Okręg Humping był dziką krainą nad zimnym morzem. W czasie ładnej pogody urwisty brzeg oraz wystające tu i ówdzie skały omywane były nie przez spienione bałwany, ale przez drobne fale, które ocierały się o głazy, jak stary pies witający swego pana. Na stromych wzgórzach i w wąskich dolinach Humpingu skały jakby kiełkowały z ziemi. Rzeka goniła do morza i wpadała doń piętnastometrowym wodospadem. Owce niespokojnie wyszukiwały bezpieczną drogę na świeże pastwiska. I właśnie w takim krajobrazie kilka tysięcy Humpersów wypasało swe owce i wydrapywało warzywa z kamienistego gruntu. Wiedli życie na tyle niezależne, na ile jest to możliwe, gdy człowiekowi potrzebne jest jedzenie i towarzystwo innych ludzi.
Ja sarn jedzenia nie potrzebowałem, ale ludzkie towarzystwo było rzeczą miłą, gdyż Humpersi nie stawiali pytań i nie dawali odpowiedzi. W tej najbardziej odosobnionej części Britton trudno było nawet znaleźć jakieś miasto, ponieważ ludzie łączyli się w grupy rodzinne: po dwa czy trzy proste domy z darni kryte strzechą. Nigdy nie napotkałem skupiska ludzkiego większego niż dwadzieścia rodzin, jeśli uznać za skupisko te rodziny, które mieszkały od siebie bliżej niż o kilometr.
Odosobnienie zostało wymuszone przez przyrodę, gdyż nędzna ziemia nie mogła wyżywić wielu. Jedynie powszechność niedostatku sprawiała, że nie uważali się za biednych. Chociaż dzieliły tych ludzi odległości, łączyło ich surowe przywiązanie. Wszyscy bez słowa przychodzili z pomocą rodzinie, której dom został zniszczony przez wichurę, anonimowo podrzucano młodego kozła do stada, którego przewodnik zdechł poprzedniego dnia. Od czasu do czasu zbierano się w jednym z domów na wieczornice wypełnione nieprawdopodobnymi i strasznymi historiami lub pieśniami o samotności i niemej tęsknocie.
Miałem również inne wrażenie, subtelne, acz silne: kiedy przybyłem do Humping, tak jak przybywałem ostatniego roku do tylu innych miejsc, natychmiast poczułem się tam wygodnie. A jeśli nawet nie wygodnie, to przynajmniej gotów byłem znosić niewygody, ponieważ pozwalały mi zapomnieć o tym, co mi najbardziej doskwierało.
Ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie. Mogłem się tego spodziewać, ponieważ przyszedłem od strony zachodnich wzgórz, gdzie lud bardziej cywilizowany, mieszkający w wygodniejszych farmach, żywił do Humpersów tylko pogardę, używając ich imienia jako drwiny z nierozgarniętych dzieci.
Mieszkałem na tamtych wzgórzach przez tydzień, nie odzywając się do nikogo, wreszcie moja samotność wywołała jakieś drgnienie współczucia. Stałem na szczycie stromego wzgórza, patrzyłem daleko w dół i widziałem pasterza, który usiłował zmusić owce do wspięcia się na przełęcz prowadzącą do doliny ze świeżą trawą. Mężczyzna nie miał psa, co było dość niezwykłe, i owce rozbiegały się na boki, zamiast dążyć ku przełęczy. Kiedy człowiek ten w końcu się zatrzymał i usiadł na kamieniu, by popatrzeć, jak zwycięskie owce szukają paszy w dolince już niemal pozbawionej trawy, zszedłem ze wzgórza i stanąłem kilka metrów od niego, patrząc na owce. Nic nie rzekłem, gdyż nie było nic do powiedzenia — oferta pomocy wynikała z samego faktu, że jestem.
Pasterz przyjął ją. Wstał, zaczął popędzać owce i wydawać niskie, gardłowe krzyki, dla owiec wyraźne, ale z dalszej odległości zupełnie niesłyszalne. Owce zaczęły się ruszać, ale tym razem, kiedy wyrywały się na lewo, ja już tam byłem i krzycząc pędziłem je naprzód, kiedy zaś wyrywały się na prawo, natykały się na pomrukującego pasterza. W końcu owce poddały się i polazły po zboczu na przełęcz. Po drugiej stronie zbiegły na dół i zaczęły paść się w gęstej trawie.
Zostałem w dolinie z pasterzem całe popołudnie. Przebywałem w innej niż on części doliny. Uważałem jednak na jego owce i jeśli któraś odeszła od stada w moim kierunku, odsyłałem ją z powrotem. Pasterz jakby mnie nie dostrzegał. Nie odzywał się do mnie, tak że zastanawiałem się, czy pech nie zetknął mnie z niemową. Kiedy słońce schyliło się nad horyzont, wstał i zaczął gnać owce po dość łagodnej drodze do domu. Nie poszedłem za nim — pasterz jasno dał mi do zrozumienia, że na tej drodze nie potrzebuje mojej pomocy. Potem jednak, gdy wszedł na wzniesienie, odwrócił się, popatrzył na mnie przez chwilę i przywołał mnie gestem. Miałem iść do jego domu.
Szedłem za nim kilka kilometrów, zanim doszliśmy do grupy trzech niskich domów krytych strzechą. Wyglądały jak małe pagórki, dachy miały koloru pożółkłej trawy, ale dawały ciepłe schronienie przed zimnymi nocami. Od morza wiały silne północne wiatry, nawet w letnie wieczory, a głęboki prąd płynący przez Morze Humpińskie był lodowaty. Chociaż Britton było równie wysunięte na południe jak Wong, gdzie w lecie omdlewano z gorąca, noce nigdy nie bywały tutaj ciepłe, a zimy, chociaż zwykle bezśnieżne, mogły zabić każdego głupca, który po zachodzie słońca przebywał poza domem. Ktoś taki jak ja był oczywiście wyjątkiem: jeśli chciałem, mogłem zapaść się pod ziemię albo równie łatwo pobrać ciepło z otaczającego powietrza, bez względu na jego temperaturę. Oni jednak nie mogli wiedzieć o mnie takich rzeczy — dla nich byłem samotnym człowiekiem, narażającym się na śmierć podczas nocy spędzanych pod gołym niebem.
Mogła to być jedna z przyczyn, dla której pasterz zaprosił mnie do domu. Humpersi wiedzieli bardzo dobrze (wszystkie nowiny rozchodzą się szybko w podobnych odosobnionych miejscach), że nikt dotychczas mnie nie przyjął do siebie. Że choć spędzałem noc po nocy na wzgórzach, wciąż żyłem. Dodawało mi to w ich oczach potęgi i świętości, patrzono na mnie z nabożną trwogą. Kiedy jednak, pomagając pasterzowi, dowiodłem, że moje zamiary są przyjazne, zostałem zaakceptowany, nie jako jeden z nich, lecz jako ktoś, komu chętnie użyczą miejsca w swoich małych domach i z kim ochoczo podzielą się swymi skromnymi zapasami.
Kolacja składała się z gulaszu, a ponieważ żona pasterza nie wiedziała, że przyjdę, garnek był niewielki. Jedzenie wcale nie było mi potrzebne, wziąłem więc najmniejszą porcję, jaką wypadało mi wziąć, żeby nie sprawiać wrażenia, iż odrzucam poczęstunek. A kiedy garnek okrążył już wszystkich i gospodyni wyskrobała go do dna na swój własny talerz, pasterz popatrzył na mnie.
Po co? Czyżby ci ludzie modlili się przed posiłkiem? Czy może istniał jakiś zwyczaj, któremu musiał podporządkować się poczęstowany jedzeniem człowiek? Nie wiedziałem, więc uśmiechnąłem się i rzekłem:
— Nazywam się Jeziorny Pijak i ilekroć będę mógł uczynić dla was coś dobrego, zawsze to uczynię.
Pasterz poważnie skinął głową i zwrócił się do żony. Położyła dłonie na stole, zamknęła oczy i zaśpiewała:
Słońce w zbożu
Chleb wypieka,
Warzy strawę
Dla człowieka.
