11. Gill

Dul, sługa Lorda Bartona, przybył do Gill przede mną. Można było to przewidzieć. Nie uwzględniłem jednak faktu, że jeśli Dul słyszał aż tyle z naszej rozmowy, iż chciał nas otruć, to usłyszał również dostatecznie dużo, by zorientować się, że jestem Lanikiem Muellerem.

Czy mu uwierzyli? Czy mogli się spodziewać, że Lanik Mueller przeżył, że wychynął znów z lasu Ku Kuei po dwóch latach? Może na początku w to wątpili, ale kiedy wiadomość dojdzie do Mwabao Mawy, nie będzie już wątpliwości. Będzie pamiętać, że widziała mnie rok temu w Jones.

W tej chwili był to jednak problem czysto akademicki. Kimkolwiek byłem — Lanikiem Muellerem, Jeziornym Pijakiem czy Człowiekiem Wiatru — dowiedziałem się o istnieniu siewców złudzeń i trzeba było mnie zniszczyć. Mieli mój rysopis, więc kiedy przyszedłem do bramy Gill, żołnierze pojmali mnie, ściągnęli z konia i trzymali, a kapitan porównywał mnie z pisemnym opisem, którego czytanie sprawiało mu pewną trudność.

— To ten — powiedział w końcu, ale w jego głosie brzmiało pewne zwątpienie.

— Myli się pan — rzekłem. — Po prostu wyglądam jak on, ktokolwiek to jest.

Kapitan jednak wzruszył ramionami.

— Jeżeli nadejdzie jeszcze ktoś, kto pasuje do opisu, też go zabijemy.

Żołnierze zawiązali mi oczy, załadowali mnie na wóz i powlekli przez ulice.

Byłem zatroskany. Jeśli wierzą, że jestem Lanikiem Muellerem i jeśli wiedzą — a siewcy złudzeń na pewno już się o tym dowiedzieli — że Muellerowie regenerują się, zabiją mnie zbyt starannie. Naprawdę mogę umrzeć, gdy mnie zetną albo spalą. Nie będę w stanie się ocalić, więc będę musiał uciec, zanim dokonają egzekucji. Jedyny sposób ucieczki, jakim dysponowałem, zbyt wyraźnie demonstrował moje możliwości, by nie wzbudzić zaniepokojenia siewców złudzeń.

Miałem szczęście. Dul, kimkolwiek był, okazał się nie dość bystry lub niedostatecznie poinformowany, by sobie uświadomić, że jeśli rzeczywiście jestem Lanikiem Muellerem, nie zdołają mnie zabić w zwykły sposób. Egzekucje w Gill wykonywał oddział łuczników. Każdy Mueller łatwo radził sobie ze strzałami, jeśli nie było ich zbyt wiele na raz; dla rada takiego jak ja nie mieli po prostu dostatecznej liczby strzał, by w moim ciele dokonać zniszczeń, których nie byłoby ono w stanie zaleczyć.

Żołnierze okazali się bardzo praktyczni. W Mueller każda osoba — obcy, niewolnik czy obywatel — ma prawo zostać wysłuchana. W Gill widocznie tej zbytecznej formalności nie stosowano wobec obcych. Zostałem aresztowany, obwieziony na wozie ulicami Gill (wyglądało na to, że ludzie pozbywają się zgniłych owoców i warzyw, rzucając je jako pożegnalny podarunek do wozu skazańców), wywieziony z miasta przez tylną bramę, wyciągnięty z wozu i umieszczony przed ogromnym stosem słomy, tak aby te strzały, które nie trafiły do celu, nie uszkodziły się ani nie zgubiły.

Łucznicy sprawiali wrażenie znudzonych i może trochę poirytowanych. Czyżby normalnie powinni mieć ten dzień wolny? Ustawili się niedbale, wybierając strzały. Łuczników było z tuzin, każdy wyglądał na fachowca. Kapitan straży, który eskortował mnie na miejsce egzekucji, podniósł rękę. Nie było żadnych wstępów, żadnych ostatnich słów, żadnego ostatniego posiłku (jasne, po co marnować jedzenie), żadnego, ogłaszania, o co mnie obwiniano. Kiedy kapitan opuścił rękę, strzały pomknęły w godnym podziwu szyku. Wszystkie utkwiły w mojej piersi i chociaż dwie zatrzymały się na żebrach, pozostałe weszły do środka. Cztery przedziurawiły mi serce, a reszta posiała spustoszenie w mych płucach.

To bolało. Wiedziałem, że nie muszę oddychać, że mój mózg może żyć niedotleniony znacznie dłużej niż mózg większości ludzi. Strzały zatrzymały wprawdzie pracę serca, ale tak długo, jak tkwiły w mym ciele, tamowały również częściowo wypływ krwi. Rana, mimo wszystko, była bardzo groźna, ból na tyle nagły i silny, że me ciało doszło do wniosku, iż umieram i przewróciło się.

Niestety, żołnierze nie rzucili się natychmiast, by wyciągać strzały, więc moje serce nie mogło zacząć się goić, a oceniłem, że byłoby niepolitycznie sięgać i wyciągać strzały własnoręcznie. Wszedłem więc w czas wolny — łagodny czas wolny, dzięki czemu wydawałem się sztywny, a to co żołnierze wyprawiali ze mną, zostawiało bolesne siniaki, ale moje muellerskie ciało potrafiło sobie z tym poradzić. Obliczyłem, że prawdopodobnie pozbędą się mego ciała w ciągu piętnastu minut — nie sprawiali wrażenia, by mieli się z tym ociągać — a to będzie równe pięciu czy sześciu minutom czasu subiektywnego. Będę miał jeszcze kilka sekund na usunięcie strzał i wygojenie się, zanim brak krwi nie spowoduje istotnych szkód. Mogłem żyć przez pewien czas bez oddychania, ale krew musiała krążyć.

