O tym, co ze mną się dzieje, dowiedziałem się ostatni. A przynajmniej ostatni uświadomiłem sobie, że już o tym wiem.
Saranna zdała sobie z tego sprawę, kiedy głaskała mój tors. Jej palce natknęły się na wiotki fragment mego ciała, zamiast przesunąć się gładko po mięśniach, stwardniałych od długich godzin spędzonych z mieczem, łukiem i oszczepem. Jej ręce pamiętały podobne odkrycie na własnym ciele, niewiele lat temu. I jako prawdziwa córa Muelleru, bystra i trzeźwa, zorientowała się od razu. Wiedziała, jaka czeka mnie przyszłość, wiedziała, że pewne rzeczy nie będą już między nami możliwe. Mimo to, jako prawdziwa córa Muelleru, nie powiedziała nic ani nie okazała żalu. Po prostu tak się ułożyło, że od tamtej chwili aż do momentu, kiedy opuściłem Mueller, nigdy mnie już nie dotknęła, przynajmniej nie tak, jak robiła to przedtem, z obietnicą przyszłych dziesięcioleci wypełnionych namiętnością. Ona wiedziała, ale ja — jeszcze nie.
Dinte też to dostrzegł. Wtedy gdy obserwował mnie jak zwykle — drugi syn mojego ojca, czekający z nadzieją, aż coś mi się przytrafi, a on będzie mógł opóźnić ewentualną pomoc. Wtedy gdy wypatrywał u mnie jakichś oznak wrodzonego kretynizmu, by on mógł zostać mianowany regentem po śmierci ojca. Wtedy gdy zapamiętywał wszystkie wady i słabości w moim sposobie walki czy myślenia, by on, gdy już mnie zdradzi, miał nade mną jakąś przewagę. Gdy obserwował mnie tak pilnie, musiał zauważyć, że koszula układa się na mojej piersi inaczej niż zwykle. Ze wszystkich powodów, dla których mogłem być uznany za niezdatnego do zasiadania na ojcowskim tronie, właśnie tym by się najbardziej delektował. Był nędzną namiastką syna Muelleru. Natychmiast zhardział. Nie mówił wprost o mojej dolegliwości, ale traktował mnie z butą. Nawet tchórze są na tyle przyzwoici, że taką butę okazują jedynie wobec trupa wroga. Dinte już wiedział, ale ja jeszcze nie.
Ojciec niczego nie dostrzegł. Mueller miał zawsze dużo pracy. Nie miał czasu, by mnie osobiście obserwować. Ale kazał to robić wszystkim moim wychowawcom i większości przyjaciół. Zwłaszcza w krytycznym okresie dojrzewania, kiedy przychodzi największe niebezpieczeństwo.
My wszyscy, w których płynie prawdziwa muellerska krew, jesteśmy obdarzeni wspaniałą zdolnością: rany zabliźniają się nam szybciej, nim wyschnie krew, a każda utracona część ciała czy organ odrasta z powrotem. Dlatego bardzo trudno nas zabić. Nasi wrogowie powiadają, że Muellerowie nie czują wcale bólu, ale to nieprawda. Tak im się wydaje, ponieważ podczas bitwy nie musimy tracić czasu na odparowywanie ciosów, by ocalić życie. Miecz wroga może wciąż tkwić w naszym ciele, a my jesteśmy w stanie zabić przeciwnika, a potem zaraz ruszyć na następnego ze świeżą, lecz już gojącą się raną.
Odczuwamy ból, dokładnie tak jak wszyscy inni. Nasze kobiety mdleją przy porodzie, gdy pęka ich ciało. Kiedy włożymy rękę w ogień, w mózgu mamy płonącą żagiew, podobnie jak inni ludzie. Czujemy ból, nie czujemy tylko trwogi. A dokładniej: nauczyliśmy się oddzielać ból i trwogę.
Dla innych ludzi ból jest sygnałem, że ich życiu zagraża niebezpieczeństwo. Muszą unikać go odruchowo, wszelkimi sposobami. Dla Muellerów ból oznacza, że niebezpieczeństwo jest niewielkie. Śmierć przychodzi do nas ponad bólem — z uwiądem starczym. Z zimnym, ciężkim oddechem topielca; z utratą czucia, gdy głowę oddzielają od tułowia. Skaleczenie, oparzenie, dźgnięcie nożem czy złamanie kości oznaczają jedynie utratę sił żywotnych na ten krótki czas, gdy nasze ciało będzie się goiło. Oznaczają, że po bitwie będziemy karmieni krwistymi befsztykami, a nie brukwią.
Największa zaś trwoga odczuwana przez innych — strach przed utratą kończyn, palców rąk lub nóg, uszu, nosa czy genitaliów — jest dla nas śmiechu warta.
Dlaczego inni ludzie właśnie tego boją się najbardziej? Ponieważ swój obecny kształt uważają za istotę własnej osobowości. Jeśli stracą ten kształt, stracą osobowość i staną się potworami nawet we własnych oczach.
My, Muellerowie, już dawno temu przekonaliśmy się, że nasz obecny kształt wcale nie jest naszą osobowością. Możemy go zmieniać, wciąż pozostając tymi co zawsze. Jest to wiedza, którą nabywamy podczas naszego młodzieńczego szaleństwa. W wieku lat dwunastu czy czternastu my również przechodzimy dziwaczny okres wrzenia chemikaliów. Inni w tym okresie porastają włosami w dziwnych miejscach i stają się maszynami, które mogą zbudować własne kopie. My zaś, z naszymi tak żywotnymi ciałami, przechodzimy ten okres bardziej burzliwie. Mamy rozwiniętą zdolność regeneracji utraconych lub uszkodzonych części ciała. Podczas szaleństwa dojrzewania nasz organizm zapomina o swym właściwym kształcie i próbuje utworzyć części ciała, które już istnieją. Każdemu młodemu mężczyźnie i młodej kobiecie zdarzało się wygrażać trzecią ręką, pląsać wymyślnie, wykorzystując dodatkową nogę albo nawet dwie, mrugać nadliczbowym okiem, szczerzyć trzy rzędy zębów górnych i cztery dolnych. Sam miałem kiedyś cztery ręce, ekstra nos i dwa serca pompujące niestrudzenie krew, dopóki chirurg nie wziął mnie pod nóż i nie usunął zbędnych części. Nasza osobowość to nie nasz kształt. Możemy go zmieniać i ciągle pozostawać sobą. Nie dręczy nas strach przed utratą kończyn. Nie możemy zniekształcić lub zniszczyć naszych osobowości przez odejmowanie.