Dobrem w życiu
Nas obleka.
Potem trójka dzieci, z których najstarsze nie miało więcej niż pięć lat, z nabożeństwem patrzyła, jak matka z własnego talerza nabiera łyżką trochę gulaszu i daje mężowi, który z powagą żuje i przełyka kawałki mięsa. Potem mąż nabrał gulaszu ze swego talerza i podał mi, a ja to zjadłem. Nie byłem pewien, co robić dalej, ale rytuał miał pewną wewnętrzną logikę, więc nabrałem gulaszu z własnego talerza i nałożyłem po trochu każdemu z dzieci. Popatrzyły na mnie rozszerzonymi ze zdziwienia oczami, ale zjadły, co im dałem.
Pasterz spojrzał na mnie ze łzami w oczach i rzekł:
— Zawsze będziemy cię z radością gościć.
Potem zabraliśmy się do jedzenia i gulasz znikł w ciągu paru minut.
Zrobili dla mnie miejsce w największym łóżku — ramie wypełnionej słomą i przykrytej kocami, a sami przygotowywali się do spędzenia nocy na podłodze z ubitej ziemi. Spałem na ziemi wielokrotnie podczas manewrów polowych w Mueller, na długo zanim ziemia w Schwartz nauczyła mnie przytulać się do siebie. Nie potrzebowałem wygody w czasie snu. Nie skorzystałem więc z ofiarowanego mi łóżka i zwinąłem się w kłębek na podłodze przy drzwiach. Spod drzwi mocno ciągnęło, ale dla mojego wytrenowanego w Schwartz ciała nie był to żaden problem i rodzice, choć się dziwili, położyli się spać na posłaniu ze słomy.
Rano byłem już jednym z rodziny i dzieci swobodnie trajkotały w mojej obecności.
— Glain — rzekł pasterz. Następnie spojrzał na żonę i rzekł: — Vran.
Od tej chwili, to co trzeba było powiedzieć, mówiono, chociaż konwersacja nigdy nie była ożywiona.
Psy pasterza zdechły w jednym tygodniu, niecały miesiąc temu i od tamtego czasu stracił prawie tuzin owiec, które przypadkowo odłączyły się od stada i których nie zdołał z powrotem zagnać. Początkowo pasłem owce z nim razem, a on równocześnie tresował szczeniaka, którego dostał od sąsiada. Później zostawałem w domu i zajmowałem się ogrodem warzywnym, gdyż jego żona spodziewała się czwartego dziecka i czuła się źle.
Z początku wytrącała mnie z równowagi konieczność wyciągania z ziemi tylu żywych kamieni i układania ich w martwe stosy. Już tak dawno niczego nie zabiłem, że trapił mnie nawet fakt, iż rośliny, które sadziłem, rosną tylko po to, by zostać zabite. W nocy zapytałem o to ziemię, ale jedyną odpowiedzią była obojętność. Miliardy roślinnych śmierci powodowały potężny dźwięk, ale ten rodzaj śmierci był konieczny dla życia. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że mimo wszystkich talentów Schwartzów, ich obsesyjne unikanie zabijania było, w dalekiej perspektywie, nieproduktywne. Podobnie zresztą nieproduktywny był sposób, w jaki Ku Kuei samolubnie władali czasem. Schwartzowie byli bardziej niewinni, niż wymagała tego od nich ziemia. W ten sposób inne istoty ludzkie nie miały szans, by chociaż dążyć do osiągnięcia niewinności.
To, co sprawiało skale prawdziwy ból, to krzyk śmierci niepotrzebnych i bezlitosnych, to wycie mordowanych. Słyszałem wszystkie dźwięki, czułem całe cierpienie, ale doszedłem do wniosku, że, poza Schwartz, śmierć była rzeczą normalną. Nawet zabijanie było częścią przyrody, jeśli dokonywano go z potrzeby. Przez całe życie jadłem martwe rośliny i zwierzęta, a jednak piasek mnie przyjął, kiedy rzuciłem się ze szczytu skały. Tak więc bez względu na to, co mówili Schwartzowie, wiedziałem, że w rolnictwie nie ma mordowania. Pracowałem ciężko i z pożytkiem dla Glaina i Vran.
Z czasem odwiedziły nas inne rodziny pasterzy i w końcu wszyscy przezwyciężyli swą nieśmiałość w mojej obecności. Wiedziałem, że wszystkim znane były opowieści i o tym, jak spędzałem noce na wzgórzach, i jak sypiałem na podłodze, w najzimniejszym miejscu. Mimo że wszyscy zwracali się do mnie „Jeziorny Pijaku”, podsłuchałem, iż używali imienia „Człowiek Wiatru”, legendarnej postaci, która przybywa, by leczyć lub zabijać, przyniesiona przez zimny wiatr i zabrana w końcu przez morze.
Nie byli przyzwyczajeni do tego, by wśród nich przebywał człowiek potężny i obdarzony prestiżem, nie wiedzieli więc, jak okazać mi szacunek; traktowali mnie zatem tak, jak traktowali siebie nawzajem. W miejscach, gdzie wszyscy cierpią taki sam niedostatek, jedyną nagrodą jest zaufanie i ja je otrzymałem. Nauczyłem się postępować z owcami, strzyc wełnę szklanym ostrzem, nie kalecząc zwierzęcia, pomagać przy koceniu się, rozpoznawać, kiedy owce są zdenerwowane, a kiedy chore. Poznałem glebę nie jako osobistego przyjaciela, jak w Schwartz i Ku Kuei, ale jako opornego sprzymierzeńca w walce z głodową śmiercią. Chociaż sam nigdy nie czułem głodu, znałem wyraz twarzy dzieci, kiedy były głodne. Dlatego ciężko pracowałem.
Poród Vran zaczął się tydzień przed terminem. Byłem wtedy sam z nią i z dziećmi. Bardzo szybko stało się jasne, że dziecko nie wydostanie się łatwo. Vran była w domu i wrzeszczała, a dzieci zostały ze mną na dworze. Matki z Humping rodzą dzieci bez żadnej pomocy, same — mężczyznom zakazany jest wstęp do domu w czasie porodu. Ale kiedy przestraszone dzieci siedziały w ogrodzie, położyłem się na ziemi i słuchałem wrzasków Vran, tak jak słyszała je ziemia. Wiedziałem, że śmierć jest blisko.
Jest czas przestrzegania zakazów i czas ich ignorowania, więc gdy usłyszałem szczególnie rozdzierający wrzask, który sygnalizował, że nadeszła fala jeszcze mocniejszych bólów, wstałem i wszedłem do domu.
Naga Vran przykucnęła na słomie w swym łóżku. Koce były usunięte. Ręce miała zanurzone w twardej darni pokrywającej ścianę, z bólu czepiała się gliny i korzeni. Spojrzała na mnie przestraszonymi oczyma, a ja zobaczyłem, jak ciągłym strumieniem wycieka z niej krew, wsiąkając w słomę.
Podszedłem do niej i ostrożnie ułożyłem ją w pozycji leżącej. Tak jak czyniłem to z kocącymi się owcami, sprawdziłem ręką, jak ułożone jest dziecko. W kanale rodowym była ręka i stopa.
Gdybym miał do czynienia z owcą, sprawa polegałaby po prostu na pchaniu i ciągnięciu. W przypadku kobiety takie postępowanie mogło zabić. Ale brak jakiejkolwiek pomocy też by ją zabił, wobec tego siłą ułożyłem dziecko w innej pozycji, łamiąc mu przy tym kręgosłup, i wyciągnąłem je. W pewnym momencie tej operacji Vran zemdlała.
Nie miałem kwalifikacji do operowania na poziomie genetycznym, ale leczenie ran i złamań było w Schwartz dość powszednim zajęciem. Uzdrowienie zarówno Vran jak i niemowlaka nie było dla mnie wielkim wyczynem, a kiedy słońce zachodziło i Glain wrócił do domu, znalazł żonę i syna w dobrym stanie. Szczerze mówiąc, Vran czuła się lepiej niż zwykle po porodach.
