, pięć dni. Czy to za długo? Jest to tym trudniejsze, im szybciej każemy, żeby płynął wam czas, ale jeśli chcecie najwyższego wysiłku, możemy wam dać sto lat w ciągu tygodnia.

— Sto lat czego?

— Czasu! — zaczynał się niecierpliwić naszą tępotą. — Siedzicie tutaj i mija, jak wam się wydaje, tydzień, kiedy poza naszym lasem przeszło sto lat. Wychodzicie, nie ma już żadnych wrogów, nikt was nie szuka, jesteście bezpieczni. Czy może się mylę? Może wasi wrogowie odznaczają się szczególną długowiecznością?

— Czy potrafią to zrobić? — zwrócił się do mnie Ojciec.

— Po tym, czego doświadczyłem w ciągu ostatniego roku, wierzę we wszystko — odrzekłem. — To oni sprawili, że myśleliśmy, iż księżyce się zatrzymały.

Przywódca wzruszył ramionami.

— To był drobiazg. To robiło jakieś dziecko. Zwołamy ochotników do tej roboty, a kiedy nas nie będzie, napełnij jezioro.

Potrząsnąłem głową.

— Napełnię jezioro, kiedy wrócicie.

— Dałem ci słowo!

— Powiedziałeś mi też, że zabić mnie to dla ciebie drobiazg, chociaż dasz słowo.

Uśmiechnął się ponownie.

— I może mimo wszystko to zrobię. Kto to wie? Nie ma nic pewnego na tym świecie, będziesz musiał się do tego przyzwyczaić.

A potem nagle nie było ani przywódcy, ani jego przyjaciół. Nie odwrócili się i nie odeszli, po prostu przestali tam być. Teraz domyślałem się: czas zrobił się dla nich nagle szybszy, mogli więc odejść, zanim nasze oczy zarejestrowały ich przejście.

— Jestem już stary — rzekł Ojciec. — To wszystko dla mnie zbyt wiele.

— Dla mnie także — odpowiedziałem. — Ale jeśli oznacza to, że możemy przeżyć, proponuję, żebyśmy spróbowali się przyzwyczaić.


Mimo wszystko było ich tylko trzydziestu, ale przywódca zapewnił, że prawdopodobnie tylu wystarczy. Wyruszyliśmy, zostawiając z tyłu jezioro, przywrócone do poprzedniej wielkości.

— Być może teraz cię zabijemy — rzekł przywódca, kiedy jezioro się wypełniło, ale zaraz się zaśmiał i mocno mnie uściskał. — Lubię cię! — krzyknął. Wszyscy zaczęli się śmiać. Nie zrozumiałem z czego.

— A teraz szybko — rozkazał przywódca, ale ku memu zdziwieniu nikt się nie pośpieszył.

Wtedy zrozumiałem, że oznaczało to, iż ich czas będzie biegł szybko, podczas gdy świat zewnętrzny będzie się wlókł w normalnym tempie. Był wczesny ranek, kiedy doszliśmy do miejsca, gdzie obozowała armia, ale zatrzymywaliśmy się i spaliśmy po drodze dwukrotnie. Cała nasza wyprawa trwała dziesięć dni według naszego czasu, podczas gdy dla naszej armii było to około dwudziestu czterech godzin. Tym razem Ojciec i ja zrozumieliśmy, do jakiego stopnia wyczerpaliśmy uprzednio nasze siły. Ku Kuei nie byli ospali, więc byliśmy dość zmęczeni za każdym razem, kiedy kładliśmy się na spoczynek. Ojciec i ja przeszliśmy poprzednio tę samą drogę, śpiąc tylko dwa razy.

Był to sprawny zwiad — oddaliliśmy się od armii na mniej niż dwadzieścia cztery godziny. Oby tylko po naszym powrocie armia była tam, gdzie ją zostawiliśmy.

Już z odległości kilometra było jasne, że coś się wydarzyło. Szliśmy wzdłuż brzegów długiego jeziora i już z oddali widzieliśmy pas łąk. Ale w miejscu, gdzie znad ognisk obozowych wciąż wznosił się dym, nie dostrzegliśmy wielkich stad koni. Nie było w ogóle żadnych koni. Nic.

Z wyjątkiem zwłok. Nie było ich wiele, ale wystarczająco, żeby cała historia stała się oczywista. Homarnoch, który upierał się, aby zaciągnąć swój wóz do lasu, mimo że było to bardzo kłopotliwe, leżał martwy przed jego zwęglonymi resztkami. Nawet Muellerowie nie mogą regenerować takich oparzeń na całym ciele… ale dla pewności, po śmierci odcięto mu głowę. Podobnie zatroszczono się o pozostałe trupy.

Wszystko to zrozumieliśmy po kilku chwilach spędzonych w obozie. Szukałem Saranny, wołałem ją. Jednak miałem nadzieję, że nie ma jej tu — lepiej, żeby była żywa wśród dezerterów, niż martwa tutaj. Ciągle ją wołałem, a Ku Kuei wkrótce dołączyli do mnie, szukając żywych wśród umarłych. To właśnie ich przywódca zawołał do mnie:

— Jeziorny Pijaku — krzyczał — tu jest ktoś żywy!