Dręczą nas inne trwogi.
Przez cały okres mojego dojrzewania Ojciec kazał mnie obserwować. Kiedy miałem piętnaście lat, kiedy byłem tylko decymetr czy dwa niższy od dorosłego mężczyzny, a przemiany seksualne powinny się już zakończyć — dla Saranny już się zakończyły, nosiła bowiem w łonie moje dziecko — nawet wtedy czułem na sobie, od świtu do zmroku, baczne oczy obserwatorów. Mierzyli moje ciało oraz duszę i składali sprawozdania Ojcu, gdy miał czas o mnie pomyśleć. To niemożliwe, by nie zauważyli, co się ze mną dzieje — Ojciec musiał wiedzieć jeszcze wcześniej niż Dinte, nawet wcześniej niż Saranna. Wiedzieli wszyscy.
Ale nie ja.
Och, oczywiście wiedziałem. Wiedziałem wystarczająco dużo, aby porzucić obcisłe ubrania i nosić jedynie luźne bluzy. Wystarczająco, żeby wymigiwać się od pływania z przyjaciółmi. Wystarczająco, żeby nie warczeć na Dintego, kiedy był jeszcze bardziej wredny niż zwykle, tak jakbym nie chciał go sprowokować do nazwania tego, czym się stałem. Wystarczająco, żeby się nie zastanawiać, dlaczego Saranna już mnie nie dotyka. Wystarczająco, żeby w czasie ostatnich miesięcy nie brać jej do łoża. A jednak nie nazwałem tego, co się ze mną dzieje, nawet bezgłośnie.
Prawie nigdy nie dopuszczałem do siebie myśli o mojej straszliwej, nowej przyszłości. Zdarzyło się to jedynie raz, kiedy trzymając cenny, błyszczący, stalowy królewski miecz w dłoni, ślubowałem tak gorąco, iż pamiętam tę chwilę nawet teraz, jakby było to dziś rano — ślubowałem, że zawsze będę miał miecz w ręku albo przy boku. A nawet wówczas udawałem przed sobą, że obawiam się jedynie zostać człowiekiem z ludu, słabeuszem, co nigdy nie tyka żelaza i drży na widok najmniejszego krwawiącego skaleczenia.
— Dziś — rzekł Homarnoch.
— Nie mam czasu — odpowiedziałem z tą władczą wyższością, właściwą synom książąt, gdy chcą przypomnieć innym o władzy, której jeszcze nie mają.
— Tak rzecze Mueller.
I to było to. Wszystkie wybiegi się skończyły. Musiałem natychmiast odrzucić kłamstwa. Jednak wciąż się ociągałem; powiedziałem mu, że jestem brudny i muszę się umyć. W znacznym stopniu odpowiadało to prawdzie. Zdołałem się wykąpać, nie spojrzawszy ani razu w posrebrzane szkło, aby siebie zobaczyć. Na wszystkich lustrach porozwieszane były ubrania. Niektóre odstawiono, tak że w moim pokoju nigdy nie musiałem oglądać swego odbicia. Był to jeszcze jeden znak, że podświadomie wiedziałem. Jeszcze w zeszłym miesiącu byłem równie próżny jak wszyscy chłopcy i otaczałem się zwierciadłami.
Nie było jednak ucieczki przed lustrami w sterylnej pracowni chirurgicznej Homarnocha. W tym miejscu, pełnym ostrych stalowych noży i zakrwawionych łóżek, usuwano kolczaste strzały tkwiące w ciałach żołnierzy, a młodym ludziom odcinano zbyteczne części.
Postawił mnie przed lustrem. Stanąwszy za mną, podniósł rękami moje piersi, wtedy już obfite. Po raz pierwszy zmuszono mnie, bym spojrzał na ciało, które po prostu nie mogło być moim. Po raz pierwszy byłem świadomy ucisku czyjegoś dotyku. Nie sądzę, żeby to właśnie szorstka, lekarska pieszczota Homarnocha mnie podnieciła. Ten dotyk był dla mnie raczej dziwny niż podniecający. Myślę, że podniecił mnie widok czyichś piersi, ujętych przez kogoś innego. Myślę, że to był voyeurism. Wciąż nie wierzyłem w to, co się ze mną działo.
— Dlaczego od razu do mnie nie przyszedłeś? — spytał Homarnoch. W jego głosie słychać było niemal urazę.
— Po co? Już przedtem rosły mi najprzeróżniejsze części ciała.
Potrząsnął głową.
— Nie jesteś głupcem, Laniku Muellerze.
Usłyszałem swe imię i poczułem przyprawiającą o mdłości trwogę. Później zdałem sobie sprawę, że to ono mnie przeraziło. Nie dlatego, że należało do mnie, ale dlatego że wkrótce miało przestać do mnie należeć.
— To zdarza się nawet w rodzinie Muellera, Laniku. Co kilka pokoleń. Nikt nie jest odporny.
— To tylko dojrzewanie — powiedziałem, pragnąc, żeby w to uwierzył.
Popatrzył na mnie smutno i z pewną sympatią.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz — rzekł, ale oczywiście nie miał żadnej nadziei. — Mam nadzieję, że kiedy cię zbadam, przekonamy się, że masz rację.
— Nie trzeba zaraz…
— Teraz, Laniku — rzekł. — Mueller prosił mnie, żebym dał mu odpowiedź w ciągu godziny.