Ledwo zmieścili się w czasie i przez jedną straszną chwilę, kiedy nieśli mnie obok pieca, bałem się, że praktykują tu kremację, a wtedy moja gra byłaby przegrana. Zamiast tego wrzucili mnie do dołu i wyrwali część strzał z mojej piersi. Rozdarli mi serce w miejscach, gdzie zaczynało się już zabliźniać wokół grotów, ale dzięki temu mógł się w końcu rozpocząć prawidłowy proces gojenia. Jak tylko skończyli przysypywać mnie ziemią, przeszedłem do czasu rzeczywistego, ugniotłem wokół siebie ziemię na tyle, bym mógł wyciągnąć resztę strzał i leżałem przez chwilę, gojąc rany. Kiedy wróciłem już jako tako do zdrowia, wszedłem znów w czas wolny — nie było sensu, bym znosił godzinami zamknięcie w grobie, skoro mogłem tego uniknąć — i wyszedłem dopiero wtedy, gdy według mojej oceny powinien nastać wieczór.

Był prawie świt Rozbudziłem ziemię wokół siebie, a ona wyniosła mnie łagodnie na powierzchnię. Rozłożyłem ręce, a ziemia stwardniała pode mną. Rozejrzałem się dookoła, sprawdzając, czy ktoś mnie nie obserwuje. Nikogo nie było.

Cmentarz, podobnie jak miejsce egzekucji, znajdował się przy południowym krańcu miasta, poza murami. Morze było blisko. Zapach gnijących odpadków na brzegu i krabów, które nie pamiętały, w jakim kierunku iść do wody, czyniły to miejsce niezapomnianym — jeśli nie dla wszystkich zmysłów, to przynajmniej dla mego nosa.

Postanowiłem nie popełniać dwa razy tych samych głupich błędów. Tym razem wejdę do miasta w sposób bardziej subtelny.

Wprowadziłem się w czas szybki i brodziłem wśród nędznych bud wokół murów, aż w końcu znalazłem coś, co ochrzciłem „Śmieciową Bramą”. Wszedłem do środka. Zobaczyłem Gill z najgorszej strony. W późniejszych latach widziałem wiele miast, ale jeśli chodzi o błoto i śmieci Gill jest królową ich wszystkich. Położenie na przesmyku między Landlock i Slashsea uczyniło z Gill największą kupiecką Rodzinę Wschodu. Jednak bogactwa w samym Gill nie było widać — bogacze przenieśli się na wschód, w góry. Zbudowali tam drewniane lub kamienne dwory, jakich mogliby im pozazdrościć książęta z innych Rodzin.

W Gill bieda i handel spowodowały, że miasto zabudowano chaotycznie. Domy towarowe, manufaktury i hurtownie ustępowały slumsom, burdelom oraz kasynom gry. W nocy miasto musiało być warte zwiedzania. Wczesnym rankiem czyniło wrażenie znużonego. I wciąż nieco pijanego.

Wzdłuż drogi do Śmieciowej Bramy porozrzucane były zwłoki. Minąłem wóz wyładowany trupami, stojący pośrodku drogi. Kilku mężczyzn, wyglądających niewiele zdrowiej niż ich ładunek, ze znużeniem wrzucało następny kawał ludzkiego ciała na wóz, by zawieźć go na cmentarz. Niewiele jest miejsc, gdzie ceni się życie ludzkie, ale to było pierwsze miejsce, jakie widziałem, gdzie nawet ubodzy (zwłaszcza ubodzy, którzy często bardziej troszczą się o swych zmarłych niż bogaci) mieli tak mało szacunku dla zmarłych, że wyrzucali ich na ulicę jak śmiecie.

Pałac gubernatora Gill, obecnie sztab Sojuszu Wschodniego, wznosił się w dzielnicy handlowej, jak brodawka wśród pieprzyków: nie uczyniono nic, żeby upiększyć ten gmach. Była to tylko szara kamienna bryła, tkwiąca pośród mniejszych i może dlatego bardziej przytulnych budowli, wypełnionych tkaninami, solonym mięsem i skórami.

Trudno było dostać się do pałacu. Bramy szczelnie zamknięto, przy każdej stali strażnicy w ten sposób, że mieli je za plecami. Przemknięcie się, nawet w czasie szybkim, nie było możliwe, przynajmniej nie przez drzwi. Gdybym ogłuszył strażnika, zwróciłoby to zbyt wiele uwagi. A gdybym przeszedł na siłę, w czasie szybkim, mogłoby to go zabić.

Musiałem poczekać do przedpołudnia, aż pojawią się wchodzący i wychodzący. Tak więc z powodu nostalgii (i prawdopodobnie podświadomie planując małą zemstę), poszukałem bramy, przy której zostałem zatrzymany poprzedniego dnia. Kiedy szedłem po ulicach, ogarniało mnie coraz większe przygnębienie. Zastanawiałem się, czy Gill był rzeczywiście wyjątkowo nędznym miastem, czy może też wszystkie miasta, nawet Mueller nad Rzeką, wyglądają tak źle dla tych, którzy nie mają pieniędzy. Humping, dzika, górzysta kraina, obchodziła się łagodniej ze swymi mieszkańcami, niż ta sztuczna pustynia z błota i kamienia.

