Pola uprawne przechodziły stopniowo w trawiaste, płaskie wzgórza poryte płytkimi wąwozami. Spotykało się więcej owiec niż ludzi. Wolność była ciągle nisko na zachodzie, a położenie słońca świadczyło, że jest późny poranek. Było mi gorąco.
Czułem się jak w pułapce. Chociaż nie widziałem nikogo za sobą na szlaku, wiedziałem, gdzie są moi prześladowcy, jeśli takowi byli (a musiałem zakładać, że byli): na południowym wschodzie pilnowali granicy z Wongiem, na północy patrolowali długą, wrogą granicę z Epsonem. Tylko na wschód nie wysyłano strażników, ponieważ żadni strażnicy nie byli tam potrzebni.
Jechałem teraz górskimi grzbietami, wśród ostrych skał, posuwając się ostrożnie szlakiem ku wschodowi. Setki tysięcy owiec wydeptało ten trakt i był on dość łatwy dla podróżnego. Czasami jednak zwężał się i prowadził między skałą wznoszącą się z lewej a przepaścią opadającą na prawo. Zsiadałem wówczas z Hitlera i prowadziłem go przy sobie. Himmler posłusznie szedł z tyłu.
W południe dotarłem do jakiegoś budynku.
Przy drzwiach stała kobieta z dzidą o kamiennym ostrzu. Była w średnim wieku, miała obwisłe, lecz wciąż pełne piersi, szerokie biodra i wydatny brzuch. W jej oczach palił się ogień.
— Z konia, i precz od mego domu, cholerny intruzie! — wykrzyknęła.
Zsiadłem z konia, chociaż nie bałem się tej głupiej dzidy. Miałem nadzieję, że namówię kobietę, by dała mi odpocząć. Plecy i nogi bolały mnie od długiej jazdy.
— Miła pani — starałem się mówić pojednawczym i uprzejmym głosem. — Nie musi się pani niczego obawiać z mojej strony.
Kobieta skierowała dzidę w moją pierś.
— Połowa ludzi na tych Wysokich Wzgórzach została ostatnio obrabowana. Poza tym nagle wszyscy żołnierze na północy i południu wzięli swe łuki i ścigają królewskiego syna. A bo ja wiem: może masz broń i chcesz mnie obrabować?
Odrzuciłem płaszcz i rozłożyłem szeroko ramiona. Blizna na szyi powinna być już tylko wąską, białą linią, która zniknie, zanim nastanie południe. Kiedy rozłożyłem ramiona, biust uniósł mi się pod tuniką. Oczy kobiety otworzyły się szerzej.
— Mam wszystko, czego mi trzeba — rzekłem — z wyjątkiem łóżka i przyzwoitego ubrania. Czy zechce mi pani pomóc?
Kobieta przesunęła ostrze dzidy i przystąpiła do mnie bliżej. Nagle jej ręka wystrzeliła do przodu i ścisnęła mą pierś. Zaskoczony, krzyknąłem z bólu.
Zaśmiała się.
— Dlaczego przychodzisz do uczciwego domu, cała w przebraniu? Wejdź, pani, mam dla ciebie posłanie, jeśli go potrzebujesz.
Potrzebowałem. Lecz chociaż udało mi się zmylić tę kobietę i załatwić sobie miejsce do spania, ciągle czułem ponury wstyd z powodu swojej transformacji. Byłem wilkiem, którego wpuszczono do domu, bo wzięto go za przyjaznego psa.
Wnętrze domu okazało się większe, niż to się wydawało z zewnątrz. Potem zdałem sobie sprawę, że znaczna część izby to jaskinia. Dotknąłem ściany, którą stanowiła lita skała.
— Tak, pani, jaskinia trzyma odpowiedni chłód w lecie i nie dopuszcza zimowych wiatrów.
— Z pewnością — zgodziłem się. Rozmyślnie nadawałem swemu głosowi wyższe i łagodniejsze brzmienie. — Dlaczego gonią królewskiego syna?
— Ach, dziecko, królewski syn zrobił chyba coś okropnie złego. Wiadomość nadeszła jak wiatr, wczesnym rankiem. Chyba wszyscy żołnierze z tego kraju zgromadzili się tutaj.
Byłem zdumiony, że Ojciec pozwolił, by Dinte tak długo mnie ścigał i by otwarcie ogłosił, że poszukiwanym jest królewski syn.
— Czy nie obawiają się, że królewski syn może iść tą drogą?
Rzuciła mi szybkie spojrzenie. Wydawało mi się przez moment, że odgadła, kim jestem, ale ona powiedziała:
— Przez chwilę myślałam, że to ty zabawiasz się w ten sposób. Czyż nie wiesz, że dwie mile stąd zaczyna się las Ku Kuei?
— To już tak blisko? — udałem niewiedzę. — No i co z tego?
Potrząsnęła głową.
— Powiadają, że nikt, kto wchodzi do tego lasu, żywy nie powraca.
— I przypuszczam, że niektórzy powracają jako umarli.
— Oni zupełnie nie powracają, pani. Poczęstuj się odrobiną zupy, pachnie jak owczy nawóz, ale to prawdziwa baranina. Będzie tydzień, jak zabiłam owcę, i zupa ciągle się tam pichci.
Była dobra i posilna. Jednak, rzeczywiście, pachniała jak owczy nawóz. Po kilku łykach dojrzałem do snu, wyśliznąłem się zza stołu i poszedłem do posłania w kącie, które wskazała mi kobieta.
Obudziłem się w ciemnościach. Przygasły ogień potrzaskiwał na palenisku i widziałem kształt kobiety, poruszającej się po izbie tam i z powrotem. Mruczała cichą, piękną melodię, monotonną jak szum oceanu.
— Czy są do tego słowa? — zapytałem.
Nie usłyszała mnie. Zasnąłem znowu. Kiedy się obudziłem, przy twarzy miałem świecę, a staruszka patrzyła na mnie z napięciem. Otworzyłem szeroko oczy. Cofnęła się trochę zakłopotana. Nocny chłód uświadomił mi, że tunikę mam rozchyloną, a piersi obnażone. Zasłoniłem się.
— Przepraszam, panienko — rzekła kobieta. — Ale przyszedł tu żołnierz, szukając młodego, szesnastoletniego mężczyzny o imieniu Lanik. Powiedziałam mu, że nikt taki tędy nie przechodził i że jedyni ludzie tutaj to ja i moja córka. A ponieważ twoje włosy są tak krótko ostrzyżone, pani, musiałam pokazać mu dowód, że jesteś dziewczyną, prawda? Tak więc pozwoliłam rozchylić twoją tunikę. Z wolna skinąłem głową.
— Pomyślałam sobie, że może nie będziesz chciała, by żołnierz cię wypytywał, pani. I jeszcze jedna wiadomość. Musiałam wypuścić twoje konie.
Usiadłem szybko.
— Moje konie? Gdzie są?
— Żołnierz znalazł je na drodze, daleko stąd, rozkulbaczone. Schowałam twoje rzeczy pod swym łóżkiem.
— Dlaczego, kobieto? Jakże teraz będę podróżować? Czułem się zdradzony, chociaż już wtedy zaczynałem rozumieć, że kobieta ocaliła mi życie.
— Czyż nie masz stóp? I myślę, że tam, hen, dokąd podążasz, nie mogą pójść konie.
— A ty myślisz, że dokąd idę?
Uśmiechnęła się.
— Ach, masz taką piękną twarz, pani. Ładną zarówno dla chłopaka, jak i dla dziewczyny. Jesteś młoda i jasnowłosa jak królewskie dziecko. Szczęśliwa kobieta, która ma taką córkę, czy mężczyzna, który ma takiego syna.