Zachowałem się stosownie do rozkazu Ojca. Położyłem się na stole i zmusiłem do odprężenia, kiedy nóż wgryzł się W mój żołądek. Czułem już wcześniej większe bóle, na przykład gdy rozdzierały mnie drewniane miecze treningowe czy wtedy, gdy strzała przebiła mi skroń i wyszła okiem. Tym razem to nie był ból. Raczej nie tylko ból. Ponieważ po raz pierwszy od wczesnego dzieciństwa płonęły we mnie jednocześnie ból oraz trwoga i czułem to, co czuje człowiek z pospólstwa, to, co odbiera mu męstwo na polu walki, to, co wystawia go na żer dla zaborczych mieczy Muelleru.
Kiedy skończył, zakleił mi brzuch plastrem. Czułem już mrowienie i lekki zawrót głowy, co oznaczało, że rana się goi: cięcia były czyste i wszystko miało zrosnąć się, nie pozostawiając blizn, w ciągu kilku godzin. Nie musiałem pytać, co odkrył. Domyśliłem się tego z pochylenia jego ramion, z wyrazu pełnej szorstkiego stoicyzmu twarzy. Rozpoznałem, że jego beznamiętne oblicze skrywa żal, a nie radość.
— Po prostu je odetnij — powiedziałem, lekko żartując.
Nie mógł potraktować tego jako żartu.
— Są również jajniki, Laniku. Jeśli je wytnę i usunę macicę, odrosną.
Spojrzał mi potem w twarz, z tą samą odwagą, z jaką mężczyzna patrzy w czasie bitwy w twarz nieprzyjaciela.
— Jesteś radykalnym regeneratem, Laniku. To się nigdy nie skończy.
To było to. Nazwa tego, czym się stałem. Tak jak moja piękna kuzynka Velinisik: oszalała i na wszystkich dookoła siusiała penisem, który jej wyrósł i zamienił ją w potwora. Radykalny regenerat. Rad. Jak wszyscy, odwróciłem się od niej. Od tamtego dnia nie wypowiedziałem nawet jej imienia. Najpierw dla wszystkich przestała być człowiekiem. Potem nigdy nie była człowiekiem. Potem nigdy nie istniała.
Przy końcu okresu dojrzewania większość Muellerów stabilizuje się w swym dorosłym kształcie. Odtwarzają tylko te części ciała, które zostały stracone. Jednak niektórzy, niewielu, nigdy się nie stabilizują. Dojrzewanie trwa cały czas i stale przypadkowo wyrastają im nowe części ciała. W takich przypadkach organizm zapomina, jaki powinien być jego naturalny kształt: wydaje mu się, że jest jedną wielką raną, która wymaga ustawicznego gojenia. Jest jak ciało nieustannie pozbawione członków, które bez przerwy trzeba regenerować.
To najgorszy sposób umierania, ponieważ nie ma dla ciebie pogrzebu. Przestajesz być osobą, ale nie pozwalają ci stać się trupem.
— Kiedy to powiesz, Homarnochu, mógłbyś równie dobrze stwierdzić, że jestem martwy.
— Przykro mi — odrzekł po prostu. — Ale muszę natychmiast powiedzieć o tym twemu Ojcu.
I wyszedł.
Spojrzałem znów w wielkie ścienne lustro, obok którego wisiało na haku moje ubranie. Byłem wciąż szeroki w ramionach dzięki godzinom, dniom i tygodniom spędzonym z mieczem, kijem, dzidą i łukiem, a ostatnio przy miechu w kuźni. W biodrach byłem wciąż wąski dzięki bieganiu i konnej jeździe. Mój brzuch był wyrzeźbiony w mięśniach, twardy, solidny i męski. Przy tym mój biust — śmiesznie miękki i zapraszający…
Z pochwy przy pasie wiszącym na ścianie wyjąłem nóż i przycisnąłem ostrą srebrną klingę do mych piersi. Bardzo bolało. Naciąłem tylko na cal głęboko i musiałem przestać. Od strony drzwi doszedł mnie odgłos. Odwróciłem się.
Mała, czarna Cramer pochyliła głowę tak nisko, że nie widziała mnie. Pamiętałem, że została wzięta w ostatniej wojnie — wygranej przez Ojca — więc należała do nas dożywotnio. Przemówiłem łagodnie, gdyż była niewolnicą.
— Wszystko w porządku, nie martw się — rzekłem do niej, ale nie odprężyła się.
— Mój pan Ensel chce widzieć swego syna Lanika. Powiada, że natychmiast.
— Do diabła! — zakrzyknąłem, a ona uklękła, aby wziąć na siebie mój gniew. Jednak nie uderzyłem niewolnicy, tylko przechodząc dotknąłem jej głowy. Podszedłem do ubrania i włożyłem je. Byłem zmuszony patrzeć cały czas na swoje odbicie. Kiedy kroczyłem ku drzwiom, mój biust wznosił się i opadał. Mała Cramer mamrotała podziękowania, gdy wychodziłem.
Zacząłem zbiegać po schodach do komnat ojca. Nie nauczyłem się jeszcze chodzić płynnie jak kobieta i poruszać biodrami, by unikać niepotrzebnych potrąceń w tłumie. Po trzech susach przystanąłem i oparłem się o poręcz, aż ból i strach ustąpiły. Kiedy odwróciłem się, chcąc zejść na dół, ale już wolniej, u podnóża schodów zobaczyłem mego brata, Dintego. Uśmiechał się głupio: najwspanialszy okaz obiecującego durnia, jaki kiedykolwiek pojawił się w naszej rodzinie.
— Widzę, że usłyszałeś nowinę — powiedziałem, schodząc ostrożnie ze schodów.
— Doradzałbym ci nabycie biustonosza — zaproponował spokojnie. — Pożyczyłbym ci jakiś od Mannoah, ale jej są o wiele za małe.
Położyłem rękę na nożu i Dinte cofnął się o parę stopni. Odcinałem mu palce i wydłubywałem oczy podczas naszych dziecięcych kłótni tak wiele razy, że wiedziałem o jałowości tego działania. Musiałem jednak mieć nóż w ręku, kiedy byłem gniewny.
— Nie możesz mnie już więcej ranić, Lanik — powiedział z uśmieszkiem Dinte. — Będę teraz następcą tronu, wkrótce głową rodziny i będę o tym pamiętał.
