Wyobrażałem sobie różne wersje tej sceny, ale taka nigdy nie przyszła mi na myśl. Jednak przez dość długą chwilę taki rozwój wydarzeń wydał mi się jedynie słuszny: brat uzurpator staje twarzą w twarz z wędrowcem, który dotarł wreszcie do domu i ochoczo ustępuje, by prawowity następca zajął należne mu miejsce.
Planowałem, że wkroczę, nazwę Dintego zdrajcą i mordercą, po czym na oczach całego dworu zadźgam go na śmierć. Nic nie robiłbym sekretnie — to nie miał być Jeziorny Pijak, Człowiek Wiatru czy Nagi Człowiek dokonujący aktu sprawiedliwości na siewcy złudzeń z Anderson. To miał być Lanik Mueller, wykonujący sprawiedliwy wyrok na swym bracie Dintem, uzurpatorze, który wygnał swego ojca do lasu Ku Kuei, gdzie ten zmarł.
Teraz Dinte pozbawił mnie tej satysfakcji. Kiedy tak chętnie (chociaż wiedziałem, że to kłamstwo) usunął się, aby zrobić mi miejsce, to jawne zabicie go byłoby tylko dodatkowym rozdziałem legendy o tym, jak to Lanik Mueller, jako Andrew Apwiter, wrócił do życia, by ponownie zaprowadzić na świecie chaos. Tak więc, niechętnie, zanim Anderson, który krył się za twarzą Dintego, mógł mnie, nieświadomego, zabić, wszedłem w czas szybki i zrobiłem krok naprzód, co oznaczało, że dla wszystkich obecnych praktycznie zniknąłem.
Lecz Dinte nie zmienił się w Andersona, w jakiegoś pomarszczonego mężczyznę lub kobietę w średnim wieku, których spodziewałem się zobaczyć w czasie szybkim. Zamiast tego ukazało mi się stworzenie z czterema ramionami i pięcioma nogami, dwoma zestawami męskich genitaliów absurdalnie kontrastujących z trzema piersiami, obwisłymi jak u kobiety w średnim wieku. Jeśli zobaczyłbym taką istotę w zagrodzie, nie byłbym zdziwiony. Ale spodziewałem się Andersona, a to był albo niewiarygodny potwór, albo radykalny regenerat z Mueller. A któż z Mueller mógł stać się siewcą złudzeń?
Potem spojrzałem stworzeniu w twarz, zastygłą, patrzącą na miejsce, gdzie stałem przed chwilą. Rozpoznałem potwora i wszystko uległo zmianie.
Twarz należała do mnie. Ten dziwaczny zestaw kończyn i wypustek wieńczyła głowa Lanika Muellera. Mimo uszu, oczu i nosów rosnących nie na miejscu, rozpoznałem siebie. To ja stałem obok tronu — nie Lanik Mueller wyleczony w Schwartz, ale Lanik Mueller, radykalny regenerat, potwór, dziecko.
To był mój sobowtór, zrodzony w lasach Nkumai.
To niemożliwe! — krzyczał mój mózg. To stworzenie nie istniało, kiedy Dinte od lat już mieszkał z nami. To stworzenie nie mogło, według wszelkiego prawdopodobieństwa, być Dintem.
Z początku próbowałem wytłumaczyć sam sobie, że była to tylko iluzja wtórna, że ten Anderson znalazł sposób, by również w czasie szybkim mnie ogłupić. Ale to był nonsens — gdyby jeden Anderson potrafiłby mnie zwieść, inny uczyniłby to już dawno.
Tak więc, w czasie szybkim, podszedłem do tronu, siadłem na nim i powróciłem do czasu rzeczywistego.
Rzadko demonstrowałem to wcześniej: nagle zniknąłem z jednego miejsca i pojawiłem się w innym. Po tłumie rozniósł się gorączkowy szmer. Ale Dinte (teraz z normalną liczbą rąk i nóg, taki, jakiego zawsze znałem — mały drań) nie wyglądał na zdziwionego.
