3. Nkumai

— Czy nie zechciałaby pani odpocząć? — zapytał.

Po raz pierwszy byłem zadowolony, że wyglądam na kobietę, ponieważ pomost był wyspą stabilności w absurdalnym świecie drabinek sznurowych, kołyszących się na porywistym wietrze. Syn Muellera nigdy nie mógłby się przyznać, że jest zmęczony, ale pani poseł z Bird nie traciła twarzy, jeśli chciała odpocząć.

Położyłem się na pomoście. Przez kilka chwil widziałem wysoko nad sobą sklepienie z liści i było tak, jakbym znajdował się na stałym gruncie.

— Nie wygląda pani na zmęczoną — zauważył mój przewodnik. — Nawet pani nie dyszy.

— Och, chciałam odpocząć, ale nie z powodu wyczerpania. Po prostu… nie przywykłam do takich wysokości.

Przechylił się niedbale przez krawędź pomostu i spojrzał w dół.

— Cóż, jesteśmy dopiero jakieś osiemdziesiąt metrów nad ziemią. Mamy jeszcze daleko.

Stłumiłem westchnienie.

— Dokąd mnie pan prowadzi?

— A dokąd pani chce iść? — odparował.

— Chcę widzieć się z królem.

Zaśmiał się, a ja się zastanawiałem, czy od damy z Bird należałoby oczekiwać, że uzna za afront, gdy ktoś roześmieje się jej w twarz. Zdecydowałem, że wypada okazać lekką irytację.

— Czy to takie zabawne?

— Chyba tak naprawdę nie oczekuje pani, że zobaczy króla?

Powiedział to z uśmieszkiem, ale ja wielokrotnie wskazywałem właściwe miejsce tym, którzy ośmielali się zachowywać w stosunku do mnie protekcjonalnie. Wiedziałem, jak sprawiać, by mój głos brzmiał tak, jakby całą zimę chłodził się w lodzie.

— Zatem macie niewidzialnego króla. Jakież to zabawne.

Jego uśmiech nieznacznie przygasł.

— Miałem na myśli to, że król nie spotyka się z ludem.

— Aha. W krajach cywilizowanych posłom czyni się tę grzeczność i zapewnia im audiencję u głowy państwa. Ale widzę, że w waszym kraju wysłannicy innych państw muszą się zadowalać wspinaniem po drzewach i składaniem sobie wizyt nawzajem.

Uśmiech z jego twarzy zniknął. Teraz to ja traktowałem go protekcjonalnie i nie podobało mu się to.

— Nie ma u nas wielu posłów. Do niedawna sąsiadujące z nami narody patrzyły na nas jako na „drzewne małpy”, zdaje się, że tak brzmi ten termin. Dopiero ostatnio, kiedy nasi żołnierze narobili trochę hałasu w świecie, posłowie zaczęli napływać. Możliwe więc, że nie jesteśmy zaznajomieni ze wszystkimi zwyczajami ludów „cywilizowanych”.

Zastanawiałem się, w jakim stopniu było to prawdą. Od czasów kiedy Rodziny po raz pierwszy podzieliły świat, wszystkie narody zamieszkujące wielką równinę Rzeki Buntowników wymieniały między sobą posłów. Jeśli Nkumai zainteresowali się otoczeniem do tego stopnia, że wszczynali zaborcze wojny, z pewnością również nauczyli się, jak należy postępować z posłami różnych narodów.

— Obecnie jest u nas tylko trzech posłów, proszę pani — rzekł. — Mieliśmy kilku innych, ale oczywiście poseł Allison jest teraz lojalnym poddanym króla, natomiast posłowie z Mancowicz, Parker, Underwood i Sloan zostali odesłani, ponieważ interesowali się znacznie bardziej naszym Ambasadorem niż rozwijaniem dobrych stosunków z Nkumai. Obecnie tylko Johnston, Cummings i Dyal mają tutaj poselstwa. Ponieważ jednak mamy niewiele przestrzeni życiowej, musieliśmy zakwaterować ich razem. Obawiam się, że jesteśmy prowincją. Odległą prowincją.

„I trochę z tym przesadzacie” — dodałem w duchu. Chociaż ostrzeżenie mojego przewodnika nie było zbyt subtelne, odniosło swój skutek. Czujnie obserwowali, czym zainteresowani są przybywający posłowie. Tak więc musiałem być ostrożny. Odpowiedziałem mu:

— Ja jestem tutaj po to, by zobaczyć się z królem. Jeśli nie ma na to szans, pojadę do domu i powiem moim zwierzchnikom, że Nkumai nie jest zainteresowane dobrymi stosunkami z Bird.

— Och, jest pewna szansa, że zobaczy się pani z królem. Będzie musiała pani złożyć podanie w Biurze Spraw Socjalnych, ale za skutek nikt nie może ręczyć.

Uśmiechnął się blado. Nie lubił mnie.

— Pójdziemy? — zaproponował.

Podszedłem ostrożnie do drabinki sznurowej, która wciąż łagodnie kołysała się na wietrze. Była luźno przymocowana do platformy cienką liną owiniętą dokoła niskiego słupa.

— Nie tam — powiedział nauczyciel. — Idziemy inną drogą.

Ruszył biegiem, oddalając się od platformy jedną z gałęzi, jeśli można je było nazwać gałęziami — żadna nie miała mniej niż dziesięć metrów grubości. Podszedłem powoli do miejsca, gdzie wspiął się na gałąź i, rzeczywiście, były tam jakieś delikatne uchwyty, wyglądające raczej na wgłębienia wyrobione od częstego używania niż na wyrżnięte w drzewie. Niezgrabnie dotarłem z pomostu do miejsca, w którym niecierpliwie oczekiwał mnie mój przewodnik. Tutaj gałąź traciła trochę nachylenie, ale gdzieś dalej wznosiła się w górę, krzyżując się z konarami innych drzew.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Nie — odpowiedziałem. — Ale chodźmy dalej.

— Będę szedł wolniej — rzekł — aż przyzwyczai się pani bardziej do drzewnych dróg.

Potem zadał mi pytanie, które wydawało się nie na miejscu po tylu dniach wspólnej podróży:

— Jak się nazywasz, pani?

Nazywam? Oczywiście, przygotowałem sobie imię, tam w Allison, ale nigdy nie powstała sytuacja, w której trzeba by było go używać, i uciekło mi ono z pamięci. Nawet teraz nie mogę sobie przypomnieć, jakie imię wtedy wybrałem. A ponieważ moje zmieszanie stało się widoczne, nie byłem w stanie podać na poczekaniu jakiegoś nowego imienia, nie wzbudzając podejrzeń. Znów więc uciekłem się do wymyślenia wyimaginowanego zwyczaju, który byłby mi w tej chwili przydatny. Miałem szczerą nadzieję, że rząd Bird nie uzna za właściwe wysłania w najbliższym czasie prawdziwego posła. Wątpiłem, czy taka kobieta chciałaby działać według zaimprowizowanego przeze mnie scenariusza. Ale jeśli Nkumai było tak sprawne jak Mueller i wyśle szpiegów, aby dowiedzieli się czegoś więcej o narodzie, który przysłał poselstwo, cienka materia mych kłamstw wkrótce się rozerwie.

— Moje imię, panie? — rzekłem, pokrywając zmieszanie wyniosłością. — Albo nie jest pan dżentelmenem, albo nie uważa mnie pan za damę.

Natychmiast przybrał zawstydzony wygląd. Potem się zaśmiał.

— Pani, musisz mi wybaczyć. Co kraj to obyczaj. W moim kraju tylko damy mają imiona. Mężczyzn nazywa się według ich zawodu. Ja jestem, jak pani już mówiłem, Nauczycielem. Ale nie chciałem pani urazić.

— Świetnie — powiedziałem, przebaczając mu bez dalszych uwag.

Gra stawała się zabawna. Musiałem wywyższać się nad nim w sytuacji, w której byłem od niego gorszy, i nic na to nie mogłem poradzić. Dokładnie tak, jak musiałaby, według mojego wyobrażenia, postępować prawdziwa kobieta — dyplomata. Pozwoliło mi to prawie zapomnieć o fakcie, że chociaż ścieżka, po której szliśmy, nie była trudniejsza niż zbocze stromego pagórka, to ten pagórek był, niestety, grubą gałęzią drzewa, z przepaściami po obu stronach. Jeśli zboczyłbym z drogi, to zaraz z łoskotem spadłbym w dół. Nie śmiałem spojrzeć i nie wiedziałem nawet jak głęboko w dół, ale nie mogłem opanować przewrotnej chęci dowiedzenia się tego.

— Ile jest metrów do ziemi?

— W tym miejscu… powiedziałbym, że około stu trzydziestu, pani. Ale tak naprawdę nie jestem zupełnie pewien. Nie prowadzimy wielu pomiarów. Kiedy już się jest na tyle wysoko, że każdy upadek spowodowałby śmierć, nie ma w gruncie rzeczy znaczenia, jak daleko jest do ziemi, prawda? Ale mogę pani powiedzieć, jak wysoko jeszcze musimy wejść.

— Jak wysoko?

— Jeszcze około trzystu metrów.

Wstrzymałem oddech. Wiedziałem, że na Spisku drzewa osiągają fenomenalne rozmiary — czyż nie przemierzyłem pieszo Ku Kuei? — ale z pewnością na takiej wysokości gałęzie będą zbyt słabe i cienkie, by nas utrzymać.

— Dokąd idziemy? Dlaczego tak wysoko?

Znowu się zaśmiał, nie próbując tym razem ukryć swego zadowolenia z mojej obawy przed wysokością. Może rewanżował się w ten sposób za wcześniejszą trudność przy ustalaniu mego imienia i inne przejawy lekceważenia, jakie podczas naszej podróży okazywałem zarówno jemu, jak i jego krajowi. Odpowiedział mi:

— Zmierzamy do miejsca, gdzie będzie pani mieszkać. Sądziliśmy, że spodoba się pani wycieczka na samą górę. Niewielu obcych tam bywało.

— Będę mieszkać na samej górze?

— Cóż, nie mogliśmy przecież zakwaterować pani z innymi posłami. To mężczyźni. Jesteśmy jednak trochę cywilizowani. Mwabao Mawa zgodziła się panią przyjąć.

Nasza rozmowa urwała się, kiedy mój przewodnik lekko przekraczał most linowy, tylko czasami robiąc użytek z rąk. Wydawało się to proste, tym bardziej, że na moście ułożone były poprzeczne deski. Kiedy jednak na niego wstąpiłem, zakołysał się, i im dalej szedłem, tym kołysanie stawało się silniejsze. Przy maksymalnych wychyleniach widziałem pnie drzew opadające ku ziemi skrytej w mrocznych cieniach i tak odległej, że nie byłem pewien, gdzie właściwie się ona znajduje. W końcu, gdzieś w pobliżu środka mostu, straciłem panowanie nad sobą i zwymiotowałem. Potem poczułem się lepiej i przeszedłem przez most bez dalszych incydentów. Ponieważ zostałem już całkiem zhańbiony, nie próbowałem już odtąd udawać, że się nie boję. Przekonałem się, iż dzięki temu łatwiej to znoszę. Mój przewodnik, Nauczyciel, stał się przychylniejszy i prowadził mnie w wolniejszym tempie. Czasami gorliwie korzystałem z jego wsparcia.

