Amaya Sei siedzi w przestronnym, otwartym pawilonie świątyni Fushimi Inari. Trzyma ręce na brzuchu i po raz setny próbuje podjąć decyzję. Za jej plecami otwiera się tysiąc ogniście pomarańczowych bram torii; wiją się po stoku góry jak tunel w głąb płomienia. W ich narożnikach niewiarygodnie ogromne pająki (są jasnozielone i choć w tym miejscu ten fakt nic nie znaczy, i tak wywołuje u niej uśmiech) rozpinają sieci barwy deszczu. Sei ma olbrzymie sińce pod oczami. Czuje się chora, bolą ją wszystkie stawy, całe ciało. Jestem kami silników, myśli. Przybyłam tu, żeby wchłonąć do brzucha wiatr moich kochanków i płonąć.
Czeka tak ósmy dzień. Kamienne lisy — słyszała, że są ich na całej górze trzydzieści trzy tysiące, liczba precyzyjna, a mimo to nieskończona, i nieskończona jest różnorodność lisich pysków — patrzą już na nią ze znajomą przychylnością, jak domowy pies, który polubił częstego gościa. Wieczór jest rześki, prawie wszystkie liście już zbrązowiały, zwiotczałe persymony spadają i rozmazują się na kamieniach. Na widnokręgu rysuje się delikatny złoty pas, nad którym rozciąga się błękit, wszechświat błękitu,jak światło na dnie jeziora.
Ale dziś w końcu przybywają: przechodzą we troje przez przystrojoną bramę świątyni, trzymając się za ręce.
Są tacy piękni, myśli Sei. I tacy silni. Jakże wysoką cenę musiałam zapłacić za ich spokojną podróż. Warto było, dobrze, że nie musieli cierpieć tak jak ja.
Kobieta wygląda jakby dawno temu doznała poważnych oparzeń, ale od tamtej pory rany się zagoiły i jej skóra lśni. Nosi rękawiczki dla ochrony przed zimnem. Jeden z mężczyzn jest wysoki, niemłody, garbi się i nosi okulary. Drugi, młodszy i chudy jak szczapa, ma smutną twarz. Rozpoznają ją od razu, od pierwszego rzutu oka, a ona wybiega im na spotkanie, pędzi jak wiatr, rzuca im się w ramiona i całuje mężczyznę w okularach jakby przez całe życie o niczym innym nie marzyła. On nie wysuwa języka w pocałunku; ona go nie szuka. Następna jest ta kobieta (jej usta mają smak cukierków, które uwielbiała matka Sei), a potem młody mężczyzna, który obejmuje ją w pasie i podnosi z ziemi.
— Chodźcie — mówi Sei.
Mówi po japońsku, ale i tak ją rozumieją. Prowadzi ich tunelem z bram, do góry, przez tysiąc torii, w kryształowo niebieską noc, do nieskończenie licznych lisów, zielonych pająków i ognistych kolumn. Nie wie, dlaczego to robi, ale wyprzedza ich i zaczyna biec, a kiedy jej stopy łomoczą o ziemię, czuje w brzuchu pierwszy drżący ruch.
Ojej, myśli. Moje ty biedactwo. Przepraszam. Będziesz straszliwą ceną. Ale to chyba nie będzie bolało, po prostu… Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora. Ryby ją czytają. Książka jest twoja, tylko twoja, i pełna cudów…
Nagle przepełnia ją zgroza i radość, światło ich pocałunków, trzepotanie dziecka w łonie, światło pierwszych gwiazd i…
I mknie pociągiem na linii Wyklejka, nieprzewidywalnym pociągiem-dzieckiem, najpierw tunelami, a potem wyjeżdża do góry, do miasta, na napowietrzne tory, i pławi się w pachnącym sasafrasem powietrzu. Nacina sobie rękę krawędzią metalowego krążka i śmieje się cicho, patrząc, jak spod pulpitu wypływa olej silnikowy. Przyciska do niego dłoń. Okrzyk rozkoszy, który wyrywa się z jej ust i z trzewi pociągu, roztrzaskuje klosze trzech kolejnych latarń, które mijają w pędzie. Sei zapada się w ramiona Trzeciej Szyny. Ma wrażenie, że jej nogi wnikają w obwody drukowane i łączą się z nimi, jej włosy powiewają nad ciałem lokomotywy, ręce trzyma ciasno przyciśnięte do boków, a na twarzy — twarzy pociągu, nowego pociągu — czuje opływający ją wiatr.
Powiedzą później, że przy Owsianych Plewach widzieli, jak pociąg pofrunął. Widzieli, jak bez najmniejszego wahania przesadził wyrwę w torach, wyskoczył w powietrze, jakby całe życie czekał na ten skok, i przepadł w wysokiej trawie. Czarnopyskie owce rozbiegły się we wszystkie strony, a maliny nie posiadały się z radości, gdy pociąg, który jest Sei, która jest pociągiem, pędził jak światło w stronę gór i dalej.
Powiedzą, że jego gwizdek przypominał wspólny śpiew matki i dziecka.