— Dinte — powiedziałem. — Wszyscy ci ludzie są zaskoczeni, widząc mnie, jak tu siedzę, ale ty i ja wiemy, że Lanik Mueller zasiadał na tym tronie od lat.
Popatrzył na mnie przez chwilę, a potem lekko skinął głową.
— A więc, Dinte, spotkajmy się prywatnie, w pokoju, gdzie trzymałem swą kolekcję ślimaków, kiedy miałem pięć lat.
Wszedłem znów w czas szybki i opuściłem salę tronową.
Moją kolekcję ślimaków trzymałem na dawno nie używanym strychu w jednej ze starszych części pałacu. Pomieszczenia tego nigdy nie zamykano na klucz, ponieważ można się było do niego dostać tylko po drabinie i przez kręte korytarze, które rzadko odwiedzano. Skierowałem się tam w czasie szybkim, potem zwolniłem prawie do czasu rzeczywistego i zacząłem czekać. Zatrzymałem sobie jedynie taką przewagę szybkości, że jeśli Lanik/Dinte zamyślał jakąś zdradę, byłem w stanie zawsze wyprzedzić jego atak.
Jeśli był oszustem, jeśli nie był naprawdę mną, nie mógł wiedzieć, który pokój miałem na myśli.
Czekałem piętnaście minut. Potem nadszedł zakurzonym korytarzem na strychu i usiadł obok mnie na podłodze. Było mu trudno iść z tymi jego niezręcznymi rękami i nogami, a gdy siedział, był śmieszny, ale mnie to nie bawiło. Wspomniałem, jak po opuszczeniu singerskiego statku niewolniczego ciężko mi było wspinać się po nawet niezbyt stromym zboczu w Schwartz. Trzy lata czasu rzeczywistego zajęło mu osiągnięcie stanu, w jakim ja się znalazłem po miesiącach zamknięcia na statku. Ale pamiętałem: byłem już przedtem w środku tego ciała. Wiedziałem dokładnie, kto to jest i jak się czuje.
Zwolniłem całkowicie do czasu rzeczywistego i odezwałem się łagodnie:
— Cześć, Lanik.
— Cześć, Lanik — odpowiedział z bladym uśmiechem na skrzywionej twarzy.
— Ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, chciałem cię zabić — przypomniałem mu.
— Wielekroć od tamtej pory żałowałem, że ci się to nie udało.
Siedzieliśmy w ciszy przez kilka chwil. O czym rozmawiać, kiedy spotkasz siebie samego po tylu latach?
— Jak się tu znalazłeś? — zapytałem, choć odgadłem już większość jego życiorysu. — Jak się nauczyłeś być siewcą złudzeń?
Opowiedział mi. Jak leżał na wpół martwy, kiedy jego osłabione ciało usiłowało regenerować czaszkę i skórę i powstrzymać tkankę mózgową od degeneracji. Jak został znaleziony przez dużą grupę poszukiwawczą wysłaną po mnie przez Nkumai.
— Gdyby mnie nie znaleźli — rzekł — z pewnością szukaliby aż do chwili, gdy znaleźliby ciebie. Kiedy w końcu zdali sobie sprawę z tego, co się wydarzyło, i próbowali znów iść za tobą, szli po twoim śladzie aż do wybrzeża. Dość łatwo było cię znaleźć. Gdyby ruszyli za tobą od razu, nie uciekłbyś. — Uśmiechnął się. — Ocaliłem ci życie.
Potem opowiedział mi o swoich dniach i tygodniach z Mwabao Mawą w nadrzewnym domu. Me ciało, budując Lanika, wyposażyło go w moje wspomnienia; lub może, kiedy razem szliśmy przez las, a ja byłem w delirium, włożyłem w niego wszystko, co miało znaczenie, wszystko, co sprawiało, że byłem tym, czym byłem. Mwabao dopiero po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że był on tylko moim duplikatem.
— Wtedy miała już dosyć informacji i była pewna, że pochodzę z Mueller. Wypowiadałem w szaleństwie imiona Dintego i Ojca, a jej pobratymcy, Andersonowie, byli już tutaj, o czym zapewne wiesz.
