Sei zawsze czuła się niepewnie w obecności książek. W stanie naturalnym, na półkach, pozostawały zamknięte, zatrzaśnięte na głucho; szczerzyły stronice, naśmiewały się z niej, tak dużo obiecywały, a w rzeczywistości okazywały się skąpe i cienkie. Pokazywały mężczyzn i kobiety o martwych oczach, uwikłanych w niezrozumiałe dla niej rytuały życia. Natomiast zamknięte książki wywoływały wrażenie doskonałości. Nie potrzebowały jej.
Matka Sei usiadła z nią kiedyś w pokoju o podłodze z trawy i oknach z papieru. Sei była wtedy malutka, jeszcze nigdy nie jechała pociągiem. W tym pokoju czuła się tak, jakby znalazła się we wnętrzu książki, zamurowana papierem ze wszystkich stron i obszyta trawą na kręgosłupie. Włosy matki były długie i proste, połyskiwały jak twardy kamień oglądany przez siedmiocalową warstwę wody. Miała na imię Usagi, na cześć królika mieszkającego na księżycu. Sei myślała wówczas, że matka ukrywa przed nią srebrny tłuczek, chowa go w połach żółtej yukaty z pomarańczowymi żurawiami na rękawach, i kiedy Sei śpi, ubija nim ryż z cukrem w wielkiej perłowej beczce. Sei próbowała nie spać, żeby ją na tym przyłapać, ale matka była sprytna i szybka.
— Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora — powiedziała Usagi, podszczypując paluszki Sei przez tabi. — Ryby ją czytają. Wślizgują się między kartki i wyjadają słowa jak ziarenka ryżu. Ale rybka Sei, która była pulchniutka, niebieska i zupełnie inna od wszystkich rybek, nie mieściła się między stronicami i cały czas była głodna. Osiem razy opłynęła książkę dookoła, aż w końcu przypłynęła do mamy.
— Czemu płaczesz, córeczko? — zapytała rybka Usagi.
— Bo nie mogę przeczytać książki leżącej na dnie jeziora — odparła rybka Sei. — A inne rybki są nią zachwycone.
— Nie płacz, dziecko. Ja przeczytałam tę książkę i nakarmię cię wszystkim, co się w niej znajduje, żebyś już nie głodowała i nie wylewała łez do jeziora.
Sei zakręciła się w miejscu, marszcząc persymonową obi. Drobną rączką dotknęła buzi mamy.
— Ale, rybko Usagi, czy ja nie powinnam sama nauczyć się czytać?
— Nie ma takiej potrzeby, dyniowy kwiatuszku. Ja umiem czytać i zawsze będę przy tobie.
Dlatego właśnie książki zawsze były zniewolonymi lokajami na nieznośnym dworze jej matki, posępnymi stworami, które nie chciały dopuścić Sei do siebie. Z mozołem i należytym szacunkiem opanowała kanji i nauczyła się katakany, ale nigdy nie czytała dla przyjemności — ani beletrystyki, ani książek historycznych, ani rozpraw filozoficznych. Tylko inne rybki mogły posiadać książki na własność, kochać je i znać ich tajemnice.
W ten oto sposób Sei uchowała się jakby specjalnie dla tej książki, czysta jak oblubienica, nietknięta innymi opowieściami, naiwna, nieświadoma podstępów struktury, narracji i metaforyki.
Wyobraź sobie dziewczynkę na dnie jeziora, żyjącą pośród ryb i równie nieświadomą natury książek jak Sei. Sei miała wrażenie, że ta książka została napisana specjalnie dla niej i tylko dla niej, tak jakby Sato Kenji niczym lekarz zajrzał przez usta do jej wnętrza, po czym opisał wszystko, co zobaczył w jej sercu. Była zakonnicą w jej służbie, czystą i pustą, opanowaną desperackim pragnieniem poświęcenia. To z myślą o niej oszczędzała swoją cześć, nie trwoniła swojej miłości — wszystko po to, żeby książka (napisana w jednym jedynym celu: żeby zakraść się do jej wnętrza i tam zamieszkać, niby największa świętość) nie musiała się wstydzić za jej rozwiązłość.