Próbowałem obmyślić jakąś pogardliwą odpowiedź, by wiedział, że nie może mi już uczynić nic bardziej bolesnego od tego, co mi się właśnie wydarzyło, od tego, co się za chwilę wydarzy.
Ale wyznanie takiego bólu i strachu czyni się jedynie najbardziej zaufanym przyjaciołom, a może w ogóle nie czyni się nikomu. Tak więc nie rzekłem nic, minąłem go i skierowałem się do prywatnych komnat Ojca. Kiedy przechodziłem obok Dintego, wydobywał z głębi gardła pomruk, jak czynią ci, którzy przywołują prostytutki na ulicy Hivvel. Nie zabiłem go jednak.
— Witaj, synu — powiedział Ojciec, kiedy wszedłem do jego komnaty.
— Mógłbyś zawiadomić swego drugiego syna, że wciąż jeszcze potrafię zabijać — odezwałem się.
— Jestem pewien, że miało to być powitanie. Przywitaj się z matką.
Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłem Kupę. W ten sposób my, dzieci pierwszej żony Tatusia, bez zbytnich sentymentów nazywaliśmy Żonę Numer Dwa. Zajęła ona pozycję mojej matki, kiedy ta umarła na dziwny i nagły atak serca. Ojciec nie uważał go za nagły i dziwny, ale ja owszem. Oficjalne imię Kupy brzmiało Ruva. Pochodziła ze Schmidt i stanowiła część umowy wiązanej, w skład której wchodziło przymierze, dwa forty i około trzy miliony akrów. Miała zostać tylko konkubiną, ale przypadek i niewytłumaczalna namiętność Ojca wyniosły ją wyżej. Nazywaliśmy ją Matką, zmuszeni przez zwyczaj, prawo i gniew Ojca.
— Jak się masz, Matko — powiedziałem zimno. Tylko uśmiechnęła się tym swoim słodkim, łagodnym, krwiożerczym uśmiechem.
Ojciec nie tracił czasu na łagodność czy współczucie.
— Homarnoch powiada, że jesteś radykalnym regeneratem.
— Zabiję każdego, kto spróbuje zamknąć mnie w zagrodzie — oznajmiłem. — Nawet ciebie.
— Kiedyś wezmę na serio twe zdradzieckie wypowiedzi, chłopcze, i każę cię udusić. Ale przynajmniej tej trwogi możesz się pozbyć. Nigdy nie wsadziłbym żadnego z moich synów do klatki, nawet jeśli to rad.
— Takie rzeczy zdarzały się wcześniej — zauważyłem. — Studiowałem trochę historię Rodziny.
— Wiesz wobec tego, co się teraz stanie. Chodź, Dinte — rzucił Ojciec.
Ja zaś odwróciłem się i zobaczyłem, jak wchodzi mój mały braciszek. Wtedy właśnie straciłem po raz pierwszy panowanie nad sobą. Krzyknąłem:
— Masz zamiar pozwolić temu półgłówkowi zrujnować Mueller, ty sukinsynu! Wiesz przecież, że jestem jedynym człowiekiem, który mógłby utrzymać to kruche imperium, kiedy raczysz umrzeć! Mam nadzieję, że pożyjesz dostatecznie długo, żeby zobaczyć, jak się wszystko rozpada na kawałki!
Później miałem z goryczą wspominać te słowa, ale skąd mogłem wiedzieć, że to wypowiedziane w gniewie przekleństwo kiedyś się spełni?
Ojciec zerwał się na nogi i przeszedł szybkim krokiem dokoła stołu do miejsca, gdzie stałem. Oczekiwałem uderzenia i przygotowałem się na nie. Ale on położył mi dłonie na gardle i przez chwilę czułem okropny strach, że w końcu spełni swą groźbę i udusi mnie. Potem rozdarł mą tunikę, położył mi ręce na piersiach i brutalnie ścisnął je razem. Jęknąłem z bólu i szarpnąłem się do tyłu.
— Jesteś teraz słaby, Lanik — odparł. — Jesteś miękki, kobiecy i żaden z mężczyzn Muelleru nigdzie za tobą nie pójdzie.
— Chyba że do łóżka — dodał lubieżnie Dinte.
Ojciec wymierzył mu policzek.
Kiedy odwrócił się, przykryłem swoje piersi rękami, jak dziewica, i okręciłem się, stając twarzą w twarz z Kupą. Ciągle się uśmiechała i widziałem, jak jej wzrok przesuwa się z mojej twarzy w dół, ku łonu…
„To nie moje piersi!” — krzyknąłem bezgłośnie. — „Nie moje, to nie jest część mnie”. Czułem nieprzeparte pragnienie odejścia, kompletnego wycofania się ze swego ciała, niech pozostanie tutaj, kiedy ja pójdę gdzie indziej, wciąż jako mężczyzna, wciąż jako możny następca tronu, wciąż jako ja.
— Włóż płaszcz — rozkazał Ojciec.
— Tak jest, panie Ensel — wymamrotałem i zamiast ulotnić się z mego ciała, okryłem je. Czułem, jak szorstka tkanina płaszcza ociera się o delikatne końce moich sutek. Stałem i patrzyłem, jak Ojciec rytualnie ogłasza mnie bękartem, a mego brata następcą tronu. Brat był wysokim blondynem, wyglądał na silnego i mądrego. Wiedziałem jednak najlepiej, że jego mądrość to jedynie skłonność do przebiegłości, a jego sile nie towarzyszy ani szybkość, ani zręczność. Kiedy ceremonia skończyła się, Dinte usiadł swobodnie na krześle, które przez tyle lat należało do mnie.
Stałem wtedy przed nimi i Ojciec rozkazał mi, abym przysiągł posłuszeństwo memu młodszemu bratu.
— Raczej umrę — powiedziałem.
— To jest również wyjście — rzekł Ojciec, a Dinte uśmiechnął się.