Poszedłem w jego kierunku.

— To kobieta! — krzyknął, a ja pośpieszyłem.

Ojciec już przy niej klęczał. Miała odcięte ręce i nogi. Miała poderżnięte gardło. Jej ciało już się regenerowało, ale niezbyt szybko. Nie była radem. Wciąż nie mogła mówić.

Przywódca Ku Kuei ciągle wypytywał, jak to jest, że jej rany goją się tak szybko i dlaczego nie wykrwawiła się na śmierć, aż Ojciec kazał mu zamknąć się na chwilę. Nakarmiliśmy ją, ona zaś popatrzyła na mnie tak, że me serce rozdzierało się na strzępy, a kikuty jej rąk wyciągnęły się ku mnie. Trzymałem ją w ramionach. Zaskoczeni Ku Kuei obserwowali nas.

— To chyba znaczy, że nie będziecie nas potrzebować — powiedział po chwili przywódca.

— Bardziej niż kiedykolwiek — odpowiedziałem, chociaż Ojciec mówił jednocześnie:

— To prawda.

— Więc któremu z was mam wierzyć? — zapytał.

— Mnie — nalegałem. — Nie potrzebujemy trzydziestu ludzi dla naszej armii. Ale teraz nie mamy dokąd pójść. Tylko nas troje. Mój Ojciec, Ensel Mueller. Saranna — moja żona. A ja nazywam się Lanik Mueller.

— Wypełniliśmy naszą część umowy — powiedział najgrubszy Ku Kuei. — Więc możemy się was pozbyć. Czy mamy was przenieść na skraj lasu?

Straciłem cierpliwość. Poruszyłem pod nim ziemię. Upadł ciężko na tylną część ciała i zaklął.

— Masz odruchy brutala — rzekł gniewnie. — Niech wszystkie twoje dzieci będą jeżozwierzami! Niech twój woreczek żółciowy wypełni się kamieniami. Niech odkryją, że twój ojciec całe życie był bezpłodny!

Zachowywał się tak poważnie i tak gwałtownie, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. A kiedy zacząłem się śmiać, twarz przywódcy zajaśniała szerokim uśmiechem.

— Jesteś taki jak ja! — zawołał.

Nie potrzeba było wiele, by zaprzyjaźnić się z Ku Kuei.

Ponieśli Sarannę, zadziwiająco troskliwie i uważnie jak na takich olbrzymich, otyłych ludzi. Zatrzymywali się na odpoczynek częściej, niż potrzebował Ojciec czy ja. Ojciec jadł chętnie olbrzymie przekąski, którymi Ku Kuei stale się z nami dzielili. Mnie nie chciało się przyjmować posiłków, natomiast przebywałem blisko Saranny i karmiłem ją. Był drugi dzień naszego marszu i szliśmy już wiele godzin, kiedy w końcu przemówiła.

— Myślę — zaczęła ochryple — że mój głos znów będzie funkcjonować.

— Och, nie! — zawołał jeden z Ku Kuei. — Kobieta mówi i cisza została na zawsze wypędzona z lasu!

Ta uwaga wywołała gwałtowne wybuchy śmiechu i kilku Ku Kuei leżało na ziemi, nie mogąc usiąść, ponieważ albo śmiech, albo spożyty posiłek uniemożliwiał im przyjęcie pozycji wyprostowanej.

— Saranno — powiedziałem, a ona uśmiechnęła się.

— Dosyć szybko wróciłeś, Lanik.

— Wydaje się, że nie dość szybko — powiedziałem.

— Oszczędzili mnie, bym ci powiedziała, o co im chodziło.

— Jedyna dobra rzecz, którą zrobiono w ostatnim miesiącu.

— Byli pewni, że wyruszyłeś, by zabić Muellera. Wiedzieli, że planowałeś wezwanie upiorów Ku Kuei, aby ich zniszczyć. Nienawidzili cię. Więc sobie poszli.

— Zabijając po drodze.

— Homarnoch chciał im przeszkodzić i groził, że zabije pierwszego, który odejdzie. Było bardzo wielu tych, którzy chcieli być pierwszymi, tak więc Homarnoch nie zabił nikogo. Kilku ludzi próbowało go bronić. Oni również zostali zabici.

— I ty.

— Zrobili to szybko. Chcieli mieć pewność, że nie będę mogła łatwo podróżować. Myśleli, że powstrzyma to ciebie i te potwory od pościgu za nimi.

Spojrzałem na trzydziestu kilku Ku Kuei, siedzących jak małe pagórki lub chrapiących w trawie.

— Potwory — powiedziałem, a Saranna zaśmiała się, lecz jej śmiech szybko przeszedł w płacz. Łkała ochryple.

— To tak dobrze mieć głos, którym można płakać — wymamrotała, kiedy potok łez ustał.

— Co z twoimi stopami?

— Lepiej. Ale kości są jeszcze miękkie. Jutro będę mogła trochę chodzić.

Odwinąłem zaimprowizowane bandaże, w które Ku Kuei zawinęli jej nogi.