Yumiko dotknęła jej, myśląc, że Sei jeszcze śpi. Sei wygramoliła się z łóżka i zaczęła czytać ponad jej nagą talią:
Mieszkańcy prowincji Aomori opowiadają legendę o patronach pociągów. Kami Wiatru i kami silników spierali się o to, kto ma pobłogosławić japońskie pociągi; komu przypadnie w udziale przywilej przygarnięcia ich w długie ramiona. W tym okresie Japończycy spędzali już w pociągach wiele godzin i wśród miejskich kamich zapanowała konsternacja: nie było wiadomo, do kogo kierować niezliczone ciche modlitwy o punktualność, szybkość i spokojną jazdę. Kami wiatru, stojąc na podeście z pomarańczowych chmur, tłumaczył, że pociągi należą do niego, ponieważ swoją ogromną prędkością wzbijają potężne prądy powietrzne, wysokie perony shinkansena sięgają jego dziedziny, a on codziennie owiewa je i porusza swym tchnieniem. Kami silników, niezbyt lubiana wśród rodaków, wspięła się na podwyższenie ze zmiażdżonych samochodów i ociekających starym olejem maszyn do szycia. Oleiste włosy opadły jej na oczy, gdy spojrzała spode łba i stwierdziła, że każda maszyna, która chlupocze paliwem i pochłania kilometry, jest jej wyłącznym poddanym i tylko jej powinna oddawać cześć.
Spór trwał tak długo, że inni przysłuchujący mu się kami zapadli w głęboki sen; publiczne dysputy są bowiem bardziej nużące, niżby to chcieli przyznać ich uczestnicy i słuchacze. Korzystając z nieuwagi krewniaków, kami wiatru zakradł się na podwyższenie siostry, żeby ją zniszczyć i bez dalszych przeszkód zagarnąć pociągi dla siebie. Wziął głęboki wdech, zamierzając przeszyć ją na wylot, ale w chwili, gdy płuca miał napełnione do granic możliwości, kami silników podeszła do niego, pocałowała go i z wielką gwałtownością wciągnęła w siebie i wessała całe jego tchnienie. Powietrze rozpaliło płonący w jej sercu żar. Razem wznieśli się ku niebu i tam kami silników pożarła kamiego wiatru. Od tej pory pociągi czczą swoją pieśnią kami silników o długich, oleistych włosach.
Sei nie mogła patrzeć, jak Yumiko czyta jej książkę. Z najwyższym trudem znosiła widok jej kciuka na grzbiecie i opadającej na niego miękkiej okładki. Skrzywiła się, przygryzła wargę, zdławiła pokusę wyrwania jej książki. Yumiko pobrudziła rożek kartki zupą miso. Zniszczysz ją! — krzyknęło serce Sei. Ale czy to nie było fair? Czyż nie dopuściła ust tej dziewczyny do swojego gardła, a jej rąk w głąb swojego ciała? Czy i ona nie znała sekretów Yumiko — na przykład, że jej najgłębsza skóra smakuje morzem? Że jej krzyk jest piskliwy i chropawy, jak czkawka u dziecka? I czy w zamian za tę wiedzę nie była jej winna paru tajemnic ze swojej strony?
Przygryzła policzek. Nie, pomyślała. Yumiko ma innych kochanków, a ja nie mam innych książek.
Yumiko zaznaczyła miejsce, do którego doszła, i uniosła wzrok.
— On był twoim pierwszym? — zapytała filuternie. — Człowiek, który ją napisał?
Sei zamrugała, zdziwiona.
— Nie był pierwszy, skądże. Mam dwadzieścia lat, nie dwanaście.
— Nie pytałam o pierwszego kochanka. Czy kiedy przyśniła ci się wróżka, to było po spotkaniu z nim?
— Tak.
— A potem byłam ja.
— Nie szukałam cię.
— Uważasz, że nazwałam cię dziwką?
Sei skubnęła nitkę wyłażącą z materaca. Kobiety są trudne w obejściu, zawsze tak uważała. Kojarzyły się jej ze starymi, posiwiałymi rybami, które trzymają się blisko dna; trudniej je złowić niż mężczyzn i trudniej przy sobie zatrzymać, one zaś obserwują cię tymi opancerzonymi rybimi ślepiami, które niczego nie wyrażają, aż odwracasz się, zawstydzony czymś, za co w żadnym razie nie możesz być odpowiedzialny.
Yumiko stanowczym ruchem pchnęła Historię kolejnictwa… na drugą stronę tatami. Sei z wdzięcznością porwała ją z maty i przycisnęła do piersi, żeby znów się od niej ogrzać. Yumiko pokręciła głową.
— Chcę cię gdzieś dzisiaj zabrać, Sei. Pójdziesz ze mną?
Pewnie, że tak! Kioto było jak olbrzymia czerwona niecka, a ona spadała na jej dno, w sam środek, w stronę Yumiko w niebieskiej spódnicy w kratę, w stronę jej ust i marzycielskiego, urywanego sposobu mówienia. W stronę tego miejsca, które znała Yumiko, miejsca po drugiej stronie nocy, gdzie pociągi naprawdę nie mają końca.
— A tymczasem… — Yumiko uśmiechnęła się. — Chcesz zobaczyć, jak wyrzuca się w błoto masę pieniędzy?
Wyszły więc do miasta, zagłębiły się w wąskie uliczki pomiędzy wysokimi murami ogrodów, kierując się ku feniksowemu sercu Kioto.