Nie odpowiedziałem na to nic.
— Sądzę — powiedziała — że teraz nie ma dla ciebie innego miejsca, niż las Ku Kuei.
Zaśmiałem się.
— Żebym mogła tam wejść i nigdy nie wychodzić?
— To właśnie mówimy cudzoziemcom i ludziom z nizin — rzekła z uśmiechem. — Ale my wiemy dość dobrze, że człowiek może wejść w głąb boru na dobrych kilka mil, zbierać korzonki i jagody i wyjść bezpiecznie. Chociaż zdarzają się tam dziwne rzeczy i mądry człowiek trzyma się skraju lasu.
Teraz byłem już zupełnie rozbudzony.
— Jak się o mnie dowiedziałaś?
— Królewski jest każdy gest, który robisz, królewskie każde słowo, które wypowiadasz, chłopcze. Lub dziewczyno. Czym jesteś? Nie interesuje mnie to. Wiem tylko, że nie żywię specjalnej sympatii do podobnych bogom mężczyzn na równinie, którzy myślą, że rządzą całym narodem Muelleru. Jeżeli uciekasz królowi, masz moje błogosławieństwo i pomocne ramię. Nigdy nie podejrzewałem, że jakiś obywatel Muelleru będzie w ten sposób odnosił się do mojego Ojca. Obecnie było to pomocne, chociaż zastanawiałem się, jak zareagowałbym na jej postawę, gdybym wciąż był następcą tronu.
— Przygotowałam ci wygodny tobołek — rzekła. — Zapakowałam tam żywność i wodę. Mam nadzieję, że lubisz zimną baraninę.
Wolałem ją od głodowej śmierci.
— Nie jedz białych jagód, które rosną na krzakach podobnych do dębiny, bo uśmiercą cię w ciągu minuty. I nie dotykaj przypadkiem owocu z pomarszczonymi wypukłościami. Uważaj również, żeby nie nadepnąć na brunatno — żółty grzyb, bo będzie cię dręczył latami.
— Wciąż jeszcze nie wiem, czy pójdę do tego lasu.
— Jeśli nie tam, to dokąd?
Podniosłem się i podszedłem do drzwi. Wysoko na niebie stała Niezgoda, zamglona, przysłonięta chmurami. Wolność jeszcze nie wzeszła.
— Jak szybko muszę wyjechać?
— Jak tylko wzejdzie Wolność — odpowiedziała. — Wtedy poprowadzę cię pieszo do skraju lasu i zostaniesz tam niemal do brzasku. Potem wyruszysz dalej. Kieruj się na południowy wschód, aż dojdziesz do jeziora. Mówią, że stamtąd prawdziwie bezpieczna droga prowadzi na południe, do Jonesu. Nie idź po ścieżkach. Jeśli spotkasz istotę o ludzkim kształcie, nie idź za nią. I nie zwracaj uwagi, czy jest dzień czy noc.
Wyjęła ze skrzyni ubranie i wręczyła mi je. Była to skromna, stara, zniszczona dziewczęca sukienka.
— To moje — rzekła — chociaż chyba nigdy jej nie wkładałam na swe stare ciało. Roztyłam się w ciągu ostatnich kilkunastu lat.
Zaśmiała się i zapakowała mi ubranie do tobołka.
Wzeszła Wolność. Kobieta poprowadziła mnie za próg domu i dalej, nieuczęszczaną ścieżką na wschód. Gdy szliśmy, trajkotała cały czas.
— Po co są w ogóle ci wszyscy żołnierze, pytam się. Błyskają kawałkami twardego metalu, moczą go w czyjejś krwi i cóż? Czy świat się przez to zmienia? Czy ludzie teraz latają w Kosmos, czy my ze Spisku jesteśmy teraz wolni dzięki tym wszystkim krwawym jatkom? Myślę, że jesteśmy jak psy, które walczą o kość i zabijają się nawzajem, a co dostaje zwycięzca? Tylko kość. I żadnej nadziei na nic więcej. Tylko tę jedną kość.
Potem z ciemności wyleciała strzała i trafiła ją w szyję. Kobieta padła martwa przede mną..
W świetle księżyca ukazali się dwaj żołnierze z przygotowanymi łukami. Uchyliłem się, kiedy jeden wystrzelił. Chybił. Drugi trafił mnie w ramię.
Zdążyłem jednak rzucić już swój tobołek na ziemię i zatopiłem sztylet w piersi pierwszego mężczyzny. Drugiego powaliłem kopniakiem na ziemię. W niektórych sposobach walki żołnierzy nigdy nie szkolono.
Kiedy obaj znieruchomieli, odciąłem im głowy, tak by nie było szansy, że się zregenerują i opowiedzą, co widzieli. Wziąłem lepszy z ich łuków i wszystkie strzały ze szklanymi grotami, a potem wróciłem do miejsca, gdzie leżała kobieta. Wyciągnąłem strzałę z jej szyi, ale zobaczyłem, że rana wcale się nie goi. Należała więc do jednego z najstarszych odgałęzień Rodziny. Jego członkowie byli zbyt biedni, by utrzymać się w łańcuchu postępu genetycznego, który wytworzył arcydzieła zdolności przetrwania: królewską rodzinę i królewską armię.
A także genetyczne potworności, jak ludzie w zagrodach. Jak ja.
Odbyłem dla niej żałobę, upuszczając sobie z rąk krew na jej twarz. Potem włożyłem w jej ręce strzałę, która mnie ugodziła. Dzięki temu uzyskiwała moc na tamtym świecie, chociaż prywatnie wątpiłem, czy takie coś istnieje.
Rzemienie tobołka jątrzyły moje zranione ramię, ból był silny, ale byłem zaprawiony w znoszeniu cierpienia i wiedziałem, że wkrótce ramię się zagoi, podobnie jak rana dłoni. Szedłem na wschód wzdłuż ścieżki i wkrótce dotarłem w cień czarnych drzew Ku Kuei.
Las otoczył mnie jak nagła burza. Jasne światło Wolności zastąpiła całkowita ciemność. Miało się wrażenie, że drzewa rosną tu odwiecznie, tak jakby pięćset albo pięć tysięcy lat temu — były naprawdę olbrzymie — zasadził je jakiś wspaniały ogrodnik, zasadził właśnie tak, jak rosną, jakby chciał starannym żywopłotem oznaczyć granicę swojej posiadłości.
A przecież las wyglądał tak samo trzy tysiące lat temu. Wtedy to statki Republiki (podręczniki historii utrzymywały, że jest to kłamliwa nazwa ohydnej dyktatury klas niewolniczych) zabrały głównych buntowników wraz z rodzinami i wyrzuciły ich na bezużytecznej planecie zwanej Spisek. Mieli tu żyć na wygnaniu, dopóki nie zbudują statków, by się wydostać. Statków ze srebra, powiedziano im ze śmiechem, gdyż srebro było najtwardszym kowalnym metalem na planecie.
Metale mogliśmy tylko kupować, i to tylko w zamian za coś, czego tamci pragnęli. Przez całe wieki każda Rodzina wkładała coś do jasnego sześcianu swego Ambasadora. Przez całe wieki Ambasador to przyjmował — i odsyłał. Aż wpadliśmy na to, że można by spożytkować cierpienie radykalnych regeneratów.
Niektóre Rodziny nie kwapiły się jednak do handlu z tymi, którzy nas pokarali. Schwartzowie zostali potajemnie na pustyni, gdzie nikt nie chodził. Ku Kuei mieszkali gdzieś w trzewiach swego ciemnego lasu; nigdy go nie opuszczali i nigdy nie byli niepokojeni przez ludzi z zewnątrz, gdyż wszyscy bali się tego nieprzebytego, najbardziej tajemniczego lasu świata. Skraj lasu zawsze był wschodnią granicą Muelleru. Tylko w tym kierunku mój Ojciec i ojciec mego Ojca nigdy nie próbowali podbojów.