— Kłamczucha — powiedziałem. — Jeszcze nie dotarłaś nawet do połowy łydki.

— Och, myślałam, że czuję już swoje palce u nóg — odparła.

— To regeneruje się nerw. Czy nigdy poprzednio nie straciłaś nogi?

— Moi przyjaciele nie robili takich kawałów. I zawsze byłam grzeczną uczennicą.

Uśmiechnęła się.

— Dobrze, idziemy, hop, hop, dalej, nie mamy wiele czasu! — krzyknął przywódca, a inni głośno się zaśmiali, gdy wyruszyliśmy ponownie. W duszy czułem ochotę, by zabić tego, kto zaśmieje się następny.

Miasto Ku Kuei znajdowało się pośrodku jeziora, na wyspie, którą widzieliśmy z brzegu. Jeśli w ogóle dałoby się to nazwać miastem. Nie było budynków ani żadnych urządzeń. Po prostu las i trawa, w wielu miejscach dość stratowana.

To, co było tam godne uwagi, to ludzie. Dzieci, na szczęście, były szczupłe, ale wygląd dorosłych kazał mi podejrzewać, że, licząc w kilogramach, Ku Kuei stanowili przeszło połowę ludności na Spisku. Odniosłem wrażenie — nigdy nic nie wpłynęło na jego zmianę — że byli niewiarygodnie leniwi. Wydawało się, że nikt nie robi tego, czego robienia może uniknąć.

— Chodź z nami polować — proponowano mi wiele razy i raz poszedłem.

Przechodzili w szybki czas, podchodzili do zwierzyny i zabijali ją, kiedy stała nieruchomo, wciąż w zwykłym czasie. Kiedy zauważyłem, że to niesportowo, dziwnie na mnie popatrzyli.

— Czy kiedy się ścigasz, odcinasz sobie stopę? — zapytał jeden z nich.

A inny rzekł:

— Jeśli odetnę swą stopę, czy oznacza to, że nigdy nie będę mógł się ścigać?

I znowu — paroksyzmy śmiechu. Powróciłem więc do miasta.

A jednak, mimo całego ich lenistwa, mimo ich zdecydowania, żeby bawić się wszystkim, i ich niechęci przyjmowania na siebie jakichkolwiek zobowiązań, w końcu pokochałem Ku Kuei. Nie tak jak Schwartzów, ponieważ tamtych podziwiałem. Pokochałem Ku Kuei jako wielkie, samopędne zabawki. A oni, z jakichś niezrozumiałych powodów, również mnie pokochali. Może dlatego, że znalazłem nowy sposób wywracania kogoś na pośladki.

— Jak się nazywasz? — spytałem mężczyznę, który prowadził naszą niedoszłą wyprawę ratunkową.

— Jak ci się wydaje, Jeziorny Pijaku?

— Skąd mam wiedzieć? A nawiasem mówiąc, nazywam się Lanik Mueller.

Zaśmiał się.

— To nie jest żadne imię. Wypiłeś jezioro, jesteś Jeziornym Pijakiem.

— Tylko ty mnie tak nazywasz.

— Tylko ja cię w ogóle jakoś nazywam — odpowiedział. — Jak się ma Pieniek?

Kiedy zorientowałem się, że tak określał Sarannę, odszedłem bez słowa. Nie mógł zrozumieć, dlaczego się gniewam. Uważał, że imię jest odpowiednie.

Przypuszczam, że miesiące spędzone w Ku Kuei były rodzajem idylli, podobnie jak okres w Schwartz. Ale w Schwartz wciąż snułem plany na przyszłość. W Ku Kuei przyszłość miałem już za sobą. A Ojciec próbował umrzeć.

Zdałem sobie z tego sprawę w drugim dniu naszych lekcji z Człowiekiem, Który Wie O Tym Wszystko. Saranna i ja leżeliśmy w trawie, z zamkniętymi oczami, i pilnie słuchaliśmy nauczyciela, który przemawiał łagodnie, od czasu do czasu podśpiewując, i próbował nam pomóc wyczuwać jego własny strumień czasu, kiedy ów nas otulał. Nie wiem, co sprawiło, że wyszedłem z transu (a wyszedłem z pewnością niechętnie, ponieważ Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko miał najmilszy strumień czasu, jaki kiedykolwiek z kimś dzieliłem), ale spojrzałem na Ojca. Jego otwarte oczy patrzyły prosto w niebo; od oczu do włosów przebiegał Ojcu po twarzy ślad łzy.

W tamtej chwili nie przejąłem się tym. Z pewnością Ojciec miał wiele powodów, by się źle czuć. Nie miało sensu zmuszanie go, by udawał radosny nastrój, jeśli takiego nie podzielał.

Jednak z powodu Ojca było mi coraz trudniej poddać się radosnej i beztroskiej atmosferze, która tak bez żadnych oporów udzielała się Ku Kuei. Bez żadnych oporów? Ja miałem opory. Chociaż czasami czułem się odprężony, czułem się kochany, czułem się naprawdę dobrze — nigdy nie byłem zupełnie spokojny. Głównie z tego powodu, że martwił mnie Ojciec. Ale częściowo dlatego, że w czasie całego mego okresu dorastania nikt nigdy mnie nie uczył, jak dać się całkowicie ponieść emocjom i zachowywać beztroskę. Właśnie udało mi się przeżyć bardzo ciężki rok i jego skutki trudno było zatrzeć. Poza tym, nie sposób jest zachować beztroskę, kiedy usłyszało się już muzykę ziemi.