Natychmiast podchwyciła okazję — obecność mojego sobowtóra. Pobudzała jego nienawiść do mnie, jego poczucie bezwartościowości, gdyż zawsze miał być potworem, czymś okropnym, stworzeniem, które nie miało prawa istnieć. Dosyć szybko przekonała go, aby się zgodził poprowadzić armie Nkumai i ich sprzymierzeńców do walki przeciw Muellerowi.
On jednak wyznaczył cenę, którą Mwabao Mawa zaakceptowała nadzwyczaj chętnie. Poprosił o wyszkolenie w andersonowskiej sztuce omamiania i Mwabao Mawa wprowadziła go w to. Kiedy ja w Schwartz uczyłem się sterować ziemią, on uczył się sterować umysłami ludzi.
— Ludzkie przekonania nie istnieją w izolacji — wyjaśnił. — Wszystko, w co ktoś mocno wierzy, wywiera ogromny nacisk na innych. Oczywiście mówię nie o opiniach, mówię o przekonaniach. My… Oni… mogli każdemu kazać myśleć, że słońce jest niebieskie i że zawsze było niebieskie. Oczywiście, im dalej będziesz od miejsca, gdzie inni ludzie mocno wierzą w oszustwo, tym mniej będziesz poddany jego wpływom. Jednakże wtedy zadanie będzie już wykonane. Kiedy ktoś głęboko uwierzy, że coś jest faktem, nigdy nie będzie w to wątpił, dopóki nie ujrzy bardzo przekonujących dowodów, że tak nie jest.
Z tego właśnie powodu Lord Barton był w stanie poznać prawdziwe fakty, kiedy znajdował się tysiąc kilometrów od Britton, ale musiał walczyć ze sobą, by je pamiętać, kiedy wrócił do domu, gdzie inni byli również zniewoleni przez kłamstwo.
Mój sobowtór powiedział mi, że nie zgodził się na niszczenie kraju przy przejściu armii nkumajskiej przez równinę Rzeki Buntowników. Ja nie mógłbym tego zrobić — on też nie mógł.
— A potem znowu się pojawiłeś — rzekł — a my nie wiedzieliśmy, co robić. Aż razem z Ojcem uciekłeś do Ku Kuei. Wtedy stało się jasne, że muszę zniknąć, tak by potwór, którego ze mnie zrobili, mógł zabarwić postrzeganie ciebie przez innych i osłabić skuteczność twych działań. W tym czasie, Lanik, byłem z tego zadowolony. Nie możesz pojąć, jak cię nienawidziłem. Ty mnie nienawidziłeś nie ze względu na to, jaki byłem, ale dlatego że w ogóle istniałem.
Z początku nie wiedzieli, co z nim począć, gdy Lanik Mueller był oficjalnie na wygnaniu w Ku Kuei.
— Aż do chwili, kiedy doszła do nas wiadomość, że Dinte zniknął. Mwabao Mawa wpadła w panikę. Jak to możliwe, że ktoś wiedział, jak się mają sprawy z Dintem, i zabił go, a jednak nie podniósł publicznie krzyku na temat jego tożsamości? Jeśli ktoś go zabił, to z pewnością zobaczył, jak się zmienia na jego oczach z młodego następcy tronu w starszego mężczyznę.
Wtedy zdałem sobie sprawę z czegoś, co powinno być dla mnie oczywiste znacznie wcześniej.
— To ja zabiłem Dintego — powiedziałem memu sobowtórowi. — Poderżnąłem mu gardło, kiedy opuszczałem pałac. Przypuszczałem, że się zregeneruje.
Uśmiechnął się do mnie.
— Tak więc spełniło się twoje życzenie, prawda? Zabiłeś Dintego i przy okazji ocaliłeś mi życie. Byłem bowiem jedynym człowiekiem, który znał Dintego na tyle, że mógł go udawać bez podniesienia szumu. Andersonowie nie są wszechmocni. Nie mogą ogłupić naraz całego świata. Tak więc Mwabao Mawa odesłała mnie do domu, do Mueller. Pojawiłem się w kraju jako Dinte. Utrzymywałem, że wziąłeś mnie do niewoli, storturowałeś i zostawiłeś, bym umarł, ale udało mi się zregenerować i powrócić do domu. Kto mógł to podważyć? Gram tę rolę od tamtej pory.