Przysiągłem wieczną lojalność Dintemu Muellerowi, dziedzicowi dóbr Rodziny Mueller, co obejmowało posiadłość Mueller i kraje, które mój Ojciec podbił: Cramer, Helper, Wizer i wyspę Huntington. Złożyłem przysięgę, ponieważ Dinte w tak oczywisty sposób pragnął, żebym jej odmówił i umarł. Obecnie, kiedy wiadomo było, że zostanę przy życiu, będzie musiał stale się martwić. Usiłowałem zgadnąć, ilu strażników wystawi dzisiaj wokół swego łoża.
Wiedziałem jednak, że nie będę próbował go zabić. Po usunięciu Dintego nie mógłbym zająć jego miejsca. Nastąpiłby tylko bezlitosny spór o sukcesję. Albo jeszcze gorzej: pozwolono by Ruvie na spłodzenie jakiegoś szkaradnego potomka. Miałby połowę genów mego ojca i mógłby zająć jego miejsce. Bez względu na to, co się miało stać, rad taki jak ja nie mógł mieć żadnej nadziei, że kiedykolwiek będzie rządził Muellerem. Poza tym, radowie rzadko dożywali trzydziestki i nie mieli prawa — nie, to ja nie miałem prawa — krzyżować się z nadludźmi. Poczułem nagły ból, kiedy uświadomiłem sobie, co to oznacza dla biednej Saranny. Kobiety wyjmą z niej dziecko i zniszczą je. Stanie się teraz byłą kochanką potwora, a nie potencjalną pierwszą żoną Ojca Rodziny. W dniu, w którym kobiety wybrały mnie jako jej partnera hodowlanego, zrobiła krok ku chwale. Teraz wszystko zapadało się pod jej stopami. Nie tylko moja przyszłość była zniszczona — jej również.
— Czy to, co widzę w twoich oczach, to myśli dusiciela, Lanik? — spytał Ojciec. Sądził, że wciąż myślę o Dinte.
— Nic podobnego, Ojcze — upewniłem go.
— Więc to trucizna. Albo głęboka woda. Zdaje mi się, że mój następca nie jest z tobą bezpieczny tutaj w Mueller.
Spojrzałem na niego z gniewem.
— Największym wrogiem Dintego jest on sam. Nie potrzebuje mojej pomocy, żeby fatalnie skończyć.
— Ja również czytywałem historię Rodziny — rzekł Ojciec. — Jeśli któryś z Muellerów był zbyt sentymentalny i nie wysłał do zagrody swego potomka, radykalnego regenerata, wkrótce tego żałował.
— Więc każ mnie zabić z godnością, Ojcze.
Była to największa prośba, na jaką mogłem się zdobyć. Jednak bezgłośnie błagałem: nie pozwól, żeby mnie paśli i zbierali ze mnie plon, pozyskując ode mnie kończyny i organy, tak jak od owcy pozyskiwana jest wełna, od krowy mleko, a od jedwabnika jedwab.
— Jestem zbyt uczuciowy — powiedział Ojciec. — Nie chcę cię zabijać. Wysyłam cię więc w poselstwie, daleko i na długo, abym mógł mieć uzasadnioną nadzieję, że Dinte zostanie przy życiu.
— Ja się go nie boję — rzekł pogardliwie Dinte.
— Więc jesteś głupcem — stwierdził ostro Ojciec. — Lanik, z cyckami czy bez, bije cię pod każdym względem, chłopcze. Nie powierzę ci mego imperium, zanim mi nie pokażesz, że jesteś co najmniej w połowie tak zdolny, jak twój brat.
Dinte ucichł, ale wiedziałem, że ojciec zapisał mu w umyśle wyrok śmierci na mnie. Czy zrobił to celowo? Miałem nadzieję, że nie. Przyszło mi jednak na myśl, że dla Ojca najlepszym sprawdzianem, czy Dinte jest zdolny sprawować władzę, będzie przekonanie się, jak dobrze udało mu się zorganizować moje morderstwo.
— Poselstwo. Do jakiego narodu? — spytałem.
— Nkumai — odparł.
— Królestwo mieszkających na drzewach czarnuchów, daleko na wschodzie — powiedziałem, pamiętając swe lekcje geografii. — Dlaczego mamy wysyłać emisariuszy do zwierząt?
— To nie zwierzęta. Ostatnio w bitwach używali stalowych mieczy. Dwa lata temu podbili Drew. My tu rozmawiamy, a oni nie wysilając się zdobywają Allison.
Czułem, jak wzbiera we mnie gniew, kiedy pomyślałem o mieszkających na drzewach czarnuchach, pokonujących dumnych rzeźbiarzy z Drew czy prowincjonalny, religijny lud Allison. Niedawno przecież pokonaliśmy Cramer i zmieniliśmy ich w niewolników, pokazując, gdzie na świecie jest prawdziwe miejsce czarnuchów.
— Dlaczego wysyłamy posłów zamiast armii? — zapytałem z gniewem.
— Czyż jestem głupcem? — odpowiedział pytaniem na pytanie Ojciec. — Gdybym chciał postępować jak nierozumny fanatyk, zwołałbym zgromadzenie ludowe i posłuchał szlachty.
Było to dla mnie krzepiące i bolesne zarazem, że oczekiwał ode mnie, bym myślał jak Mueller, a nie jak jakiś pospolity żołnierz, który za nic nie odpowiada. Odrzekłem mu więc z powagą:
— Jeśli mają twardy metal, znaczy to, że znaleźli coś, co kupują Zewnętrzni. Nie wiemy, jak wiele mają metalu. Nie wiemy, co sprzedają. Wobec tego moje poselstwo nie jest po to, by przygotować układ, ale raczej by dowiedzieć się, co mają do sprzedania i ile za to płaci Ambasador.
— Bardzo dobrze — rzekł Ojciec. — Dinte, możesz odejść.
— Jeśli są to sprawy królestwa — zaprotestował Dinte — czy nie powinienem pozostać tutaj i posłuchać o nich?
Ojciec nie odpowiedział. Dinte wstał i wyszedł. Wtedy Ojciec machnął ręką na Kupę, która również opuściła pokój, wyniośle kołysząc biodrami.
— Lanik — zaczął Ojciec, gdy pozostaliśmy sami — Lanik, na Boga, tak bym chciał coś z tym zrobić.