Nie wiem, co mu powiedziała — przespała przecież najgorsze momenty. Ale wiadomość się rozeszła i zaczęto mi przynosić chore zwierzęta oraz poszkodowane dzieci. Również kobiety przychodziły po poradę. Nie udzielałem porad. Jeśli pojawiał się problem, musiałem pójść i sam obejrzeć, na czym on polega. Byłem skrępowany nabożnym lękiem, z jakim się do mnie odnoszono, ale było to lepsze, niż żeby cierpieli, skoro mogłem temu zapobiec. Tak oto historia „Człowieka Wiatru” przeszła z legendy do rzeczywistości.
Jak sądzę, nieuniknione było to, że chociaż Humpersi pozostawali skryci w stosunku do obcych, wiadomość o mnie przedostanie się w końcu na zewnątrz. Pewnego dnia, w czasie mojej drugiej wiosny w Humping, sadziłem coś w ogrodzie, kiedy pojawił się mężczyzna na koniu. Samo posiadanie tego zwierzęcia czyniło go ważnym, a kiedy przedstawił się jako sługa Lorda Bartona, Vran natychmiast wybiegła z domu i zawołała mnie przynaglająco.
— To człowiek z domu na urwisku — powiedziała ze strachem.
Poszedłem.
— Mój pan życzy sobie cię widzieć — oznajmił jeździec.
— Kiedy skończę sadzenie — odrzekłem.
— Lord Barton nie jest przyzwyczajony do czekania.
— Więc powinien się radować, gdyż dzisiaj nauczy się czegoś nowego.
Wróciłem do ogrodu. Sługa odjechał.
Tego popołudnia trudno mi było skupić się na pracy w ogrodzie. Prawie dwa lata mieszkałem w Humping i chociaż radość nieczęsto tu gościła, to i żal również. Znalazłem miejsce, gdzie moje talenty były użyteczne i gdzie mnie akceptowano. Nikt nie uważał mnie za wroga. Miałem wokół siebie setki dobrych ludzi, na których przyjaźń mogłem liczyć.
Czy mogłem jednak pozwolić sobie na spotkanie z tym Bartonem? Czułem, jak oddalają się ode mnie dobre czasy w Humping: nie mogłem sobie pozwolić na to, by się z nim nie spotkać. Gdybym się opierał, sprowadziłoby to tylko kłopoty na Humpersów, szczególnie na Glaina i Vran. Jeśli pójdę, może to sprowadzić kłopoty na mnie. Prawie na pewno będą kłopoty. Mógłbym jeszcze przejść w czas szybki i poszukać sobie innego miejsca do życia.
Nie chciałem szukać innego miejsca do życia.
I kiedy tak wpychałem drewniany kolec w glebę i wrzucałem nasiona w powstałą dziurę, zdałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy byłem nie tylko zaniepokojony, ale również podekscytowany perspektywą zmian. Dwa lata przeszły i czegóż dokonałem? Ocalałem ludziom życie, niektórych uszczęśliwiłem, wielu pokochałem, część swego życia oddałem surowej ziemi. Wszystko to były godne sposoby spędzania czasu. Ale ja zostałem wychowany na następcę tronu w Mueller i może to właśnie ten fakt, a może ukierunkowana energia, którą odziedziczyłem po ojcu, sprawiały, że uważałem, iż muszę dokonać czegoś, co wstrząśnie światem, gdyż inaczej będę musiał przyznać, że moje życie nie ma żadnego znaczenia.
Dwa dni później sadzenie było zakończone i tego samego dnia, po południu, jak gdyby obserwował mnie z daleka, przybył sługa, wiodąc drugiego konia.
— Pojedzie pan? — spytał mężczyzna, tym razem pokorniej.
Nie odpowiedziałem nic, tylko wsiadłem na konia.
Przed domem zebrały się milczące dzieci. Vran patrzyła na mnie bez wyrazu. Podniosłem rękę w geście pożegnania. I Vran, łamiąc wszystkie zwyczaje, jakie widziałem wśród Humpersów, wybuchnęła przede mną płaczem i uciekła do domu. Przestraszyłem się, gdy zobaczyłem, do jakiego stopnia tacy niezależni ludzie mogli uzależnić się od kogoś, kto oddaje im do dyspozycji trochę swych uzdolnień i życzliwości.
Sługa nie jechał drogą. Na Wzgórzach Humpińskich nie było żadnych dróg prócz jednej, prowadzącej od nadmorskiego domu lorda do miasta Hesswatch, jakieś sto kilometrów na południe. Nasza podróż miała się skończyć tam, gdzie zaczynała się droga. Sługa obrał, zdaje się, marszrutę na wschód, do morza, a potem wzdłuż wybrzeża, w pewnej odległości od linii brzegowej, aż do domu na nadmorskim urwisku, które było właściwie szczytem wznoszącym się znacznie ponad wzgórzami Humpingu.
Niebo pociemniało od chmur. Kiedy zbliżaliśmy się do naszego celu, zerwał się wicher i przyniósł ulewę. Morze, zwykle takie spokojne, nagle spieniło się bałwanami, które nadchodziły od północy i rozbijały się o skały. Smagał nas wiatr i konie stały się niespokojne. Zsiedliśmy więc i ruszyliśmy piechotą. Sługa czuł się jakby niepewnie. Nie był Humpersem i wybrał drogę w głębi lądu, z dala od morza, które mogło wyglądać odstraszająco dla kogoś, kto widział bałwany tylko z rzadka. Niestety, nie poprowadził nas do drogi, ale zamiast tego zdołał zabrnąć w jakiś parów i wydawało się, że w ciemności nie uda się odróżnić północy od południa.
Spojrzał na mnie, w oczach miał wciąż pewność siebie, ale pytanie w nich zawarte było całkiem jasne: „Co mamy zrobić, teraz, kiedy się zgubiliśmy?” Wyprowadziłem więc konia z parowu i znalazłem schronienie pod stromą skałą. Północny wiatr odchylał strugi deszczu i opryskiwały nas tylko drobne krople. Związałem razem konie, a sługa pomagał mi pętać im nogi.
— Będę pełnił wartę pierwszy — rzekłem mu.
Z wdzięcznością skinął głową i skulił się do snu. Kiedy okręcił się w ciemnoczerwoną pelerynę, sprawiał wrażenie człowieka wysokiego i wychudzonego.
Okazało się, że przeżycia dnia zmęczyły mnie bardziej, niż mogłem się spodziewać. Postanowiłem zdrzemnąć się trochę w czasie szybkim, tak bym mógł być przytomny przez większość normalnoczasowej nocy. Zasnąłem z łatwością i obudziłem się po długim czasie, czując się rześko. Leżałem przez chwilę w czasie szybkim, obserwując, jak krople pełzły w dół z nieba, wisiały nad końskimi grzbietami, w końcu uderzały i natychmiast rozbijały się, tworząc bryzgi oraz kleksy. Kiedy przechodziłem do czasu rzeczywistego i rzuciłem okiem na sługę, zaskoczył mnie jego wygląd: był znacznie niższy i miał na sobie obszarpaną niebieską pelerynę, która ledwie zakrywała mu kolana.
Złudzenie natychmiast przeszło. Byłem w czasie rzeczywistym, a on wyglądał tak jak uprzednio. Zaśmiałem się z siebie, że dopuściłem do tego, by mój wzrok dał się zwieść mojej senności i ciemności. Przez resztę nocy należycie sprawowałem wartę, ucinając sobie jeszcze jedną krótką drzemkę, kiedy niebo przecierało się tuż przed świtem. Konie od czasu do czasu poruszały się nerwowo, ale na ogół stały spokojnie. Ruszyliśmy w drogę prawie równocześnie ze wschodem słońca.
Dom na urwisku wystawał z kotłowaniny skał na cyplu i z bliska wyglądał nawet jeszcze bardziej teatralnie niż z daleka. Musiano go budować przez stulecia, kawałek po kawałku; nie był jednolity architektonicznie, chociaż niektóre najwcześniejsze jego fragmenty wyraźnie świadczyły o celach obronnych. Obecnie wydawał się opuszczony i ponury, a wciąż wysokie fale dosięgały poziomu niższych pięter, zdając się mówić, że to tylko kwestia czasu, zanim morze zagarnie wszystko.