Kiedy zbliżałem się do bramy, dostrzegłem z pewnej odległości, że wóz katowski już działał. Jaki pracowity dzień miał przed sobą! Myślałem przez chwilę, że może by złamać mu oś, ale doszedłem do wniosku, że szkoda na to czasu i zachodu. Zamiast tego udałem się do bramy, nie spoglądając prawie po drodze na wóz i więźniów w kapturach. Znalazłem to, czego szukałem. Kapitan, który tak ponuro wiózł mnie na śmierć poprzedniego dnia, przebywał w pomieszczeniu dla straży o zamkniętych na klamkę drzwiach. Otworzyłem je i wszedłem do środka. Ustawiłem się dokładnie naprzeciw kapitana, który był sam w pomieszczeniu, i wszedłem w czas zwykły. W Ku Kuei bardzo często widziałem, jaki to ma skutek — z jego punktu widzenia po prostu zmaterializowałem się z niczego.

— Dzień dobry — odezwałem się.

— Mój Boże — jęknął.

— Ach, odpowiedziałeś. To było bardzo irytujące, że wczoraj nawet nie chciałeś mnie wysłuchać przed wywiezieniem i zabiciem.

Jego przerażenie było rozkoszne.

— Nie jestem człowiekiem mściwym, ale od czasu do czasu rzeczy tego rodzaju są zbawienne dla ducha. Nie będę ci długo zawracał głowy. Po prostu interesuje mnie ta rzeź, którą tu urządzacie. Na przykład, kto decyduje o tym, kto ma umrzeć?

— P… Percy. Król. To nie moja wina. Nie decyduję o niczym…

— Dajmy temu spokój, nie będę tu się zajmował sądami. Jak wielu ludzi dziennie zabierasz od bram miasta na cmentarz?

— Niezbyt wielu. Naprawdę. Ciebie wczoraj, Lorda Bartona dzisiaj i nie mogę sobie przypomnieć, żeby w ciągu ostatnich miesięcy był jeszcze ktoś. I zazwyczaj bierze się ich, kiedy wyjeżdżają, nie kiedy przybywają.

Starałem się nie okazywać szoku. Barton! Zignorował moją radę i przyjechał tu mimo wszystko.

— Robisz to bardzo sprawnie — rzekłem.

— Dziękuję — powiedział.

— Co się z tobą stanie, jeśli coś pójdzie źle?

— Wszystko zawsze idzie dobrze.

— Ale jeżeli?

— Będę miał kłopoty — odrzekł.

Czuł się już pewniej w mojej obecności i podejrzewałem, że za chwilę wyciągnie rękę, by sprawdzić, czy nie jestem duchem.

— Więc już masz kłopoty — rzekłem. — Gdyż Barton nie umrze. A gdyby przypadkiem udało ci się go zabić, zjawię się po ciebie w ciągu godziny. Możesz mieć nie wiem ile kłopotów z powodu tego, że on nie umrze, ale pamiętaj, że to nic w porównaniu z tym, co ci się zdarzy, jeśli go zabijesz. A teraz życzę ci wspaniałego poranka.

Przeszedłem w czas szybki, ale zatrzymałem się na chwilę i odwróciłem do góry nogami kałamarz nad jego głową.

Biegłem bardzo szybko ulicami i wkrótce znalazłem katowski wóz. Gdybym dokładniej przyjrzał się mu poprzednio, rozpoznałbym Bartona po ubraniu — miał na sobie to samo, co tamtego dnia w skalnym domu. Wspiąłem się na wóz, a potem na chwilkę zwolniłem do czasu rzeczywistego, by szepnąć: „Nie martw się, Barton, jestem przy tobie”. Potem znowu w czasie szybkim wydostałem się z wozu. Woźnica mnie nie zauważył, a gdyby spostrzegł mnie jakiś przechodzień, tylko by mrugnął i pomyślał, że to prawdopodobnie alkohol z poprzedniego wieczora wciąż krąży w jego krwi.

Dostałem się na plac egzekucyjny i ukryłem się za stertą słomy. Wóz dotarł tutaj po pół godzinie. Potem powtórzono rutynowe czynności z poprzedniego dnia: łucznicy ustawili się rzędem, bardzo niedbale, a ich dowódca — nie był nim kapitan sprzed bramy — uniósł ramię. Przeszedłem w czas szybki i wszedłem na placyk między Bartonem i łucznikami. Spacerowałem tam i z powrotem (stawałem się widoczny, kiedy nazbyt długo zatrzymywałem się w jednym miejscu) do chwili, gdy ramię dowódcy opadło i strzały pomknęły. Wtedy zebrałem je w locie, zdjąłem ostrożnie kaptur z głowy Bartona, przebiłem strzałami i umieściłem ostrożnie w słomie, dokładnie za piersią Bartona. Potem odszedłem z powrotem do mojego ukrytego punktu obserwacyjnego i patrzyłem.

Dopiero po sekundzie czasu prawdziwego, łucznicy zorientowali się, że Barton nie ma kaptura na głowie i że nic nie sterczy mu z piersi. Wtedy dowódca rozkazał gniewnie, by łucznicy zebrali strzały. Był wściekły, że spudłowali, ale trochę przycichł, gdy znaleziono w słomie kaptur i tkwiące w nim strzały. Przecież nie mogły się one znaleźć bezpośrednio za Bartonem w żaden naturalny sposób.

Barton uśmiechał się.

— Nie wiem, jakie wyprawiasz sztuczki — powiedział wściekle dowódca (w jego głosie wyczuwało się jednak strach) — ale będzie lepiej, jeśli przestaniesz.