Jego głos złagodniał (tak jak mój zawsze łagodniał, gdy bałem się, że okażę strach, żal lub rozpacz). Ciągnął dalej:
— Wiesz — właśnie ty wiesz — jak bardzo nienawidziłem Dintego. A jednak musiałem stać się nim i rozmawiać z tym stadem zdrajców, którzy przygotowali śmierć twoją i śmierć Ojca i… Boże, Lanik, nie mam pojęcia, jak to przeżyłem. Ale wciąż mówiłem do siebie: jestem Lanikiem Muellerem, a nie tym potwornym dzieckiem, i znosiłem pochlebców, zdrajców, Ruvę i całą resztę, gdyż wszyscy wiedzieli, że wszedłeś z Ojcem głęboko w Ku Kuei i nigdy nie wrócisz. Widzisz, Ojciec nie żył, a ja go kochałem tak samo jak ty. Im bardziej ludzie, tu, w Mueller, obrażali pamięć jego i twoją, tym bardziej czułem się upoważniony, by się z tobą utożsamiać i w głębi duszy zostać tobą. Zawsze tęskniłem, żebyś powrócił i uwolnił mnie.
— Lanik — rzekł — od czasu do czasu idę do zagród i każę obciąć sobie te kończyny. Zawsze odrastają. Odrastają coraz szybciej i jest ich coraz więcej. Teraz właśnie nadchodzi moment, kiedy powinienem tam iść. Doktor nigdy nie wie, że ja to ja, zawsze zapomina, że przeprowadzał te operacje, do chwili, gdy nadchodzi czas na dokonanie kolejnej. Nikt nigdy nie widzi mojego potwornego kształtu, ale ja przecież go widzę.
Spojrzał na mnie, na moje ciało i rzekł:
— A ty — rzekł. — Ty jesteś zdrowy. Jesteś taki, jaki powinieneś być — normalny. Nie żyłeś w tym strasznym oszustwie przez te długie miesiące, przez te całe lata. Powróćmy do sali tronowej. Pojawię się w swojej prawdziwej postaci i powiem im prawdę, powiem im, że nie jesteś potworem, za jakiego cię uważali. Będziesz mógł zająć miejsce, które ci się należy, a ja będę wolny.
— Co będziesz potem robił?
— Będę cię błagał, żebyś mnie zabił. Żyję już od lat jako radykalny regenerat. Nie można tego nazwać życiem. Jeśli mnie nie zabijesz, utopię się.
Potrząsnąłem głową.
— Przybyłem tutaj, by cię zabić.
— Więc wiedziałeś, kim jestem?
— Nie. Przybyłem zabić Andersona, który władał Mueller, tego, który udawał, że jest Dintem.
Był wstrząśnięty.
— Wiedziałeś o tym, zanim przybyłeś? Więc sekret Andersonów się wydał?
Odpowiedziałem mu:
— Andersonowie są martwi. Burza z deszczem doszła do was… — starałem się zgadnąć, ile normalnego czasu mogło upłynąć — kilka dni temu. Oberwanie chmury? I niebo jest wciąż zachmurzone.
Kiwnął głową na znak potwierdzenia.
— Deszcz zaczął padać tydzień temu, kiedy Anderson zapadła się w morze.
Zdziwił się.
— Po prostu tak? Zapadła się w morze?
Słyszałem wrzask, który rozbrzmiewał wciąż we mnie.
— Nie tak po prostu. Ale znikli z powierzchni ziemi. Nie tylko ci na wyspie. Wszyscy inni też, ze wszystkich Rodzin. Jesteście ostatnimi, którzy znają technikę Andersonów. Ty i ci, którzy z tobą tu pracowali.
— Jak to zrobiłeś?
— Nieważne jak. Ważne jest dlaczego.
I wyjaśniłem mu to.