Sługa zawiódł mnie do stajni, gdzie jedyny stajenny odprowadził konie na stanowiska i zupełnie nie zainteresował się tym, że odchodziliśmy. Wewnątrz pokoje były zimne i nie spotkaliśmy nikogo. Było jasne, że miejsce to budowano z myślą o dużym towarzystwie. Pustka sprawiała, że zimno stawało się jeszcze bardziej przejmujące.
Jednak chłód nie należał do stylu życia Lorda Bartona i kiedy nie zapowiedziani pojawiliśmy się u drzwi obszernej pracowni, uderzył mnie kontrast. W tym pokoju płonął ogromny ogień. W tym pokoju ścian nie zrobiono z kamienia, a wyłożone były książkami, wznoszącymi się na regałach na oszałamiającą wysokość dziesięciu metrów od podłogi. Drabiny umieszczono w miejscach strategicznych, a ich szczeble były bardzo wytarte, co sugerowało, że książki często czytano, chociaż te drabiny nadawały pokojowi wygląd budynku, którego budowy jeszcze nie ukończono.
Barton, starzejący się mężczyzna, o twarzy często rozjaśnianej uśmiechem, przywitał mnie uściskiem dłoni i wciągnął do pokoju.
— Dziękuję, Dul — powiedział do sługi i zostaliśmy sami.
— Słyszałem o tobie — rzekł Barton. — Słyszałem o tobie i chciałem się z tobą widzieć już od jakiegoś czasu, od jakiegoś czasu. Proszę usiąść. Przeniosłem miękkie meble właśnie tu, gdzie mieszkam. Są oblazłe i stare, ale ja też, więc doskonale pasują, zważywszy, że jestem gnijącą pozostałością dekadenckiej linii. Mam tylko jednego syna.
To go rozbawiło i zaśmiał się.
Ja się nie śmiałem. Patrzyłem na tytuły na grzbietach książek. Przyzwyczajenia nabyte wśród Humpersów nie znikają w ciągu nocy i jeśli nie miałem nic ważnego do powiedzenia, było mi trudno powiedzieć cokolwiek.
Barton spojrzał na mnie przenikliwie.
— Nie jesteś tym, co sugeruje pierwsze wrażenie.
To mnie rozbawiło i spowodowało, że odrzekłem w swoim dawnym stylu:
— Wielu ludzi mi to mówiło i zaczynam podejrzewać, że właśnie takie sprawiam wrażenie. A jakie sprawiam wrażenie, a pan właśnie odkrył, że w rzeczywistości jest inaczej?
— Ostry język, nawet podczas rozmowy z lordem, a ponadto człowiek, który odmawia przyjścia, kiedy go proszą, nim nie skończy sadzenia. Wydajesz się być buntownikiem, milczącym i zaciętym. Ale ludzie mówią, że jesteś „Człowiekiem Wiatru”, ratujesz matki przy porodach, leczysz kulawe owce i wskazujesz prostym dzieciom właściwą drogę. Cuda, prawda?
Nie odpowiedziałem, żałując swego wybuchu muellerskiej elokwencji. Wystarczy. Skończyłem z tym.
— Ale powód, dla którego chciałem się z tobą zobaczyć nie ma z tym wiele wspólnego — rzekł Barton. — Wśród przesądnego ludu legendy pojawiają się i znikają, a ja nie wołam na rozmowę każdego wędrownego uzdrowiciela. Zaintrygowały mnie „włosy białe jak wełna”, jak mówią Humpersi, i ten człowiek, który szuka trudnych prac. Człowiek, który wygląda na młodego wiekiem, ale doświadczeniem dorównuje takiemu starcowi jak ja. Czy w to właśnie przeobraził się Lanik Mueller?
Ostatnie pytanie było tak śmieszne, tak nie na miejscu, a przy tym tak niebezpieczne, że nie mogłem ukryć zdziwienia. Barton zaśmiał się, uważając się widocznie za bardzo przebiegłego.
— Sztuczki i kruczki. Wypróbowuje je nawet na mądrych. Jeśli się sprawia wrażenie, że jest się starym głupcem, ma to swoje dobre strony. Lanik Mueller zawsze mnie fascynował, wiesz. Mija już ile?… Cztery lata od czasu, gdy on i drogi stary Ensel Mueller zniknęli w lesie Ku Kuei, by nigdy się już nie pojawić. Cóż, nie przywiązuję zbytniej wagi do legend. Zawsze okazuje się, że mają całkiem racjonalne podstawy. I nie sądzę, żeby ludzie, którzy wchodzą do Ku Kuei, koniecznie musieli umrzeć. A ty?
Wzruszyłem ramionami.
— Myślę, że stamtąd wychodzą — rzekł Barton. — Myślę, że Lanik Mueller, plaga równiny Rzeki Buntowników, wciąż żyje.
Popatrzył na mnie przenikliwie.
— Widziałem cię, chłopcze, kiedy miałeś jedenaście lat.
Musiałem znów uważnie na niego spojrzeć. Czy widziałem już kiedyś tego chudego starca?
— Dawniej byłem podróżnikiem. I trochę historykiem. Wszędzie dokąd dotarłem, zbierałem opowieści i historie Rodzin, starając się odkryć, co stało się ze światem od tamtych dni, kiedy Republika osiedliła na tym planetarnym raju naszych przodków wraz z rodzinami, karząc ich w ten sposób za grzechy. A kiedy cię ujrzałem, pomyślałem: „Oto chłopak, któremu przeznaczone jest dokonanie czegoś ważnego”. Powiadają, że paliłeś, pustoszyłeś, gwałciłeś i zabijałeś wszystko, co stanęło ci na drodze.
Potrząsnąłem głową. Rozważałem, czy przyznać, że to, co mówi, jest prawdą, czy udawać, że nie wiem o Laniku Muellerze nic więcej ponadto, co mógłby wiedzieć każdy. Było ironią losu, że nikt mnie nie rozpoznał na równinie Rzeki Buntowników, gdzie mój sobowtór bardzo rozreklamował mą twarz, a zdarzyło się to tutaj, w zapadłym zakątku świata.
— Ale to, co najbardziej mnie intryguje, dotyczy równocześnie ciebie bardzo osobiście, Laniku Muellerze. Dowiedziałem się, że twój młodszy brat, Dinte, rządzi teraz tam, gdzie miałeś rządzić ty.
— Jest figurantem, dzięki Bogu. Ten drań nie poradziłby sobie nawet z mrowiskiem — rzekłem, przyznając to, co najwidoczniej wiedział.
— To dziecko twojej matki?
— Tak, chociaż może to wydawać się niewiarygodne. Nigdy pana nie widziałem, Lordzie Barton.
— Byłem wtedy młodszy.
Podniósł się z fotela, podszedł do drabiny, wspiął się na nią powoli i wyciągnął księgę, która musiała ważyć przynajmniej pięć kilogramów. Kiedy zszedł na dół, wręczył mi ją.
— Kupiłem ją od twego Ojca. Niechętnie się z nią rozstawał. Ale miał drugi egzemplarz, a kiedy wyjaśniłem mu, jak ważna jest dla mnie genealogia, nabrał przekonania, że jestem stetryczałym idiotą. Pozwolił mi nabyć książkę, chociaż zażądał pięć razy więcej niż, jak sądził, wynosi jej wartość.
To był cały Ojciec.
Otworzyłem księgę. Była to genealogia Muellerów i historia, prowadzona jako rodzaj kroniki, pisana ręcznie przez heraldyka. Nie rozpoznawałem charakteru pisma na końcu książki, ale z pewnością sprawozdanie genealogiczne kończyło się, kiedy miałem jedenaście lat. Było zabawne, gdy widziało się, co heraldyk uznał za warte zapisu. Musiałem być czyimś pupilkiem — zanotowane zostały wszystkie inteligentniejsze zdania, jakie wypowiedziałem w dzieciństwie.