Panował chłód i spokój. Nie było słychać śpiewu ptaków. Nie było widać żadnych owadów, chociaż na polanach rosło sporo kwiatów. Potem wzeszło słońce, a ja wstałem i zanurzyłem się w gęstwinie drzew. Kierowałem się na wschód, ale z odchyleniem ku południu.
Z początku wiał poranny wiatr, potem uspokoił się i liście zwisały w absolutnym bezruchu. Z rzadka widziałem jakiegoś ptaka, a jeśli już, to siedział on na wysokich gałęziach nieruchomo, jakby śpiąc. Po ziemi nie przebiegały żadne drobne zwierzęta i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie na tym polega sekret Ku Kuei, że nie żyje tu nic prócz roślin.
Nie widziałem słońca, ale zauważyłem, że część drzew rośnie w jednej linii, więc robiąc tu i ówdzie nieznaczne korekty, mogłem wyznaczyć kierunek. Trzydzieści stopni na południe od wschodu, powtarzałem sobie ciągle, starając się nie słyszeć w tych słowach głosu starej kobiety. Dlaczego czułem po niej żal, skoro zupełnie jej nie znałem?
Wydawało mi się, że idę już wiele godzin, a wciąż był jeszcze ranek. Tam, gdzie jak przypuszczałem znajdowało się słońce, niewyraźnie majaczyło światło. Na prawo i lewo odchodziły ścieżki, ale w uszach dźwięczała mi przestroga staruszki: „Nie idź po ścieżkach”.
Czułem głód. Pożułem trochę baraniny. Zbierałem jagody i, jeśli nie były białe, jadłem je.
W końcu nogi miałem tak zmęczone, że nie mogłem postawić jednej przed drugą, a jednak wciąż trwał ten sam dzień. Nie rozumiałem swego zmęczenia. Podczas ćwiczeń często żądano ode mnie, bym szedł szybko od brzasku do zmroku, aż mogłem to robić, nie męcząc się zbytnio. Czy w takim razie w tym leśnym powietrzu występował jakiś składnik, jakiś narkotyk, który mnie osłabiał? Albo może gojenie się ostatnich ran zabrało mi więcej sił niż się spodziewałem?
Nie wiedziałem. Rozłożyłem tobołek koło drzewa i nie budząc się spałem długo i mocno.
Tak długo, że kiedy się obudziłem, znowu był dzień. Wstałem i ruszyłem dalej.
Znów dzień marszu, a potem zmęczenie, kiedy słońce wciąż było wysoko na niebie. Tym razem zmusiłem się do dalszego marszu, naprzód i naprzód, aż stałem się maszyną. Byłem na tyle przytomny, by nie zaplątać się w gmatwaninie korzeni, by w gęściej zarośniętych miejscach obierać właściwą drogę, by gramolić się po skałach, ostrożnie schodzić po zboczach dolin i parowów, a potem drapać się na drugą stronę. Wysiłek, by nie zasnąć, tak mnie jednak otępiał, że to wszystko do mnie nie docierało. Zapominałem o przeszkodzie natychmiast, gdy znikała mi z oczu. Miałem wrażenie, że maszeruję przez całe dnie, lecz słońce świeciło wciąż wysoko.
Z początku napełniało mnie trwogą to, że męczę się tak szybko. Bałem się, że jedną z cech radykalnego regenerata jest jakiś rodzaj ogólnej dystrofii, ale tak przecież nie mogło być, bo jednak znajdowałem w sobie dość siły, aby iść naprzód. Nie słabłem, ponieważ na pewno przebyłem w końcu jakąś przestrzeń. A może dla rada charakterystyczne są takie nawroty nagłych ataków nie dającej się opanować senności? Ale przecież ja nad nią panowałem. A ci w zagrodach, kiedy poruszali się z rozpaczliwą ospałością, nie sprawiali wrażenia, że śpią częściej niż inni ludzie. Przynajmniej nikt nie mówił, żeby tak robili.
Wtedy przyszła mi do głowy myśl, która pocieszyła mnie trochę. Może te dziwne rzeczy, które się ze mną dzieją, nie wynikają ze stanu mego własnego ciała, ale powstają za przyczyną tajemniczego lasu Ku Kuei. Może las wydziela jakieś substancje, które powodują zmęczenie? Czy choćby tylko złudzenie zmęczenia. A może to cały zestaw substancji obezwładniających w powietrzu powoduje halucynacje, zniekształca moje poczucie czasu, powoduje, że pragnę snu tak rozpaczliwie, jak pragnie się wody po trzech dniach bez napoju?
To by tłumaczyło, dlaczego Ku Kuei stał się takim przerażającym i znienawidzonym miejscem. Co się mogło stać, gdy człowiek tu zabłądził i przekonał się, że jego poczucie czasu jest tak zniekształcone, iż wydaje mu się, że przeszedł całe mile w ciągu niewielu minut? Opanowany znużeniem, mógł spać dwadzieścia cztery godziny, potem wstać, przejść kilka dalszych metrów i zwalić się na ziemię, myśląc, że ma za sobą całodzienną harówkę. W ciągu niedługiego czasu skumulowany efekt tych wszystkich substancji mógłby stać się przyczyną śmierci albo bezpośrednio, przez zatrucie organizmu, albo pośrednio, gdy człowiek zmuszony do spania umarłby z odwodnienia.
Nic dziwnego, że jest tu tak mało dzikich zwierząt. Być może nieliczne ptaki przystosowały się do trującego powietrza. I jakieś owady o mózgach zbyt małych, by mogły reagować na trucizny. To tłumaczyłoby, dlaczego nic nie słyszano o Rodzinie Ku Kuei niemal od chwili, kiedy przed tysiącami lat weszła w te lasy.
Teraz ja tu wszedłem i zostałem schwytany w sieć tych samych naturalnych mechanizmów obronnych lasu i było mało prawdopodobne, żebym wydostał się na wolność. Mimo wszystko mój wyrok to był wyrok śmierci, a nie po prostu wygnanie. Ciało me zostanie przerobione przez bakterie i owady żyjące w poszyciu leśnym. Me kości wyblakną, a po dziesięcioleciach pokruszą się. Stanę się wtedy częścią planety, którą zwaliśmy Spisek, i dostarczę jej jedynego metalu, jaki kiedykolwiek zawierała ta gleba: metalu ludzkich dusz. Czy będzie to metal miękki i gnący się? A może stanie się twardym miejscem w poszyciu, może korzenie będą czerpać ze mnie metal, który dostarczy sił witalnych masywnym pniom?
Takie myśli snułem, walcząc z ogarniającą mnie sennością. Przez pewien czas śniłem nawet w czasie marszu. Wydawało mi się, że jestem jednym z tysiąca drzew, idących do walki z niebezpiecznymi, czarnymi żołnierzami Nkumai. I opętało mnie takie szaleństwo, że widziałem siebie, jak macham olbrzymimi gałęziami, aby zwalić z nóg szermierzy Muelleru, a następnie ścieram ich na proch mymi niepokonanymi korzeniami.