Sei jest taka młoda… November całuje ją tak, jakby miała nigdy nie dostać drugiej szansy. Torii ciągną się w noc niczym jedna brama zwielokrotniona echem w nieskończoność, jakby się jąkały; posągi lisów szczerzą zęby ze swoich piedestałów. Kiedy Sei zaczyna biec i znika w półmroku, November widzi — jest tego pewna, mogłaby przysiąc — jak lisy jeden po drugim zwracają ku nim kamienne łby (małe uszka przylegają gładko do granitowych czaszek) i kłaniają im się nisko.
Bierze Ludovica za rękę i też zaczyna biec, w górę, w górę, w górę, a pająki wokół niej — ach, że też nie może ich usłyszeć! — powtarzają jej imię jak różaniec i…
I Casimira — jej śmiech brzmi jak fanfara — zagarnia ją w powietrze i stawia na podłodze rozległego czerwonego pokoju, pełnego brązowych notatników, pras drukarskich i chodzących po ścianach pszczół. November zagląda do jednego notatnika, drugiego… Są puste.
— Nie zwróciłaś uwagi na nazwy ulic, najdroższa? — Casimira cała promienieje. — Dostateczna liczba rzeczowników tworzy czasownik. Stworzyłyśmy czasownik, który jest nami.
Dom ciągnie November za rękę i przytyka ją do swoich chłopięcych ust. Wstrzymuje oddech, wysuwa różowy język i delikatnie ją liże.
November rozgląda się za Ludovikiem, ale nigdzie go nie widzi. Pszczoły startują z czubków jej palców i lecą do miasta, żeby tam go szukać w jej imieniu, a ona uśmiecha się w ramionach Casimiry, ciasnych, silnych i niewątpliwych jak zwycięstwo. Znajdą go.
W przyszłości pszczoły w Palimpseście w ogóle się zmienią. Ich użądlenie będzie dowodem łaski ponad wszelkie wyobrażenie. Na ich skrzydełkach zostanie wydrukowana — nieskończenie maleńkimi literami — encyklopedia Palimpsestu, spisana w wysokim pokoju w domu, który ćwiczy uśmiechy przed lustrem; w wysokim pokoju, który dom trzymał dla nich wszystkich i który jest legowiskiem, ale nie jaskinią. W encyklopedii znajdą się niekończące się spisy cudów tego miasta, a w tych spisach będą zawarte nieprzeliczone opowieści. Kto zostanie użądlony, pozna je wszystkie i zapłacze nad tą wiedzą.
Mrok opada tak szybko, że zapiera Olegowi dech w piersi. Kiedy tamci zaczynają biec, on boi się, że zostanie sam, a nie może zostać sam, więc w płynących ze świątyni oparach kadzideł zmusza swoje chude, osłabione nogi, żeby poniosły go w ich stronę, za nimi, w cień, w błękit, w pyski tych wszystkich lisów, które mają jego twarz, uśmiechają się do niego, jakby mówiąc:
— Ona na ciebie czeka. Czeka, Oleżka.
Pierś pali go żywym ogniem, jakby płonąca włócznia przeszyła mu serce, i…
I naga Ludmiła siedzi na szerokim, suchym łóżku, na którym piętrzą się kołdry w niebieskie i srebrne gwiazdy. Jego siostra. Rozkłada ręce, oczy jej błyszczą, mówi do niego po rosyjsku, a on ją rozumie, zapada się w nią, całuje jej śmiech i śmieją się razem. Kiedy się w niej znajdzie, zobaczy w świetle latarki śnieg padający nad brzegiem rzeki, która nigdy nie zabiła żadnego dziecka i zawsze była tylko pasemkiem srebrnego blasku w ciemności.
W przyszłości zamki Palimpsestu będą się zakochiwać. Odrzucą przeznaczone dla nich klucze i każą ich właścicielom podążyć z biegiem Albuminy do miejsca, w którym znajdą olbrzymią barkę z zadaszeniem z brązowego jedwabiu, na której chudy młodzieniec z żoną o włosach koloru chleba wyrabiają klucze z najbardziej niezwykłych materiałów: fiszbinów i suszonego mułu rzecznego, sodalitu, berylu i ptasich kości, królewskich koron i więziennych krat, gałęzi leszczyny, wierzbowych witek, złota, srebra, szkła.
I żaden zamek nie zadowoli się czymś gorszym niż jego wymarzony, ukochany klucz.