Kiedy w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie rosły liście — wielkie wachlarze, których szerokość dochodziła nawet do dwóch metrów — z wolna uświadomiłem sobie, że nawet jeśli się dowiem, co Nkumai wymieniają z Ambasadorem na żelazo, nie będziemy z tego mieli wielkiej pociechy. Jak mieszkańcy równinnego Muelleru, żyjący od wieków tylko na ziemi, zdołaliby najechać taki lud, nie mówiąc już o podboju? Nkumai wciągnęliby tylko swe sznurowe drabiny i śmialiby się szyderczo. Albo wybili nas głazami. A lęk wysokości z pewnością obezwładniłby innych Muellerów tak, jak teraz mnie. Byliśmy wytrenowani w oddzielaniu strachu od bólu, ale upadek z wysokości — to była inna sprawa. Prócz tego zupełnie nie wiedziałem, czy rozbicie się o ziemię po tak długim locie nie spowoduje urazów, z których nawet ciało Muellera nie będzie w stanie wyleczyć się na tyle szybko, by obrażenia nie doprowadziły do śmierci. Atak Mueller na Nkumai, na ich drzewne osiedla, byłby czymś w rodzaju ataku ryb na ptaki.

Chyba że potrafilibyśmy jakoś wyćwiczyć żołnierzy Muelleru do walki na wysokościach. Może mogliby trenować na sztucznych pomostach albo na wysokich drzewach Ku Kuei. Mógłbym dalej rozwijać te pomysły, gdybym nie był ciągle zaprzątnięty wyszukiwaniem stopni, tak żeby nie polecieć ku ziemi, głową w dół.

W końcu podeszliśmy ostrożnie po cienkiej gałęzi do domu o konstrukcji dość skomplikowanej, chociaż w Mueller uważana byłaby ona za prostą. Nauczyciel przemówił cicho, lecz wyraźnie:

— Z ziemi w powietrze.

— Aż do gniazda, Nauczycielu. Wejdźcie — zaprosił nas do wewnątrz zachrypnięty, lecz piękny głos Mwabao Mawy.

Dom składał się właściwie z pięciu pomostów. Każdy z nich niewiele się różnił od tego, na którym już odpoczywałem, chociaż dwa były znacznie większe. Jednakże te pomosty były przykryte dachem z liści i posiadały dość skomplikowany system zbierania wody padającej z góry do beczek ustawionych w rogach pokojów.

Jeśli te pomieszczenia można było nazwać pokojami. Każdy pomost stanowił osobną komnatę. I nigdzie nie dostrzegłem żadnych ścian. Tylko zasłony z jaskrawo pomalowanego materiału, zwisającego z dachu do podłogi. Wiatr rozchylał je z łatwością.

Postanowiłem trzymać się środka platformy.

Mwabao Mawa w pewnym sensie mnie rozczarowała. Gdyby sądziło się na podstawie jej głosu, powinna być piękna, ale nie była. Przynajmniej według znanych mi kanonów piękna — łącznie z kanonami Nkumai. Była wysoka, a jej twarz, chociaż nieładna, ożywiona i pełna wyrazu. Kiedy mówię „wysoka”, słowo to nie oddaje dokładnie tego, co mam na myśli. W Nkumai prawie wszyscy są przynajmniej tak wysocy, jak ja obecnie, a jestem znacznie wyższy od przeciętnego mieszkańca Muelleru. W tamtym czasie nie osiągnąłem jeszcze pełnego wzrostu, a ponieważ wśród Nkumai Mwabao Mawa była ogromna, mnie wydawała się olbrzymką. Poruszała się przy tym z gracją i nie czułem się onieśmielony. Szczerze mówiąc, czułem się otoczony opieką.

— Nauczycielu, kogo mi przyprowadziłeś?

— Nie podała mi swego imienia — rzekł Nauczyciel. — Wydaje się, że dżentelmen nie powinien pytać damy o takie rzeczy.

— Jestem posłem z Bird — starałem się mówić dobitnie, ale tak, by nie wydać się napuszonym — i powiem swoje imię innej damie.

Zdążyłem już oczywiście wybrać nowe imię i od tamtej chwili, podczas całego pobytu w Nkumai, nazywałem się Lark. Z tego, co przyszło mi do głowy, było to najbliższe imienia Lanik i wydawało się odpowiednie dla kobiety z Bird{Bird — ptak, lark — skowronek (przyp. tłum.)}.

— Lark — odezwała się Mwabao Mawa, wymawiając moje imię melodyjnie. — Wejdź do środka.

Myślałem, że już tam jestem.

— Tu, do środka — powiedziała, starając się natychmiast mnie ośmielić. Widziała, że jestem zdezorientowany. — A ty, Nauczycielu, możesz odejść.

Odwrócił się i odszedł, krocząc z łatwością po wąskiej gałęzi, której tak się bałem. Zauważyłem, że posłuchał, jak gdyby Mwabao Mawa miała wielki autorytet. Przyszło mi na myśl, że być może tutaj przebranie kobiece nie jest taką przeszkodą, jak to było w Allison.

Poszedłem za Mwabao Mawą przez zasłony, za którymi znajdował się pokój. Nie było przejścia — po prostu około półtorametrowy odstęp do następnego pomostu. Nie uda ci się skoczyć — spadasz na ziemię. Nie wymagało to specjalnie długiego susa — ale na zawodach w Mueller, prócz pogardy widzów, nie ma innych kar za chybienie celu.

Tutaj zasłony były ciemniejsze i stonowane, a podłoga, dzięki Bogu, nie stanowiła jednej, płaskiej powierzchni. Opadała dwoma stopniami do większej areny w centrum, obficie upstrzonej poduszkami. Kiedy zszedłem, przekonałem się, że łatwo mi sobie wmówić, iż dookoła są prawdziwe ściany, i odprężyłem się.

— Śmiało, siadaj — powiedziała. — To jest pokój, w którym odpoczywamy. W którym śpimy w nocy. Jestem pewna, że kiedy tu szliście, Nauczyciel cały czas się popisywał. Ale nie jesteśmy wolni od lęku wysokości. Każdy śpi w pokoju tego typu. Niezbyt odpowiada nam myśl, że moglibyśmy stoczyć się na dół w czasie snu.

Zaśmiała się niskim, pełnym śmiechem, ale nie wtórowałem jej. Leżałem tylko na wznak, a me ciało drżało, pozbywając się nagromadzonego w czasie wspinaczki napięcia.

— Nazywam się Mwabao Mawa — rzekła. — I powinnam ci powiedzieć, kim jestem. Niewątpliwie usłyszysz o mnie jakieś opowieści. Krążą pogłoski, że jestem kochanką króla. Nie robię nic, aby im zaprzeczać, ponieważ daje mi to sporo władzy w drobnych sprawach. Chodzą również pogłoski, że jestem morderczynią — i te pogłoski są nawet jeszcze bardziej przydatne. Prawda jest oczywiście taka, że jestem tylko doskonałą gospodynią i wspaniale śpiewam pieśni. Być może jestem największą pieśniarką, jaka kiedykolwiek żyła w tym kraju pieśniarzy. Jestem też próżna — dodała z uśmiechem. — Ale wierzę, że prawdziwa pokora polega na tym, by być świadomym prawdy o sobie.

Potwierdziłem mamrocząc. Napawałem się ciepłem jej głosu i poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała mi podłoga. Mwabao mówiła dalej i zaśpiewała mi kilka pieśni. Z tej rozmowy nie przypominam sobie prawie nic. Jeszcze słabiej pamiętam szczegóły pieśni. Chociaż nie rozumiałem słów i nie wyczuwałem żadnej szczególnej melodii, pieśni wciągnęły mnie w krainę wyobraźni i prawie widziałem rzeczy, o których Mwabao śpiewała… mimo że zupełnie nie wiem, jak domyśliłem się, o co chodzi. Choć od tamtego czasu zdarzyły się straszne rzeczy, a ja własnoręcznie uciszyłem muzykę Mwabao, dałbym wiele, by móc znowu usłyszeć te pieśni.

Tego wieczora Mwabao zapaliła latarnię na zewnątrz głównego wejścia i powiadomiła mnie, że przyjdą goście. Dowiedziałem się później, że latarnia oznacza, iż dana osoba ma ochotę przyjmować gości i jest to otwarte zaproszenie dla wszystkich, którzy zobaczą nocne światło. O władzy Mwabao Mawy nad ludźmi (albo, mówiąc mniej cynicznie, o oddaniu innych ludzi i o radości, jaką czerpali z jej towarzystwa) świadczyło to, że ilekroć zapaliła latarnię na zewnątrz, nie mijała godzina, a jej dom wypełniał się całkowicie i była zmuszona gasić to światło.

Większość gości stanowili mężczyźni. Nie było to dziwne w Nkumai, ponieważ kobiety, na ogół obarczone opieką nad dziećmi, rzadko wychodziły wieczorami; dzieci nie miały jeszcze na tyle wyrobionego poczucia równowagi, by nocą bezpiecznie spacerować po gałęziach. Rozmawiano głównie o drobnostkach, lecz starannie przysłuchiwałem się wszystkiemu i dowiedziałem się wiele. Niestety, grzeczność Nkumai wymagała, aby gość tyle samo czasu poświęcał rozmowie ze mną, co rozmowie z innymi. Myślałem wtedy, że byłoby milej, gdyby przejęli zwyczaj Muelleru. U nas gość może siedzieć cicho, dopóki nie zapragnie włączyć się do rozmowy. Zwyczaj Nkumai utrudnia gościom poznanie zbyt wielu rzeczy. Mnie z pewnością tamtego wieczoru utrudniono zapoznanie się z czymkolwiek ważnym.

Zorientowałem się, że wszyscy goście byli ludźmi wykształconymi — uczonymi w takiej czy innej dziedzinie. Ze sposobu, w jaki rozmawiali i dyskutowali, wywnioskowałem, że ludzie ci nie traktowali nauki tak, jak traktowano ją w Muellerze — jako środka do osiągnięcia celu. Dla tych ludzi nauka była celem samym w sobie.

— Dobry wieczór, pani — powiedział niski człowiek łagodnym głosem. — Jestem Nauczycielem i chętnie będę do pani dyspozycji.

Było to standardowe powitanie, ale poddałem się swej ciekawości i zapytałem:

— Jak może pan dzielić imię „Nauczyciel” razem z trzema innymi mężczyznami w tym pokoju? Człowiek, który mnie tu przyprowadził, też tak się nazywał. Jak odróżniacie się nawzajem?

Zaśmiał się tym pełnym wyższości śmiechem, który już mnie zdążył zirytować i który, jak dowiedziałam się niebawem, był ich zwyczajem narodowym.

— Ponieważ ja jestem mną, a oni nie — rzekł.

— Ale kiedy rozmawia się na temat innych?

— Cóż — wyjaśnił cierpliwie. — Mam nadzieję, że kiedy ludzie o mnie mówią, nazywają mnie „Nauczyciel, Który Nauczył Gwiazdy Tańczyć”, ponieważ właśnie to zrobiłem. Człowiek, który przywiódł panią tu dzisiaj, jest „Nauczycielem Prawdziwego Widzenia”. Tak się nazywa, ponieważ dokonał tego właśnie odkrycia.

— „Prawdziwego Widzenia”?

— Nie zrozumiałaby pani tego — odrzekł. — To bardzo skomplikowane. Ale kiedy ktoś chce o nas mówić, odwołuje się do naszych największych dokonań i wtedy każdy, dla kogo ma to znaczenie, wie, o kim się mówi.

— A ci, którzy nie dokonali jeszcze żadnego wielkiego odkrycia?

Znowu się zaśmiał.

— Któżby mówił o takiej osobie?

— Ale gdy mówicie o kobietach, wszystkie mają imiona.