Oczy napełniły mu się łzami i z pewnym zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że Ojciec kochał mnie na tyle, by z mojego powodu czuć żal. „Ale tak naprawdę to nie z mojego powodu — pomyślałem. — Z powodu swego drogocennego imperium, którego Dinte z pewnością nie będzie w stanie utrzymać”.
— Lanik, nigdy w trzechtysiącletniej historii Muelleru nie było umysłu takiego jak twój, w ciele takim jak twoje. Nie było mężczyzny tak doskonale nadającego się na przywódcę ludzi. A teraz to ciało jest zrujnowane. Czy umysł będzie mi wciąż służył? Czy mężczyzna wciąż będzie kochał swego ojca?
— Mężczyzna? Gdybyś spotkał mnie na ulicy, chciałbyś zabrać mnie do swego łoża.
— Lanik! — wykrzyknął. — Czy nie wierzysz w mój żal?
Wyciągnął swój złoty sztylet, podniósł go wysoko i przebił sobie lewą rękę, przyszpilając ją do stołu. Kiedy wyciągnął nóż, krew zaczęła tryskać miarowo z rany, on zaś przeciągnął dłonią po czole, pokrywając twarz posoką. Potem załkał. Krwawienie ustało, a rana pokryła się strupem.
Siedziałem i obserwowałem. Patrzyłem, jak odprawiał rytuał żalu. Milczeliśmy. Słychać było tylko głośny oddech Ojca aż do chwili, gdy jego dłoń wygoiła się. Wtedy spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem.
— Nawet gdyby to się nie wydarzyło, wysłałbym cię do Nkumai. Od czterdziestu lat byliśmy jedynymi, jak nam się zdawało, którzy mieli wystarczająco dużo twardego metalu, by wpływać na przebieg wojny. Nkumai jest obecnie naszym jedynym rywalem, a my nic nie wiemy o tej Rodzinie. Będziesz musiał udać się tam po kryjomu: jeśli dowiedzieliby się, że jesteś z Muelleru, zabiliby cię. Nawet gdybyś przeżył, postaraliby się, byś nie zobaczył niczego ważnego.
Zaśmiałem się gorzko.
— A teraz mam doskonałe przebranie. Nikt nigdy nie uwierzy, że Mueller posłał kobietę, by wykonywała pracę mężczyzny.
„Właśnie — powiedziałem do siebie — zdobądź sobie imię, które może uchroni cię przed niebytem”. Ale wiedziałem, że to niemożliwe. W Mueller nie zaakceptowano by rada jako kobiety, tak jak nie akceptowano go jako mężczyzny. Tylko poza Muellerem mogłem być brany za istotę ludzką. Ojciec mógł to nazywać poselstwem, a nawet misją szpiegowską, ale obydwaj wiedzieliśmy, że prawdziwym terminem było „wygnanie”.
Uśmiechnął się do mnie. Potem jego oczy zaszły łzami, a ja zastanawiałem się, czy mimo wszystko ta jego miłość nie była skierowana ku mnie.
Audiencja dobiegła końca. Wyszedłem.
Nadzorowałem przygotowania: stajennym kazałem oporządzić konie i podkuć je do podróży, kuchcikom dawałem instrukcje, aby przygotowali toboły do drogi, mędrcom poleciłem sporządzić mapę. Kiedy prace były w toku, opuściłem główny zamek i poszedłem krytymi korytarzami do Laboratoriów Genetycznych.
Nowina rozeszła się szybko: wszyscy wyżsi oficerowie unikali mnie. Zastałem tam tylko uczniów; otwierali mi drzwi i prowadzili do miejsca, które chciałem zobaczyć.
Zagrody oświetlano jasno we dnie i w nocy. Przez umieszczone wysoko okno obserwacyjne patrzyłem na ciała, które leżały na miękkich trawnikach. Gdzieniegdzie ktoś się tarzał, wzbijając kurz. Wszystkie ciała były nagie. Widziałem, jak do karmników rozdziela się południowy posiłek. Niektórzy nie różnili się wyglądem od ludzi. Inni mieli tu i tam małe narośla lub defekty ledwie rozpoznawalne z daleka: trzy piersi, dwa nosy, dodatkowe palce u rąk i nóg.
No i byli tam też ci, którzy dojrzeli do zbioru. Obserwowałem, jak jedno ze stworzeń poczłapało do koryta. Miało pięć nóg, które nie współpracowały ze sobą zbyt dobrze. Wymachiwało swymi pięcioma ramionami, aby utrzymać równowagę. Dodatkowa głowa majtała się bezużytecznie na plecach. Drugie plecy odchylały się krzywo od ciała, jak wąż sztywno przyssany do ofiary.
— Dlaczego tak długo nie zbierano z niego plonu? — spytałem ucznia stojącego obok mnie.
— To z powodu głowy — wyjaśnił. — Kompletne głowy są bardzo rzadkie i nie śmieliśmy wtrącać się do regeneracji, dopóki się nie zakończyła.
— Czy za głowy dostajemy dobrą cenę? — spytałem.
— Nie zajmuję się sprzedażą — odpowiedział, co oznaczało, że cena była rzeczywiście bardzo wysoka.
Patrzyłem, jak monstrum usiłuje donieść jedzenie do ust przy pomocy nieposłusznych ramion. Czy mogła to być Velinisik? Zadrżałem.
— Jest panu zimno? — spytał uczeń z przesadną troską.
— Bardzo — rzekłem. — Moja ciekawość została zaspokojona. Pójdę już sobie.
Zastanawiałem się, dlaczego wcale nie jestem wdzięczny, że wygnanie ocaliło mnie przynajmniej od tych zagród. Być może byłem przekonany, iż gdyby skazano mnie na takie życie, na dostarczanie zapasowych części do wysyłki w Kosmos, byłbym się zabił. Ciągle jednak byłem po tej stronie samobójstwa i nie mogłem uciec przed straszną świadomością wszystkiego, co straciłem.
Saranna spotkała mnie w poczekalni Laboratorium Genetycznego. Nie mogłem tego uniknąć.
— Wiedziałam, znając twoją chorobliwą ciekawość, że cię tu zastanę — powiedziała.