Przyszedłem do siebie i myślałem nieco trzeźwiej, chociaż może równie szaleńczo, o tym, co wynika z faktu istnienia tego trującego lasu. Uświadomiłem sobie, że w ciągu trzech tysięcy lat naszego życia na tym świecie my wszyscy z Muelleru myśleliśmy jedynie, jak się stąd wydostać, w jaki sposób zdobyć tak ogromne ilości żelaza, by móc pewnego dnia zbudować statek kosmiczny i uciec. Inne rodziny usilnie starały się przekonać Ambasadorów, że żałują buntowniczości swoich przodków i pragną być odwołane z wygnania. Mimo wszystko — pisali w tysiącach rozmaitych petycji — jesteśmy jedynie prawnukami w osiemdziesiątym pokoleniu tych, którzy kiedyś zagrażali waszej cudownej Republice. Ale wszystkie te wiernopoddańcze listy wracały porwane na kawałki. Ten, kto siedział na drugim końcu Ambasadora i sterował nim, przez te trzy tysiące lat nie nauczył się wielkoduszności. Pomyślałem sobie, że może zbrodnie naszych przodków były znacznie okropniejsze, niż sami utrzymywali. Przecież jedyne kroniki historyczne, jakie posiadaliśmy, opowiadały ich wersję wydarzeń i według tej wersji byli oni absolutnie niewinni. Ale czyż wszyscy potworni zbrodniarze nie są niewinni we własnych oczach? Czy, według ich własnych wyobrażeń, wszystkie ich ofiary nie zasługiwały na śmierć?
Dlaczego przez te wszystkie lata zwracaliśmy wzrok ku gwiazdom, mając nadzieję na ucieczkę z tego świata, a nie poznaliśmy prawie żadnej z jego tajemnic? Przed naszym przybyciem świat ten został zbadany tylko na tyle, żeby ustalić dwie rzeczy. Po pierwsze, że Spisek nadawał się do zamieszkania, że choć mały, miał wystarczającą masę, by wytworzyć około jednej trzeciej ciążenia planety, na której powstał człowiek. Jesteśmy więc silni, możemy biegać i skakać po preriach i między gigantycznymi drzewami. Również podstawowe przemiany biochemiczne były podobne do naszych i chociaż nie mogliśmy jeść mięsa miejscowych zwierząt, to i nam, i naszym zwierzętom wystarczały do przeżycia tutejsze rośliny. W ten sposób zesłanie nas tutaj było prawdziwym wygnaniem, ale nie wyrokiem śmierci. Po drugie wiedziano, że przy powierzchni planety jest tak mało metalu, że nie warto nawet próbować go wydobywać. Był to świat bezwartościowy. Świat pozbawiony materiału, którego moglibyśmy użyć do zbudowania drabiny na zewnątrz, do gwiazd.
Ale czy naprawdę był bezwartościowy tylko dlatego, że nie dało się na nim budować statków? Ten świat był jednym z niewielu, na których powstało życie. Czy zrozumieliśmy chociażby, dlaczego tak się stało? Czy naprawdę wystarczała nam wiedza o tym, że możemy jeść tutejsze rośliny? Czy nie ciekawiły nas różnice między procesami w tutejszych organizmach i w naszych własnych ciałach? Poznaliśmy samych siebie dostatecznie dobrze, by stworzyć potwory takie jak ja, ale nie dowiedzieliśmy się o tym świecie nawet tyle, by móc powiedzieć, że naprawdę jesteśmy stąd. A tymczasem na wschodniej rubieży Muelleru było takie miejsce, gdzie nawet drzewa wiedziały o nas wystarczająco wiele, żeby w swoim cieniu zsyłać na samotnego wędrowca śmiercionośne sny.
Wszystkie te myśli prowadziły do jednego wniosku: moja śmierć była pewna. A jednak te rozważania napełniły mnie dziwnym podnieceniem: zapragnąłem żyć dostatecznie długo, by móc dokładnie zbadać ten Świat. Wszystko widziałem teraz znacznie lepiej. Istniała inna droga do wolności niż przez żelazo wytargowane od Ambasadorów. Dano nam cały świat, prawda? Czyż jedynym naszym wyzwoleniem jest parcie wzwyż, na więzienne ściany grawitacji? Czy zamiast tego nie moglibyśmy zwrócić się w dół i odkrywać to, co leży u naszych stóp? Badać miejscowe życie i czerpać z niego wiedzę?
Byłem podekscytowany i pobudzało mnie to do marszu. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy tuż przed moją śmiercią rośliny przemówią do mnie. Nie głosem oczywiście, ale czy ich trucizny spowodują jakieś objaśniające wizje, które wyjawią mi, co świat ten zaplanował dla nas, obcych intruzów? Kiedy czepiałem się drzew, zataczając się i prawie padając po drodze, bezgłośnie prosiłem je, aby przemówiły. Zabijcie mnie, jeśli musicie, ale nie pozwólcie, żebym umarł, nie znając swego zwycięzcy.
Aż w końcu nie mogłem już zmusić nóg do dalszego marszu. Ugięły się pode mną, choć było dopiero wczesne przedpołudnie, jeśli właściwa była moja ocena położenia słońca. Kiedy zatoczyłem się i opadłem na kolana, zobaczyłem przed sobą jasnoniebieskie błyski: dotarłem w końcu do jeziora.
Nie było zbyt szerokie — mogłem dostrzec drugi brzeg. Rysował się w oddali, zamazany ledwie dostrzegalną mgiełką unoszącej się nad powierzchnią pary. Jezioro było za to długie — nie widziałem żadnego z końców ani na północy, ani na południu. Słońce odbijające się w jasnych wodach oślepiało. Tak, to mogła być najwyżej druga po południu.
Położyłem się na brzegu i zasnąłem. Obudziłem się następnego dnia, chyba o tej samej porze, o której zasypiałem.
Rozpaczałem, ale jednocześnie pojawiła się we mnie nadzieja. Gdyż spałem naprawdę, byłem tego pewien. Mięśnie mnie bolały, nogi miałem jak z gumy, ale mogłem znów się poruszać, nabrałem świeżych sił. Mogło to tylko oznaczać, że odpocząłem, może nie tyle, ile potrzebowałem, ale wystarczająco, by kontynuować marsz. A najważniejsze, że obudziłem się. Trucizna w powietrzu nie uśmierciła mnie podczas snu.
Może to dlatego, że wyszedłem na teren wolny od drzew i upadłem tutaj, gdzie otwarte wody oczyszczały powietrze? Czułem, że dotarcie do tego miejsca było jakby zwycięstwem. W pamięci miałem mapę Spisku. Była to jedna z rzeczy, która pozostała mi ze szkolnych dni — mapa świata zrobiona przez naszych przodków na podstawie pierwszych pomiarów orbitalnych. Pamiętałem, że istniały inne jeziora ciągnące się ku wschodowi. Jeśli to jezioro było rzeczywiście najbardziej wysunięte na południowy zachód, wtedy posuwając się na wschód, natrafię na największe z jezior. Idąc wzdłuż jego południowego brzegu, a potem wzdłuż wielkiej rzeki do jeziora najbardziej wysuniętego na wschód, prawie dotrę do granic Allison.
Wiedziałem, że południowy kraniec jeziora to miejsce, gdzie, wedle słów kobiety, powinienem skręcić na południe. Ale Jones był zbyt uzależniony od Muelleru. Dinte mógł mieć tam swoich szpiegów, a Ojciec miał ich tam z pewnością — zawsze istniało pewne prawdopodobieństwo, że Ojciec zmienił zdanie i zdecydował, iż dobro Muelleru wymaga mojej śmierci.
Teraz, kiedy dowiodłem, że mogę dać sobie radę z niebezpieczeństwami Ku Kuei, najwięcej szans miałem idąc na wschód, przebijając się przez tereny Allison, jedynej Rodziny graniczącej od zachodu z Nkumai. Tam mogłem wykonać powierzoną mi przez Ojca misję. Jeśli dowiodę, że jestem lojalny, zasłużę sobie może na prawo powrotu do domu, a przynajmniej na prawo do życia bez strachu, iż przybędzie jakiś agent Muelleru, by usunąć zagrożenie dla swego rządu.