— Tak jak również psy i małe dzieci — powiedział to wesoło i prawie uwierzyłem, że nie miał zamiaru mnie obrazić. — Ale nikt nie oczekuje wielkich dokonań od kobiet, przynajmniej w czasie, kiedy poświęcają się poczęciu, rodzeniu i wychowywaniu dzieci. Nie uważa pani, że byłoby prostackie mówić o kobiecie, nawiązując do jej największych talentów? Niech sobie pani wyobrazi nazwanie kogoś: „Tancerka Na Kocu Mająca Olbrzymie Pośladki” lub „Kucharka, Która Wciąż Przypala Zupę”. Zaśmiał się ze swego dowcipu, a paru innych, którzy akurat słyszeli naszą rozmowę, włączyło się, proponując inne tytuły. Uważałem, że były bardzo śmieszne, ale jako kobieta musiałem udawać, że są dla mnie obraźliwe, i rzeczywiście, byłem trochę urażony, kiedy jeden z nich zasugerował, że mógłbym się nazywać: „Poseł z Piegowatymi Piersiami”.

— Skąd wiedzielibyście, że to by do mnie pasowało? — spytałem wyniośle.

Odkrycie, że tak łatwo przychodzi mi wyniosły ton, było irytujące. Musiałem jedynie naśladować sposób mówienia Kupy, a potem unosić jedną brew. Umiałem to robić od dzieciństwa, ku rozbawieniu rodziców i przerażeniu żołnierzy, którymi dowodziłem.

— Tego nie wiem — odpowiedział mężczyzna o imieniu Obserwator Gwiazd; takie samo imię miało dwu innych w pokoju. — Ale miałbym ochotę się o tym przekonać.

Na coś takiego nie byłem przygotowany. Z gwałcicielami na drodze mogłem sobie poradzić, zabijając ich. Ale jak ma kobieta powiedzieć „nie” w uprzejmym towarzystwie, nie obrażając nikogo? Jako syn króla nie nawykłem do kobiet mówiących „nie”. Ostatnio zresztą, od czasu, kiedy moją dziewczyną została Saranna, nie flirtowałem z wieloma kobietami.

Na szczęście wcale nie musiałem na to odpowiadać.

— Pani z Bird nie przyjechała tutaj po to, by dowiedzieć się, co kryje się pod twą szatą — rzekła Mwabao Mawa. — Tym bardziej, że większość z nas wie, jak mało tego tam jest.

Roześmieli się, a najgłośniej obrażony mężczyzna. Potem wszyscy odeszli na bok, miałem więc kilka minut dla siebie i mogłem obserwować.

Wśród trajkotania o nauce i dworskich plotek — tych ostatnich było znacznie więcej — zauważyłem coś, co mnie rozbawiło. Widziałem, jak pojedynczo mężczyźni odprowadzali Mwabao Mawę na stronę, na krótką chwilę spokojnej, cichej rozmowy. Podsłuchałem jedną z nich.

— W południe — powiedział mężczyzna, a Mwabao skinęła głową.

Nie można było z tego wyciągnąć żadnych wniosków, ale podejrzewałem, że umawiają się na spotkania. Po co? Przyszło mi na myśl kilka oczywistych powodów. Mogła być dziwką. Wątpiłem w to jednak, gdyż po pierwsze nie była zbyt ładna, a po drugie mężczyźni traktowali jej intelekt z wyraźnym respektem. Nigdy nie wykluczali jej ze swoich rozmów, nie ignorowali żadnej z jej uwag. Być może rzeczywiście była kochanką króla. W takim razie mogła sprzedawać swoje wpływy. Ale to również wydawało mi się nieprawdopodobne, ponieważ nie umieszczono by chyba posła razem z kobietą, która miała wpływy tego rodzaju.

Trzecią możliwością było to, że jest jakoś powiązana z buntownikami lub przynajmniej z jakąś tajną partią. Nie stało to w sprzeczności z faktami ani logiką i zacząłem się zastanawiać, czy jakoś nie można by tego wykorzystać.

Ale jeszcze nie tego wieczoru. Byłem zmęczony. Chociaż me ciało już dawno wypoczęło po napięciach związanych ze wspinaczką do domu Mwabao Mawy oraz zaleczyło skutki wcześniejszego pobicia przez żołnierzy Nkumai, wciąż jednak byłem wyczerpany psychicznie. Potrzebowałem snu. Zdrzemnąłem się na chwilę. Kiedy się zbudziłem, zobaczyłem, jak wychodzi ostatni z mężczyzn.

— Aż tak długo spałam? — spytałem z przestrachem.

— Tylko kilka chwil — odpowiedziała Mwabao Mawa. — Goście uświadomili sobie, że jest późno, i wyszli. Tak więc mogłaś spać.

Poszła w róg pokoju, zanurzyła dłoń w beczce i napiła się.

Zrobiłbym to samo, ale gdy pomyślałem o wodzie, uświadomiłem sobie straszną rzecz. W więzieniu mogłem znaleźć odosobnienie, żeby się załatwić. Kiedy podróżowałem z Nauczycielem, delikatnie umożliwiał mi on zaspokajanie mych potrzeb po drugiej stronie powozu i zakazywał wszystkim patrzenia. Ale tutaj, kiedy w domu byłem sam z drugą — drugą? — kobietą, żądanie odosobnienia mogłoby być sprzeczne z panującymi zwyczajami.

— Czy jest tu specjalny pokój na… — Do czego? — zastanawiałem się. Czy istniał jakiś delikatny sposób, żeby to wyrazić? — Chodzi mi o to… po co są pozostałe trzy pokoje w twym domu?

Odwróciła się do mnie i lekko uśmiechnęła, ale w jej oczach było coś jeszcze prócz uśmiechu.

— Mówię to tylko osobom, które mają uzasadnioną potrzebę takiej wiedzy.

Nie udało się. I co gorsza, musiałem patrzyć, jak Mwabao Mawa niedbale zdejmuje szatę i idzie nago ku mnie przez pokój.

— Nie idziesz spać? — zapytała.

— Owszem — powiedziałem, nie starając się nawet ukryć swego zdenerwowania.

Jej ciało nie było szczególnie pociągające, ale po raz pierwszy widziałem tak dużą kobietę bez ubrania, a zważywszy, że była czarna, ja zaś długo pościłem, wydawała mi się egzotyczna i niezwykle podniecająca. Bardzo ważne stało się teraz dla mnie wymyślenie pretekstu, by pozostawać w ubraniu. Moja skromność była rzeczą podstawową, jeśli zamierzałem przeżyć wśród ludu, który uważał mnie za kobietę.

— Dlaczego więc się nie rozbierasz? — zapytała zaskoczona.

— Ponieważ my nie rozbieramy się do snu.

Zaśmiała się głośno.

— Chcesz powiedzieć, że zawsze nosisz ubranie, nawet wtedy, gdy w pobliżu jest tylko inna kobieta?

Udałem, że pochodzę z ludu, którego obyczaje są dokładnie takie, jakich obecnie potrzebowałem, choć w tamtym czasie nie znałem ani jednego takiego rodu.

— Ciało jest najbardziej osobistą własnością każdego człowieka — powiedziałem. — I najważniejszą. Czy cały czas nosisz swoje klejnoty?

Potrząsnęła głową rozbawiona.

— Cóż, przynajmniej spodziewam się, że zdejmujecie ubranie, żeby spadać — rzekła.

— Spadać?

Zaśmiała się znowu tym cholernym, pełnym wyższości śmiechem i powiedziała:

— Cóż, sądzę, że ludzie naziemni nazywają to inaczej, prawda? Dobrze, możesz równie dobrze obserwować, jak to się robi. Łatwiej to pokazać niż wyjaśnić.

Poszedłem za nią w róg pokoju. Chwyciła za słup narożny i przez zasłonę wychyliła się na zewnątrz nad olbrzymią przepaścią. Stłumiłem okrzyk, gdyż zrobiła to bardzo gwałtownie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie ześliznęła się i nie spadła. Ale za zasłoną widziałem jej dłonie wciąż zaciśnięte na słupie. Powiedziała do mnie spokojnie:

— Chodź, Lark, odchyl zasłonę. Nie nauczysz się, jeśli nie spojrzysz.

Więc odchyliłem się i obserwowałem jak wypróżnia się nad pustą przestrzenią. Potem wciągnęła się do środka i podeszła do beczki z wodą — ale nie do tej, z której piła — i umyła się.

— Musisz się szybko nauczyć, która beczka jest która — rzekła z uśmiechem. — I jeszcze jedno: nigdy nie spadaj w czasie wiatru, zwłaszcza gdy równocześnie pada deszcz. Nie ma nikogo bezpośrednio pod nami, ale w dole, nieco z boku jest bardzo wiele domów, a ich mieszkańcy mocno się wyrażają o kale na dachu i moczu w wodzie do picia.

Potem Mwabao Mawa położyła się na stosie poduszek na podłodze.

Podkasałem szatę, aż odsłoniłem prawie całe nogi, potem chwyciłem mocno słup i ostrożnie przesunąłem się na palcach za zasłonę. Zadrżałem, kiedy spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak nisko w dole lśniły te nieliczne latarnie, które jeszcze płonęły. Ale ugiąłem się — albo raczej przykucnąłem — przed koniecznością, wmawiając sobie, że jestem zupełnie gdzie indziej.

Przekonywanie moich zwieraczy, że powinny się odprężyć, a nie zaciskać ze strachu, zajęło mi wiele czasu. Kiedy wreszcie skończyłem, wróciłem do wnętrza i niezgrabnie podszedłem do beczułki z wodą. Chwilę intensywnie się zastanawiałem, czy na pewno jestem przy właściwej.

— To jest ta właściwa — doszedł mnie głos Mwabao Mawy od strony poduszek na podłodze.

Wzdrygnąłem się, kiedy pomyślałem, że mnie obserwuje, chociaż miałem nadzieję, że nie pokazałem tego po sobie. Umyłem się i położyłem na drugim stosie poduszek. Były zbyt miękkie. Odłożyłem je, postanawiając spać na drewnianej podłodze. Tak było wygodniej, chociaż wolałbym coś pośredniego między tymi dwoma posłaniami.

Jednak zanim zasnąłem, Mwabao Mawa spytała mnie sennym głosem:

— Jeśli nie rozbierasz się do snu i nie rozbierasz się do spadania, to czy rozbierasz się do seksu?

— Mówię to tylko osobom, które mają uzasadnioną potrzebę takiej wiedzy — odpowiedziałem sennie.

Tym razem jej śmiech poinformował mnie, że mam przyjaciela, i spałem spokojnie całą noc.

Zbudził mnie jakiś dźwięk. W budowli, gdzie był nie tylko wschód, zachód, północ i południe, ale również góra i dół, nie mogłem się zorientować, skąd on pochodzi. Ale uświadomiłem sobie, że to muzyka.

Śpiew. I do głosu, który słyszałem w oddali, przyłączył się inny, już bliżej. Słowa nie były wyraźne. Może to nie były naprawdę słowa. Przysłuchiwałem się i dźwięki sprawiały mi przyjemność. Nie było w nich harmonii, przynajmniej ja jej nie czułem. Każdy głos wydawał się śpiewać po swojemu, ale jednak istniało jakieś współdziałanie, na jakimś subtelnym — może zaledwie rytmicznym — poziomie. W miarę jak włączały się nowe głosy, muzyka stawała się bardzo bogata i piękna.

Zauważyłem ruch. Odwróciłem się i zobaczyłem Mwabao Mawę. Patrzyła na mnie.

— Pieśń poranna — powiedziała szeptem. — Podoba ci się?

Kiwnąłem głową. Również skinęła głową, przywołała mnie gestem i podeszła do zasłony. Odsunęła ją i stanęła na brzegu pomostu, naga. Pieśń trwała nadal. Trzymałem się mocno narożnego słupa i patrzyłem w tym samym kierunku, co Mwabao.