— Tak więc Ambasadorów też nie ma — rzekł. — Nie będzie już żelaza. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś?
Zaśmiałem się.
— Miałem dobry pomysł.
— My… Andersonowie znali każdą tajemnicę tego świata, Lanik! Czy uświadamiasz sobie, co osiągnięto na tym świecie? Rzeczy niewiarygodne. Rzeczy, które sprawiały, że czułeś się dumny z tego, że mieszkasz na tej zakazanej, więziennej planecie! A ty położyłeś temu kres. Czy sądzisz, że bez Ambasadorów w dalszym ciągu zostanie utrzymany ten poziom inwencji twórczej?
Wzruszyłem ramionami.
— Może zostanie. Andersonowie nie znali wszystkich sekretów tego świata.
— Głupcze! Krótkowzroczny, głupi…
— Posłuchaj, Lanik! — odkrzyknąłem mu i samo użycie mego imienia, kiedy zwracałem się do innej osoby, zdziwiło mnie. — Tak, Lanik. Jesteś mną, prawda? Mną, takim, jakim powinienem być. Mną, złapanym przez Nkumai i nakłonionym do nauki sztuczek Mwabao Mawy… Ja również bym się ich nauczył, tak jak ty. Ja również dałbym zrobić z siebie narzędzie Nkumai, do pewnych granic; i oto siedzisz, tak jak ja bym siedział, w ciele potwora, uwięziony w jeszcze nawet bardziej potwornym złudzeniu. Nie, Lanik, nie jesteś powołany do osądzania mnie jako krótkowzrocznego głupca. I ja nie jestem powołany, by cię osądzać. Nazwałeś Spisek zakazaną planetą, ale się mylisz. Tysiące lat temu Republika wzięła na siebie rolę Boga. Postanowili wygnać najgenialniejszych ludzi we wszechświecie na tę beznadziejną, pozbawioną żelaza planetę, aby na zawsze ukarać ich i wszystkich ich potomków, tak jakbyśmy rodzili się już z piętnem zbrodni naszych przodków. Naszym przodkom okrutnie wskazano nagrodę: pierwsza Rodzina, która zbuduje statek i wyjdzie w przestrzeń kosmiczną, otrzyma niesłychane bogactwa, władzę i prestiż. Przez trzy tysiące lat wierzyliśmy w to i zużywaliśmy się duchowo cóż robiąc? — dając tym sukinsynom, którzy nas tu trzymali, najlepsze rzeczy, jakie mieliśmy. Nasze własne ciała! Najlepsze wytwory umysłu! A cóż otrzymaliśmy w zamian? Kilka ton metalu, który jest wszędzie tani, tylko nie tutaj.
— Byśmy mogli zbudować statek — rzekł mój sobowtór.
— Nigdy byśmy nie zbudowali statku z żelaza Republiki. Nigdy. A gdybyśmy to zrobili, czy sądzisz, że pozwoliliby nam odlecieć i wziąć udział w życiu ludzkości? Czy nie zdajesz sobie sprawy, jaki to cud, ta planeta? Gdyby oni sobie uświadomili, co naprawdę się tu dzieje, gdyby mogli spędzić kilka dni w Ku Kuei lub tydzień w Schwartz, gdyby zrozumieli, jakie naprawdę mamy możliwości, Lanik, natychmiast by tu przybyli i unicestwili nas bombami, wymazaliby nas ze wszechświata. To jedyna nadzieja, jaką nam dają, i jedyna obietnica, którą spełnią.
A co byśmy robili, gdybyśmy przyłączyli się do nich? Namówili ich, żeby byli mili? Jeśli chcieliby być uprzejmi, nie trzymaliby potomków zdrajców w setnym pokoleniu na tej beznadziejnej planecie.
— Wiem o tym — rzekł. — Często również o tym myślałem, Lanik. Niezgoda nic nie zbuduje. Tak właśnie powiedziałem młodemu człowiekowi, który protestował przeciw prawu. Wziąłem go w nocy nad rzekę, bez strażników, i wskazałem mu pewne fakty. Obiecałem, że jeśli będzie milczał, prawo zostawi go w spokoju i będzie wolny. „Nie chcę być wolny — odpowiedział — kiedy istnieje to prawo. Będę protestował, dopóki go nie zmienicie”. „Nie — powiedziałem mu. — Będziesz protestował, aż umrzesz w więzieniu, i co przez to osiągniesz?”