Barton wzruszył ramionami, a dowódca ustawił łuczników do następnej próby. Wszedłem znów w czas szybki. Chciałem skończyć z tym natychmiast. Każdemu łucznikowi wpakowałem w nadgarstki po jednej ze strzał schwyconych przeze mnie w locie. Wziąłem ich więcej z kołczana jednego z łuczników i nadziałem na nie dłoń dowódcy, przytwierdzając mu ją mocno do biodra. Podobnie postąpiłem z trzema ludźmi, którzy stojąc obok, przyglądali się egzekucji. Potem wróciłem na swój poprzedni punkt obserwacyjny i do czasu rzeczywistego.

Ryk bólu wydobywający się z kilkunastu gardeł zawiadomił mnie, że moja praca była skuteczna. Łucznicy rzucili łuki i chwycili za zranione nadgarstki. Szok był znacznie większy niż ból, jakiego doznawali. Nie każdego dnia wypuszczasz strzałę, a ona zawraca i trafia w ciebie.

Barton wykazał zadziwiającą przytomność umysłu. Powiedział z wyższością:

— To drugie ostrzeżenie dla was. Nie będzie trzeciego.

— Co się dzieje?! — krzyknął dowódca.

— Nie znacie mnie? Jestem ojcem imperatora. Jestem Lord Barton z Britton. A dla pospólstwa przelewanie krwi królewskiej jest zbrodnią.

— Proszę o przebaczenie! — zawołał dowódca.

Kilku łuczników mu zawtórowało, ale większość była zbyt zajęta tamowaniem krwi.

— Jeśli chcecie przebaczenia, wracajcie do koszar i nie róbcie mi dzisiaj już więcej kłopotów.

Chcieli przebaczenia. Wrócili do koszar i nie robili mu tego dnia już więcej kłopotów. Natychmiast po ich odejściu rozejrzał się za mną i znalazł mnie — leżałem na stercie słomy śmiejąc się. Podszedł, ale był trochę zdenerwowany.

— Koniecznie musiałeś czekać do ostatniej chwili, prawda?

— Powiedziałem ci, żebyś się nie martwił.

— Spróbuj się nie martwić, kiedy tuzin łuczników celuje ci w serce.

Usprawiedliwiałem się wylewnie, wyjaśniając, że chciałem posiać wśród ludzi z Gill trochę lęku przed siłami nadprzyrodzonymi. Zgodził się przynajmniej, żeby już nie wspominać o tej sprawie, ponieważ ja przecież go ocaliłem, a on zlekceważył moje polecenie, by pozostał w Humping. Opuściliśmy miejsce egzekucji i skierowaliśmy się do miasta. Barton odezwał się:

— Z pewnością nie spodziewają się, że wrócimy do miasta po tym, jak próbowali zabić nas obydwóch — zaśmiał się. — To było zabawne. Nie chciałbym być żołnierzem, który składa o tym raport mojemu drogiemu synkowi, Percy’emu. Ale czym ty jesteś, powiedz? — zapytał.

— Człowiekiem Wiatru — rzekłem.

— Nie wiem, co się stało ze światem — odrzekł. — Wszystko wydawało się takie rozsądne i naukowo uzasadnione, dopóki nie odkryłem, że mój syn jest oszustem i potrafi ukryć przede mną moje własne wspomnienia. A teraz przychodzisz ty. Kapitan przy bramie powiedział mi, że wczoraj zostałeś uśmiercony i pochowany.

— Rozmawiał z tobą? Wobec mnie nie był taki towarzyski — rzekłem.

— Nie zmieniaj tematu, młody człowieku. Oskarżam cię o gwałcenie praw przyrody.

— Cnota przyrody jest nietknięta. Znam po prostu kilka innych praw.

Doszliśmy do Bramy Śmieciowej. Strażnicy nie byli zbyt czujni i — co nas nie zaskoczyło — nie ogłoszono jeszcze alarmu. Jednak rzucaliśmy się w oczy, choćby dlatego, że między nami zachodził spory kontrast. Barton miał na sobie kosztowne ubranie, a ja całkowicie wiejskie, jak Humpers. Musiałem zabrać lorda z ulic miasta na czas, gdy będę realizował swój pierwotny zamiar: złożenia wizyty Percy’emu. Więc zaprowadziłem go do burdelu, który zauważyłem w czasie moich poprzednich wędrówek po ulicach.

Zarządca, stetryczały starzec, był dość zirytowany, że zawracamy mu głowę rano.

— Nie otwieramy przed południem — rzekł nam. — Dopiero późno po południu.

Barton miał przy sobie pieniądze, i to sporo. Byłem zdziwiony, że kaci ich nie zabrali. Może zamierzali zaczekać, aż lord stanie się trupem, tak żeby nie wiedział, iż go obrabowano. Była to delikatność, o którą dotychczas nigdy nie podejrzewałbym żołnierzy. Pieniądze, wyłożone na stół, posłużyły do wcześniejszego niż zwykle otwarcia instytucji.

— Pełna usługa? — zapytał zarządca.

— Po prostu łóżko i milczenie — odrzekłem, ale Barton popatrzył na mnie z gniewem. — Czuję się jak dziewiętnastolatek, a ty spodziewasz się, że w takim miejscu będę cały dzień spał? Chcę najmłodszą dziewczynę. I żeby nie miała żadnych wstrętnych chorób — zażądał. Potem zreflektował się i dodał: — Ale, oczywiście, musi być w odpowiednim wieku.

Zarządca zrobił minę, jakby starał się zgadnąć, co oznacza „odpowiedni wiek”.

— Powyżej czternastu — podpowiedziałem.

— Szesnastu — poprawił Barton przerażony. — Czy naprawdę oferują młodsze?

Zarządca skierował wzrok ku niebu i odprowadził Bartona. Natychmiast, gdy się oddalili, wszedłem w czas szybki i ruszyłem ku pałacowi.