W milczeniu Bartona czuło się wyczekiwanie i wywierało to na mnie taką presję, że przerzuciłem strony i zajrzałem na koniec.
— Prawdziwa? — zapytał.
— Oczywiście — odrzekłem. — Czy wątpisz w to, skoro nabyłeś ją tak, jak mi mówiłeś?
— Wcale nie. Chciałem tylko, byś wypowiedział swoją opinię, zanim wskażę ci pewne przeoczenie, prosty, ale bardzo istotny szczegół, opuszczony w książce. Tak oczywisty, że nie zorientowałbyś się, że go brakuje.
Czekałem.
— To twój brat — rzekł. — Dinte.
Oczywiście, że o Dintem musiała być tam mowa. Tak wiele moich dziecięcych wspomnień się z nim łączyło. Gdy jednak zobaczyłem zapiski z czasu, kiedy rodził się Dinte, nic o nim tam nie wspominano. W ogóle nie wspomniano o nim w całej kronice.
— Cóż, może heraldyk, tak jak ja, nie pałał miłością do Dintego — stwierdziłem.
— Heraldyk nigdy nie spotkał Dintego.
— Więc w pałacu bardzo wszyscy musieli chronić tego heraldyka.
— Laniku Muellerze, chcę żebyś sięgnął pamięcią wstecz do jakiegoś wspomnienia. Najlepiej nieprzyjemnego. Chcę, żebyś je sobie przedstawił jasno w myślach.
Uśmiechnąłem się.
— W naszych czasach nikt już nie bierze na serio psychologii!
— To nie sprawa psychologii, Muellerze. To sprawa przeżycia.
Tak więc sięgnąłem pamięcią do czasu, kiedy skłamałem na temat okulawionego Ruryka, konia, którego mi dano, kiedy nauczyłem się jeździć jak dorosły. Kazałem mu głupio skakać i doznał urazu. Poprowadziłem go do domu i powiedziałem, że to chłopiec stajenny go okulawił i że zauważyłem to, jak tylko oddaliłem się od stajni. Chłopak stracił pracę i dostał na dodatek chłostę, zwłaszcza za to, że „kłamał” w tej sprawie i utrzymywał, że koń był zdrowy, kiedy go wziąłem. Pamiętam wyraz jego twarzy, kiedy ojciec zmusił mnie, żebym rzucił mu oskarżenie w twarz. Pamiętam wyraźnie, jaki czułem wtedy wstyd.
— Widzę po twojej twarzy, że pomyślałeś o czymś, co było dość ważne. Jak wyraźnie to sobie przypominasz?
— Bardzo wyraźnie — odpowiedziałem.
— A teraz pomyśl o swym najwyraźniejszym wspomnieniu, które dotyczy Dintego i pochodzi z czasów, kiedy miałeś, powiedzmy, siedem czy osiem lat i obu was uczyli nauczyciele. Czy mieliście tego samego nauczyciela?
— Yenwiego.
— Ale czy mieliście tego samego nauczyciela?
Wzruszyłem ramionami.
— Przywołaj jakieś dziecięce wspomnienie o Dintem.
Wydawało się, że to dość łatwe zadanie. Dopóki tego nie spróbowałem. Jednak wszystkie moje wspomnienia dotyczące Dintego pochodziły z czasów, kiedy byłem już starszy, kiedy miałem dwanaście, trzynaście, czternaście lub piętnaście lat. Po prostu nie pamiętałem Dintego z wcześniejszego okresu, chociaż miałem niewzruszone przekonanie, że był wtedy obecny.
— Tylko dlatego, że nie pamiętam szczegółów… — zacząłem i zobaczyłem, że Barton się śmieje.
— Jakbym słyszał siebie — rzekł. — „Tylko dlatego, że nie pamiętam szczegółów”. Ale jesteś taki pewny. Nie masz najmniejszych wątpliwości.
— Oczywiście, że nie. Gdybym mógł spowodować, żeby ten mały drań znikł, zrobiłbym to całe lata temu, naprawdę.
— Pozwól więc, że opowiem ci pewną historię — odrzekł. — Usiądź wygodnie w fotelu, Laniku Muellerze, ponieważ to długa historia, a jako starzec na pewno przyozdobię ją szczegółami, które należałoby opuścić. Spróbuj nie spać. Chrapanie wytrąca mnie z formy.
Potem zaczął mi opowiadać historię swego syna, Percy’ego. Kiedy wspomniał imię chłopca, natychmiast je rozpoznałem.
— Percy Barton? Lord Percy z Gill?
— Właśnie on. Przerywasz mi.
— Ale on jest władcą, czy raczej figurantem, tak zwanego Sojuszu Zachodniego. I to twój syn?
— Urodzony i wychowany w tym zamku. Ale nie skończę, jeśli nie zacznę, Laniku Muellerze.
Pozwoliłem mu zacząć.
— Widzisz, chodzi o moje zamiłowanie do podróży. Przed niewielu laty wyruszyłem w podróż, jedną z moich ostatnich podróży, zanim stan zdrowia uniemożliwił mi w ogóle wędrówki. Do Lardner. Może znasz Lardner. To kraina zimna, przy której Humping wygląda jak raj, lecz jest to kraj najlepszych lekarzy. Gdybym kiedykolwiek zachorował, chciałbym mieć przy sobie doktora z Lardner. Kiedy tam byłem, spotkałem przypadkowo lekarza, którego znałem, kiedy byłem młody, świeżo po ślubie i dopiero co zacząłem panować na swoich posiadłościach, większych niż mam obecnie, zapewniam cię. Wchodził w nie nie tylko Humping, ale cały wschodni półwysep. Myślę, że teraz nie ma to znaczenia. Ten lekarz, Twis Stanly, był swego rodzaju specjalistą od kobiet i problemów kobiecych, ale był również cholernie dobrym łucznikiem. Razem napinaliśmy łuki i doskonale się bawiliśmy na polowaniach w Ostrych Górach. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Kiedyś wspomniałem, że leczył moją żonę, ledwie miesiąc po naszym ślubie, na jakąś dziwną infekcję. Było to oczywiście na jakiś czas przed urodzeniem Percy’ego.
Lord Barton zrobił krótką przerwę, jakby zastanawiając się, w jaki sposób opowiedzieć dalszy ciąg.
— Zapytał mnie oczywiście o żonę, a ja poinformowałem go ze smutkiem, że zmarła ona zaledwie dwa lub trzy lata temu, w dojrzałym wieku, ale jeszcze nie stara. Była po pięćdziesiątce. Uderzył mnie fakt, że mija prawie trzydzieści pięć lat, jak Twis i ja ubiliśmy dwa rogacze z tego samego stada, każdy tylko jedną strzałą, i to praktycznie jednocześnie. Wspomniałem o tym fakcie i dorzuciłem komentarz, że mój syn, Percy, nie zdaje sobie na pewno sprawy z tego, że jego ojciec był kiedyś bardzo dobrym łucznikiem.
Trochę się pośmialiśmy nad tym i nad innymi słabostkami młodości, a potem on rzekł:
— Cóż, Barton, więc ożeniłeś się powtórnie?
Pytanie wydało mi się dziwne.
— Oczywiście, że nie — odpowiedziałem. — Dlaczego tak myślisz?
— Więc adoptowałeś chłopca? Swego syna? — zapytał, a ja zaprzeczyłem. — Prawdziwy chłopak, moja krew — rzekłem. — Niecałe dwa lata po ślubie.
Wtedy trochę zbladł, tak jak my starcy często bledniemy i wyjął notatnik ze swych nie kończących się półek wypełnionych zapisami codziennych spraw, obejrzał pewien wpis i kazał mi go przeczytać. Był to zapis o operacji wycięcia macicy, której Twis dokonał na mojej żonie w miesiąc po naszym ślubie.
— Czy możesz sobie wyobrazić, Lanik, jaki to był dla mnie szok? Byłem pewien, że to pomyłka, ale on był człowiekiem metodycznym i nie mogłem zachwiać jego pewności. Wyciął wszystko, macicę, jajniki i prawie umarła mu pod nożem, ale do wyboru było: to lub rak, który by ją zabił w ciągu roku. Tak więc w zamian za życie, została skazana na bezdzietność.