„To tak jak z księżycami — ciągnąłem. — Widzisz, jak Niezgoda porusza się szybko i jaka jest jasna? Najbardziej widowiskowa rzecz na niebie. Ale jest taka widowiskowa, ponieważ znajduje się tak blisko Spisku i jest taka mała. Wolność jest księżycem znacznie większym i znacznie dalszym. Nie jest nawet w połowie tak malownicza. Ale wolność wywołuje przypływy — rzekłem. — Wolność podnosi i opuszcza morze”.
Napełniło mnie dziwne uczucie. Poznałem: ten zdeformowany człowiek myślał tak jak ja. I choć było to logiczne, ciągle mnie zaskakiwało. Nigdy nie spotyka się człowieka, który myśli tak samo, nigdy — w normalnych warunkach. Ale teraz było tak, jakbym mógł wypowiadać jego słowa — moje słowa — razem z nim.
— Kiedy nie ma już Andersonów ani Ambasadorów — on… ja… powiedziałem — jesteśmy odcięci od Republiki. Jesteśmy wolni. A kiedy wszechświat znowu o nas Usłyszy, to my będziemy wywoływać przypływy.
Cisza. Potem uświadomiłem sobie, że to ja powiedziałem ostatnie kilka słów, nie on. Uśmiechnął się do mnie. Zrozumieliśmy się nawzajem. Nie we wszystkim, ale myśl, sposób myślenia był jasny dla nas obydwu, i, na Boga, czułem do niego wzrastającą sympatię. Jeśli zdolność dobrego rozumienia się ma coś wspólnego z miłością, to nikogo nie można mocniej kochać niż samego siebie.
— Lanik — powiedzieliśmy unisono, przerywając razem ciszę.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
— Ty pierwszy — powiedziałem.
— Lanik, zasiądź, proszę, na tronie. Znasz mnie, wiesz, jak czuję się w tym ciele. Na podstawie tego, co ci powiedziałem, wiesz, że robiłem rzeczy nie do zniesienia. Uwolnij mnie.
Rzeczy nie do zniesienia. Nie powiedziałem mu, nie próbowałem nawet wyjaśniać tych rzeczy nie do zniesienia, które zrobiłem ja, nie próbowałem przekazać mu wrzasku, który wtórował każdej mojej myśli. Zamiast tego zamknąłem oczy i zacząłem mu robić to, co zrobili mi Schwartzowie.
Do zmiany mnie, do uleczenia mojej radykalnej regeneracji wystarczała tylko garstka Schwartzów, więc miałem nadzieję, że teraz zdołam to zrobić sam. Nie dysponowałem, nawet w przybliżeniu, ich wiedzą o łańcuchach węglowych, ale wyczuwałem je na tyle dobrze, by móc je porównywać. Zmieniałem wszystkie różnice między jego DNA i moim, aż łańcuchy były dokładnie takie same. Znaczyło to, że nie tylko jego regeneractwo będzie wyleczone, ale że również posiądzie dar nie odczuwania nigdy więcej głodu i pragnienia, że będzie wolny od potrzeby oddychania, że będzie pobierał energię bezpośrednio od słońca.
Ale nie mogłem przekazać mu tych umiejętności, których się nauczyłem, a gdybym nawet mógł, nie przekazałbym ich. To on był prawdziwym Lanikiem Muellerem, nie ja. Był takim Lanikiem Muellerem, jakim ja powinienem być: władcą Muelleru. I to dobrym władcą; samotnym, ale żyjącym tam, gdzie powinien żyć. Teraz, wyzwolony od przekleństwa radykalnej regeneracji, mógł osiągnąć szczęście takie, jakie dla mnie pozostawało nieosiągalne.