Kiedy tam przybyłem, ktoś właśnie przechodził przez drzwi. Kobieta. Było ciasno, ale przecisnąłem się obok niej nawet jej nie trąciwszy — to by ją boleśnie posiniaczyło. Wybrałem drogę strzeżoną przez największą liczbę strażników i wkrótce znalazłem się w imponującej sali tronowej. Potem przeszedłem do jakiegoś zakamarka i rozejrzałem się po zgromadzonych w sali ludziach. Próbowałem się przyjrzeć dokładnie wszystkim twarzom w pokoju, jeśli więc któraś by się zmieniła, wiedziałbym o tym. A potem przeszedłem do czasu rzeczywistego.

Staruszka siedząca na tronie stała się młodzieńcem, bardzo podobnym do Bartona. Większość urzędników dookoła pozostała niezmieniona, ale wśród tłumu rozpoznałem Dula. Był niewysokim, młodym człowiekiem, w prostej, brązowej tunice. Zmieniło się również kilka innych twarzy. Przechodziłem kilka razu z czasu rzeczywistego do szybkiego i z powrotem, żeby mieć pewność, że wykryłem wszystkich. Było ich ośmioro.

Przybyłem tu z mocnym postanowieniem, że dowiem się, skąd przybyli, i pozabijam ich. Teraz zastanawiałem się, jak dokonam obu tych rzeczy. Nie mogłem rozmawiać z nimi w czasie szybkim, musiałem więc stanąć z wrogami twarzą w twarz w czasie rzeczywistym. A jak mógłbym ich zabić, nie przyciągając uwagi wszystkich pozostałych siewców złudzeń? Jeśli zostaną przede mną ostrzeżeni, mogą być zdolni do obrony.

Wiedziałem przynajmniej, że mogę ich zidentyfikować, przełączając się z czasu zwykłego do szybkiego i z powrotem. Ale uśmiercenie ich w czasie szybkim nie będzie proste. Oczywiście, dokonanie samego aktu to rzecz łatwa. Ale pchnięcie nożem w serce nieświadomego człowieka to zupełnie inna sprawa niż drobne sztuczki, którymi dotychczas zabawiałem się w czasie szybkim. Szkolono mnie do walki. Walczyłem i zabijałem już poprzednio. Zawsze jednak mój wróg miał szanse bronić swego życia. Nie miałem chęci atakować, kiedy przeciwnik był całkowicie bezradny.

Ku Kuei zabijali zwierzęta, waląc je po głowie w czasie szybkim. Ja ganiłem ich za to. Ale oni mieli rację: nie odcina się stopy, gdy staje się do wyścigu. Jeśli mam przeszkodzić siewcom złudzeń w opanowaniu świata, będę musiał zastosować swe nabyte zdolności i pozabijać ich. Nie było szans na żadne rokowania — wykazali już swe zdecydowanie, by zagarnąć i utrzymać władzę za wszelką cenę. Ich śmierć nie będzie obrazą sprawiedliwości. I jeśli będę mógł ich zabić tylko w ten sposób, że podkradnę się do nich jak tchórz…

Były to myśli nieproduktywne, a Dul właśnie zaczął oddalać się od grupy w sali tronowej. Poczekałem chwilę, aż zobaczyłem, do których drzwi zmierza, a potem wszedłem w czas szybki i przekroczyłem te drzwi przed nim. Nie miałem zamiaru mordować, chciałem tylko informacji. Kiedy przeszedł przez drzwi, ja, znowu w czasie normalnym, postąpiłem o krok i ująłem go za ramię.

— Dul — rzekłem — jak to miło cię znowu widzieć.

Zatrzymał się i spojrzał na mnie. Jego twarz wyrażała tylko umiarkowane zdziwienie.

— Myślałem, że ciągle jest pan w Britton — rzekł, a potem, chociaż wyraźnie widziałem, że trzymał ręce opuszczone przy bokach, poczułem, jak w mą pierś głęboko zanurza się nóż. Moje biedne serce znów będzie musiało się regenerować, pomyślałem. Zdałem sobie jednocześnie sprawę, że mierzyć się z siewcami złudzeń twarzą w twarz będzie trudno. Kiedy ktoś może cię zabić, a ty nie widzisz nawet, że porusza rękami, stwarza to pewne nietypowe problemy w walce.

Oczywiście wszedłem w czas szybki i zobaczyłem, jak właśnie cofa rękę od noża sterczącego z mojej piersi. Wyjąłem nóż, odszedłem, położyłem się na podłodze i czekałem w czasie szybkim, aż me serce zagoi się na tyle, bym mógł działać dalej. Była to czysta rana, ale nie powinienem się zbytnio nadwerężać — istniały granice tego, co moje serce mogło wytrzymać, nie buntując się i nie zmuszając mnie, bym spędził kilka godzin w łóżku. W końcu jednak znów byłem na chodzie. Wstałem i podszedłem do Dula, który tymczasem wycofał już swą rękę. Na jego twarzy zaczynało odmalowywać się zdziwienie spowodowane moim zniknięciem. Wziąłem nóż i aby przekonać Dula, że naprawdę potrzebuję jego współpracy, wepchnąłem mu ostrze noża (żelazo produkcji Muellerskiej!) głęboko w ramię. Potem znów wszedłem w czas zwykły, obserwując jak w ostatniej chwili ten młody człowiek, którego dźgnąłem, zmienia się w wysokiego milczącego sługę, Dula. Jego otępienie trwało jednak niedługo. Spojrzał zaskoczony, złapał się za ramię i w tej chwili iluzja zamigotała i znikła. Zmieniał się przed mymi oczami, aż w końcu ustalił się w swej własnej postaci, niskiego, młodego mężczyzny.