Yumiko miała rację: Złoty Pawilon naprawdę był brzydki. Przycupnął nad wodą jak żółty spasiony szop pracz, czyhający na rybę, którą upoluje pacnięciem łapy. Staw był całkowicie nieruchomy, bez jednej zmarszczki odbijał obraz pawilonu. Sei nie dowierzała, że budynek naprawdę jest pokryty złotem, chociaż wiedziała, że tak właśnie jest: kiedy dawno temu pawilon się spalił, jej babka oddała swoją biżuterię, żeby po przetopieniu odtworzono z nich dach. Ale w tej chwili wydawał się zwyczajnie żółty, jak pomalowany farbą. Mimo to chciała go dotknąć, znów poczuć pod palcami babcine naszyjniki kołyszące się na starych miękkich piersiach. Spalił się w latach pięćdziesiątych, do cna. Pewien mnich kochał go nad życie, miał na jego punkcie obsesję i w którąś zimną noc podłożył ogień. Chciał spłonąć razem z pawilonem, ale dymu nie wystarczyło, żeby się udusił, i przeżył obiekt swojego uwielbienia. Kiedy Sei uczyła się o nim w szkole, wydawało jej się, że go rozumie, że wie, jakie to uczucie, chcieć się pozbyć jakiejś rzeczy — a zarazem krzyczeć w niej, krzyczeć razem z nią i wdychać ją, aż cię udusi. Olbrzymie koi pływały ciężko w otaczającym świątynię jeziorku, niczym niebywale ruchliwe głazy.
Kiedyś popełniła błąd i zapytała matkę, gdzie się urodziła.
Usagi upięła jej włosy grzebykiem w kształcie motyla i odparła:
— Urodziłam się na dworcu kolejowym, moja ty łodyżko orchidei. Twoja babcia była za duża, żeby podróżować, ale bardzo chciała zobaczyć kwitnące wiśnie w parku Tsukayama, gdzie bywała przed wojną, jako mała dziewczynka, zanim wyszła za mąż i ze wstążkami we włosach tanecznym krokiem przeniosła się na południe, do Kioto.
— Ale jak można się urodzić na dworcu? — zapytała rozsądnie mała Sei. — Przecież tam nie ma lekarzy.
— A wiesz o tym, że na stacjach kolejowych, które znajdują się bardzo, bardzo głęboko pod ziemią, są takie otworki nazywane łzawnikami? Małe dziurki w ścianach, przez które wilgoć uchodzi z gruntu. Kiedy wycieka z nich woda, wygląda to, jakby cała stacja płakała, jakby opłakiwała te wszystkie dusze, które przez nią przejeżdżają, lecz nie zatrzymują się na dłużej. Na dworcu, na którym się urodziłam, łzawniki zrobiono w kształcie małych masek z teatru kabuki, z takimi ogromnymi oczami, które naprawdę płakały: cała ta wypływająca ze ścian woda ściekała im po policzkach. „Przyj”, przemówiły do twojej babki. „Połóż się pod nami, a my będziemy cię strzec”. Zapłakały, krzywiąc się w tragicznym grymasie, jak to często bywa z maskami. „Urodziłaś dziewczynkę”, powiedziały, kiedy było po wszystkim. Niektóre były rozczarowane, ale większość sprawiała wrażenie zadowolonych i roniła łzy szczęścia. „Przypomina małego króliczka, kiedy tak kopie tymi swoimi czerwonymi nóżkami”, dodały, i tak nazwano mnie Usagi. Potem urodziłam ciebie. Ale zawsze w Dniu Babci wracam na tamtą stację i ocieram łzy moim akuszerkom. Sei westchnęła.
— Też chciałabym się urodzić na dworcu.
— Może kiedy będziesz w ciąży, też zapragniesz zobaczyć kwitnące wiśnie — odparła Usagi i połaskotała ją pod brodą.
Matka Sei była lepsza niż książka. Była dziwna — zarazem bardziej otwarta i mocniej zamknięta. Już w dzieciństwie Sei podejrzewała, że mama jest zwariowana, ale tak odrobinkę, uroczo, przez co w śmieszny sposób mówi śmieszne rzeczy, nie taka strasznie obłąkana jak te kobiety z telewizora, które wyrywały sobie włosy. Ilekroć matka czytała jej książkę z dna jeziora, zawsze były to historie niewiarygodne i smutne i Sei wiedziała, że nie są prawdziwe. Zapadały jej jednak w pamięć, chłonęła je jak jedzenie i wodę. Kiedy usłyszała o nikczemnym mnichu, który w paroksyzmie żądzy spalił Złoty Pawilon, jego historia wydała jej się niezwykła, głęboka, jak jedna z matczynych opowieści. Przypomniały jej się patronujące narodzinom matki łzawniki i przecudne pociągi, które musiały być świadkiem tego wydarzenia.