Trwało to parę godzin. Kiedy skończyłem, leżał uśpiony na podłodze na strychu. Jego ciało było zdrowe i prawidłowe. Był nagi — krawcy nie szyli ubrań dla zdeformowanych ciał radykalnych regeneratów. Przypatrywałem się jego ciału tak, jak nigdy nie mogłem przypatrzeć się swojemu. Skóra pozostała młoda i gładka — gdyż był ode mnie młodszy — mięśnie prężne, a całe ciało miało właściwe proporcje. Przez chwilę widziałem się takim, jakim musiała mnie widzieć Saranna i mimo że nie ma we mnie uwielbienia czy pożądania dla innych mężczyzn, zrozumiałem, dlaczego tak często mi powiadała, że me ciało jest słodkie. Irytowało mnie to — dorastający chłopak nie ma ambicji być słodkim. Ale miała rację.
Natomiast widok jego twarzy sprawił mi cierpienie. Myślał, że poznał ból, i rzeczywiście go poznał, w stopniu większym niż wielu ludzi. Jego twarz świadczyła o tym, że jest dojrzały nad wiek, że potrafi zdobyć się na współczucie i łagodność. Ale ja widywałem swą własną twarz w zwierciadłach, przyglądałem się, co uczyniły ze mną me czyny i czas, i moja twarz nie była ani łagodna, ani współczująca. Zbyt dużo widziałem. Zbyt często zabijałem. Nie zostało we mnie ani odrobiny słodyczy; nie widziało się jej, i marzyłem, żeby być równie niewinny jak on.
To niemożliwe, napomniałem się. Tego wyboru dokonałem już przed laty, na piaskach, na granicy Schwartz. I zacząłem podejrzewać, że najwyższym poświęceniem nie jest, mimo wszystko, śmierć. Najwyższym poświęceniem jest dobrowolne poniesienie pełnej kary za swe czyny. Ja ją poniosłem i nie mogłem się spodziewać, że po tym nie będzie widać blizn na moim ciele i twarzy.
Obudził się i spojrzał na mnie z uśmiechem. Potem uświadomił sobie, co się stało z jego ciałem. Dotykał się z niedowierzaniem, płakał i ciągle mnie pytał:
— To nie jest złudzenie, prawda? To rzeczywiste, prawda?
Przekonałem go, że to naprawdę.
— Gdy zniszczę Ambasadora, bezcelowe będzie trzymanie radów jak bydła. Zrób dla mnie jedno: wydaj prawo, że radowie mają być wysyłani do Schwartz, wszyscy, natychmiast, jak zostaną wykryci. Każ im wejść do Schwartz, a kiedy przyjdą do nich ludzie z pustyni, każ im mówić, że przyszli w imieniu Lanika Muellera. Schwartzowie będą wiedzieli, co wtedy robić. Odeślą ich do domu, uleczonych. Gdyby jednak nie wrócili do domu, będzie to znaczyło, że dobrowolnie chcieli tam zostać.
— A co z tobą? — spytał Lanik.
— Ja nie istnieję — odpowiedziałem. — Tam, w lesie Nkumai, to nie ty byłeś ekstra Lanikiem Muellerem, to ja. Ty jesteś tym prawdziwym. Przez kilka następnych lat, Lanik, zmień to złudzenie. Stopniowo spraw, aby twarz Dintego stała się twoją, aż będziesz mógł obywać się bez pozorów. Chcesz przecież tego, na tyle cię znam. Skończ z kłamstwem, zostaw tylko swe imię. Żyj i rządź ze swą własną twarzą.
— A ty?
— Ja znajdę sobie inne miejsce do życia.
Potem wszedłem znów w czas szybki, zostawiłem Lanika na strychu i wróciłem na dwór, gdzie sporo ludzi wciąż kręciło się, komentując to, co się stało. Już po kilku minutach ustaliłem, którzy wśród nich są Andersonami, ostatnimi, jacy przeżyli. Gdy opuszczałem Lanika, było mi smutno, ale od lat tak dobrze się nie czułem. Nie powstrzymało mnie to jednak przed zabiciem ostatnich Andersonów.