Był wschód. Ten hymn poświęcano słońcu, które zaraz miało się pojawić. Kiedy tak patrzyłem, Mwabao Mawa otworzyła usta i zaczęła śpiewać. Nie cichutko, jak wczoraj, ale pełnym głosem, głosem, który rozlegał się między drzewami, który zdawał się nawiązywać do tej samej pogodnej harmonii, napełniającej początkowo las. Po chwili zauważyłem, że wszyscy inni umilkli i rozbrzmiewa tylko muzyka Mwabao. Kiedy zaśpiewała skomplikowany szereg szybkich dźwięków — nie miały, jak się zdawało, żadnego określonego wzorca, a mimo to wpisały się na zawsze w moją pamięć i moje sny — słońce wynurzyło się gdzieś w oddali zza linii horyzontu i chociaż nie mogłem go dostrzec z powodu liści nade mną, wnioskowałem z nagłego pojaśnienia zielonego sklepienia, że już wzeszło.

Wtedy znów rozległy się wszystkie głosy i śpiewały razem przez kilka chwil. A w końcu, jakby na dany sygnał, razem umilkły.

Stałem oparty o słup. Przyszło mi na myśl, że kiedyś, jak wszyscy w Mueller, uważałem błędnie, iż czarnoskórzy nadają się tylko na niewolników. Przynajmniej jednego nauczyłem się tutaj i jedną rzecz miałem zabrać z mego poselstwa: wspomnienie o muzyce, niepodobnej do żadnej innej na tym świecie. Nie poruszyłem się oniemiały, dopóki Mwabao Mawa nie zasunęła zasłon.

— Pieśń poranna — rzekła z uśmiechem. — Wczorajszy wieczór był bardzo piękny i trzeba go było dziś uczcić.

Przygotowała śniadanie: mięso małego ptaka i jakiś cienko pokrojony owoc.

Zapytałem, co to jest. Wyjaśniła mi, że to owoc drzew, na których mieszkają Nkumai.

— Jemy go, tak jak glebiarze jedzą chleb i ziemniaki.

Owoc dał się zjeść, choć miał dziwny, ostry smak, który mi nie odpowiadał.

— Jak łapiecie ptaki? — zapytałem. — Czy używacie sokołów? Jeśli zestrzelicie ptaka, spadnie przecież na ziemię i nie będzie go można znaleźć.

Potrząsnęła głową, zwlekając z odpowiedzią, dopóki nie przełknęła.

— Powiem Nauczycielowi, żeby ci pokazał sieci na ptaki.

— Nauczycielowi? — zapytałem.

I jakby moje pytanie było sygnałem dla aktora, że ma wyjść na scenę, chwilę później Nauczyciel stał przed domem, wołając cicho:

— Z ziemi w powietrze.

— Aż do gniazda, Nauczycielu — odpowiedziała Mwabao Mawa.

Wyszła z pokoju do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie już wszedł Nauczyciel. Niechętnie poszedłem za nią, wykonując krótki skok między pokojami, a potem, nie pożegnawszy się nawet z Mwabao, oddaliłem się z Nauczycielem od jej domu. Nie powiedziałem jej „do widzenia”, gdyż z początku nie miałem pojęcia, jak prawie nieznajome kobiety powinny się żegnać ze sobą, a ponadto nim wreszcie zdecydowałem się odwrócić i coś powiedzieć, Mwabao znikła już za zasłoną.

Droga do góry była straszna, ale zejście okazało się nieporównanie gorsze. Kiedy po drabinie sznurowej dochodzisz do pomostu, chwytasz go najpierw rękami, a następnie wciągasz resztę ciała i lokujesz się bezpiecznie. Ale gdy schodzisz, musisz położyć się na brzuchu i wyciągać nogę naprzód, polując palcami na szczebel, wiedząc, że jeśli wysuniesz stopę za daleko, nie zdołasz się już wywindować z powrotem.

Wiedziałem, że swoje cele w Nkumai osiągnę tylko wtedy, gdy nauczę się przenosić z miejsca na miejsce, więc nie lekko dopuszczałem do tego, by rządził mną strach. Spadnę, to spadnę, powiedziałem sobie. Świadomie przestałem zauważać to, co znajdowało się po bokach mego pola widzenia, i pokłusowałem za Nauczycielem.

On, ze swej strony, nie próbował się dzisiaj tak popisywać jak wczoraj, więc iść było rzeczywiście łatwiej. Zauważyłem, że manewry trudne i przerażające, gdy wykonywało się je powoli, stawały się znacznie łatwiejsze — i znacznie mniej przerażające — wykonywane szybko. Most sznurowy jest dość stabilny, gdy przebiegasz lekko po nim, ale kiedy stąpasz bojaźliwie, kołysze się przy każdym kroku.

Nauczyciel ujął podwieszoną z góry linę z węzłem na końcu i przeleciał z łatwością z jednego pomostu na drugi, nad otchłanią, której żaden zdrowo myślący człowiek nawet nie próbowałby przebyć. Ja po prostu zaśmiałem się, złapałem linę, którą mi rzucił, i przeleciałem nad przepaścią równie szybko. Tam wmówiłem sobie, że przekroczyłem tylko strumień. Puściłem linę, lądując na nogach na drugim pomoście. Nie było to mimo wszystko takie trudne. Podzieliłem się z Nauczycielem tą opinią.

— Oczywiście, że nie. Cieszę się, że tak szybko się pani uczy.

Gdy kłusowaliśmy po stromej gałęzi, postanowiłem zapytać:

— Co by się stało, gdybym nie dotarł do drugiego pomostu? Gdybym źle wycelował lub gdybym nie dość mocno rozbujał linę? Przez chwilę nie odpowiadał. Potem rzekł:

— Wysłalibyśmy z góry chłopca, który kołysałby się na linie cały czas, aż udałoby się znów ją złapać na jednym z pomostów.

— Czy lina wytrzymałaby dwie wiszące na niej osoby? — zapytałem.

— Nie — przyznał — ale też chłopca nie wysyłalibyśmy natychmiast.

Próbowałem nie wyobrażać sobie, jak zwisam bezradnie nad przepaścią, a tuziny Nkumai czekają niecierpliwie, aż się puszczę i spadnę (słowo to nie miało już dla mnie dawnego znaczenia), zaś oni będą mogli znów uruchomić swój trakt.

— Niech się pani nie martwi — podjął w końcu Nauczyciel. — Do wielu z tych zwisów przymocowana jest lina naprowadzająca tak, że można je przyciągnąć z powrotem.

Uwierzyłem mu wtedy, ale nigdy nie widziałem zwisu z liną naprowadzającą. Na pewno znajdowały się gdzieś w innej części Nkumai.

Naszym pierwszym przystankiem było Biuro Spraw Socjalnych.

— Chcę widzieć się z królem — oznajmiłem, wyjaśniwszy, kim jestem.

— To doskonale — powiedział stary Nkumai, siedzący na poduszce obok narożnego słupa budowli. — Ogromnie się cieszę z pani powodu.

To było wszystko i najwidoczniej nie zamierzał nic więcej dodać.

— Dlaczego pan się tak cieszy? — spytałem.

— Ponieważ każdy człowiek powinien mieć jakieś nie spełnione życzenie. Dodaje to życiu tyle smaku i sensu.

Byłem zakłopotany. Gdyby to działo się w Mueller, a ja byłbym na miejscu Nauczyciela i przyprowadził posła do urzędu państwowego, kazałbym natychmiast udusić krnąbrnego urzędnika. Ale Nauczyciel po prostu stał obok uśmiechając się. Dzięki za pomoc, przyjacielu, powiedziałem w duchu, a głośno spytałem, czy to jest właściwe miejsce.

— Do czego?

— Do uzyskania pozwolenia na widzenie się z królem.

— Pani jest uparta, prawda? — zapytał.

— Tak — odpowiedziałem, zdecydowany prowadzić, jeśli będzie to niezbędne, grę według jego reguł, ale wygrać bez względu na nie.

Tak minął cały ranek, aż w końcu mężczyzna skrzywił się i rzekł:

— Jestem głodny, a człowiek tak biedny i źle opłacany jak ja musi korzystać z każdej okazji, żeby nasycić brzuch jakimś marnym posiłkiem.

Aluzja była jasna, wyjąłem więc z kieszeni złoty pierścień. Powiedziałem:

— Nawiasem mówiąc, panie, dano mi to w podarunku. Ale nie do pomyślenia jest, że go zatrzymam, skoro człowiek taki jak pan, zrobiłby z tego o tyleż lepszy użytek.

— Nie mógłbym tego przyjąć — odrzekł — chociaż jestem biedny i źle opłacany. Jednak do moich obowiązków należy karmienie w imieniu króla tych, którym powodzi się jeszcze gorzej ode mnie. Tak więc przyjmę pani dar, aby przekazać go biednym.

Potem przeprosił i poszedł do innego pokoju zjeść obiad.

— Co robimy? — zwróciłem się do Nauczyciela. — Idziemy? Czekamy? Czy może właśnie zmarnowałem świetną łapówkę?

— Łapówkę? — spytał podejrzliwie. — Jaką łapówkę? Przekupstwo karane jest śmiercią.

Westchnąłem. Kto by zrozumiał tych ludzi?

Urzędnik z uśmiechem powrócił do pokoju.

— Ach, moja droga przyjaciółko — oznajmił z uśmiechem. — Droga pani, właśnie o czymś pomyślałem. Nawet jeśli nie mogę w niczym pani pomóc, znam kogoś, kto może. Mieszka tam nad nami i sprzedaje rzeźbione drewniane łyżki. Po prostu niech pani zapyta o Rzeźbiarza Łyżek, Który Zrobił Łyżkę Przepuszczającą Światło.

Wyszliśmy, a Nauczyciel poklepał mnie po ramieniu.

— Doskonale się udało. Zabrało to pani tylko jeden dzień.

Byłem trochę zły.

— Jeżeli wiedział pan, że muszę pójść do tego Rzeźbiarza Łyżek, dlaczego przyprowadził mnie pan właśnie tutaj?

Uśmiechnął się cierpliwie i odpowiedział:

— Ponieważ Rzeźbiarz Łyżek nie rozmawia z nikim, kto nie jest przysłany przez Urzędnika, Który Zapewnia Wymianę Z Zagranicą.

Rzeźbiarz Łyżek, Który Zrobił Łyżkę Przepuszczającą Światło nie miał czasu przyjąć mnie tego dnia, ale prosił, bym wrócił nazajutrz. Kiedy szedłem za Nauczycielem przez labirynt drzew, pokazał mi zawieszoną między gałęziami sieć na ptaki.

— Za jakiś tydzień będzie całkowicie gotowa do rozwinięcia. Kiedy jest tak zwinięta, wydaje się dosyć gruba, ale kiedy rozwinie się ją wśród drzew, jest tak delikatna, że ledwie można ją dostrzec.

Pokazał mi otwory w sieci. Miały taką szerokość, że mogła w nich się zmieścić jedynie głowa ptaka i były na tyle małe, że jeśli ptak nie wycofał głowy prosto do tyłu, czego większość z nich nie potrafiła, dusił się lub skręcał sobie szyję.

— Pod koniec dnia wciągamy sieć na górę i rozdzielamy jedzenie.

— Rozdzielacie? — zdziwiłem się.

W zamian wysłuchałem wykładu o tym, jak w Nkumai wszystko należało do każdego i nigdy nie używano pieniędzy, ponieważ nikt nikomu za nic nie płacił.

Jednak wkrótce zorientowałem się, że w gruncie rzeczy płaciło się za wszystko. Mogłem pójść na przykład do Rzeźbiarza Łyżek i poprosić o łyżkę, a on ochoczo by się zgodził i obiecał, że da mi ją w ciągu tygodnia. Ale w końcu tygodnia okazałoby się, że zapomniał albo że miał tyle pracy, iż po prostu jeszcze nie mógł zająć się moją. Ciągle by mi obiecywał i odkładał wykonanie, dopóki nie wyświadczyłbym mu przysługi o tej samej wartości… po prostu z dobroci serca.