Poszedłem na wschód, ku Nkumai, ku wschodzącemu słońcu. Wschodzącemu dawniej, gdy jeszcze wędrowało po niebie. Mój sposób podróżowania nie uległ żadnej zmianie. Takie samo zagubienie, takie samo wyczerpanie. Wydawało mi się, że podczas każdego etapu przebywam taką odległość, na jaką, wedle pamiętanej przeze mnie mapy, potrzebne by były dwa pełne dni forsownego marszu, a nie tych kilka godzin, licząc podług położenia słońca. Wymyśliłem kilkanaście nowych interpretacji tego zjawiska, wprowadzałem poprawki do poprzednich. Nużyło mnie to. Dałem się prowadzić wyimaginowanym wizjom. Wspominałem Sarannę, jej szaleńczą lojalność w stosunku do mnie, gdy nie było już nadziei, byśmy mogli być razem. Kiedy szedłem przez ostatnią partię lasu, gdzie nie było wody oczyszczającej zatrute powietrze, towarzyszyły mi już tylko myśli o morderstwie — śniłem o zabiciu Dinte. Potem zrobiło mi się wstyd, że żywiłem podobne zamiary w stosunku do własnego brata i marzyłem o zabiciu Kupy. Wyobraziłem sobie, że kiedy już odniesie śmiertelną ranę, jej magiczne zaklęcia stracą moc. Objawi się wtedy jako ogromny ślimak, który będzie wił się na kamiennej podłodze zamku i zostawiał za sobą ślad gęstej ropy, krwi i śluzu.
Jadłem jagody, które zbierałem po drodze. Mój tobołek od dawna był pusty. Ciało moje, zawsze muskularne, teraz wychudło, a kobiece piersi, które w Mueller, na dobrej diecie, wyrosły obficie, stały się zwarte, małe i twarde, tak jak ja sam. Jakoś było mi łatwiej pogodzić się z ich posiadaniem, kiedy wiedziałem, że podlegają takim samym ograniczeniom, jak reszta mego ciała. Skąpa dieta i ciężka praca wpływały na nie tak samo jak na inne moje członki. Były częścią mnie. Mogły mi się nie podobać, kiedy się pojawiły, ale to, że je miałem, nie wywoływało już we mnie poczucia obcości.
W końcu doszedłem do drzew ragwitu, wysokich, pokrytych szarą korą. To był znak, że znajduję się w pobliżu
…białodrzewej Allison,
gdzie świt i światło pośród liści
Prawie natychmiast, gdy tylko zmienił się gatunek drzew, trucizny przestały na mnie działać. Ciągle byłem znużony, jak przystało na człowieka, który przeszedł tysiąc kilometrów w ciągu kilkunastu długich, strasznych etapów. Nawet gdyby tę drogę pokonywało się żołnierskim krokiem na otwartym terenie, to powinna ona zająć co najmniej dwadzieścia dni. Bez względu na to, jak dziwna była wędrówka słońca po niebie, byłem pewien, że przeszedłem taką drogę, jak mi się wydawało, a mój wysiłek był tak morderczy, jak to sobie wyobrażałem. Jeśli kiedyś wrócę żywy do Muelleru i lud Muelleru znowu będzie patrzył na mnie jak na człowieka, będą o mnie śpiewali balladę, która z pewnością opowie o tej pełnej cudów podróży przez trujący las Ku Kuei, o tym, jak to w ciągu paru dni, sądząc po ruchu słońca, przeszedłem kilkanaście etapów, pokonując odległość, którą dobrze wyposażony mężczyzna przemierzałby dwadzieścia dni i to na otwartej przestrzeni. Armii zajęłoby to dwa razy więcej czasu. Jeśli kiedyś ułożono by o mnie takie pieśni, tę podróż opiewano by w ich ostatnich zwrotkach. Wtedy tak sądziłem. Wiedziałem jeszcze niewiele.
W każdym razie ta szaleńcza podróż już się skończyła. Słońce przesuwało się po niebie z normalną szybkością, a ja nareszcie byłem w stanie maszerować aż do zmierzchu. Rankiem napotkałem drogę. Cofnąłem się pod drzewa i przebrałem w dziewczęce ubranie, które dostałem od kobiety z Wysokich Wzgórz. Zrobiłem inwentarz swoich bogactw: dwadzieścia dwa złote pierścienie, osiem pierścieni platynowych i, na wypadek szczególnej potrzeby, dwa pierścienie z żelaza. W tobołku sztylet.
Nie byłem pewien, co dalej robić. Ostatnie wiadomości, jakie mieliśmy w Muellerze, mówiły, że Nkumai napadli Allison. Czy zwyciężyli? Czy wciąż szaleje wojna?
Wkroczyłem na drogę i poszedłem na wschód.
— Hej, panienko! — rozległ się za mną łagodny, ale donośny głos.
Obróciłem się i zobaczyłem dwóch mężczyzn. Byli trochę potężniejsi ode mnie — ja ciągle nie osiągnąłem wagi dorosłego mężczyzny, chociaż od chwili, gdy skończyłem piętnaście lat, miałem właściwy wzrost. Sprawiali wrażenie brutali, ale ich ubrania przypominały strzępy mundurów.
— O, żołnierze Allison — odpowiedziałem, starając się wyrazić głosem zadowolenie z ich widoku.
Mężczyzna z zabandażowaną głową odpowiedział, uśmiechając się kwaśno:
— Tak jest, jeśli jeszcze istnieje jakieś Allison, od kiedy pozwoliliśmy się tu panoszyć tym czarnuchom.
Tak więc Nkumai już zwyciężyli lub właśnie zwyciężali. Niższy mężczyzna, który nie mógł oderwać wzroku od mych piersi, wtrącił się chrypiąc, jakby dawno nie używał głosu:
— Czy dołączysz do dwóch starych żołnierzy?
Uśmiechnąłem się. Był to błąd. Prawie mnie rozebrali, zanim zdali sobie sprawę, że umiem posługiwać się sztyletem i że nie mam ochoty na zabawę. Niższy mężczyzna wymknął się, ale widziałem, jak krwawiła jego noga, i wnioskowałem, że nie zajdzie zbyt daleko. Wyższy leżał na wznak na drodze, z oczyma zwróconymi w niebo, jakby chciał powiedzieć: „I po tym wszystkim, co przeżyłem, muszę umierać w taki sposób!” Zamknąłem mu powieki.
Lecz właśnie dzięki tym dwóm pechowcom szybciej znalazłem jakiś kąt w najbliższym mieście.
— Na podwiązki matki Andy’ego Apwita, kobietko, wyglądasz na wpół żywą.
— Och, nie — powiedziałem mężczyźnie w gospodzie. — Raczej na wpół zgwałconą.
Kiedy owijał mnie kocem i prowadził na górę, rzekł do mnie ze śmiechem:
— Możesz być na wpół żywą, ale zgwałconą albo się jest całkowicie, albo wcale, moja pani..
— Powiedz to moim siniakom — odparłem.
Pokój, który mi pokazał szynkarz, był ubogi i mały, ale nie spodziewałem się znaleźć w mieście nic lepszego. Zanim wyszedł, umył mi stopy — niezwykły zwyczaj — i robił to tak delikatnie, że nie mogłem wytrzymać łaskotania, lecz kiedy skończył, poczułem się znacznie lepiej. Moglibyśmy zachęcać niższe klasy Muelleru do wprowadzenia takiego zwyczaju, myślałem wtedy. Wyobraziłem sobie Ruvę myjącą czyjeś stopy i zaśmiałem się.