To był cios. Upierałem się, że pamiętam narodziny dziecka, ale kiedy starałem się wspomnieć okoliczności, nie udawało mi się to wcale. Ani dnia, ani miejsca, ani tego, czy byłem ich świadkiem, czy pozostałem w innym pomieszczeniu, nawet tego, jak świętowałem narodziny następcy. Zupełnie nic. Tak jak ty, kiedy przed chwilą nie zdołałeś przypomnieć sobie niczego o swoim bracie.
Barton przerwał na chwilę.
Nie wszystkim ludziom dowierzałem, ale w tym wypadku nie mogłem dociec, dlaczego Barton miałby kłamać. Teraz książka genealogiczna bardziej ciążyła mi na kolanach i słuchając starałem się przypomnieć sobie coś, cokolwiek o Dintem z czasów naszego wspólnego dzieciństwa. Nic. Pustka.
— To jeszcze nie koniec mojej historii, Laniku Muellerze. Pojechałem do domu. I po drodze jakoś zapomniałem o całej rozmowie. Zapomniałem o tym! Taka rzecz, a po prostu wyleciała mi z głowy. Dopiero kiedy wyjechałem z Britton w ostatnią podróż, znów mi o tym przypomniano. Tym razem była to wizyta w Goldstein, z powodu ciepłej zimy. Kiedy tam byłem, dostałem list od Twisa. Zapytywał, dlaczego nie odpowiadam na jego listy. Ha! Nie wiedziałem, że w ogóle je otrzymuję. Ale w jego liście było dostatecznie wiele, by odświeżyć mi pamięć. Byłem zaszokowany taką luką w mej pamięci, przerażony, że mogłem o tym zapomnieć. A potem zdałem sobie z czegoś sprawę. To nie starcza skleroza była przyczyną tego, że zapominałem. Ktoś wyprawiał coś z moim umysłem. Kiedy byłem w domu, coś przyczyniło się do tego, że zapomniałem.
Przyjechałem do domu, tym razem jednak myślałem ciągle, uparcie o tym, że mój syn jest oszustem, niesamowitym szarlatanem. Nigdy w życiu nie walczyłem tak ze sobą. Im byłem bliżej domu, im bardziej znajome stawały się widoki, tym bardziej czułem, że Percy zawsze był częścią mnie, częścią mego domu. Wszystko, co bliskie i drogie, było dla mnie związane z Percym, nawet jeśli nie miałem o nim jakichś szczegółowych wspomnień. Przyciskałem list Twisa do piersi i co kilka minut, jadąc do domu, odczytywałem go na nowo. Często kończyło się na tym, że czytałem list i nie miałem zielonego pojęcia, o czym on mówi. Było tym trudniej, im bardziej zbliżałem się do Britton. Nigdy w życiu nie przeżyłem takiej umysłowej udręki. Ale bez przerwy powtarzałem sobie: „Nie mam syna. Percy jest oszustem”. Nie mówiąc o tym, że zastanawiałem się, jak ktoś mógł przyjść do człowieka bezdzietnego i podać się za jego syna. Nie chcę cię zresztą zanudzać szczegółami moich rozterek. Wystarczy powiedzieć, że udało mi się. Przybyłem tu z nienaruszoną pamięcią i umysłem. W tym oto biurku przechowywałem cztery listy od Twisa, wszystkie otwarte i najwidoczniej przeczytane, i zupełnie nie pamiętałem, żebym je kiedykolwiek otrzymywał. Teraz mogłem je przeczytać, a każdy z nich odnosił się do tego, że pojawienie się Percy’ego było niemożliwe.
W listach Twis przekazywał mi komentarze przyjaciół, którzy przyjeżdżali z Lardner i mieszkali u niego podczas jego pobytu w Britton, przyjaciół, którzy spotykali się ze mną. Pamiętałem ich wszystkich doskonale. Wszyscy wyraźnie wspominali, że byłem bezdzietny i że moja żona i ja doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, iż nie ma żadnej nadziei, byśmy mogli mieć dzieci. Cytował moje własne żarty, sprowadzające się do tego, że przynajmniej teraz nie ma w ciągu miesiąca takiego okresu, kiedy moja żona mogłaby się wykręcić od spełniania obowiązków w łóżku. Natychmiast gdy o tym przeczytałem, przypomniałem to sobie. Pamiętałem, jak to mówiłem. Było tak, jakby coś we mnie pękło. Przypomniałem sobie o wszystkim. Nie miałem syna. Dopóki nie osiągnąłem czterdziestki. I wtedy, nagle, miałem dziewiętnastoletniego syna, rwącego się do rządów, czekającego na okazję. Uczyniłem go zarządcą mojej najbardziej na północ wysuniętej posiadłości i było to wszystko, czego potrzebował. W ciągu pięciu lat stał się, w niewiarygodny sposób, panem całego Britton. Osiem lat temu wyrósł stamtąd na przywódcę sojuszu i przemienił go w dyktaturę. Potrząsnąłem głową.
— To nie dyktatura, Barton. To tylko figurant dla komitetu naukowców. Samozwańczy mędrcy rządzą również w Nkumai i Mueller.
— Kiedy mówimy o figurantach, zawsze jest rozsądnie upewnić się, kto kim manipuluje — Barton powiedział to tak kąśliwie, że stało się jasne, iż uważa mnie za nieinteligentnego, skoro trzymam się takiej opinii. — Czy nie rozumiesz tego, co ci mówię? Dinte i Percy są tacy sami. Dzieci, które pojawiły się znikąd, ale nikt tego nie kwestionuje, nikt w nich nie wątpi w ich własnych rodzinach, w ich własnym kraju. A teraz obydwaj awansowali do najwyższych stanowisk władzy w bardzo potężnych krajach i wszyscy są przekonani, że są jedynie figurantami.
Rzeczywiście, wyglądało to dziwnie.
— Będę usiłował cię przekonać — rzekł Barton. — Kiedy raz cię zapytałem, jak się czujesz jako następca tronu, powiedziałeś, całkiem bez ogródek — twój ojciec był, jak pamiętam, dumny z twojej bezceremonialności — powiedziałeś — a byłeś wtedy tylko małym chłopcem — powiedziałeś: „Lordzie Barton, w roli następcy tronu mogę jedynie czuć się bardzo wygodnie, gdyż mój Ojciec nie ma innych synów. Gdybym miał brata, musiałbym bardziej zwracać uwagę na swoje zachowanie, bo jeśli by się mnie pozbyli, zawsze byłby zastępca do dyspozycji”. Zapamiętałem te słowa, ponieważ twój ojciec kazał mi je recytować pięciu czy sześciu różnym ludziom w czasie mojej wizyty jako dowód twego wczesnego rozwoju. Czy sobie to przypominasz?
Przypomniałem sobie. Przypomniałem sobie te słowa! Przypomniałem sobie tę chwilę. Przypomniałem sobie nawet starego Bartona — oczywiście, wtedy był młodszy. Był bardzo rozbawiony i klepał się po udach, zanosząc się śmiechem i powtarzając fragmenty mojej wypowiedzi. Czułem się bardzo dumny z siebie, że rozśmieszyłem takiego mężczyznę.
Wspomniałem to i od razu byłem pewien, że Barton ma rację. Nie miałem brata. Byłem jedynakiem.
I przypomniałem sobie jeszcze coś. Mwabao Mawę. Nie tę w Nkumai, ale tę wjeżdżającą do Jones w otwartym powozie.
Sługa, który przyprowadził mnie do tego domu na urwisku, wszedł z dzbanem pełnym grogu.
W tamtym powozie widziałem białego mężczyznę w średnim wieku. A chwilę później, wychodząc z czasu szybkiego, zobaczyłem w powozie Mwabao Mawę, dokładnie w tym samym miejscu. Dostrzegła mnie. Uciekłem. A jednak nigdy w ciągu całego czasu, jaki upłynął od tamtej chwili, nie zastanawiałem się, dlaczego mężczyzna wysiadł z powozu pośrodku ulicy w Jones i wpuścił Mwabao Mawę. Gdzie do tego momentu była Mwabao Mawa? Gdzie się podział tamten biały mężczyzna?