Nie zostawiaj mnie! myśli Ludovico, gdy November zaczyna biec za Sei. Ale nie, na pewno go nie zostawi. Jest przecież jego Izydorem i poprowadzi go przez świat. Łapie go za rękę i razem biegną jak dzieci, na które czeka wspaniała zabawa i cały dzień, żeby się nią cieszyć. Kiedy November się śmieje, Ludo boi się przez chwilę, że dźwięk jej śmiechu mógłby go roztrzaskać, jest taki wysoki i słodki, taki nietykalny. Jeszcze chwila i będzie mogła do niego przemówić, jeszcze chwila i zwróci się do niego, a on zrozumie każdą sylabę jej etymologii i…
I budzi się na drewnianym podwyższeniu, na ogromnym kole z dębowego drewna, podniesionym nieco nad poziom ulicy. Wytrzeszcza oczy i rozgląda się w pustym powietrzu wczesnego poranka. Wszyscy jeszcze śpią, pracują tylko piekarze i listonosze. Stara kobieta stoi w drzwiach swojego domu. Zamiast prawej nogi ma potężną, sękatą niedźwiedzią łapę. W rękach trzyma blachę z parującym lukrowanym ciastem. Łzy napływają jej do oczu i toczą się po pulchnych policzkach. Wypuszcza ciasto z rąk. Rozdziawia usta.
Klaudia wraca do środka, porywa z parapetu drugie ciasto i wybiega do niego. Nareszcie, nareszcie, po tylu latach! Casimira jej obiecała — i oto przybył!
Ludo przełyka jej ciasto, pije jej herbatę.
Wojna się skończyła.
Staruszka krząta się wokół niego, jej sierść ociera się o jego nogę, a Ludovico je i patrzy na północ, gdzie w głębi długiej ulicy stoi dom z wysokimi zielonymi wieżyczkami.
To bardzo stosowne, myśli, że zjawiłem się właśnie tutaj, w dawnym miejscu. Spośród nich wszystkich to ja jestem tradycjonalistą.
Pszczoła przysiada mu na kolanie. Stara kobieta-niedźwiedzica uśmiecha się do niego szeroko i dyga leciutko. Pojawia się druga pszczoła, i trzecia.
November.
Ludo pozwala wywabić się pszczołom na ulicę, na której pierwsze tego dnia pojazdy hamują i zakręcają z piskiem, i idzie na spotkanie swojej ukochanej, swojego koziorożca, który zeskoczył z wielkiej, wielkiej wysokości i bezpiecznie wylądował na rogach.
Przedmieścia Palimpsestu rozpościerają się od granic miasta jak wachlarz. Najpierw domy, jednakowo czerwone, stojące w przypominających żyły rządkach, rozgałęziających się na uliczki, podwórka i ślepe zaułki. Są tam parki zarośnięte trawą, która pachnie pomarańczami, i strumyki, w których kwitną czarne i niebieskie pływające róże. Dzieci wydrapują na chodnikach rysunki przedstawiające dziewczynki z nogami antylop i chłopców o wróblich skrzydłach i przeskakują z jednych na drugie. Śmiech tryska im z ust i zmienia się w jesienne liście, lądujące leniwie na szerokich trawnikach. Na wschodzie słońce lśni ponurą czerwienią. Szkarłatne cienie kładą się na buziach dzieci.
Parki znajdują się również pomiędzy domami, rzecz jasna. Przedmieście tworzy dzieci z eteru, a dzieci potrzebują przestrzeni. Karuzele z kości i futra precyzyjnie odwzorowują umięśnione ciała koni, żyraf i leniwców trójpalczastych, żeby wpoić dzieciom skłonność do dosiadania takich właśnie zwierząt, gdy dorosną i będą musiały jeździć wierzchem. A tam, o, tam, dziewczynka z fioletowymi wstążkami we włosach tłumaczy bratu, że matki nie będzie wieczorem w domu, więc mogliby się wymknąć do miasta i potańczyć z kobietami o głowach białych lisów. Co za szelma!
W końcu domy przechodzą w pola amarantu, szpinaku, jagód. Na łąkach pasą się kosmate krowy, beczą obwieszone dzwonkami kozy. Palimpsest jest stale głodny. Co rano mleko białe jak rzeka tryska do setki i więcej skopków, masło wychodzi z niego żółte i śmietankowe, chleb rośnie gruby i mocny jakserce. Są też sady, a w nich brzoskwinie, śliwki, wiśnie i jabłka jak rubiny. Są stawy pełne ryb o czarnych, niezgłębionych ślepiach. Farmy ciągną się dalej niż domy, daleko, hen, daleko.
Jednakże i one gdzieś się kończą, jak wyciągnięte ramiona, i roztapiają w pustej krainie, jeszcze nieskolonizowanej przez miasto, niezaludnionej, niepoznanej. Puste łąki ciągną się po horyzont, jasne i ciemne, gęste i miękkie.
Wojna się skończyła.
Taka była jej końcówka. Opowiedziałem wam wszystko, co musicie wiedzieć o wyłamaniu drzwi. Znajdźcie mnie, znajdźcie w czarnych, tajemnych miejscach. Jestem tutaj. Czekam. Chcę tylko tego, co wszystkie inne miasta: chcę rozkwitać.
Przybywajcie. Przybywajcie.
Spójrzcie na moje rozpostarte pola, na moje bezgraniczne granice. Jestem dostatecznie rozległy, żeby was pomieścić.
Zrywa się wiatr — gorący, niosący pył, pachnący solą. Kilometry nagiej skóry okrywa gęsia skórka.