Skoczył w moją stronę, ściągając mnie na ziemię. Nóż miał już w ręce, skierowany ku memu gardłu. Zatrzymałem nóż i mocowałem się, aby mu go wyrwać. Dul był młody i silny — ja byłem młodszy i znacznie silniejszy. Nie miał też większego pojęcia o walce na noże. Prawdopodobnie nigdy nie musiał używać broni w sytuacji, kiedy wróg widział jego ruchy.

Przygwoździłem go do podłogi i zażądałem, by zanim go zabiję, powiedział mi, skąd pochodzi. Nagle usłyszałem skrzypnięcie drzwi. Obejrzałem się, ale nie dostrzegłem nikogo, choć drzwi były wciąż otwarte i kołysały się. Jeśli siewcy złudzeń potrafią robić to wszystko, co już widziałem, mogli też prawdopodobnie spowodować u mnie złudzenie, że nikogo nie ma. Byłem pewien, że w pomieszczeniu znajduje się ktoś jeszcze. Przesłuchiwanie Dula w towarzystwie siewców złudzeń nie mogło się udać, a ponadto teraz byli już ostrzeżeni. Istniała przedtem jedna szansa, by dowiedzieć się, skąd są. Teraz tę szansę straciłem.

Wszedłem w czas szybki i podniosłem się znad rozciągniętego na ziemi przeciwnika. Nie jeden, ale trzej siewcy złudzeń z wyciągniętymi nożami kierowali się ku miejscu, gdzie się przed chwilą znajdowałem. Było to bezcelowe, ale wyjąłem im noże z rąk i zabrałem je ze sobą do sali tronowej, gdzie starsza pani udająca Percy’ego Bartona siedziała ze znudzoną miną na tronie. Umieściłem noże na jej podołku, z ostrzami skierowanymi ku niej i wyszedłem z pałacu. Przesłanie będzie jasne: mogłem ją zabić. Ale było to tylko przesłanie, tylko wskazanie możliwości, a ja nie wiedziałem, co robić dalej.

Wszystkich ich pozabijać? Bezcelowa strata czasu, skoro nie wiedziałem, skąd pochodzą. Zostaną tylko zastąpieni przez kolegów, a ich spisku wcale to nie powstrzyma, najwyżej trochę opóźni. W tej sytuacji miałem trochę czasu, by zaplanować następny ruch, przynajmniej w czasie szybkim — upłynie tydzień, zanim jeźdźcy z Gill dotrą do jakiejkolwiek innej stolicy, a mając tydzień do dyspozycji, w czasie szybkim można dokonać wiele.

Opuściłem pałac. Nie należało się spodziewać, że wszędzie będą się walały kartki z napisem: „Szalbierze w tym pałacu pochodzą z takiej to a takiej Rodziny”. Będę musiał posługiwać się tylko rozsądkiem, aby określić ich ojczyznę. A jeśli chodziło o wyciąganie wniosków przy pomocy ścisłego rozumowania, nauczyłem się szanować Lorda Bartona.


— Za szybko wróciłeś — rzekł po tym, jak odesłałem dziewczynę z pokoju. — Nadmiernie wykorzystujesz naszą przyjaźń.

— Potrzebuję twojej rady.

— A ja potrzebuję samotności. A raczej samotności samowtór. Czy zdajesz sobie sprawę, że byłem o krok od dokonania czegoś, czego nie udało mi się dokonać w ciągu ostatnich trzydziestu lat? Dwa razy pod rząd. Dwa razy w ciągu dziesięciu minut.

— Jeszcze będziesz miał okazję. Posłuchaj, Barton, byłem w pałacu. Widziałem twego syna. To jest kobieta, w twoim wieku, czy nawet starsza, i jest otoczona przez siewców złudzeń, wśród nich znajduje się twój dawny sługa. Ale nie udało się z nich nic wycisnąć. W gruncie rzeczy są trochę zaniepokojeni. Wiedzą, że ich znam. Mieli przedsmak tego, co mogę zrobić. W ciągu tygodnia zawiadomią pozostałych i nigdy nie będę już miał przewagi zaskoczenia. Rozumiesz sytuację?

— Spieprzyłeś sprawę.

— Skorzystałem z okazji i nie udało się. Tak więc teraz, skoro byłeś na tyle głupi, żeby tu przybyć, choć obiecałeś pozostać w Humping…

— Humping… — powiedział w rozmarzeniu.

— Możesz przy okazji zrobić coś użytecznego. Muszę wiedzieć, skąd oni pochodzą. Jeśli bowiem tam nie uderzymy, mocno i jako pierwsi, nigdy nie uda nam się ich powstrzymać.

Natychmiast zaczął się zastanawiać.

— Cóż, Laniku, jest dosyć jasne, że nie możemy wyciągać numerów z kapelusza w nadziei, że trafimy na właściwy. Jest osiemdziesiąt Rodzin — może to być każda z nich.

— Są sposoby ograniczenia tej liczby. Mam teorię, chyba dobrą, na temat tego, co robią poszczególne Rodziny. W Nkumai znalazłem rodzaj kroniki. Wyliczała ona zagadnienia, w których specjalizowali się założyciele poszczególnych Rodzin. Na przykład Nkumai została założona przez fizyka. Ich produktem eksportowym są teorie fizyczne i astronomiczne. Z Mueller eksportujemy produkt badań genetycznych — pierwszy Mueller był genetykiem. Rozumiesz?

— W ilu przypadkach to się sprawdza?

— Nie odwiedzałem wielu krajów i nie informowali mnie na ogół, co eksportują. Ale zgadza się to dla Ku Kuei i Schwartzów.