Przysługa świadczona przez Mwabao Mawę, dzięki której zarabiała ona na życie, polegała na tym, że od czasu do czasu Mwabao stawała na brzegu swego domu i śpiewała pieśń poranną lub pieśń wieczorną, lub pieśń ptasią, lub jeszcze jakąś tam. To wystarczyło — nigdy nie była głodna i często miała tyle jedzenia i przedmiotów, że je rozdawała.

Biedotę stanowili ci, co nie mieli nic cennego do ofiarowania. Głupcy. Ludzie pozbawieni talentów. Lenie. Karmiono ich — ledwo, ledwo. Uważano jednak, że dla społeczeństwa nie mają żadnego znaczenia. I wszyscy mieli imiona.

Przebywałem już w Nkumai dwa tygodnie, wystarczająco długo, by tutejsze życie odbierać jako coś normalnego, kiedy wreszcie zobaczyłem się z kimś, kto sprawował prawdziwą władzę. Nauczyciel rzeczywiście lekko się skłonił, kiedy weszliśmy do jego domu. Był to Urzędnik, Który Karmi Wszystkich Ubogich.

Spotkanie nie przyniosło jednak żadnych wyników. Rozmowa o niczym, dyskusja o sumieniu społecznym Nkumai, pytania o moją ojczyznę. Już dawno wymyśliłem własną wersję, jak wygląda Bird. Jedynie dzięki temu mogłem odpowiadać na wszystkie pytania, stawiane mi przez Nkumai, dotyczące mego kraju. Po tej całej pustej pogawędce Urzędnik zaprosił mnie na kolację za parę dni.

— Kiedy zapalę dwie latarnie — powiedział.

Wyszedłem niezadowolony.

Byłem jeszcze bardziej niezadowolony, kiedy Nauczyciel zaśmiał się do mnie i powiedział, że wygląda na to, iż moja wspinaczka po administracyjnej drabinie zakończyła się.

— Jaką przysługę masz zamiar mu wyświadczyć? — zapytał.

W tym momencie przyznał milcząco, że przekupuję urzędników, ale nie wytknąłem mu tego. Po prostu uśmiechnąłem się i pokazałem jeden z drogocennych żelaznych pierścieni.

Nauczyciel też się uśmiechnął i rozchylił swą szatę, ukazując ciężki żelazny amulet, wiszący na szyi. Poczułem mrowienie na widok takiej ilości żelaza bezużytecznie marnowanego na ozdoby.

— Żelazo? — zapytał. — Mamy tego tak dużo. Żelazo nadawałoby się dla Rzeźbiarza Łyżek i Mistrza Ptaków, ale dla Urzędnika, Który Karmi Wszystkich Ubogich?

— Jaki podarunek by mu się spodobał?

— Kto to wie? — odpowiedział Nauczyciel. — Nigdy nie podarowano mu niczego, co by mu się przydało. Ale powinnaś być z siebie dumna, Pani. Rozmawiałaś z nim; to więcej niż udało się osiągnąć większości posłów.

— To wspaniale — rzekłem.

Uparłem się wracać do domu Mwabao Mawy bez pomocy Nauczyciela. Przekonywałem go, że znam drogę. W końcu wzruszył ramionami i zostawił mnie. Poruszałem się szybko. Byłem zadowolony ze swoich postępów w podróżowaniu wśród wierzchołków drzew. Kilkakrotnie wspiąłem się nawet na nie oznaczone gałęzie, tylko dla przyjemności, i chociaż wciąż jeszcze unikałem patrzenia w dół, przekonałem się, że samo pokonywanie trudnej drogi może sprawić wiele satysfakcji. Było już prawie ciemno, kiedy dotarłem do domu Mwabao i zawołałem na nią.

— Chodź do gniazda — powiedziała z uśmiechem. Zaraz też podała mi kolację. — Słyszałam, że dotarłaś do Urzędnika, Który Karmi Wszystkich Ubogich.

— Kiedyś musisz mi pozwolić ugotować taki obiad, jaki miewamy w Bird — poprosiłem, ale ona zaśmiała się. Więc zapytałem: — Dlaczego przyjęłaś mnie do siebie, Mwabao Mawa, jeśli nigdy nie miano zamiaru dopuścić mnie do króla?

— Król? — zapytała z uśmiechem. — Zamiary? Nikt nie ma żadnych zamiarów. Zapytano, czy ktoś zgodziłby się z tobą mieszkać, a ponieważ mam więcej żywności niż mi potrzeba, złożyłam ofertę. Pozwolili mi wziąć cię do siebie.

Byłem na nią zły, chociaż jadłem jej żywność.

— Jak wyobrażacie sobie kontakty Nkumai ze światem, jeśli odmawiacie posłom widzenia się z królem?

Wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła mój policzek, który nie był pokryty zarostem.

— Nie odmawiamy ci niczego, mój mały Skowronku — rzekła z uśmiechem. — Nie bądź niecierpliwa. My, Nkumai, załatwiamy sprawy po swojemu.

Cofnąłem się, uznawszy, że nadszedł czas, aby okazać wściekłość.

— Mówicie, że łapówki są zabronione, a jednak kilkanaście razy przekupiłam urzędników, żeby zechcieli mnie przyjąć. Opowiadacie, że wszystko u was jest wspólne i nikt nie musi nic kupować ani sprzedawać, a jednak widziałam handel wymienny dokładnie taki, jaki gdzie indziej prowadzą uliczni przekupnie. Wreszcie mówicie, że niczego mi nie odmawiacie, ale napotykam jedynie przeszkody.

Wstałem i odszedłem od niej z gniewem.

Przez chwilę milczała, a ja nie mogłem się odwrócić, nie mogłem niczego dodać, bo osłabiłbym wrażenie wywołane moją wypowiedzią. Nie wiedziałem, co robić, dopóki Mwabao nie zaczęła śpiewać głosem małej dziewczynki, głosem zupełnie niepodobnym do tego, którym śpiewała swe prawdziwe pieśni:

Ptak — rozbójnik chce słodyczy;

Zdołał złapać kilka pszczół.

„Cóż mam zrobić z tym?”, zakrzyczy.

„Żebym smak słodyczy czuł?”

— Trzeba iść za nimi, dopóki nie znajdzie się miodu — powiedziałem, wciąż odwrócony plecami. Potem spojrzałem na nią i zapytałem: — Ale czym są pszczoły, Mwabao Mawo? Za kim mam iść i gdzie jest miód?

Nie odpowiedziała, wstała po prostu i wyszła z pokoju, ale nie do pokoju frontowego, gdzie często bywałem. Poszła do jednego z zakazanych dla mnie pomieszczeń z tyłu. Ponieważ nie powiedziała nic więcej, poszedłem za nią.

Pobiegłem po gałęzi, nie mającej nawet metra grubości, i znalazłem się w pokoju osłoniętym jasnymi kotarami i obstawionym drewnianymi skrzyniami. Mwabao otworzyła jedną z nich i przeglądała jej zawartość.

— Jest — powiedziała, kiedy znalazła to, czego szukała. — Przeczytaj to.

Wręczyła mi książkę.

Przeczytałem ją tej samej nocy. Była to historia Nkumai — najdziwniejsza historia, jaką kiedykolwiek czytałem. Nie była długa i nie było w niej mowy o wojnach, nie było zapisów inwazji i zaborów. Zamiast tego zawierała spis Śpiewaków i ich biografie, spis Rzeźbiarzy W Drzewie i Tancerzy Drzewnych, Nauczycieli i Budowniczych Domów. Była to w gruncie rzeczy lista imion z wyjaśnieniami. Jak Rzeźbiarz W Drzewie, Który Nauczył Drzewo Barwić Swe Drewno otrzymał swoje imię. Jak Poszukiwacz, Który Zobaczył Zimne Morze I Przyniósł Je Do Domu W Konwi zasłużył na swoje. Kiedy przeczytałem te krótkie opowieści, zacząłem rozumieć Nkumai. Był to pokojowy lud, szczerze wierzący w równość, chociaż skłonny gardzić tymi, którzy mieli mało do zaofiarowania. Lud, który żył w całkowitej harmonii z otoczeniem, w tym świecie wysokich drzew i przemykających ptaków.

Na księgę padało światło grubej świecy, a ja czytałem i zaczynałem wyławiać sprzeczności. Cóż takiego mógł wynaleźć taki lud jak ten, by móc to sprzedawać Ambasadorowi? I co spowodowało, że zeszli z drzew, rozpoczęli wojnę i przy użyciu swojego żelaza zdobyli Drew i Allison, a obecnie być może nawet inne kraje?

Przyszły mi też do głowy inne sprzeczności. Tu, w stolicy Nkumai, miało się wrażenie, że nikt nie jest świadomy czy choćby tylko zainteresowany faktem, iż właśnie wygrano wojnę. Nie widziało się niewolników z Allison czy z Drew, poruszających się ostrożnie po drzewnych szlakach. Nie rosły fortuny na kontrybucji albo podatkach. Nikt nie był dumny z dokonań, chociaż nikt również nie zaprzeczał, kiedy wspominałem o zwycięstwach.

— Wciąż czytasz? — szepnęła w ciemności Mwabao Mawa.

— Nie — odpowiedziałem. — Myślę.

— Ach tak. O czym?

— O twoim dziwnym, dziwnym narodzie, Mwabao.

— Uważam, że żyje się tu wygodnie.

Była rozbawiona, w jej głosie wyczuwało się uśmiech.

— Żaden lud nie podbił takiego obszaru jak wy, a jednak nie ma w was wojskowego ducha, nie lubicie nawet stosowania siły.

— Nie stosujemy siły. To w znacznym stopniu prawda. Ale ty ją jednak stosujesz. Nauczyciel powiedział, że zabiłaś dwóch niedoszłych gwałcicieli na drodze do Allison.

Byłem zaskoczony. Prześledzili więc moją marszrutę! Poczułem się niepewnie. Jak daleko się posuną? Powinienem był powiedzieć, że przybyłem ze Stanley, znajdującego się na drugim, w stosunku do Nkumai, krańcu świata… ale tylko w Bird rządziły kobiety. Potem uzmysłowiłem sobie, że wysocy, czarni Nkumai nie mogliby przedostać się przez Robles czy Jones, aby zasięgnąć informacji w Bird. Byłoby to dla nich równie niemożliwe, jak dla mnie wyskoczenie z domu Mwabao Mawy i natychmiastowa ucieczka przez las.

— Tak — przyznałem. — W Bird kobiety przechodzą trening w zabijaniu sekretnymi metodami, inaczej mężczyźni zdobyliby władzę nad nami. Ale powiedz mi, Mwabao, dlaczego Nkumai wszczęli wojnę?

Teraz z kolei ona zamilkła na chwilę, a potem rzekła po prostu:

— Nie wiem. Nikt mnie nie pytał. Ja bym jej nie wszczynała.

— Skąd wobec tego wzięto żołnierzy?

— Oczywiście z biedoty. Oni nie mają do zaoferowania niczego, co inni by chcieli. Sądzę, że na wojnie mogą dać jedyne, co posiadają: swoje życie i swoją siłę. Wojna, mimo wszystko, jest łatwa. Nawet głupiec może zostać żołnierzem.

Wspomniałem, jak w Allison ci nadzwyczaj dzielni żołnierze z Nkumai, uzbrojeni w żelazo, kroczyli majestatycznie i ochoczo lżyli kulących się ze strachu ludzi. Oczywiście. Najgorsi z Nkumai, ci, którymi wszyscy zwykle pogardzali, mieli wreszcie władzę nad innymi. Nic dziwnego, że jej nadużywali.