— Co w tym śmiesznego? — spytał szynkarz z poirytowaną miną.
— Nic. Pochodzę z daleka. U nas nie ma takiego miłego zwyczaju, żeby obmywać nogi podróżnym.
— Niech mnie diabli, jeśli bym to robił każdemu. Skąd jesteś, kobietko?
Uśmiechnąłem się.
— Nie wiem, jak mam dyplomatycznie odpowiedzieć. Powiedzmy, jestem z kraju, gdzie kobiety nie są przyzwyczajone do ataków na gościńcu… ale również nie są przyzwyczajone do tak uprzejmego zainteresowania że strony obcego.
Pokornie opuścił oczy w dół.
— Księga powiada: „Ubogim daj pocieszenie i czystość i dbaj o nich lepiej niż o bogatych”. Czyniłem jeno swą powinność, kobietko.
— Ale ja nie jestem uboga — rzekłem. Powstał gwałtownie, więc uspokoiłem go. — Mamy dom z dwoma pokojami.
Uśmiechnął się protekcjonalnie.
— Tak, kobieta z takiego kraju jak twój może to pewnie nazwać komfortem.
Kiedy wyszedł, odczułem ulgę, widząc rygiel na drzwiach.
Rankiem na śniadanie dostałem porcję ubogiego — większą niż ktokolwiek z rodziny. Szynkarz, jego żona i dwaj synowie, obaj znacznie młodsi ode mnie, odradzali mi samotną podróż.
— Weź ze sobą jednego z moich chłopców. Nie chciałbym, żebyś zgubiła drogę.
— Chyba nie jest trudno dostać się stąd do stolicy?
Oczy karczmarza zabłysły gniewem.
— Czy sobie kpisz?
Wzruszyłem ramionami; starałem się wyglądać naiwnie.
— Jak podobne pytanie można brać za kpinę?
Kobieta uspokajała męża:
— Jest tutaj obca i wyraźnie nie nauczona Drogi Bożej.
— Nie chodzimy do stolicy — poinformował mnie uczynnie jeden z chłopców. — To miasto bezbożne, a my trzymamy się daleko od czczych zabaw.
— Więc ja również tak uczynię — rzekłem.
— Prócz tego — powiedział jego ojciec burkliwie — stolica z pewnością jest pełna inkersów.
Nie znałem tego słowa. Zapytałem go o nie.
— Czarni synowie Andy’ego Apwita — odparł. — Z Inkumai.
Musiał mieć na myśli Nkumai. Zatem czarni zwyciężyli. A więc to tak.
Opuściłem gospodę po śniadaniu. Ubranie moje zostało starannie pocerowane przez żonę karczmarza. Towarzyszył mi starszy z braci. Na imię miał Bez — Trwogi. Przez jakieś pierwsze dwie mile wypytywałem o jego religię. Czytałem o tych sprawach, ale nie spotkałem dotychczas nikogo, kto rzeczywiście w nie wierzył, jeśli nie liczyć rytuałów małżeńskich i ceremonii pogrzebowych. Byłem zdziwiony tym, czego nauczali go rodzice, podając to za prawdę. Jednak chłopak był chyba z natury uległy i pomyślałem, że może jest miejsce na takie rzeczy wśród klas niższych.
W końcu doszliśmy do rozwidlenia dróg z drogowskazem.
— Cóż — odezwałem się — tutaj odeślę cię do ojca.
— Nie pójdziesz do stolicy, prawda? — zapytał z trwogą.
— Oczywiście, że nie — skłamałem. Potem wyciągnąłem z worka złoty pierścień. — Czy przypuszczasz, że dobroć twego ojca mogłaby pozostać nie nagrodzona?
Włożyłem mu pierścień na palec. Oczy chłopca rozszerzyły się z radości. Zatem była to wystarczająca zapłata.
— Byłaś przecież uboga? — zapytał. Odpowiedziałem, próbując nadać swemu głosowi bardzo mistyczne brzmienie:
— Gdy przybyłam — owszem. Ale obdarowana przez twoją rodzinę, stałam się bardzo bogata. Nie mów o tym nikomu, nakaż też swemu ojcu milczenie.
Oczy chłopca rozszerzyły się jeszcze bardziej. Potem szybko odwrócił się i pobiegł drogą z powrotem. Mogłem z jego opowieści zrobić dobry użytek: uzupełniłem wiedzę o aniołach — mogą wydawać się na pierwszy rzut oka ludźmi ubogimi, ale mają moc, by błogosławić i karać — zależnie od tego, jak ich potraktowano. Najpierw mężczyzna, potem kobieta, potem anioł. Następna przemiana, proszę!
— Wpierw forsa — rzekł mężczyzna za ladą.
Błysnąłem platynowym pierścieniem i nagle jego oczy zwęziły się.
— Przysiągłbym, że to ukradłaś.
— Popełniłbyś wówczas krzywoprzysięstwo — powiedziałem wyniośle. — Ja, która przybywam tu jako poseł, zostałam napadnięta przez gwałcicieli na waszych wspaniałych gościńcach. Zabili ich moi strażnicy, ale sami polegli w czasie walki. Muszę kontynuować swą misję i muszę być ubrana jak kobieta mojej rangi.
Zmienił ton.
— Pani, proszę o wybaczenie — skłonił się. — W czym mógłbym ci być pomocny?
Nie zaśmiałem się. A kiedy opuszczałem sklep, byłem ubrany w jaskrawy, obcisły, wydekoltowany strój. Gdy szedłem do miasta, widziałem kobiety ubrane podobnie i wydawało mi się wtedy, że wyglądają dziwacznie.
— Poseł? Skąd? — zapytał, gdy wychodziłam. — I do kogo?
— Z Bird — odrzekłem. — Do kogokolwiek, kto ma tutaj władzę.
— Znajdź więc najbliższego inkersa. Ponieważ nikt z białych nie ma tutaj żadnej rangi, pani, a wszystkim inkersom z Inkumai wydaje się, że tu panują.
Moje jasnoblond włosy przyciągały spojrzenia na ulicy. Nie przerywałem marszu w kierunku stajni, próbując ignorować patrzących na mnie mężczyzn. Patrzyłem wyniośle, naśladując w tym luksusowe dziwki z Muelleru, które spoglądały pogardliwie na mężczyzn nie mogących sobie pozwolić na ich usługi.
To był pełny cykl moich przemian. Mężczyzna, potwór, kobieta, anioł, a teraz prostytutka. Zaśmiałem się. Nic by mnie już nie zdziwiło.
Rozstałem się z platynowym pierścieniem i nie otrzymałem reszty — ale powóz zaprzęgnięty przez stajennego należał do mnie. Do stolicy Allison było stąd dobrych parę kilometrów, a musiałem przybyć tam w całej okazałości.
Na kamiennej drodze rozległ się stukot drewnianych podków. Otworzyłem drzwi do stajni i wyszedłem na zewnątrz. Po drodze jechało stępa kilkanaście koni, powodując ogłuszający hałas. Ale nie przyglądałem się wierzchowcom, obserwowałem jeźdźców.
Byli równie wysocy jak ja — nawet wyżsi, mieli chyba po dwa metry. I byli znacznie czarniejsi niż wszyscy znani mi Cramerowie. Nosy mieli wąskie, a nie szerokie i płaskie, jakie dotychczas widziałem u czarnych. I każdy z nich niósł żelazny miecz oraz tarczę z żelaznymi ćwiekami.
Nawet w Muellerze nie wyposażamy naszych prostych żołnierzy w żelazo, dopóki nie rozpoczyna się bitwa. Jak wiele metalu mieli Nkumai?
Stajenny splunął.
— Inkersi — powiedział za moimi plecami.