— Jesteś zbyt wrażliwy — mawiał Człowiek, Który Upadł Na Dupę (tak ochrzciłem przywódcę, którego kilka razy przewróciłem dla kawału — podobało mu się to imię i kilku jego przyjaciół podchwyciło je). — Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko powiada, że nie robisz zbyt wielkich postępów. Musisz nauczyć się śmiać.

— Wiem, jak się śmiać.

— Wiesz, jak wydawać głupie dźwięki ze ściśniętym brzuchem. Nikt nie może śmiać się ze ściśniętym brzuchem. I jesteś za chudy. To oznaka zmartwienia, Jeziorny Pijaku. Mówię ci o tym, ponieważ myślę, że chcesz nauczyć się kierować czasem. Zbyt się starasz.

Po raz pierwszy Człowiek, Który Upadł Na Dupę wyglądał śmiertelnie poważnie i był bardzo zatroskany. Ten wyraz twarzy tak do niego nie pasował, że musiałem się zaśmiać, a on zaśmiał się w odpowiedzi, sądząc, że coś osiągnął. Ale nie osiągnął.

Ojciec nie zwracał na nic uwagi. Nawet wśród niefrasobliwych Ku Kuei trzeba było być uważnym, by przeżyć, a Ojcu było wszystko jedno. Często spadał, raz nawet z bardzo wysokiego wzgórza. Skończyło się to wówczas złamaniem obu rąk. Zrosły się w ciągu kilku dni, ale kiedy leżał podczas ulewy pod drzewem, a ja ćwiczyłem podstawy sterowania czasem, spowalniając nas trochę (bardzo niewiele), by krople uderzały z mniejszą względną siłą, nagle ścisnął mocno moją dłoń, co z pewnością powodowało, że ręka zabolała go mocniej, i spytał:

— Lanik, masz moc Schwartzów. Czy możesz mnie zmienić?

— A w co? — spytałem, próbując podtrzymywać beztroski nastrój, ponieważ beztroski nastrój zaczynał się we mnie zakorzeniać.

— Usuń moją muellerskość. Odbierz mi zdolność regeneracji.

Byłem zaskoczony.

— Gdybym to zrobił, Ojcze, ten upadek mógłby cię zabić. A leczenie tych złamań zajęłoby miesiące.

Odwrócił głowę. Oczy miał pełne łez i zdałem sobie sprawę, że upadek ze wzgórza mógł nie być przypadkiem. Zaniepokoiło mnie to. Ojca spotykały już uprzednio niepowodzenia, ale to, choć rzeczywiście najgorsze, zbyt mocno na niego wpłynęło.

Saranna dostarczała mi zmartwień innego rodzaju. Zaczęło się to, kiedy zobaczyłem, jak kocha się z Zabójcą Robaków, ochrzczonym tak, ponieważ w czasie stosunku strasznie się miotał. Zanosiła się od śmiechu, kiedy bez opamiętania rzucał nogami i nie przestała się śmiać, nawet gdy na mnie spojrzała.

Uprawianie miłości pod drzewami było w Ku Kuei powszechną praktyką i nie żywiłem złudzeń, że ograniczam się do życia tylko z Saranną dlatego, iż wierność jest dla mnie szczególną wartością. Po prostu kobiety Ku Kuei nie podobały mi się, gdyż były za tłuste. W tym jednak wypadku byłem trochę zazdrosny, ale głównie przejąłem się tym, że Saranna wyglądała jak pozostałe kobiety w Ku Kuei — rozbawiona, obojętna, beztroska.

To Saranna błagała mnie, bym zabrał ją ze sobą, kiedy po raz pierwszy opuszczałem Mueller. To Saranna tak głęboko poraniła się nożem, kiedy odmówiłem jej prośbie, by mogła nadal pozostać moją kochanką, po tym jak dowiedziałem się, że jestem radem. I była ogromnie we mnie zakochana od chwili, gdy powróciłem. A jednak teraz…

— Saranna jest dobrą uczennicą — powiedział Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko.

— Wiem — rzekłem. — Czuję jej strumień czasowy prawie równie dobrze jak twój.

— Jesteś nieszczęśliwy — stwierdził mój nauczyciel.

— Tak mi się wydaje.

— Czy twoja zazdrość nie wynika z tego, że jesteś najgorszym studentem, jakiego kiedykolwiek miałem, a Saranna jest równie dobra, jak nasze bardziej utalentowane dzieci?

Wzruszyłem ramionami. To też na pewno grało jakąś rolę.

— Być może bardziej martwi mnie to, że ona, zdaje się, mniej dba o rzeczy, które dla mnie są ważne.

Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko zaśmiał się.

— Dla ciebie ważne jest po prostu wszystko! Jak można przejmować się tyloma sprawami?