— Ale ty nie to chcesz wiedzieć — stwierdziła Mwabao Mawa.

— A co?

— Przybyłaś po coś innego.

— Po co? — spytałem, czując tę straszną trwogę, jak dziecko bawiące się w chowanego, które w swej kryjówce za chwilę zostanie zdemaskowane.

— Przybyłaś tu, aby się dowiedzieć, skąd bierzemy żelazo.

Zdanie to zawisło ciężko w powietrzu. Jeśli powiedziałbym „tak”, mogłem spodziewać się, że Mwabao krzyknie coś w ciemnościach i tysiące Nkumai ją usłyszą. Widziałem siebie, zrzucanego z pomostu w ciemność, ku ziemi. Ale jeśli zaprzeczę, czy nie zaprzepaszczę okazji, być może jedynej okazji, żeby się dowiedzieć tego, czego chcę? Jeżeli Mwabao rzeczywiście była buntowniczką, jak podejrzewałem, może zechce powiedzieć mi prawdę. Ale jeśli pracowała dla króla (swego kochanka?) i usiłowała mnie po prostu sprowokować?

„Bądź dwuznaczny”, uczył mnie zawsze Ojciec.

— Wszyscy wiedzą, skąd bierzecie swoje żelazo — rzuciłem niedbale. — Ze swojego Ambasadora, od Zewnętrznych, tak jak wszyscy inni.

Zaśmiała się.

— Bystra dziewczyna. Posiadasz jednak żelazny pierścień i uważasz, że ma on wielką wartość (czyżby wiedziała o wszystkim, co mówiłem i robiłem przez te dwa tygodnie?), i jeśli twoi ludzie dostają żelazo, nawet jeśli są to małe ilości, z pewnością pragniesz dowiedzieć się, co my sami sprzedajemy Ambasadorowi.

— Nie zadałam nikomu żadnego pytania na ten temat.

Zachichotała.

— Oczywiście, że nie. Właśnie dlatego wciąż tu jesteś.

— Oczywiście, ciekawi mnie wiele spraw. Ale jestem tutaj, żeby widzieć się z królem.

— Król, król, król, powtarzasz, jak wszyscy pozostali, wciąż goniąc kłamstwa i jałowe marzenia. Żelazo. Chcesz wiedzieć, co robimy, żeby dostać żelazo. Dlaczego? Chcecie nas zatrzymać? Czy po to, by robić to samo i dostawać tyle żelaza, co my?

— Ani to, ani to, Mwabao Mawo, i może nie powinnyśmy mówić o takich rzeczach — powiedziałem, chociaż byłem pewien, że będzie o tym mówić dalej, że pragnęła o tym mówić.

— To wszystko jest takie głupie — ciągnęła, a ja usłyszałem w jej głosie ton figlarnej dziewczynki. — Stosują te wszystkie środki ostrożności, trzymają cię uwięzioną ze mną lub z Nauczycielem, przez całe dnie, a przecież nie możecie ani nas powstrzymać, ani robić tego samego, co my.

— Skoro jest to niemożliwe, dlaczego się przejmujecie?

Zaśmiała się, zachichotała i rzekła:

— Na wszelki wypadek. Na wszelki wypadek, Pani Lark.

Wstała nagle, chociaż była już rozebrana do spania, i przeszła z powrotem do tego pokoju, w którym stały skrzynie z książkami i innymi rzeczami. Poszła po te inne rzeczy. Poszedłem za nią i przybyłem akurat we właściwej chwili, aby złapać czarną szatę, którą mi rzuciła.

— Wychodzę z pokoju, byś mogła się ubrać — rzekła.

Kiedy wróciłem do sypialni, czekała już, niecierpliwie chodząc tam i z powrotem i nucąc do siebie cicho. Podeszła do mnie i położyła dłonie na mych policzkach. Miała w ręku coś ciepłego i kleistego. Spojrzała na mnie i zachichotała.

— Teraz będziesz czarna — szepnęła i zaczęła pacykować mi dłonie i nadgarstki, a potem kostki. Kiedy malowała mi stopy, posunęła jedną rękę ku górze, po wewnętrznej stronie nogi, aż za kolano, a ja cofnąłem się gwałtownie, w obawie, że w czasie tych figli mogłaby odkryć niezbyt nastrajające do figlów fakty.

— Ostrożnie! — krzyknęła.

Obejrzałem się i zobaczyłem, że stoję dokładnie na skraju platformy. Dałem krok w przód.

— Przepraszam — mówiła. — Nie będę już urażać twej skromności. To tylko zabawa, zabawa.

— O co chodzi? — zapytałem. — Dlaczego to robisz?

— Ja mogę chodzić po nocach po prostu tak — powiedziała, wirując przede mną nago. — Nikt tego z daleka nie zauważy. Ale ty, Pani Lark — biała jak lilia, z takimi jasnymi włosami — ciebie będą widzieli z odległości sześciu drzew.

Naciągnęła mi na głowę obszerny czarny kaptur, ujęła mnie za rękę i podprowadziła do brzegu domu.

— Zabieram cię ze sobą — oznajmiła — i jeśli spodoba ci się to, co zobaczysz, musisz mi w rewanżu oddać przysługę.

— Dobrze — zgodziłem się — a jaką?

— Nic wielkiego — rzekła. — Nic wielkiego.

Potem wyszła w noc. Poszedłem za nią.

Po raz pierwszy próbowałem poruszać się po drzewach w nocy i moje stare lęki wróciły. Byłem teraz zbyt przestraszony, by biec po szerokich gałęziach. Co się stanie, jeśli tylko nieznacznie zboczę ze ścieżki? Czy uda mi się zobaczyć, dokąd mam skakać na zwisających linach? Jak mam wyszukiwać stopnie?

Ale Mwabao Mawa dobrze jednak prowadziła, a w trudniejszych miejscach brała mnie za rękę.

— Staraj się nie patrzeć — szeptała mi. — Po prostu idź za mną.

Miała rację. Światło, dochodzące z gwiazd i zamglonej Niezgody, rozproszone w dodatku przez liście, bardziej przeszkadzało niż pomagało. I im niżej schodziliśmy, tym było ciemniej.

Na szczęście nie było zwisów.

W końcu Mwabao powiedziała, żebym się zatrzymał. Zrobiłem to, a ona spytała:

— No i co?

— Jak to, co? — spytałem w odpowiedzi.

— Czy nie czujesz zapachu?

Nie zwracałem uwagi na zapach. Odetchnąłem więc głęboko, otworzyłem usta i smakowałem powietrze w nosie i na języku. Było wyśmienite.

Było nadzwyczajne.

Było to marzenie o kochaniu się z kobietą, której zawsze pragnąłem, ale której nigdy nie spodziewałem się mieć.

Było to wspomnienie walki, pełne żądzy krwi i radości przeżycia wśród powodzi tańczących włóczni i obsydianowych toporów.

Była to esencja odpoczynku, gdy po długiej podróży morskiej ląd pachnie nam powitaniem, a falujące na równinie zboże zdaje się być następnym morzem, ale takim, które można przemierzać bez łodzi, w którym można utonąć i wciąż żyć. Obróciłem się wtedy do Mwabao Mawy i oczy moje musiały być rozszerzone ze zdumienia, ponieważ ona zaśmiała się.

— Powietrze z Nkumai — powiedziała.

— Co to jest? — zapytałem.

— Jest w tym wiele składników — rzekła. — Niezdrowe powietrze wznoszące się z leżących poniżej bagien. Aromat zwiędłych liści. Zapach starego drewna. Resztki ostatniego deszczu. Dawne promienie słoneczne. Czy to ważne?

— I to właśnie sprzedajecie?

— Oczywiście. Po cóż bym cię tu przyprowadzała? Zapach jest znacznie mocniejszy za dnia, kiedy łapiemy go w butelki.

— Zapachy — rzekłem i wydało mi się to zabawne. — Wyziewy z bagien. Czy Zewnętrzni nie mogą tego syntetyzować?

— Jeszcze tego nie zrobili — odrzekła. — Przynajmniej ciągle to kupują. Czy to nie śmieszne, Lark, że ludzkość może pędzić wśród gwiazd szybciej od światła, a jednak ciągle nie wiemy, co powoduje zapachy?

— Oczywiście, że wiemy.

— Wiemy, jak pachną różne rzeczy. Ale nikt nie wie dokładnie, co przenosi się między substancją i nerwami węchowymi. Jest to odwieczna zagadka olfaktologii.

Nie sprzeczałem się dłużej, ponieważ nie rozróżniłbym olfaktologii od oftalmologii.

Zaintrygowała mnie inna rzecz, którą powiedziała. Zwróciłem uwagę, że mówiła o ludziach podróżujących szybciej od światła.

— Każde dziecko wie, że to niemożliwe — powiedziałem. — Naszych przodków przywieziono na Spisek w statkach, w których musieli spać sto lat.

— Wtedy ludzkość raczkowała — wyjaśniła mi. — Czy sądzisz, że przestała się rozwijać dlatego tylko, że nasi przodkowie ją opuścili? W ciągu trzech tysięcy lat naszej izolacji ludzkości przydarzyło się wiele rzeczy, o których nie wiemy.

— Ale szybciej niż światło? — rzekłem. — Jak mogli to zrobić?

Potrząsnęła głową — lekka szarość, poruszająca się nieznacznie w szarości nocy.

— Tak sobie tylko mówiłam — rzekła. — Po prostu paplałam. Wracajmy.

Wracaliśmy tą samą drogą. Byliśmy w połowie drabiny sznurowej, kiedy usłyszeliśmy w ciemnościach nad nami słaby szept.

— Ktoś jest na drabinie.

Idąca przede mną Mwabao Mawa znieruchomiała. Ja również. Potem poczułem, jak lina lekko się kołysze, a stopa Mwabao stanęła obok mej twarzy. Wywnioskowałem stąd, że mamy schodzić, i zszedłbym od razu, gdyby nie to, że jej stopa wykręciła się i zahaczając mnie pod pachą, przytrzymała. Tak więc czekałem, aż Mwabao zeszła po przeciwnej stronie drabiny i znalazła się na tej samej wysokości co ja. Stała o szczebel niżej, więc jej usta były tuż poniżej mego ucha.

Mówiła tak cicho, że nikt, oddalony o więcej niż metr, nie mógł słyszeć jej głosu.

— Pierwszy pomost. Umyj twarz. Idziemy z wizytą do Urzędnika, Który Karmi Wszystkich Ubogich. Dwie latarnie.

Kontynuowaliśmy więc wspinaczkę i dotarliśmy do pierwszego pomostu, na którym przypadkiem — szczęśliwym przypadkiem, ponieważ nie było to powszechne — stała beczułka z wodą. Myłem twarz najciszej jak mogłem, a przez ten czas Mwabao Mawa wspinała się po tych samych trzech metrach drabiny w dół i w górę, tak że jeśli ktoś obserwowałby w nocy liny, nie zorientowałby się, że stanęliśmy.

Wymyłem twarz najlepiej, jak mogłem. To samo zrobiłem ze stopami i dłońmi. Potem wspiąłem się za Mwabao Mawą na drabinę.

— Nie — szepnęła, a potem stanęliśmy na pomoście, gdzie zażądała, bardzo cicho, żebym dał jej swą szatę.

— Nie mogę — odszepnąłem.

— Przecież nosisz pod spodem bieliznę? — zapytała, a ja potwierdziłem. — Widzisz, nie mogą mnie złapać nagiej na drzewnych ścieżkach. Absolutnie nie mogą.