— Filozof i geolog.

Musiałem mieć zaskoczoną minę.

— Nie wiem, dlaczego ta informacja miałaby cię dziwić. Britton zostało założone przez historyka. Mało prawdopodobne, żeby ta dziedzina wytworzyła produkt eksportowy, ale fanatycznie gromadzimy różne zapiski. Dzieci uczą się na pamięć listy oryginalnych osiemdziesięciu zdrajców od Andersona do Wynna, łącznie z ich krótkimi biografiami, w których jest mowa o ich zawodach. Jesteśmy bardzo staranni. Mogę wyrecytować swą własną genealogię od samego Brittona aż do mnie. Nie zrobiłem tego dotychczas, ponieważ mnie o to nie prosiłeś.

— Nigdy o to nie poproszę. Jesteś człowiekiem z żelaza, Barton.

— Powstaje pytanie, jakie zajęcie mogło spowodować, że Rodzina stała się Rodziną siewców złudzeń? Najbardziej oczywistymi kandydatami byliby psychologowie, prawda? Kto był psychologiem? Oczywiście Drew, ale oni żyją w swoich budach na północy i mają sny o zabijaniu własnych ojców oraz spaniu z własnymi matkami.

— To może być złudzenie — zauważyłem.

— Nie dawniej niż w zeszłym roku zaatakowali swoich sąsiadów zza gór, Arvenów, i zostali upokarzająco pokonani. Czy to pasuje do obrazu naszego wroga?

Wzruszyłem ramionami. Jak można było twierdzić coś pewnego o siewcach złudzeń?

— Prócz tego, nie starali się specjalnie ukrywać, nad czym pracują od setek lat. Ludzie, których szukamy, gdzieś w czasie swej historii powinni byli stać się skryci. Nie sądzisz? Drugim psychologiem, już ostatnim, był Hanks. Nic o nich nie wiem, z wyjątkiem tego, że dwa lata temu zbuntowali się przeciw Sojuszowi Wschodniemu i mój kochający syn wszedł tam z armią i spalił wszystko do cna. Mówi się, że tylko jeden człowiek na trzech przeżył. Obecnie ludzie ci żyją z tego, że przechodzą granicę i korzystają z dobroczynności w Leishman i Parker. W Gill nie istnieje dobroczynność. Więc nie wygląda to na ojczyznę siewców złudzeń. Znowu miał rację.

— Nie ma więcej psychologów?

— Nie.

— Jakie mamy inne zawody?

— Może są oni wyjątkiem od twojej teorii, Laniku. Może wymyślili coś nowego.

— Przejrzyjmy listę. Musimy, tak czy inaczej, znaleźć najbardziej prawdopodobnego kandydata.

Tak więc przeglądaliśmy listę. Było to żmudne, ale Barton spisał ją pięknym pismem — co napełniło mnie jeszcze większym respektem dla jego wykształcenia, chociaż ledwo mogłem ją przeczytać. Nasze typy były wątpliwe. Tellerman był aktorem, ale tę Rodzinę znano z jej pretensji literackich. Ambasador odrzucił wszystkie powieści, dramaty i wiersze, które napisali w ciągu trzech tysięcy lat. Ich upór był zadziwiający. Przedstawicieli iluzjonistów i magików w grupie zesłańców nie było. To oczywiste — ten zawód był zbyt prostacki. Przecież rewoltę zorganizowały elity przeciwko wyzyskowi przez demokratyczną tyranię mas. Z kilkoma wyjątkami, wygnańcy na Spisku to była śmietanka śmietanki, pierwsze umysły Republiki. Znaczyło to, że z wyjątkiem psychologów i kilku innych marginesowych osobników, biorących prawdopodobnie udział w finansowaniu rebelii, większość buntowników była ekspertami w naukach przyrodniczych.

Spędziliśmy ponad godzinę, wyczerpawszy, jak nam się wydawało, każdą możliwość i wtedy odpowiedź wydała się nagle tak oczywista, że nie chciało się wierzyć, iż ją przeoczyliśmy.

— Anderson — powiedziałem.

— Nie wiemy nawet, co on robił — rzekł Barton.

— Nie wiemy, jaki miał zawód. Ale przecież był przywódcą rebelii.

— „Ze zdrajców, zdrajca najohydniejszy” — zaintonował Barton.

— Przywódca intelektualistów, a jednak sam nie intelektualista.

— Tak. To jeden z nie wyjaśnionych faktów w historii.

— Polityk — ciągnąłem. — Demagog, który załatwił sobie wybór do Rady Republiki, a jednocześnie potrafił zdobyć zaufanie najsubtelniejszych umysłów Republiki. Czy to nie sprzeczność?

Barton uśmiechnął się.

— Coś w tym jest. Oczywiście nie dysponował żadną taką zdolnością, jaką mają nasi obecni wrogowie. Ale był w stanie sprawić, żeby ludzie widzieli go takim, jakim on chciał być widziany. Czyż siewcy złudzeń nie czynią dokładnie tego samego, tylko że lepiej?

Odchyliłem się na krześle.

— Więc przynajmniej przyznajesz, że jest to do przyjęcia?

— Do przyjęcia. Choć mało prawdopodobne. Ale żadna z pozostałych Rodzin nawet nie wchodzi w rachubę, takie jest moje zdanie. Co czyni Andersonów najlepszymi kandydatami, przynajmniej w pierwszym podejściu.

Podniosłem się z krzesła i ruszyłem ku drzwiom.

— Czy to nie jest trochę niegrzeczne z twojej strony? Nie zabierzesz mnie?