Nie zwróciłem na niego uwagi i wyszedłem na ulicę, podnosząc dłoń w przywitaniu. Żołnierze Nkumai dostrzegli mnie.
Piętnaście minut później stałem przywiązany do słupa pośrodku miasta. Doszedłem do wniosku, że być kobietą to co innego niż się powszechnie uważa. W pobliżu płonął ogień, a cechownica już żarzyła się czerwono.
— Jakaś taka chuda — powiedział jeden z żołnierzy.
Masował sobie łokieć. Mogłem tak pokruszyć mu kość, że nigdy już nie byłby w stanie używać ramienia. Mogłem uderzyć go dłonią w gardło, tak że padłby na ziemię martwy i nawet nie zdążyłby zobaczyć, jak życie przesuwa mu się przed oczyma. Ale to by mnie zdemaskowało. Teraz, kiedy z obnażonymi piersiami oczekiwałem tortur, zdałem sobie sprawę, że moje udawanie nie potrwa długo, jeśli me rany zaczną się goić na ich oczach.
— Stój spokojnie — powiedział słodko kapitan oddziału tonem człowieka wykształconego. — Wiesz, że miałaś się zarejestrować trzy tygodnie temu. To nie będzie bolało.
Spojrzałem na niego z gniewem.
— Odwiąż mnie od słupa albo zapłacisz za to życiem — powiedziałem.
Trudno było utrzymać wysoki, kobiecy ton głosu. Musiałem udawać, że moje groźby to takie czcze przechwałki, gdy w gruncie rzeczy byłem pewien, że mogę go zabić w trzy sekundy, jeśli uwolnię ręce, a w trzydzieści, jeśli będę nadal związany.
— Jestem posłem — powtórzyłem po raz dwudziesty, odkąd mnie pojmano. — Z Bird…
— Już mi to mówiłaś — odpowiedział łagodnie i skinął na żołnierza, który grzał cechownicę.
Byli zbyt spokojni. Oznaczało to, że zacznie się przedstawienie, które potrwa pewien czas. Miałem jedynie nadzieję, że uda mi się ich sprowokować, iż wpadną w gniew i bardzo szybko spowodują u mnie wiele urazów. Być może szybko mnie ukarzą i wyniosą gdzieś to, co będą uważali za mego trupa.
Nie musiałem oczywiście udawać, że jestem wściekły. W Mueller cechowaliśmy tylko owce i bydło. Nawet nasi niewolnicy nie byli znaczeni. Tak więc, kiedy uśmiechnięty Nkumai przysunął rozpaloną do czerwoności cechownicę w pobliże mego brzucha, zawyłem z wściekłości — miałem nadzieję, że mój jęk zabrzmiał po kobiecemu — i kopnąłem go w jądra z siłą wystarczającą, żeby wykastrować byka. Zaskowyczał. Kątem oka zauważyłem, że bluza rozerwała mi się na dole. Potem kapitan uderzył mnie w głowę płaską stroną miecza i straciłem przytomność.
Obudziłem się wkrótce w ciemnym pomieszczeniu zamkniętym ciężkimi drewnianymi drzwiami. Nie było okien, jedynie w dachu znajdował się mały otwór. Głowa bolała mnie tylko trochę i obawiałem się, że jeśli byłem długo nieprzytomny i zdołałem w tym czasie wyzdrowieć, zdradzi to moją tajemnicę. Ale nie, to trwało tylko kilka minut Moje ciało nie było całkowicie wyleczone po cięgach, jakie musieli mi sprawić, gdy byłem już nieprzytomny.
To byli zdyscyplinowani wojskowi. Choć wściekli, nie próbowali mnie zgwałcić. Ciągle byłem ubrany tak jak przedtem: z obnażonymi piersiami, ale poza tym całkowicie zakryty. Szybko poprawiłem rozerwaną bluzę. Pozostała jaskrawa, choć już nie olśniewała jak poprzednio. Była tak obcisła, że nie dawała się zapiąć, nie zakrywała nawet całego ciała, ale me rany znajdowały się na plecach, a rozdarcie z przodu, więc bluza dość dobrze spełniała swe zadanie. Chciałem nie tyle wyglądać skromnie, co ukryć swe okaleczenia.
Ktoś zastukał nieśmiało.
— Mam opatrzyć pani rany, proszę pani — powiedział miękki, dziewczęcy głos.
— Idź sobie! Nie dotykaj mnie!
Chciałem, żeby mój głos brzmiał zdecydowanie, ale prawdopodobnie brzmiał tylko histerycznie. Nie miało żadnego znaczenia, czy ta potencjalna pielęgniarka była Nkumai czy Allison. Jeśli zobaczy rany, które zostały zadane przed kilkoma minutami, a wyglądają na kilkudniowe, gra się skończy. Nawet jeśli nie słyszano tu o regeneracyjnych zdolnościach Muellerów, co było mało prawdopodobne, zorientuje się, że dzieje się coś dziwnego. Nastąpi szczegółowe badanie i nawet jeśli bym się wykastrował, przekonano by się, że moja budowa jest co najmniej dziwaczna.
Dziewczyna odezwała się jeszcze raz i znów kazałem jej odejść, mówiąc, że kobiety z Bird nie pozwalają cudzoziemcom dotykać swej krwi.
Znów wymyśliłem dla doraźnych potrzeb jakąś zaimprowizowaną kulturową bzdurę. W szkole wykładano mi folklor i rytuały. Zajmowałem się nimi szerzej, niż wymagał program szkolny, i mogłem wyrobić sobie jakieś pojęcie o tym, jakiego typu sprawy były święte lub tabu w różnych regionach. Krew kobieca — głównie menstruacyjna, ale rozszerzano to na całą kobiecą krew — często uważana była za świętą lub nieczystą, i to powszechniej nawet niż ciała zmarłych.
Dziewczyna odeszła. Nie wiadomo, czy skłoniła ją do tego histeria w mym głosie, czy może rzeczywiście istniało tu miejscowe tabu dotyczące krwawiących kobiet. Leżałem teraz sam w dusznym pokoju. Mrowienie w karku upewniało mnie, że rany już się zrosły, zabliźniły i zaleczyły. Zacząłem zastanawiać się, jak uciec, nie przechodząc przez drzwi. Próbowałem przypomnieć sobie rozkład wsi i planowałem jak najszybsze wyrwanie się na wolność.
Drzwi otworzyły się, skrzypiąc na ciężkich, drewnianych zawiasach. Wszedł czarny człowiek w białej szacie. Trzymał w ręce maść, więc najwyraźniej postawiłem na swoim. Podał mi inną szatę, jasnononiebieską.
— Proszę, wyjdź na zewnątrz — powiedział.
Wziąłem szatę. Mężczyzna odwrócił się i zamknął drzwi.
Zrzuciłem z siebie poszarpane ubranie z Allison, naciągnąłem szatę na swe świeżo wygojone plecy i ramiona i zawiązałem z przodu. Nabrałem pewności siebie i czułem się teraz mniej narażony na atak. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz, mrugając w świetle dnia. Mężczyzna w białej szacie stał dwa kroki dalej.
— Domagam się, by wypuszczono mnie na wolność — zażądałem.
— Oczywiście — odpowiedział — i mam nadzieję, że będzie pani kontynuować swoją podróż do Nkumai.
Nawet nie próbowałem ukryć mej niewiary w szczerość tego zaproszenia.
— Obawiałem się, że będzie się pani tak do tego odnosić — rzekł — ale błagam, niech pani wybaczy naszym ciemnym żołnierzom. W Nkumai szczycimy się naszą nauką, ale niewiele wiemy o narodach żyjących poza granicami. Żołnierze oczywiście wiedzą znacznie mniej od nas.