Ale ja wciąż odmawiałem, aż w końcu rzekła:

— W takim razie daj mi swoją bieliznę.

Na to się zgodziłem. Sięgnąłem pod suknię i zdjąłem majtki i biustonosz. Majtki były dla niej za ciasne, lecz jakoś się w nie wcisnęła. Ale biustonosz pasował świetnie — jeszcze jeden smutny dowód, jaki zrobiłem się piersiasty.

Jednak podczas tych wszystkich czynności uświadomiłem sobie coś gorszego. Kiedy zsuwałem biustonosz z barków, zawadził on o coś na mym ramieniu. Nie powinno być tam nic, o co by mógł się zaczepić. Zatem rosło mi w tym miejscu coś nowego.

Ręka? Jeśli tak, to miałem mniej niż tydzień na jej odcięcie, a wyrastała ona w takim miejscu, że sam nie będę mógł łatwo się do niej dobrać. Miałem iść do chirurga Nkumai (Czy w ogóle byli jacyś chirurdzy w Nkumai?) i poprosić go o usunięcie dodatkowego ramienia?

Opanował mnie chwilowy strach, ale zaraz odczułem ulgę, gdy zdałem sobie sprawę, że nie muszę zostawać tu przez tydzień, ani nawet przez następny dzień. Miałem wszystko, czego potrzebowałem, wszystko, co miałem nadzieję uzyskać. Mogłem obecnie odegrać wspaniałe przedstawienie, jak opuszczam Nkumai z niesmakiem, bo nie byli w stanie załatwić mi audiencji u króla. Mogłem wrócić do Ojca i powiedzieć mu, co Nkumai sprzedają Ambasadorowi.

Cuchnące powietrze.

Zaśmiałbym się, gdyby nie fakt, że znów wspinaliśmy się po drabinie. I kiedy zdałem sobie sprawę, jak mi było wesoło, przyszło mi na myśl, że wyziewy lasu Nkumai, dochodzące znad niezdrowych bagien, mogą być niebezpieczne. Samokontrola, na którą zwykle mogłem liczyć, zdyscyplinowane odruchy, których zawsze byłem pewien, tutaj, tej nocy nie funkcjonowały zbyt dobrze.

W końcu dotarliśmy do pomostu, gdzie stali strażnicy.

— Zatrzymać się! — rozkazał ktoś ostrym szeptem, a potem jakieś dłonie ujęły mnie za przeguby i ściągnęły ku pomostowi. Niestety, nie byłem przygotowany na ten ruch i jedynie szczęśliwym przypadkiem utrzymałem stopy na drabince sznurowej. Zawisłem nad otchłanią, stopy miałem na drabince, a jedną rękę w mocnym uchwycie strażnika.

— Ostrożnie — rzekła Mwabao. — Ostrożnie, to glebiarka, może spaść.

— Kim jesteście?

— Mwabao Mawa i Pani Lark, glebiarka, poseł z Bird.

Strażnik mruknął, poznając nas. Przyciągnięto mnie do platformy, aż uderzyłem się podbródkiem o jej krawędź. Wyszedłem niezgrabnie na pomost, padając na kolano.

— Po co tak wędrujecie w ciemności? — nalegał głos.

Zdecydowałem, że odpowiedź zostawię Mwabao. Wyjaśniła, że prowadzi mnie na spotkanie z Urzędnikiem, Który Karmi Wszystkich Ubogich.

— Nikt nie wystawił latarni — powiedział głos.

— On wystawi.

— Wystawi teraz?

— Dwie latarnie — upierała się. — Spodziewa się gościa.

Szepty. Czekaliśmy, słysząc odgłos szybko odchodzących stóp. Strażnik — czy może nawet dwaj, jak sobie uświadomiłem po rytmie oddechów — zostali przy nas, kiedy inny pobiegł sprawdzać. Wkrótce powrócił i powiedział:

— Dwie latarnie.

— Więc w porządku — rzekł głos. — Idźcie dalej. Ale w przyszłości, Mwabao Mawo, noś latarnię. Mamy do ciebie zaufanie, ale nie jesteś nieomylna.

Mwabao wymamrotała podziękowania, ja również, i znowu ruszyliśmy w drogę.

Kiedy w oddali pojawiły się dwie latarnie, Mwabao Mawa pożegnała się.

— Co takiego? — spytałem dość głośno.

— Ciszej — upomniała mnie. — Urzędnik nie może się dowiedzieć, że to ja cię przyprowadziłam.

— Ale jak się tam dostać?

— Nie widzisz ścieżki?

Nie widziałem, więc podprowadziła mnie bliżej, do miejsca skąd mdłe światło latarni rozjaśniało resztę drogi. Byłem zadowolony, że Urzędnik nie ma takich samych upodobań do wąskich przejść, jak Mwabao Mawa. Mwabao zniknęła w ciemności drzew, a ja szedłem dróżką i czułem się dość bezpiecznie.

Podszedłem do drzwi i powiedziałem bardzo cicho:

— Z ziemi w powietrze.

— Aż do gniazda. Wejdź — rozległ się łagodny głos, a ja wszedłem za zasłony.

W środku, przy migoczącym świetle dwu świec siedział Urzędnik i wyglądał… cóż, można rzec — urzędowo, w swojej czerwonej szacie.

— Przybyła pani wreszcie — powiedział Urzędnik.

— Tak — rzekłem i dodałem zgodnie z prawdą. — Niezbyt dobrze umiem poruszać się w ciemności.

— Niech pani mówi cicho — podjął. — Zasłony nie są w stanie wiele ukryć, a nocne powietrze daleko niesie dźwięki.

Rozmawialiśmy więc cicho, a on zadawał mi pytania: dlaczego chcę zobaczyć króla i co chcę uzyskać. Co mogłem powiedzieć? „Nie muszę się już widzieć ze staruszkiem, Urzędniku, już dostałam to, czego chcę”. Więc odpowiadałem na wszystkie pytania, a on w końcu westchnął głęboko i rzekł:

— Cóż, Pani Lark, powiedziano mi, że jeśli przejdzie pani moje badanie, mam nie czynić pani przeszkód w dalszym dążeniu do uzyskania audiencji u króla.

Wczoraj byłbym tym zachwycony. Ale dzisiaj — dzisiaj chciałem tylko zabrać swoje zdeformowane ciało z wyrastającą dodatkową ręką i wyrwać się z Nkumai.

— Jestem wdzięczna, Urzędniku.

— Oczywiście nie pójdzie pani prosto ode mnie do niego. Przyjdzie przewodnik i zabierze panią do bardzo wysoko postawionej osoby, od której otrzymuję instrukcje, a ta wysoko postawiona osoba weźmie panią jeszcze wyżej.

— Do króla?

— Nie wiem dokładnie, jak wysoko jest postawiona tamta osoba — powiedział Urzędnik bez uśmiechu.

Zastanawiałem się, jak mogą w ten sposób sprawować rządy.

Urzędnik pstryknął palcami. Pojawił się chłopiec, który mnie poprowadził. Ostrożnie poszedłem za nim. Natrafiliśmy na zwis. Ale chłopiec zapalił latarnie na drugim pomoście i poradziłem sobie, chociaż wylądowałem niezgrabnie i nadwerężyłem sobie nogę w kostce. Zwichnięcie było niewielkie, zaleczyło się i przestało przeszkadzać po paru minutach.

Chłopiec zaprowadził mnie do budynku, w którym nie było światła, i nakazał mi milczenie. Czekałem przed wejściem do domu, aż dobiegł mnie cichy szept:

— Wejdź.

Wszedłem.

W domu było zupełnie ciemno, ale znów zadawano mi pytania i znowu na nie odpowiadałem, nie mając pojęcia, ani kto mnie pyta, ani gdzie się dokładnie znajduje. Ale po jakiejś pół godzinie takiej rozmowy głos stwierdził:

— Teraz wyjdę.

— A co ze mną? — spytałem idiotycznie.

— Zostaniesz. Przyjdzie tu kto inny.

— Król?

— Osoba najbliższa królowi — szepnął jeszcze ciszej i wyszedł przez szczelinę w zasłonach, przez którą ja poprzednio wszedłem.

Potem usłyszałem ciche kroki z innej strony, ktoś wszedł i usiadł bardzo blisko przy mnie. Potem cicho się zaśmiał.

— Mwabao Mawa — powiedziałem, nie wierząc własnym uszom.

— Pani Lark — odpowiedziała mi szeptem.

— Ale mi powiedziano…

— Że spotkasz się z osobą najbliższą królowi.

— I to właśnie ty?

Znowu się zaśmiała.

— Więc jesteś kochanką króla.

— W pewnym sensie — rzekła. — Gdyby tylko istniał jakiś król.

Dopiero po chwili dotarło to do mnie.

— Nie ma króla?

— Nie ma jednego króla — odpowiedziała — ale mogę mówić w imieniu tych, którzy rządzą wspólnie, równie dobrze jak każdy z nich. Lepiej niż większość. Być może w ogóle najlepiej.

— Ale dlaczego musiałam przechodzić przez to wszystko? Dlaczego musiałam… okupywać moją wspinaczkę ku tobie łapówkami? Byłam cały czas z tobą!

— Ciszej — powiedziała. — Ciszej. Noc słucha. Tak, Lark, byłaś przy mnie cały czas. Musiałam wiedzieć, czy można ci ufać. Czy nie jesteś szpiegiem.

— Ale sama pokazałaś mi tamto miejsce. Pozwoliłaś mi wdychać zapachy.

— Pokazałam ci również, że niemożliwe jest powstrzymanie nas albo skopiowanie naszej działalności. Przy ziemi powietrze cuchnie. A twój lud nigdy nie będzie mógł wspiąć się na nasze drzewa, wiesz o tym, Lark.

Zgodziłem się.

— Dlaczego mimo wszystko mi to pokazałaś? To przecież bezużyteczne.

— Nie było bezużyteczne — rzekła. — Zapach ma również inne skutki. Chciałam, abyś odetchnęła tamtym powietrzem.

A potem poczułem, jak jej ręka ściąga kaptur z moich włosów. Delikatnie pociągnęła mnie za jeden lok.

— Jesteś mi winna przysługę — zaczęła, a ja nagle zobaczyłem zbliżającą się śmierć.

Na policzku już miałem jej gorący oddech, a jej dłoń gładziła moje gardło, kiedy wreszcie udało mi się wymyślić sposób, jak się z tego wykręcić. A przynajmniej sposób, by to odłożyć. Być może aromatyczne powietrze wystarczało do osłabienia seksualnych tabu Nkumai. Może ta doza wystarczała, żeby pokonać naturalne opory kobiety przed kochaniem się z drugą kobietą. Ale ja nie miałem oporów przed kochaniem się z kobietą, a moje ciało, tak długo tego pozbawione, reagowało na ofertę Mwabao Mawa jak na coś nadzwyczaj stosownego. Na szczęście moje opory przed nagłą śmiercią były bardzo silne i tamto powietrze ani trochę ich nie osłabiło. Wiedziałem, że jeśli pozwolę, by sytuacja normalnie się rozwijała, doprowadzi to do odkrycia mojej dziwnej budowy. Przypuszczałem, że Mwabao Mawa, odkrywając w swoim łóżku mężczyznę, nie wykazałaby tyle tolerancji, ile spodziewała się, że wykażę ja, znajdując w swoim kobietę.

— Nie mogę — powiedziałem.

— Możesz — odrzekła i jej zimna ręka wśliznęła się w głąb mej szaty. — Pomogę ci — powiedziała. — Mogę udawać dla ciebie, że jestem mężczyzną, jeśli wolisz — i zaczęła śpiewać i nucić cichą, dziwną pieśń.