Zdawałem sobie sprawę, że usiłuje dodać mi otuchy, próbuje udawać, że między nami wszystko jest wciąż dobrze. Zważywszy okoliczności, było to groteskowe. Wolałbym, żeby okryła się żałobą, żeby mówiła do mnie jak do kogoś, kto przypomina osobę już nieżyjącą, ponieważ tak się właśnie wtedy czułem.
Próbowałem ją wyminąć. Chwyciła mnie za ramię, przywarła do mnie i nie pozwalała się wyrwać.
— Czy myślisz, że robi mi to jakąś różnicę?! — wykrzyknęła z płaczem.
— Zachowujesz się nieprzyzwoicie — zasyczałem. Kilkoro ludzi z zakłopotaniem utkwiło wzrok w podłodze, a służący już klęczeli. — Przynosisz nam wstyd.
— Chodź więc ze mną — prosiła.
Nie chciałem, by inni ludzie znajdujący się w pokoju musieli nadal znosić tę niezręczną sytuację, poszedłem więc za nią. Kiedy wychodziliśmy, słyszałem uderzenia prętów, którymi smagano plecy służących za to, że widzieli kogoś wysoko urodzonego zachowującego się niestosownie. Odczuwałem te razy, tak jakby spadały na mnie.
— Jak mogłaś to zrobić? — spytałem.
— A ty jak mogłeś trzymać się z dala ode mnie przez wszystkie te dni?
— Nie było to aż tak długo.
— Bardzo długo! Lanik, czy myślałeś, że ja nie wiem? Czy myślałeś, że kocham cię tylko dlatego, że jesteś dziedzicem Muelleru?
— Co zamierzasz robić? — spytałem ostro. — Iść tam ze mną? Też pozwolić, żeby zbierali z ciebie plon?
Odsunęła się ode mnie ze wstrętem i przerażeniem w oczach.
— Niech ci się powiedzie następnym razem — rzekłem. — Następnym razem pokochaj istotę ludzką.
— Lanik! — krzyknęła.
Objęła mnie ramionami i przycisnęła do mnie głowę. Kiedy poczuła miękkie piersi zamiast twardych mięśni, odsunęła się na chwilę, a potem, z determinacją, przytuliła jeszcze mocniej.
Gdy trzymała mi tak głowę na łonie, zacząłem się zastanawiać, czy może powinienem poczuć jakieś matczyne uczucia. Czy nie zorientowała się, że jej dotyk nie był dla mnie pocieszeniem, a jedynie przypomnieniem tego, co straciłem? Odepchnąłem ją i uciekłem. Zatrzymałem się przy zakręcie korytarza i popatrzyłem za siebie. Saranna rozpruwała już swoje nadgarstki, płacząc głośno. Krew kapała na kamienną podłogę. Nacięcia były barbarzyńskie — utrata krwi spowoduje, że przez wiele godzin będzie chora. Poszedłem szybko do swego pokoju.
Leżałem na łóżku, gapiąc się na delikatne złocenia sufitu. Wśród złotych ozdób osadzona była pojedyncza perła z żelaza, czarna, gniewna i piękna. Z powodu żelaza, powiedziałem sobie w duchu. Z powodu żelaza przekształciliśmy się w potwory: „normalni” Muellerowie zdolni do wylizania się z każdej rany oraz rady, to bydło domowe, których dodatkowe części wysyła się w Kosmos, za dostawy żelaza. Żelazo to potęga w świecie, gdzie nie ma twardych metali. Kupowaliśmy tę potęgę za swoje ręce, nogi, serca i trzewia.
Włożysz rękę do Ambasadora — za pół godziny, w sześcianie tańczącego światła, pojawia się sztaba żelaza. Włożysz do sześcianu zamrożone żywe organy płciowe — zastąpi je pięć sztab. A całą głowę? Któż zna cenę?
Przy takim kursie wymiany, jak wiele rąk, nóg, oczu i wątrób musimy dać, nim uzbieramy dosyć żelaza, by zrobić jeden statek kosmiczny?
Ściany zwierały się wokół mnie. Poczułem się jak w pułapce na Spisku, tej naszej planecie, która wysokim murem ubóstwa odgradzała nas od Kosmosu; gdzie byliśmy więźniami tak samo jak te stworzenia w zagrodach. I jak one byliśmy czujnie obserwowani. Jedna Rodzina szaleńczo współzawodniczyła z sąsiednią, aby wyprodukować coś, co Kosmos by kupił, płacąc nam cennymi metalami: żelazem, aluminium, miedzią, cynkiem i cyną.
My, Muellerowie, byliśmy pierwsi. Być może Nkumai są następni. Prędzej czy później rozpocznie się walka o supremację. I ktokolwiek zostanie zwycięzcą, łupem w tej strasznej bitwie będzie kilka ton żelaza. Czy można na tym zbudować kulturę techniczną?
Zasypiałem jak więzień, przykuty do swego łoża ogromnymi kajdanami grawitacji naszej biednej, więziennej planety. Do rozpaczy doprowadzały mnie dwie pełne i piękne piersi, które regularnie unosiły się i opadały. Zasnąłem.
Obudziłem się w ciemnościach przy akompaniamencie chrapliwego, dobywanego z trudem oddechu. To był mój oddech. Ogarnął mnie strach. Poczułem w płucach ciecz. Zacząłem gwałtownie kasłać. Rzuciłem się na brzeg łóżka, wykrztuszając z gardła ciemną plwocinę. Każde kaszlnięcie sprawiało mi dotkliwy ból. Dysząc wciągałem do płuc zimne powietrze — nie przez usta, lecz przez gardło.
Dotknąłem ziejącej rany pod brodą. Gardło było poderżnięte. Czułem otoczone strupami żyły i tętnice. Próbując się goić, przesyłały do mego mózgu krew, bez względu na konsekwencje. Rana szła od ucha do ucha. Ale w końcu moje płuca oczyściły się z krwi. Leżałem na łóżku, starając się ignorować ból, a ciało zbierało siły, by zaleczyć rozcięcie.