W czasie szybkim zaniosłem ich ciała do Ambasadora i złożyłem je w miejscu, gdzie po wybuchu nie będzie można ich rozpoznać. Kiedyś, gdy po raz pierwszy wyruszyłem niszczyć Ambasadory, postanowiłem, że kiedy wysadzę ostatni, umrę z nim razem. Ale teraz uświadomiłem sobie, że ta decyzja jest odwołana. To chyba dlatego, że dowiedziałem się, iż prawdziwym mną był tamten chłopak, który miał słodkie ciało.
Będzie on dobrym królem. Więc chociaż nie był on tym-ja-którym-byłem, był tym-ja-którym-powinienem-być. Zyskałem dla siebie trochę szacunku i nie chciałem już umrzeć.
Tak więc zostałem w czasie szybkim, aby złamać pieczęć Ambasadora, a potem odszedłem na bezpieczną odległość i wszedłem w czas zwykły, by obserwować. Minęło kilka chwil, podczas których Ambasador czekał, metaliczny, nieświadomy, przygotowując sobie własną śmierć. Przez tę chwilę czułem pewien smutek. Cała nasza historia, cała nasza motywacja w ciągu tych wielu, wielu lat, była kształtowana przez chęć zdobycia prawa powrotu do Republiki, do cywilizacji zdolnej wytworzyć takie maszyny jak ta. Oni znali tyle rzeczy, których my się już nie dowiemy, skoro zniszczyłem tego ostatniego Ambasadora. Bezwiednie wszedłem w czas szybki, by móc dotrzeć do zapalnika i powstrzymać wybuch, zanim Ambasador szczeźnie.
Ale nie ruszyłem się z miejsca. Jeśli lata niewoli czegoś nas nauczyły, to tego, że Ambasadory nie były kluczem do wolności, były łańcuchem, który nas krępował. Wolność nasza nadejdzie tylko wtedy, kiedy zapomnimy o naszych martwych przodkach oraz odległych wrogach i odkryjemy, kim i czym staliśmy się naprawdę w czasie tych stuleci na Spisku.
Nie ruszyłem się z miejsca. Ambasador zakończył program składania samego siebie w ofierze. Wybuch zniszczył go od środka, światła maszyny zgasły, a ja trwożnie zastanawiałem się przez chwilę, jak śmiałem podjąć taką decyzję za cały świat, nie konsultując jej z nikim.
Potem zaśmiałem się z siebie. Było trochę za późno na zastanawianie się, czy powinienem się bawić w Boga. Zabawa już się skończyła.
Pył wybuchu opadł. Zadanie moje zostało wykonane. Postanowiłem, mimo wszystko, nadal żyć po jego zakończeniu, a to znaczyło, że będę musiał podjąć decyzje, których, jak sądziłem, nigdy już nie będę musiał podejmować. Dokąd pójść? Co zrobić z resztą mego życia?
Kiedy szedłem przez pola na wschód od Muelleru nad Rzeką, wiedziałem już, dokąd pójdę. Na wyspie, pośrodku jeziora w Ku Kuei, Saranna powiedziała: „Wróć jak najszybciej. Wróć, kiedy będziesz jeszcze na tyle młody, żeby mnie pożądać. Gdyż ja mam zamiar pozostać wiecznie młoda”.
Nie byłem już młody, przynajmniej według ścisłej definicji tego słowa. Ale pragnąłem Saranny. Być może tęskniłem tylko do tej niewinności, gdy jako dzieci kochaliśmy się nad rzeką, nie pamiętając o bólu, który może nadejść i z pewnością nadejdzie. Pragnąłem jej jednak bardziej, niż czegokolwiek w świecie, nie dlatego że moja namiętność była tak wszechogarniająca, ale dlatego że wszystkie inne rzeczy, których pragnąłem, były albo boleśnie spełnione, albo tak niemożliwe do osiągnięcia, że z nich zrezygnowałem. Ona jedna pozostała. Ona i dziwny, spokojny kraj biednych, lecz łagodnych ludzi, którzy wypasali owce przy skałach nad Morzem Humpińskim.