— Mój Ojciec przejmuje się jeszcze bardziej.

— Wprost przeciwnie, Ściśnięta Kiszko, twój Ojciec przejmuje się wszystkim równie mało, co my. Po prostu ma skłonności do rozpaczania, podczas gdy my jesteśmy pełni nadziei.

— Tracę Sarannę.

— To dobrze. Nikt nie powinien posiadać nikogo na własność.

I ciągnął, wyjaśniając, że moje poczucie czasu jest kiepskie i że powinienem naprawdę się odprężyć, bym nie stał się sztywny i twardy jak drzewo.

Nie martwiłem się, oczywiście, przez cały czas. W Ku Kuei byłoby to niemożliwe. Gdyby nawet nie istniały zabawy w jeziorze i szalone wyprawy do lasu, to jeden spacer po mieście, aby posmakować strumieni czasowych innych ludzi żyjących w swoim tempie, dostarczyłby zajęcia na cały wiek.

Na przykład Człowiek, Który Upadł Na Dupę żył prawie zawsze w bardzo szybkim strumieniu czasowym. Byłem na tyle niezdolny do kształtowania własnego czasu, że prawie automatycznie dołączałem do strumienia czasowego każdego człowieka, w pobliżu którego się znalazłem. W przeciwieństwie do mnie, każdy średnio zdolny Ku Kuei mógł utrzymywać się w swoim strumieniu czasowym, nawet stojąc bezpośrednio przy kimś drugim. Kiedy byłem razem z Człowiekiem, Który Upadł Na Dupę reszta świata wydawała się trwać w absolutnym bezruchu. Szliśmy, rozmawialiśmy, a słońce nigdy nie poruszało się po niebie, a ludzie, których mijaliśmy, byli jak zamrożeni albo (jeśli ich strumień czasowy był szybki) poruszali się ospale. Nikt nie poruszał się tak szybko, jak Człowiek, Który Upadł Na Dupę.

— Przyjacielu — rzekłem do niego pewnego dnia, kiedy czułem, że jest moim przyjacielem — pędzisz przez życie tak szybko. Po co ten pośpiech?

— Nie śpieszę się. Nigdy nie chodzę prędko.

— Jestem tu może miesiąc czy coś koło tego…

Przerwał mi śmiechem:

— Nie mam pojęcia, jak utrzymujesz rachubę dni, tak jakby one coś znaczyły!

— I ty postarzałeś się w tym czasie.

— Siwe, co? — dotknął swych włosów.

— Siwe. I masz zmarszczki.

— Zmarszczki ze śmiechu! — powiedział z triumfem, tak jakby to wyjaśniało wszystko.

Jego bezrozumny stosunek do świata coraz bardziej udzielał się Sarannie, ale wywoływał u niej odmienny skutek. Ona zwalniała. To nie była nagła decyzja: „dzisiaj będę powolna”, to było stopniowe. Ale kiedy opanowała już kształtowanie czasu, zacząłem zauważać, że gdy jestem z nią, złapany w jej strumień czasowy, wszystko wokół nas porusza się szybko. Nieznośnie szybko. Ci Ku Kuei, którzy przechodzili obok, dziko tańczyli, wybiegali z pola widzenia, trajkotali razem przez moment i rozchodzili się. Kiedy rozmawiałem z Saranną, ciągle spoglądała mi przez ramię, wodząc wzrokiem za mknącymi ludźmi, od jednej strony do drugiej. Od czasu do czasu uśmiechała się. Był to wyraz twarzy zupełnie nie wiążący się z naszą rozmową, a kiedy odwracałem się, aby zobaczyć scenę, która ją tak rozbawiła, nic już tam nie było.

Kiedy spotkałem ją raz wczesnym rankiem i po krótkiej rozmowie zobaczyłem, że zrobił się wieczór, zapytałem ją, dlaczego tak bardzo zwalnia.

— Bo oni są tacy zabawni — rzekła. — Cały czas tak pędzą.

To mógł być powód wystarczający dla płochej dziewczyny, w której się niegdyś zakochałem, ale teraz nie był wystarczający. Nalegałem. Wykręcała się.

— Jesteś zbyt uczuciowy, Lanik. Ale ja cię kocham.

Kochaliśmy się i było to tak dobre jak zawsze, i jej uczucie dla mnie pozostawało pełne ciepła. Nie był to jeden z tych pełnych śmiechu, zabawnych romansów, jakie miała z Ku Kuei. Wiedziałem, że wciąż mam na nią wpływ, jednak niedostateczny, by ją skłonić, by nie kazała światu odbywać wyścigu, w którym nie bierze udziału.

Stała się słynna. Ku Kuei wciąż nazywali ją Pieniek, teraz już z innego powodu: dla większości z nich była równie martwa i nieruchoma jak ścięte drzewo. Nie chciała zmieniać swego strumienia dla kogokolwiek, tak więc ja, kameleon, który zmieniał czasy dla każdego przyjaciela, byłem jej najczęstszym partnerem rozmów. Przez większość czasu stała, zamrożona niesamowicie w pół kroku, i z pewnej odległości obserwowałem czasami godzinami, jak kończy krok i przesuwa swój ciężar na drugą stopę.