Wszystko pasowało. Pozornie figurant bez władzy, sterowany przez komisję naukowców — ale kiedy spojrzeć na to inaczej, może to właśnie ta osoba naprawdę rządziła?
Na żądanie Bartona sługa nalał grogu najpierw mnie, a teraz miał nalać Bartonowi.
To w czasie szybkim zobaczyłem łysego białego mężczyznę. Potem, w czasie rzeczywistym, zobaczyłem Mwabao. Czy na tym więc polegała różnica? W czasie szybkim widziałem prawdziwie, a w czasie rzeczywistym byłem ogłupiony jak wszyscy inni?
Sługa pochylił się nad Bartonem, a ja przypomniałem sobie, jak tego samego poranka, kiedy wychodziłem z czasu szybkiego, widziałem przez chwilę, jak niebieska peleryna na pewnym niskim mężczyźnie zmienia się w czerwoną pelerynę na chudym, wysokim słudze, tym właśnie, który teraz nachylał się nad Bartonem, tym, który patrzył teraz, jak Barton niósł grog ku ustom.
— Stop — rzekłem do Bartona. — Nie pij tego.
Barton spojrzał na mnie przez chwilę ze zdziwieniem, a sługa stał, patrząc na mnie bez wyrazu. Potem nagle sługa zwalił się na ziemię, a Barton zerwał się na równe nogi i żwawo pobiegł ku drzwiom. Byłem zaskoczony. Wytrącony z równowagi. Stałem się wolniejszy. Upłynęło kilka cennych chwil, zanim znów spojrzałem na rozciągniętego na podłodze sługę i zdałem sobie sprawę, że to wcale nie jest sługa. To był Barton.
Jak mogłem się tak mylić, kiedy widziałem, jak sługa pada, a Barton wychodzi? Nigdy nie zmieniali miejsc, przynajmniej ja tego nie dostrzegłem. A jednak leżał tu Barton z głową prawie odrąbaną od ciała, trzymającą się tylko na kręgosłupie. To musiano zrobić jednym silnym uderzeniem bardzo ostrej klingi. Ale kiedy? Dlaczego tego nie widziałem?
Żelazne ostrze.
Oczywiście nie było czasu na domysły. Uklękłem przy Bartonie, docisnąłem głowę do szyi i zrobiłem wszystko to, co robiłem dla tak wielu Humpersów i ich zwierząt. Połączyłem naczynia krwionośne, zaleczyłem porwane mięśnie, zespoliłem bez szwów zranioną skórę, sprawiłem, że jego ciało stało się zdrowe i całe. Potem, ponieważ już się tym zajmowałem, ponieważ lubiłem go oraz ponieważ łatwiej było robić coś, co umiałem, niż myśleć, co robić dalej, znalazłem jego reumatyzm, osłabienie, chorobę płuc i umierające serce i naprawiłem to wszystko, odnowiłem, uczyniłem go zdrowszym, niż był od wielu lat.
Oprzytomniał, patrzał na mnie.
— Człowiek Wiatru — rzekł z uśmiechem. — Opowieści mówiły prawdę.
— Sługa był jednym z nich — wyjaśniłem, chociaż, oczywiście, nie miałem pojęcia, kim byli „oni”, z wyjątkiem tego, że jakoś doszli do panowania nad światem.
— Domyśliłem się tego, w chwili kiedy ostrze przecinało mi gardło. Kochany Dul. Jak im się udaje tak przebierać? Bardzo dobrze pamiętam, że Dul urodził się w tym domu. Dziecko ochmistrza. Nigdy nie wpadło mi na myśl, żeby kwestionować to, co pamiętam na jego temat. Podsłuchał oczywiście naszą rozmowę. Przypuszczam, że chciał nas otruć. Ostrzegłeś mnie, żebym nie pił. Powiedz, jak się domyśliłeś?
Nie miałem czasu ani chęci opowiadać mu o Ku Kuei i o manipulacjach czasem.
— Po prostu zgadłem — rzekłem. — Sprawiłeś, że stałem się czujny.
Spojrzał na mnie z powątpiewaniem i prawdopodobnie doszedł do wniosku, że jeśli bym chciał powiedzieć prawdę, już bym ją powiedział. Wstał. Właściwie zerwał się na nogi tak gwałtownie, że sam był tym zaskoczony i prawie stracił równowagę.
— Kiedy kogoś leczysz, nie robisz tego połowicznie, prawda? — spytał. — Czuję się jak trzydziestolatek.
— To straszne. Chciałem, żebyś czuł się jak dwudziestolatek.
— Nie zamierzałem się przechwalać. Laniku, czym ty właściwie jesteś? Nieważne, nieważne. Istotne jest pytanie: „Czym jest Dul, czym jest Percy, czym jest Dinte?” W każdym razie wątpię, czy znajdziemy Dula. Nawet jeśli go dogonimy, będzie prawdopodobnie wyglądał na staruszkę, a kiedy przejdziemy obok, dźgnie nas nożem w plecy.
— My? — zapytałem.
— Czekałem, żeby sprawdzić, czy potwierdzisz moją teorię, zanim zacznę działać — rzekł Barton. — Podświadomie stale się bałem, że wariuję i że to wszystko wymyśliłem. Ale teraz wiem, że miałem rację, i ty wiesz o tym także, a ponieważ jestem obecnie we wspaniałej, młodzieńczej formie, przyszedł czas, by stanąć twarzą w twarz z Percym i zabić małego sukinsyna.
— Zabić? To chyba nie w twoim stylu — rzekłem.
— Może nie — rzekł Barton. — Ale istnieje pewien rodzaj wściekłości, który się czuje, jeśli się zostanie oszukanym przez kogoś, komu się najbardziej wierzyło. Nie można tego porównać z żadnym innym rodzajem gniewu. Zrobił ze mnie głupca i to nie w jakiejś małej sprawie, ale w sprawie mego własnego ja, ogłupił moją żonę, wykorzystał moje pragnienie posiadania rodziny. Został moim następcą, wykorzystał mnie jako odskocznię do władzy. Udawał cały czas, ogłupiał mnie, bym myślał, że jest moim synem. Jestem bardzo gniewny, Laniku Muellerze.
— Jak tylko Dul do niego dotrze, Percy dowie się, że nie żyjesz. Czy to mądrze tak natychmiast wyprowadzać go z błędu?
Barton zamyślił się.
— Poza tym, Barton, co nam da zabicie jednego z nich? Mamy już dowody, że jest ich co najmniej czworo: Dinte, twój syn Percy, Dul i ta kobieta z Nkumai, Mwabao Mawa.
— Więc teraz jesteś już pewien, że ona też?
— Kiedyś coś zobaczyłem, czego aż do tej chwili nie mogłem zrozumieć. Czworo, ale na pewno są też inni, gotowi natychmiast ich zastąpić. Jeśli mamy rozwiązać ten problem, musimy się dowiedzieć, skąd są.
— Czy to ma znaczenie? — zapytał.
— A nie ma?
Uśmiechnął się.
— Ma, oczywiście. Wpadło mi na myśl, że są bardzo zaawansowani w przejmowaniu władzy nad całą planetą. A zarówno Nkumai jak i Mueller mają żelazo, prawda?
— A teraz ci ludzie, kimkolwiek są i cokolwiek robią, kontrolują źródło tego żelaza.
Barton potrząsnął głową i zaśmiał się gorzko.
— Przez tysiące lat wszystkie Rodziny morderczo konkurowały, aby znaleźć coś, co można sprzedać na Zewnątrz przez Ambasadory. Każdy chciał jako pierwszy zbudować statek kosmiczny i wynieść się stąd. Teraz tamci będą pierwsi, bez względu na to, kto zwycięży. Teraz oni będą tym wszystkim rządzić. I nikt prócz nas nawet nie zdaje sobie sprawy, że to robią.
— To nie jest po prostu zwykłe oszustwo — zauważyłem.
— Przyjąłeś to wszystko tak spokojnie.