— Nie będzie mnie tylko dwa dni.

— Dostanie się nad morze przez niespokojne ziemie Izraela wymaga co najmniej tygodnia jazdy. Potem musisz zdobyć łódź i przedostać się przez najwredniejszy kawał wody na świecie, Trzęsące Morze — chyba że będziesz na tyle głupi, by próbować przebyć Lejek. Daje to razem przynajmniej dwa tygodnie nieobecności i prawdopodobnie, śpiesząc się, zajeździsz kilka koni.

— Nie będzie to tak długo trwało. Uwierz mi. Czy cię już kiedyś zawiodłem?

— Jedynie wtedy, gdy odesłałeś z pokoju tamtą młodą damę. Ale nie martw się. Nie będę próbował cię gonić. Jeśli mówisz „dwa dni”, będę czekał dwa dni, a nawet więcej. Człowiek, który może sprawić, że strzały odwracają się w locie, może, jeśli zechce, pofrunąć na księżyc.

Przyszła mi do głowy pewna myśl.

— Może powinieneś czekać gdzie indziej — zaproponowałem.

— Nonsens. Wychodzenie na ulicę jest bardziej ryzykowne. Prócz tego nie skończyłem tu jeszcze. Chcę pobić własny rekord. Trzy razy w ciągu godziny. Przyślij ją tu znowu.

Posłałem ją tam znowu, kiedy wychodziłem.

Było denerwujące, że dotrę na miejsce prędzej, kiedy będę szedł piechotą w czasie szybkim, niż w czasie normalnym jadąc konno — wszystko dlatego, że w Ku Kuei nie nauczyłem się rozciągać swojego bąbla. Dotarcie na wybrzeża Izraela zajęło mi dziewięć długich dni marszu. Maszerowałem w najszybszym czasie szybkim, w jaki kiedykolwiek wchodziłem po opuszczeniu Ku Kuei. Miałem w życiu okresy, kiedy samotność i wysiłek fizyczny dodawały mi energii. Teraz samotność nużyła. Bardziej męczący, niż nie kończący się marsz, był widok porozrzucanych jak rzeźby po polach ludzi, nieświadomych faktu, że podporządkowali ich sobie siewcy złudzeń. Wyruszyłem, żeby ich wyzwolić, a oni nawet nie wiedzieli, że trzeba ich wyzwalać.

Skrajnie wyczerpany osiągnąłem cypel Izraela, wznoszący się nad Lejkiem wąską cieśniną dzielącą Anderson od kontynentu. Morskie fale były oczywiście zastygłe w swym wściekłym pędzie na północ, ku Trzęsącemu Morzu, które leżało trochę niżej. Do wierzchołka skały, na której stałem, niemal docierały szczyty fal, przypominających wzgórza wznoszące się w czasie jakiegoś ziemskiego kataklizmu.

Niewiele było rzeczy, których nie robiłem w czasie szybkim, ale pływanie w morzu, podporządkowanym czasowi naturalnemu, było jedną z nich. W Ku kuei, kiedy pływałem w czasie szybkim, towarzyszył mi zawsze ktoś, czyj strumień czasowy był na tyle silny, że obejmował część jeziora, nie wspominając już o mnie samym.

Z ogromną ostrożnością wszedłem do wody. W czasie szybkim nigdy nie odczuwałem naporu wiatru. W przeciwieństwie do powietrza, woda rozstępowała się ospale i znacznie lepiej unosiła mnie w czasie szybkim niż w normalnym. W gruncie rzeczy mojego przejścia przez Lejek nie można było nazwać pływaniem. W pewien sposób wpełzałem na zbocze fali, tak jakby był to błotnisty pagórek po ulewnym deszczu. Potem z łatwością ześlizgiwałem się z drugiej strony. Po pewnym czasie stało się to nawet zabawne, choć wyczerpujące. Kiedy osiągnąłem drugi brzeg i wygramoliłem się z morza na skaliste wybrzeże Wyspy Anderson, było wciąż popołudnie.

Po wyjściu z zasięgu fal rozejrzałem się wokół. Okolicę pokrywała trawa usiana głazami. Gdzieniegdzie pasły się owce: kraina była zamieszkana. Było jednak gorąco, sucho i ponuro. Trawa nie należała do bujnych i poruszające się owce wzbijały wokół siebie małe obłoki kurzu, które dla mnie wyglądały na zastygłe w powietrzu.

Szedłem po krawędzi zbocza opadającego ku morzu, zastanawiając się, jak się zabrać do wykrywania, czy to rzeczywiście tutaj jest ojczyzna siewców złudzeń. Nie mogłem przecież podejść do kogoś i zapytać: „Dzień dobry, czy to właśnie stąd pochodzą te sukinsyny, które usiłują zawładnąć światem?” Musiałem wymyślić jakiś wiarygodny powód mojej tutaj obecności. Kiedy wspomniałem, jak wyglądało przebyte właśnie przeze mnie morze, rozbicie okrętu wydało mi się całkiem wiarygodne. Musiałem tylko wygramolić się na brzeg, w pobliżu domu któregoś z pasterzy. Potem miałem nadzieję, że będę mógł improwizować.

Kiedy doszedłem do domu oddalonego jedynie o kilka metrów od skalistego brzegu, zsunąłem się z powrotem po skałach do wody. Wiedząc, jak wysokie są te fale i jak gwałtowne muszą być w czasie rzeczywistym, ostrożnie wdrapałem się na grzbiet fali docierającej do brzegu. A potem wszedłem znowu w czas rzeczywisty.

Powinienem był zostać na skałach nadbrzeżnych i pozwolić, żeby zmoczyły mnie bryzgi.

Загрузка...