Kiedyś, zdarzyły się takie trzy dni, że podchodziłem do niej kilkakrotnie i widziałem ją jak kocha się z Człowiekiem, Który Wie O Tym Wszystko. Czułości i pieszczoty były bardzo wolne, poruszenia — infinitezymalne, tak jakby byli odległymi gwiazdami, a ja czułem się, jakbym nigdy jej nie znał lub, co gorsza, jakby była zaledwie pornograficzną rzeźbą, umieszczoną tam, pod drzewem na Wyspie Ku Kuei.

Saranna i Ojciec znajdowali swe własne sposoby oderwania się od życia. Ja nie byłem w stanie od niego uciec.

W dniu swojej śmierci Ojciec przyszedł do mnie i położył się przy mnie pod drzewem. Siąpił drobny deszcz.

— Nie rób dzisiaj żadnych sztuczek z czasem — rzekł. — Zawsze skupiasz się nad tym tak bardzo, że myślę, iż mnie nie słuchasz.

Leżałem więc, a Ojciec objął mnie ramieniem i przyciągnął blisko do siebie, tak jak to robił na manewrach, gdy byłem dzieckiem. Chciał przez to powiedzieć: „kocham cię”. Chciał przez to powiedzieć: „żegnaj”.

— Byłem budowniczym — rzekł, zapisując w mej pamięci swoje epitafium — ale wszystkie moje budowle zawaliły się, Lanik. Przeżyłem wszystkie swoje dzieła.

— Z wyjątkiem mnie.

— Ciebie ukształtowały mocniejsze siły niż moje. To wstyd, kiedy architekt dożyje zawalenia budowanej przez siebie świątyni.

W Mueller nikt nie budował świątyń od stuleci.

— Czy byłem dobrym królem? — spytał Ojciec.

— Tak — odpowiedziałem.

— Nie — odrzekł. — Wojny i morderstwa, podboje i władza, wszystko to było tak ważne przez tyle lat, a potem wszystko unicestwione. Nie przez nieubłagane siły natury. Unicestwione, ponieważ ludzie żyjący na drzewach przypadkowo wygrali i dostali nagrodę szybciej od nas, a to wytrąciło nas z równowagi, rzuciło nas na ziemię. Przypadek. Równie przypadkowe było otrzymanie żelaza od Ambasadora, więc mimo wszystko nie byłem prawdziwym budowniczym imperium, prawda? Po prostu użyłem żelaza do zabijania ludzi.

— Byłeś dobrym władcą dla swego ludu — rzekłem, ponieważ pragnął to usłyszeć i ponieważ była to prawda, jeśli zastosowało się względną skalę, według której należy oceniać monarchów.

— Oni zabawiają się nami. Porcja żelaza tu, porcja tam, i patrzą, co się stanie z terenem gier. Byłem pionkiem, Lanik, a myślałem, że jestem królem.

Złapał mnie gwałtownie i przytulił się do mnie, szepcząc mi do ucha:

— Nie będę się śmiał!

Żeby tego natychmiast dowieść, zapłakał. A ja z nim. Tego samego dnia utopił się. Jego ciało znaleziono w wysokich trzcinach przy wyspie od strony płycizny, gdzie zaniosły je prądy. Skoczył ze skały do płytkiej części jeziora i skręcił kark. Jego ciało nie mogło się zregenerować dostatecznie szybko i kiedy leżał bezradnie na dnie, utopił się. Ból, który wtedy czułem, powraca czasami w raniących wspomnieniach, ale nie odprawiałem wówczas żałobnego rytuału. Pokonał swą zdolność regeneracji i byłem raczej dumny z jego pomysłowości. Samobójstwo leżało od lat poza zasięgiem większości Muellerów, chyba że byli szaleni i mogli położyć się w płomieniach. Ojciec nie był szalony, jestem tego pewien.

Bez Ojca pewne rzeczy poszły lepiej. Nie martwiłem się już o niego, a kiedy w końcu zdołałem zapomnieć to pełne pustki uczucie, to poczucie straty, kiedy przestałem się oglądać, szukając kogoś, kogo — uświadamianie sobie tego trwało chwilę — już nie zobaczę, wtedy stałem się lepszym uczniem.

— Ciągle jesteś okropny — mówił mi Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko — ale przynajmniej możesz sterować swym własnym strumieniem czasowym.

I to była prawda. Mogłem już zbliżyć się na metr do kogoś o innym strumieniu czasowym i nie zmieniać się. Dało mi to pewną swobodę, której wcześniej nie miałem, i przywykłem do zmieniania mego strumienia na bardzo szybki, kiedy zasypiałem. Tak więc dziewięć godzin trwało tylko kilka minut i innym się zdawało, że nigdy nie śpię. Oglądałem wszystkie godziny każdego dnia i, podobnie jak Ku Kuei, przekonałem się, iż każda jest zabawna;

Ale nie byłem szczęśliwy.