Uświadomiłem sobie, że jest na to zbyt mało czasu. Ktoś, kto tak nieudolnie próbował mnie zgładzić, zaraz tu wróci, aby upewnić się co do wyników swego działania. Następnym razem nie będzie już tak niezręczny (niezręczna — Ruva?). Wstałem więc, nie czekając, aż zupełnie wyzdrowieję. Mój oddech wciąż syczał, przechodząc przez poranione gardło. Dobrze, że przynajmniej krwawienie ustało i wiedziałem, że jeśli będę się poruszał ostrożnie, rychło zrost przesunie się stopniowo od brzegów ku środkowi rany i w końcu ją zamknie.
Wyszedłem na korytarz, słaniając się z upływu krwi. Nikogo nie było, tylko zamówione przeze mnie paki leżały pod drzwiami, czekając na sprawdzenie. Wciągnąłem je do środka. Wysiłek spowodował małe krwawienie, więc odpocząłem chwilę, dopóki naczynia krwionośne znów się nie zagoiły. Potem przejrzałem pakunki i związałem najpotrzebniejsze rzeczy w jeden tobołek. Ze swojego pokoju zabrałem jedynie strzały ze szklanymi grotami i łuk. Niosąc pakunek, przeszedłem ostrożnie korytarzami i schodami do stajni.
Kiedy mijałem budkę wartowniczą, odczułem ulgę, widząc, że nie ma w niej nikogo, kto mógłby mnie wezwać do zatrzymania. Po kilku krokach zorientowałem się, co to oznacza, i obróciłem się gwałtownie, wyciągając sztylet.
Ale to nie wróg tam stał. Saranna stłumiła krzyk, kiedy zobaczyła ranę na mojej szyi.
— Co ci się stało?! — krzyknęła.
Próbowałem odpowiedzieć, ale moje ciało nie odbudowało jeszcze utraconej krtani. Mogłem więc jedynie powoli pokręcić głową i położyć palec na wargach Saranny, by ją uciszyć.
— Słyszałam, że wyjeżdżasz, Lanik. Weź mnie ze sobą.
Odwróciłem się do niej plecami i poszedłem do mych koni, które stały podkute przy warsztacie drzewnego kowala. Kiedy je prowadziłem, drewniane podkowy postukiwały cicho na kamiennej podłodze. Przerzuciłem pakunek przez grzbiet Himmlera, a ogiera, Hitlera, osiodłałem do jazdy.
— Weź mnie ze sobą — błagała Saranna.
Odwróciłem się. Nawet gdybym mógł mówić, cóż mógłbym jej rzec? Więc nie odpowiedziałem nic, tylko ją pocałowałem. A potem, ponieważ musiałem wyruszyć po cichu i nie mogłem się spodziewać, by pozwoliła mi samotnie odjechać, uderzyłem Sarannę mocno rękojeścią sztyletu w potylicę, a ona osunęła się miękko na podłogę stajni w słomę i siano. Gdyby nie była Muellerką, cios mógłby ją uśmiercić. A tak, będę miał szczęście, jeśli pozostanie nieprzytomna przez najbliższych pięć minut.
Konie dały się spokojnie wyprowadzić ze stajni i bez przeszkód doprowadziłem je do bramy. Wysoki kołnierz płaszcza skrywał przed oczami mijanych strażników ranę na mojej szyi. Mogłem się spodziewać, że zostanę tam zatrzymany, ale nie zostałem. Zastanawiałem się, dlaczego dla Dinte stanowiło tak wielką różnicę, czy będę trupem, czy opuszczę Mueller. Tak czy owak, nie będę na miejscu, żeby spiskować przeciw niemu. Wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek wrócę, za każdym rogiem będzie mnie oczekiwać setka najemnych zabójców. Dlaczego zadawał sobie trud, by mnie zabić?
Kiedy jechałem na Hitlerze, a obok prowadziłem Himmlera, przyświecało nam słabe światło Niezgody, szybkiego księżyca. Było mi prawie wesoło. Jedynie Dinte mógł tak podle sfuszerować próbę zabójstwa. Ale w księżycowej poświacie zapomniałem wkrótce o Dintem i wspominałem tylko Sarannę, jak leżała na podłodze stajni, blada, gdyż upuściła sobie wiele krwi z żalu po mnie. Puściłem wolno lejce i zanurzyłem dłonie w tunice, aby dotknąć swego biustu i w ten sposób przypomnieć sobie jej piersi.
Potem powolny księżyc, Wolność, wzeszedł na wschodzie, rzucając na równinę jasne światło. Ująłem znów lejce i pognałem konie, tak żeby dzień zastał mnie z dala od zamku.
Nkumai. Cóż tam znajdę? I czy w ogóle mnie to obchodziło?
Byłem jednak przecież posłusznym i obowiązkowym synem Ensela Muellera. Pojadę i obejrzę wszystko, tak aby Mueller mógł ich przy odrobinie szczęścia podbić.
Odwróciłem się i dostrzegłem, jak w zamku zapalają się światła. Niesiono latarnie wzdłuż ścian. Odkryli, że mnie nie ma. Nie mogłem obecnie liczyć na roztropność Dintego, na to, że dojdzie do wniosku, iż nie ma sensu mnie uśmiercać. Wbiłem ostrogi w boki Hitlera. Pogalopował, a ja jedną ręką ściskałem lejce, drugą zaś usiłowałem zapobiec bólowi spowodowanemu gwałtownymi skokami konia, z których każdy wstrząsał moją klatką piersiową, aż zorientowałem się, że to nie płuca mnie bolą. Nie bolała mnie też rana na szyi. Ból znajdował się głębiej w moich piersiach i głębiej w krtani. Zapłakałem. Spieszyłem na wschód — nie ku gościńcowi, jak będą z pewnością przypuszczać, znając moją misję. Nie ku wrogom z sąsiedztwa, którzy by z radością udzielili schronienia narzędziu mogącemu się przydać w walce z zaborczym Muellerem. Jechałem na wschód, do lasu, Ku Kuei, dokąd nikt nigdy nie jeździł. Uznałem, że nikt nigdy nie wpadnie na to, żeby mnie tam szukać.