— Przyzwyczaiłem się widzieć na tym świecie dziwne rzeczy. Pojadę do Gill, Barton, ale nalegam, byś tu pozostał. Tutaj przynajmniej nic ci nie grozi. I zdaje mi się, że wiem, jak ich rozpoznawać. Łatwo i bezpiecznie. Rozpoznawać ich i wykręcić się od ich złudzeń.
Nie spytał, jak mam zamiar to robić, ponieważ z mojego zachowania wynikało jasno, że i tak nie odpowiem. Ach, myślałem o tym, żeby mu powiedzieć, ale nie było potrzeby, aby ktokolwiek, nawet tak dobry człowiek jak Barton, wiedział, jakie są moje możliwości. Jeszcze nie. Dopóki nie postanowię, co mam z tym zrobić.
Obiecał, że pozostanie w domu na urwisku, chociaż nie był szczęśliwy z tego powodu. Poszedłem do stajni, osiodłałem konia — najlepszego z koni Bartona — i wyruszyłem do Gill. O mojej głupocie najlepiej świadczy fakt, że nie szedłem pieszo w czasie szybkim. Obcując z Bartonem, szybko wróciłem do mej najstarszej roli — herbowego dziedzica Mueller. Mówiłem jak lord, a teraz, nie zastanawiając się, wsiadłem na konia, żeby podróżować jak lord. Taka jest moc starego przyzwyczajenia, nawet porzuconego. Już przed laty przestałem być dziedzicem Muelleru, ale ta rola tkwiła wciąż we mnie, gotowa się ujawnić i kierować mymi działaniami. Omal przez to nie straciłem życia.
Jadąc na oklep szybko, lecz spokojnie, drogą ku cywilizacji, a potem ku Gill, zobaczyłem jakiegoś Humpersa. Gnał swe stado na północ, ku mniej cywilizowanej, a przeto bardziej gościnnej części Humpingu. Trudno było mi uwierzyć, że dopiero wczoraj skończyłem sadzenie u Glaina i Vran, że serio myślałem o spędzeniu reszty mego życia wśród Humpersów. Bolesna była pamięć o tym, co działo się zaledwie dzień wcześniej, i świadomość, że nie jestem mimo wszystko gotów żyć spokojnie ani szczęśliwie, ale że wciąż rządzi mną poczucie misji. Jeśli jest jakiś cel do spełnienia, ja go spełnię, myślałem gorzko. Ale i z pewną dumą, bo choć jak dotychczas wszystkie moje działania spaliły na panewce, przecież przyszedł czas — ten czas, gdyż w czasie szybkim siewcy złudzeń odkrywali się przede mną — że byłem nie tylko osobą, która mogła ich powstrzymać, byłem jedyną osobą poza Ku Kuei, która w ogóle mogła ich rozpoznać. A z powodu apatycznego stylu życia Ku Kuei nie było szans, że otrzymam od nich jakąkolwiek pomoc, kiedy nadejdzie pora, by zniszczyć siewców złudzeń.
Zniszczyć ich. Czyżbym już tak sobie, beztrosko, planował morderstwo? Ale trwa przecież wojna, przekonywałem sam siebie. Tylko kto ją wypowiedział i dlaczego mam sądzić, że ja właśnie bronię słusznej sprawy? Wiedziałem, że tym razem nie muszę pytać ziemi. Tym razem nie była to sprawa jedzenia warzyw. Miałem zamiar zabijać ludzi, zabijać z zimną krwią, zabijać w słusznej sprawie, ale mimo to zabijać.
Czy sprawa rzeczywiście była słuszna? Czy nie przygotowuję się do wymierzenia ciosu w obronie niezależności Mueller? Niezależności od czego? Może ci siewcy złudzeń robili coś rzeczywiście pożytecznego dla naszej biednej planety? Kończyli z rozlewem krwi, prawda? Kończyli konkurencję między Rodzinami, jednoczyli planetę, by osiągnąć wspólny cel.
Nie. To nie tak. Oni nie likwidowali konkurencji. Oni wygrywali ją dzięki oszustwu, a to było zupełnie co innego. Dla mnie postępowanie takie było nieuczciwe.
I to jest, mimo wszystko, jedyny sposób, w jaki człowiek rozstrzyga co jest dobre, a co złe — na podstawie własnego osądu. Dla mnie tamci postępowali nieuczciwie. To przecież inni ludzie rozwiązywali problemy wszechświata. To przecież inni ludzie oddali krew i geny, żeby Mueller mógł dostać żelazo od Ambasadora. Te myśli i ta krew zostały skradzione i nikt nie wiedział, że w ogóle dokonywane jest przestępstwo.
Pamiętam, jak byłem radykalnym regeneratem. Pamiętam, jak stałem przy oknie, patrząc na zagrody, wyobrażając sobie, że przebywam pośród wielorękich i wielonogich potworów, które karmiono z koryt i którym odmawiano nawet odrobiny człowieczeństwa. Było to okrutne, chociaż Bóg jeden wie, jak można było traktować radów. Jednak nawet to okrucieństwo było do zniesienia, lub częściowo do zniesienia, ponieważ rady wiedziały, że robią to dla Muelleru. Po to, by zagwarantować, że ich rodziny i rodziny ich rodzin zostaną zaakceptowane przez Zewnętrze, że będą tymi, którzy zbudują statki, udadzą się w Kosmos i staną się wolni.
Jeśli ta nadzieja pomagała im zachować zmysły, to strasznym przestępstwem było przemienienie jej w kłamstwo i wykorzystanie ich cierpienia, samotności oraz utraty człowieczeństwa przez rasę obcych, którzy wcisnęli się do Rodzin…
Nienawidziłem Dintego. Pogardzałem nim przedtem, ale teraz go nienawidziłem. Zobaczyłem w myślach, jak wchodzę do pałacu w Mueller nad Rzeką, podchodzę do Dintego, wchodzę w czas szybki i widzę człowieka, którym naprawdę był Dinte, człowieka udającego mego brata, człowieka, który zniszczył mego Ojca i wyzuł mnie z mego dziedzictwa. I kiedy go tak widziałem, mogłem wyobrazić sobie, jak go zabijam, i obraz ten sprawiał mi przyjemność.
(Pamiętałem ziemię jęczącą od krzyków umierających ludzi, ale odciąłem się od tego wspomnienia. Nie będę drążył tych wspomnień. Nie dzisiaj. Musiałem rozlać krew, zanim znów będę gotów to wspominać.)
Ale najpierw Percy Barton, „syn” Lorda Bartona. Trzeba się od niego dowiedzieć, skąd przybył i kim byli jego ludzie, a potem zniszczyć ich wszystkich. O ile w ogóle można ich było zniszczyć. Czy był jakiś sposób zlikwidowania ludzi, którzy mogli wyglądać na coś, czym nie byli, którzy mogli na twoich oczach zamienić się miejscami z kim innym, a ty w ogóle tego nie widziałeś, którzy mogli udawać przez lata twego brata i nigdy się nie zdradzili?
Jak to robili? Jak mogłem z tym walczyć?
Kiedy schodziłem ze wzgórz Humpingu, czułem ogromny smutek, ponieważ wiedziałem, że opuszczam mój najprawdziwszy dom, aby poza nim zburzyć spokój swego umysłu i przysporzyć cierpienia ziemi. Pamiętam, jak przywódca Schwartzów powiadał mi: „Każdy człowiek, który zginie z twej ręki, będzie już zawsze krzyczał w twej duszy”.
Już prawie chciałem się wycofać. Prawie zawracałem do Glaina i Vran. Prawie.
Ale nie. Jechałem dwadzieścia dni, zanim dotarłem do Gill, stolicy Rodziny Gill, jak również stolicy imperium zwanego Sojuszem Wschodnim. W czasie podróży nic nie wymyśliłem i nie dowiedziałem się niczego, o czym nie wiedziałbym przedtem. Nie przedsięwziąłem nawet podstawowych środków ostrożności. Nie miałem nawet dość rozsądku, by wejść do miasta w czasie szybkim. Dlatego właśnie w Gill schwytali mnie i zabili.