Nikt nie był szczęśliwy. Pewnego dnia zdałem sobie z tego sprawę. Owszem, Ku Kuei byli rozbawieni. Ale rozbawienie jest reakcją bardzo znudzonych ludzi, kiedy nic już nie może ich rozerwać. Ku Kuei posiadali cały czas, jaki istniał. Nie wiedzieli jednak, jak go wykorzystać.

Mieszkałem już z Ku Kuei przez pół roku czasu rzeczywistego (ich zabawy w ogóle nie miały wpływu na pory roku), kiedy usłyszałem, że Człowiek, Który Upadł Na Dupę umiera.

— Jest bardzo stary — rzekła kobieta, która poinformowała mnie o tym.

Tak więc poszedłem do niego. Wciąż był w czasie szybkim, pędził ku śmierci, leżąc w trawie na słońcu. Przyśpieszyłem do jego czasu. Niewielu Ku Kuei chciało to zrobić, ponieważ śmierć nie ma w sobie nic szczególnie zabawnego. Trzymałem jego dłoń, kiedy dyszał.

Schudł, chociaż wciąż był gruby. Skóra pomarszczyła mu się i zwisała w fałdach.

— Mogę cię wyleczyć — powiedziałem.

— Nie trudź się.

— Jestem o tym przekonany — podjąłem. — Mogę cię odnowić. Nauczyłem się tego w Schwartz. Oni w Schwartz żyją wiecznie.

— Po co? — zapytał. — Przecież nie po to śpieszyłem się tak przez cały czas, by teraz być wykiwanym.

Zaśmiał się.

— Z czego się śmiejesz? — zapytałem.

— Z życia — rzekł. — I z ciebie. Och, Ściśnięta Kiszko, mój Jeziorny Pijaku. Wypij mnie do dna.

Przyszło mi na myśl, że jestem jedyną osobą w Ku Kuei, która będzie po nim odczuwać żal. Śmierć tutaj ignorowano, jak to było w przypadku śmierci mego Ojca. Człowiek, Który Upadł Na Dupę miał przedtem wielu przyjaciół. Gdzie teraz byli? Szukali nowych przyjaciół, którzy nie pędzili tak przez życie i którzy nie dobiegali do kresu, zanim inni się z tym uporali.

— Ono dla mnie nic przedtem nie znaczyło — rzekł. — Ale dla ciebie ma znaczenie. Powiadamy, że jesteśmy szczęśliwi, gdyż mamy nadzieję, ale to kłamstwo. Nie mamy nadziei. Jesteś jedyną osobą, jaką spotkałem w życiu, która miała nadzieję, Jeziorny Pijaku. Więc odejdź stąd. Tutaj jest cmentarz, więc odejdź stąd i zbaw świat. Możesz to uczynić, wiesz. Jeśli zaś ty nie zdołasz tego uczynić, nie zrobi tego nikt.

Zauważyłem ze zdziwieniem, że się nie śmiał.

— Rzeczywiście tak uważasz, prawda? — spytałem.

— Lubię cię, Jeziorny Pijaku — odrzekł i w chwilę potem umarł.

Pozostało dostatecznie wiele jego strumienia czasowego — jego ciało uległo rozkładowi w ciągu kilku minut mojego czasu. Nikt więc nie zabierał jego szczątków z tamtego miejsca. Po prostu pokruszyły się i rozpuściły w glebie. Ja również pogrążyłem się w ziemię, pozwalając, żeby zamknęła się nade mną, i słuchałem znów jej muzyki. Wojna skończyła się. Wrzaski umierających były teraz odosobnione, wszystkie zgony tworzyły przypadkowy wzór czasów pokoju. Ale nie wierzyłem, że rzeczywiście na świecie panuje pokój. Prawdziwy pokój nigdy na świecie nie panował.

Zbawić świat? Od czego? Nie miałem złudzeń. Nie mogłem nawet zbawić samego siebie.

Mogłem jednakże smakować świat, a tu, w Ku Kuei, jego smak był słaby i bez wyrazu. Zmarł Człowiek, Który Upadł Na Dupę, zmarł mój Ojciec, Saranna stała unieruchomiona w czasie, a Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko był przekonany, że nigdy już lepiej nie nauczę się sterować czasem. Doszedłem do wniosku, że pora odejść.

— Nie odchodź — rzekła Saranna, kiedy ją o tym powiadomiłem.

— Chcę tego i zrobię to — oświadczyłem.

— Potrzebuję cię.

Miała w oczach strach. Zostałem więc jeszcze przez jakiś czas. Zostałem w jej strumieniu czasowym jeszcze dzień, noc i następny dzień czasu rzeczywistego, kochaliśmy się i mówiliśmy sobie wiele miłych rzeczy, które później będzie się z czułością wspominać i które złagodzą ból rozstania. Jedno z powtarzanych zdań brzmiało: „przepraszam”, a inne: „wybaczam ci”, chociaż nie jestem już pewien, czyje wyrzuty sumienia uciszano w ten sposób. Chyba nie moje.

Kiedy odchodziłem, nie płakała, ja też nie, chociaż, zdaje się, oboje mieliśmy na to ochotę.

— Wróć — rzekła.

— Dobrze.