— Nas?
— Jestem nauczycielem — odrzekł. — Posłano mnie, żebym błagał panią o wybaczenie i prosił, by kontynuowała pani podróż do naszej stolicy. Kiedy kapitan zwrócił się do nas o pozwolenie zabicia pani w odwecie za okaleczenie jednego z żołnierzy, powiedział nam, że utrzymuje pani, iż jest posłem z Bird. Dla niego myśl o tym, że kobieta mogłaby być posłem, wydaje się absurdem. On pochodzi z niższych gałęzi drzewa, gdzie nie zawsze docenia się prawdziwe możliwości kobiet. Ale ja wiem, że Bird jest rządzony przez kobiety, i to, jak mi mówiono, bardzo mądrze. Uświadomiłem sobie od razu, że pani historia musi być prawdziwa.
Uśmiechnął się i rozłożył ręce.
— Nie mogę, niestety, odwrócić tego, co uczynił w swojej ignorancji ten oficer. Oczywiście zdegradowano go i te dłonie, które panią biły, zostały odcięte.
Skinąłem głową. Prawdopodobnie nie mogli wymierzyć już mniejszej kary, jeśli chcieli okazać, że całą sprawę traktują poważnie. Uświadomiłem sobie, że ja również wyrządziłem pewne szkody.
— A ten człowiek, którego kopnęłam… Zdaje się, że został już dostatecznie ukarany.
Uniósł brwi w górę.
— On był innego zdania. Musi pani zrozumieć — został wykastrowany jednym kopnięciem skrępowanej kobiety. Nie mógł dłużej żyć z piętnem tego zdarzenia związanego z jego imieniem.
Znów skinąłem głową, jakbym wszystko zrozumiał.
— A teraz — ciągnął — pozwoli pani, że ją będę eskortował do Nkumai, gdzie, być może, ciągle będzie pani mogła wypełnić swą misję posła.
— Zastanawiam się, czy nasze zamiary zawiązania sojuszu z Nkumai były rozsądne. Słyszeliśmy przedtem, że Nkumai to lud cywilizowany.
Wydawał się dotknięty, ale po chwili bezradnie się uśmiechnął.
— To nie tak — odpowiedział. — Nie jesteśmy jeszcze cywilizowani. Ale przynajmniej próbujemy się ucywilizować, czego nie można powiedzieć o wszystkich ludach tutaj, na Wschodzie. Jestem przekonany, że na Zachodzie sprawy wyglądają inaczej.
W tym momencie pomyślałem, że wciąż jeszcze mogę się wycofać, wyśliznąć z Allison, nie wdając się więcej w żadne sprawy z Nkumai, a później zniknąć ze Spisku. Przynajmniej z punktu widzenia Muelleru nie byłoby mnie już na planecie. Ale na dobre czy złe, wciąż byłem zdecydowany zakończyć swą misję i dowiedzieć się, co sprzedawali Ambasadorowi. Za co dostawali tyle żelaza — więcej niż za nasze ciała. Wypowiedziałem więc słowa, które znów otwierały możliwości rokowań.
— Barbarzyńcy są na całym świecie i może, w czasach niepokoju, trzeba przyjaźnić się z tymi, którzy pragną się ucywilizować, aby chronić się przed tymi, którzy pogardzają takimi subtelnościami, jak prawo czy grzeczność.
— Więc będzie dobrze, jeśli porozmawia pani z tymi, którzy sprawują władzę w Nkumai — odpowiedział.
Łaskawie skinąłem głową i przyjąłem jego zaproszenie. Kiedy jednak wsiadłem do powozu i ruszyliśmy na wschód, ku Nkumai, miałem przykre uczucie, że złapał mnie jakiś wir i wsysa coraz głębiej. Już nie mogłem się wycofać.
Codziennie zmienialiśmy konie i szybko poruszaliśmy się naprzód, jakkolwiek po drodze zatrzymywaliśmy się na spoczynek ponad dwanaście razy. Mój przewodnik wskazywał rozmaite ciekawostki botaniczne i zoologiczne. Opowiadał mi również podania i legendy, które wtedy nie miały dla mnie większego sensu, chociaż stały się jaśniejsze później, kiedy poznałem zwyczaje Nkumai. Snuł opowieści o rozmaitych starciach, a każdą z nich kończył kazaniem o tym, jak niemożliwe jest pokonanie Nkumai w jakiejkolwiek bitwie.
Wystrzegał się jednak powiedzenia czegoś obraźliwego. W gospodach zawsze dostawałem osobny pokój. Strażnicy pełnili wprawdzie wartę u mych drzwi, ale nigdy nie próbowali mnie powstrzymać, kiedy opuszczałem swoją kwaterę i szedłem do wspólnych pomieszczeń albo nawet na zewnątrz na spacer. Najwyraźniej byli po to, by mnie chronić, a nie więzić.
Potem coraz rzadziej spotykaliśmy białe drzewa Allison. Droga wiła się teraz wśród gigantycznych drzew, wystrzelających prosto do góry na setki, setki metrów. Nawet najstarsze drzewa z Ku Kuei wyglądałyby przy nich jak karły. Nie zatrzymywaliśmy się już w gospodach, ale spaliśmy przy powozie lub pod nim, gdy padał deszcz. Padało prawie codziennie.
Aż pewnego dnia, wczesnym popołudniem nauczyciel Nkumai dał znak woźnicy, żeby stanął.
— Przybyliśmy — powiedział.
Rozejrzałem się wokół. Nie mogłem dostrzec żadnej różnicy między tym akurat miejscem, a dowolnym innym fragmentem lasu; lasu, który podczas naszej wielodniowej podróży wydawał mi się tak monotonny.
— Dokąd przybyliśmy? — spytałem.
— To Nkumai. Stolica.
Spojrzałem za jego wzrokiem i zobaczyłem niezwykle złożony i przemyślny system ramp, mostów oraz budynków zawieszonych na drzewach. Ciągnęły się w górę i dookoła we wszystkich kierunkach tak daleko, jak sięgał mój wzrok.
— Nie do zdobycia — skomentował.
— Rzeczywiście cudo — odrzekłem.
Nie dodałem, że dobry pożar zniszczyłby to wszystko w pół godziny. Byłem zadowolony, że powstrzymałem się od tego komentarza, ponieważ po paru chwilach nadszedł codzienny potop i już nie byłem ani w powozie, ani pod nim. Natychmiast przemoczyło nas tak, jakbyśmy wykąpali się w morzu. Nkumai nie próbował nawet się gdzieś schować, więc ja również nie mogłem tego zrobić.
Po kilku minutach deszcz ustał, a on odwrócił się do mnie z uśmiechem.
— Tak jest każdego dnia, czasami dwa razy dziennie. Gdyby nie te deszcze, musielibyśmy obawiać się pożarów. Ale w takiej sytuacji naszym jedynym problemem jest wysuszenie torfu na tyle, żeby można było na nim gotować posiłki.
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi i skinąłem głową.
— Rozumiem, że to może być problem.
Widocznie domyślił się, że zauważyłem, iż miasto jest podatne na pożary, i chciał, bym zrozumiał na podstawie własnego doświadczenia, jak bezużyteczną bronią przeciw nim byłby ogień.
Grunt był grząski, zapadałem się na głębokość kilkunastu centymetrów, co znacznie utrudniało marsz. Zastanawiałem się, dlaczego nie próbowali wyłożyć drzewem lub wybrukować jakichś innych ścieżek oprócz drogi. Wkrótce znaleźliśmy jednak drabinę sznurową i wspięliśmy się w górę. Miały upłynąć tygodnie, zanim ponownie dotknąłem gruntu.