Prawie natychmiast jej ręka w mojej szacie stała się twardsza, silniejsza, a twarz, która całowała mnie w policzek — szorstka i nie ogolona. Wszystko to, jak się zdawało, wywoływał jej śpiew. Jak to zrobiła, zastanawiałem się, podczas gdy inna część mego umysłu z wdzięcznością zauważyła, że te pozory samczości Mwabao pomogą prawdopodobnie ugasić moją żądzę.

Jednak me piersi reagowały jak piersi kobiety i zaczynałem się bardzo bać, kiedy pieśń stała się zbyt rytmiczna i wciągała mnie głębiej w trans.

— Nie wolno mi — powtórzyłem i odsunąłem się. Przysunęła się znowu. Czy może przysunął? Złudzenie było niezwykle silne. Żałowałem tylko, że nie mogę zrobić tego samego: wywołać u niej wrażenie, że jestem kobietą, bez względu na to, jakie dowody znalazłyby jej dłonie, wargi i oczy. Ale nie umiałem tego.

— Jeżeli to zrobisz, zabiję się potem — oznajmiłem.

— Nonsens — odrzekła.

— Nie zostałam oczyszczona — starałem się, żeby w moim głosie brzmiała rozpacz. Nie było to trudne.

— Nonsens — powtórzyła.

— Jeśli ja bym się nie zabiła, zrobiliby to moi rodacy — ciągnąłem. — Zabiją mnie, jeśli to nastąpi, a ja nie będę oczyszczona.

— Skąd się dowiedzą?

— Czy sądzisz, że kłamałabym mojemu ludowi? — Miałem nadzieję, że chrypka i drżenie głosu świadczą o obrażonym honorze, a nie o obrzydliwym strachu, jaki w tej chwili odczuwałem.

Chyba rzeczywiście świadczyły, bo zatrzymała się, a raczej przerwała na chwilę i zapytała:

— Co to takiego, to oczyszczenie?

Wymyśliłem mieszaninę rytuałów religijnych: część podkradłem ludowi z Ryan, a część wynalazłem sam, tak by wspierały one moją potrzebę odosobnienia. Słuchała. Uwierzyła mi. Potem odbyłem jeszcze jedną podróż w ciemności i znalazłem się sam w pokoju Mwabao Mawy, tym ze skrzyniami i pudłami. Powiedziałem jej, że chcę tu medytować.

Przebywałem tam cały dzień i następną noc.

Nie miałem pojęcia, co robić. Mwabao była w sąsiednim pokoju, tym, który dzieliliśmy przez dwa tygodnie. Nuciła ciągle pieśń erotyczną, która utrzymywała mnie prawie cały czas w podnieceniu.

Myślałem przez chwilę o odcięciu sobie genitaliów, ale nie wiedziałem, jak długo potrwa regeneracja, a zabliźniona rana po kastracji nie mogłaby być wzięta za cechę anatomiczną kobiety.

Oczywiście myślałem również o ucieczce, ale doskonale wiedziałem, że jedyna droga prowadzi przez pokój, w którym radośnie oczekiwała Mwabao Mawa. Przeklinałem w kółko — oczywiście bardzo cicho — zastanawiając się, co to za przeklęty pech trzyma mnie w więzieniu kobiecego ciała, z lesbijką jako strażnikiem i setkami metrów grawitacji zamiast krat.

W końcu zdałem sobie sprawę, że moja jedyna, choć nikła, nadzieja to ucieczka w postaci nie kobiety, lecz mężczyzny. Jutro w nocy, w ciemności, jeśli pomaluję się na czarno, może uda mi się zmylić strażników. Jeśli się nie uda i zostanę ujęty, wystarczy tylko spaść w dół. Spadanie, pomyślałem ironicznie. I tajemnica mojej muellerskiej tożsamości zostanie zachowana.

Jak przejść obok Mwabao? To było proste. Trzeba ją zabić.

Czy mogłem to zrobić? To już nie było takie proste. Lubiłem ją. Złamała wprawdzie protokół dyplomatyczny, ale w gruncie rzeczy nie uczyniła mi nic złego. Miała również wiele powiązań, jej nieobecność zostanie natychmiast zauważona.

Nie zabiję jej. Uderzenie w głowę, złamanie kości powinno wystarczyć. To powinno ją uciszyć, a przynajmniej unieruchomić na wystarczająco długi czas. Chociaż, prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, jak mocno trzeba uderzyć normalną osobę, żeby jej nie zabić, a tylko ogłuszyć. Ile kości można jej złamać, nie czyniąc jej kaleką na całe życie. U Muellerów taki problem nigdy nie występował. I nigdy nie słyszałem, żeby Mueller uderzył cudzoziemca, nie mając zamiaru zabicia go czy trwałego okaleczenia. Mimo wszystko postaram się jej nie uszkodzić.

Musiałem jeszcze pomyśleć, jak ukryć to, kim jestem. Skórę poczernię sobie później, kiedy skończę z Mwabao. Potrzebne jednak będą inne przygotowania, by wywołać u niej szok.

Przeszukiwałem cicho pudła w nadziei, że znajdę nóż. Mógłbym nim obciąć swoje piersi. Oczywiście odrosną, ale dzisiaj zabliźnione rany będą wyglądać jak normalne ciało i piersi jeszcze się nie uwydatnią. Z goryczą uświadomiłem sobie, że niczego innego, co by przypominało zmianę płci, nie mogłem wykonać.

Nie znalazłem noża. Znalazłem natomiast kilka innych książek, które mnie zaciekawiły do tego stopnia, że przez pół godziny musiałem się nad nimi skupić.

Była to historia Spisku. Czytałem wcześniej naszą, muellerską historię planety, ale pod pewnymi względami ta książka była bardziej kompletna. Pod kilkoma bardzo ważnymi względami. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że niemal we wszystkim mnie oszukano. A jednak to, czego się teraz dowiedziałem, było takie oczywiste.

Sprawy, które muellerska historia opuszczała, a nkumajska drążyła, związane były z całą populacją. Nie było to sprawozdanie z dziejów jednej tylko Rodziny. Historia opowiadała o wszystkich członkach konspiracji, których wygnano na tę pozbawioną metalu planetę. Dla reszty Republiki miało to stanowić odstraszający przykład, pouczający, co się stało z ludźmi, którzy usiłowali ustanowić rządy elity intelektualnej. Zamierzchłe spory, na skutek których Rodziny znalazły się tutaj, zawsze wydawały mi się i nadal wydają warte śmiechu. „Kto ma rządzić?” Odpowiedź była odwieczna i niezmienna: „Ja”. Kimkolwiek byłby ten Ja”, „ja” będzie żądny władzy.

Historia Nkumai omawiała po kolei wszystkich konspiratorów. Szukałem Muellera i znalazłem go. Han Mueller, genetyk, specjalizujący się w nadrozwoju ludzkiej regeneracji. Znalazłem też innych. Jednak w danej chwili najbardziej interesujący był dla mnie Nkumai. Ngago Nkumai, który przybrał pseudoafrykańskie nazwisko jako wyraz buntu, wsławił się badaniami teoretycznymi nad budową wszechświata. Rozwinął nowe sposoby oglądu wszechświata, które umożliwiały ludziom robienie nowych rzeczy.

Wszystkie przesłanki znalazły się na swoich miejscach, każda z nich tak wątła, że niczego nie dowodziła, ale wypadki z tych dwu tygodni, które spędziłem u Nkumai, pasowały do siebie tak dobrze, że nie mogłem mieć wątpliwości, jaki z nich wypływa wniosek.

Aromatyczne powietrze nad bagnami było niczym — przynętą, sposobem Mwabao Mawy na zapakowanie do łóżka szczupłej, ładnej blondynki z Bird. Ale inne rzeczy się zgadzały. Na przykład nie było króla. Mwabao mówiła prawdę — tutaj rządziła grupa. Ale nie była to grupa polityków. Jej członkowie mieli ten sam zawód, co założyciel, Ngago Nkumai. Byli to uczeni, którzy tworzyli nowe sposoby widzenia wszechświata — uczeni, którzy wynaleźli Prawdziwe Widzenie czy Nauczyli Gwiazdy Tańczyć. Używali Mwabao Mawy jako łącznika z funkcjonariuszami państwowymi w Nkumai. Kogo używali jako łącznika z armią? Ze strażnikami? Nie miało to znaczenia. I dlaczego wszyscy prości Nkumai wierzyli, że istniał król? Niewątpliwie kiedyś istniał — a może nadal panował jakiś figurant? Również nie miało to znaczenia.

Ważne było to, że Nkumai wcale nie sprzedawali Ambasadorowi zapachów. Sprzedawali fizykę. Sprzedawali nowe sposoby patrzenia na wszechświat. Sprzedawali, oczywiście, możliwości podróżowania z szybkościami nadświetlnymi, jak niechcący wygadała się Mwabao Mawa i co później tak starannie zatuszowała. I inne rzeczy. Rzeczy, które dla Zewnętrznych były warte o wiele więcej niż ręce, serca i głowy wycięte radykalnym regeneratom.

Każda Rodzina mogłaby próbować rozwinąć to, na czym najlepiej znał się jej założyciel, jeśli istniałaby nadzieja, że uda się to sprzedać Ambasadorowi. Mueller rozwijałby manipulacje genami ludzi, Nkumai — fizykę. Poszukałem Bird i zaśmiałem się. Oryginalna Bird była bogatą kobietą z towarzystwa, osobą o niewielu sprzedawalnych umiejętnościach i zdolnościach, z wyjątkiem umiejętności nakłaniania innych do robienia tego, co ona chce. Jedyną spuścizną po niej okazał się matriarchat. We współzawodnictwie o metal nie dawało jej to żadnej przewagi. Jednak, tak jak inni, przekazała swojej Rodzinie wiedzę o tym, na czym znała się najlepiej.

Zamknąłem książkę. Teraz moja ucieczka stała się sprawą jeszcze pilniejszą, ponieważ akurat to odkrycie mogło być kluczem do zwycięstwa Muellera nad Nkumai. I mogłem — byłem tego pewien — wyćwiczyć armię Muelleru do walki na drzewach. Mogliśmy również — miałem taką nadzieję — zwyciężyć i zdobyć przynajmniej kilka z tych umysłów lub przynajmniej zawładnąć ich Ambasadorem i przeszkodzić im w jego używaniu. Mimo wszystko większość ludności Nkumai nie nadawała się do walki, a większość populacji Muelleru od dziecka była zaprawiona w posługiwaniu się nożem, dzidą i łukiem. Mogliśmy tego dokonać.

Musieliśmy tego dokonać. Nkumai dostawali metal szybciej od nas, a kiedy będą mieli go dosyć, zbudują statek i wydostaną się z planety. Nie statek hibernacyjny, ale statek, który podróżuje szybciej niż samo światło. To oni wydostaną się ze Spisku — Mueller nie mógł mieć na to nadziei. A kiedy już Nkumai dosięgną Republiki i wyrównają stare rachunki, wrócą tutaj statkami wyładowanymi po brzegi metalem i żadna z Rodzin nie będzie mogła im się przeciwstawić. Będą rządzili.

Musiałem ich zatrzymać.

Odłożyłem książkę i znowu zacząłem szukać noża. Wciąż szukałem, kiedy zasłony rozchyliły się i do pokoju weszło pięciu nkumajskich strażników.

— Nasi szpiedzy właśnie wrócili z Bird — rzekł jeden z nich.

Zabiłem dwóch i okaleczyłem trzeciego. Nie mogli mnie wziąć żywcem. Zadali mi taki cios w głowę, że zabiłoby to zwykłego człowieka. Mnie uszkodzili na tyle, że przez całe godziny byłem nieprzytomny.

Загрузка...