— Wróć jak najszybciej. Wróć, kiedy będziesz jeszcze na tyle młody, żeby mnie pożądać. Gdyż ja mam zamiar pozostać wiecznie młoda.

Nie uda ci się, Saranno, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego. Będziesz młoda, dopóki nie zestarzeje się planeta i nie zostanie pochłonięta przez słońce. Wtedy się zestarzejesz i płomienie wysuszą to, czego nie mógł wysuszyć czas. A ponieważ będziesz chciała ukryć się przed czasem, płomienie będą paliły cię bez końca, zanim umrzesz.

Myślałem, kiedy tak odchodziłem, że nie zobaczę już więcej Saranny, więc gdy opuściłem jej strumień czasowy, obejrzałem się i zapamiętałem ją: pojedyncza łza, która zaczynała wypływać z jej oka, zakochany uśmiech na twarzy, ręce wyciągnięte na pożegnanie lub może wyciągnięte, żeby mnie pochwycić i przywieść z powrotem. Była niewypowiedzianie ładna. Ta śliczna dziewczyna straciła swój kraj, rodzinę, wszystkich, których kochała, i wszystkie te przejścia wprowadziły ją w kobiecość. Przelotnie zastanawiałem się, czy nie jestem jeszcze zbyt młody, by naprawdę ją kochać.

Potem odszedłem, nie żegnając się już z nikim, ponieważ moje odejście nikogo by specjalnie nie rozbawiło. Wyruszyłem do lasu, a mój strumień czasowy płynął zgodnie z naturą dokoła mnie, w czasie rzeczywistym, tak więc wieczorem zmęczyłem się i zasnąłem. Obudziłem się następnego dnia o wschodzie słońca. Normalność stanowiła odświeżającą zmianę.

Byłem o dzień drogi od miasta, kiedy poczułem obok szybszy strumień czasowy i dostosowałem się do niego. Znalazłem trójkę Ku Kuei, młode dziewczyny, wciąż młodzieńczo szczupłe. Dręczyły obcego, który zawędrował do lasu. Nie wiedziałem, w jakim kierunku szedł początkowo, ale teraz podążał na południe, wzdłuż Leśnej Rzeki, która wypływała z lasu w Jones. Jedna z dziewcząt odłączyła się od innych i wyjaśniła mi, że są z tym biedakiem od wielu dni. Prawie wariował, martwiąc się, dlaczego ma wrażenie, że nim minęła — sądząc po słońcu — godzina jego podróży, musi już kłaść się na spoczynek.

— To kolejny facet, który nigdy nie wróci do Ku Kuei — powiedziała ze śmiechem.

— Nigdy nic nie wiadomo — zaprzeczyłem. — Ktoś mi to robił, kiedy pierwszy raz wędrowałem przez las, a jednak wróciłem.

— Och — odpowiedziała. — Ty jesteś Ściśnięta Kiszka. Jesteś inny.

A potem zaczęła się rozbierać — u Ku Kuei to jednoznaczna oznaka tego, że ktoś chce się kochać — i sprawiłem, że roześmiała się na cały głos, kiedy jej powiedziałem, że tego nie chcę.

— Tak właśnie mówili, ale nie wierzyłam w to! Tylko ta biała dziewczyna z Mueller, prawda? Pieniek, prawda? — Saranna — odpowiedziałem.

To jeszcze bardziej pobudziło ją do śmiechu, a ja odszedłem i powróciłem do czasu rzeczywistego, tak żeby dziewczyny szybko oddaliły się ode mnie. A przecież to była prawda. Kiedy osiągnąłem dojrzałość, spędziłem niezliczone godziny planując, jak przespać się z każdą dziewczyną, która okaże się chętna. I znalazłoby się niewiele dziewcząt, które odmówiłyby następcy Muellera. Jednak tak jakoś mi niechcący wyszło, że spałem tylko z Saranną. Kiedy się na to zdecydowałem i dlaczego?

Wierność mnie zaskoczyła. Zastanawiałem się, jak długo będzie trwać ten okres w mym życiu.

Jeśli podróżujesz bez strachu, las Ku Kuei jest dość malowniczy. Ale ja wychowałem się na terenach rolniczych i na terenach jeździeckich. Kiedy Leśna Rzeka wypłynęła między wysokie wzgórza Jones, falisty teren rozciągający się w dół ku wielkiej równinie Rzeki Buntowników, usiadłem na godzinę na szczycie wzgórza, patrząc na pola, drzewa i otwartą przestrzeń. Widziałem stąd dym z pobliskich pieców kuchennych. Daleko na południu, na Rzece Buntowników, dostrzegałem żagle, ale na wielkich obszarach ziemi ludzie nie dokonali, mimo wszystko, wielu zmian. Przez kilka minut byłem w nastroju filozoficznym, a potem zauważyłem, że pobliski sad jest pełen jabłek. Nie byłem głodny. Ale tak długo nie przyjmowałem żadnego pożywienia, że świerzbiły mnie zęby, by coś pożuć. Tak więc zszedłem ze wzgórza, zapomniałem o filozofii i znów dołączyłem do reszty ludzkości.

Nikt specjalnie się nie ucieszył, że jestem.

Загрузка...