Co się ze mną dzieje w tym starym, bardzo starym mieście? Mam taką gonitwę myśli, kręcą się w kółko, w kółko, w kółko. Dokąd zmierzam, mnichu, matko, króliku z księżyca?
Miejsce, do którego zabrała ją Yumiko, nosiło nazwę „Dno Niebios”. To właśnie obwieszczała mała tabliczka nad drzwiami, spokojnymi znakami hiragany jak niespodziewanym deszczem. Yumiko — nadal ubrana w szkolny mundurek — mocno trzymała Sei za rękę.
— Dlaczego nosisz to cholerstwo? — zdziwiła się Sei. — Przecież nie chodzisz już do szkoły.
Yumiko zachichotała, zakryła usta dłonią, a potem nagle spoważniała.
— Lubię ten archetyp. Widzisz, ta spódniczka i te buty to nasz najlepszy towar eksportowy. Kiedy je noszę, upodabniam się do kami. Ucieleśniam ideał.
Zapukała do drzwi, a kiedy niechętnie się uchyliły, wystawiła język z tą samą kocią uciechą, którą okazywała, pokazując go wcześniej Sei. Stojący w cieniu za drzwiami mężczyzna spojrzał pytająco na Sei. Spokojnie rozpięła bluzkę. Chrząknął z aprobatą.
W środku niosła się cicha muzyka koto i gitary. Wszędzie stały długie sofy koloru miedzi, stoliki, na nich drinki w egzotycznych barwach, jak w innych klubach, w których bywała Sei. Czarne drewno i zielone szkło; smukłe palce zaciśnięte na brzuchatym kieliszku pełnym różowej piany. W sali było pustawo, klienci skupiali się w gronach jak owoce winorośli. Nikt nie tańczył, nikt się nie śmiał.
Na ścianach — jakżeby inaczej — wisiały mapy: Londyn, Paryż, Buenos Aires. Nad drinkami niosły się ciche szepty.
— Powiedz mi… — Yumiko przycisnęła policzek do policzka Sei, kiedy wyszły na pusty parkiet. — Chcesz wrócić?
— Do Tokio?
— Nie.
— Aha… Tam?
— To miejsce ma nazwę.
Sei złapała się na tym, że ma trudności z jej wypowiedzeniem: nie dość, że było to obce słowo, to dodatkowo odrzucała ją perspektywa przyznania się, że zna nazwę miejsca, które nie ma prawa istnieć — nawet przed Yumiko, która pewnie nie widziała w jego istnieniu niczego niezwykłego.
Przyszły jej na myśl pociągi — takie doskonałe, białe, szybkie, i ten mężczyzna z altówką; włosy opadały mu na twarz jak żałobny woal, i te wagony, ach, wagony, które się przed nim otwierały, rozpościerały entuzjastycznie drzwi jak gościnne ramiona.
— To nie był sen.
— Nie. To coś lepszego od snu.
— Tak, chcę tam wrócić.
Sei zacisnęła pięści, targana żądzą poznania tego miejsca i tych pociągów — pociągów, które kiwałyby mądrze głowami na widok książki Kenjiego i mówiły: tak, takie właśnie jesteśmy. Pomyślała o Tokio czekającym na nią na północy jak krokodyl, ospały i bezwzględny. Ale co dokładnie na nią czekało? Budka z hartowanego szkła na dworcu Shinjuku, bilety dla wszystkich oprócz niej, uniform Kolei Japońskich z odprasowanymi klapami? Wszystko to było niczym, ponieważ znajdowało się tutaj, nie tam. To nie były tamte pociągi. To nie było tamto miejsce.
Yumiko położyła Sei kciuk na ustach, jakby zaznaczała wybrane miejsce w jej książce.
— Wszyscy tego chcemy, Sei. Dziś już mało kto się tu zapuszcza w poszukiwaniu takich jak my, podobnych sobie, mimo że tak łatwo znaleźć tu drogę prowadzącą do tamtego miasta. Zbudowali „Dno Niebios” dwanaście lat temu, kiedy było nas w Kioto dostatecznie dużo, żebyśmy go potrzebowali. Żebyśmy za nim tęsknili.
— Zbudowali? Kto?
— Prawdę mówiąc, nie wiem. Inwestor był z północy. Wielkie pieniądze. Nie znam tych prawdziwych grubych ryb, ludzi, którzy są ważni tutaj i wiedzą, jak się ustawić, żeby w Palimpseście też być szychą. Jestem zwykłą turystką, rozumiesz? A ten klub bardzo ułatwia życie. Sama się przekonasz.
Sei rozejrzała się po sali: prawie wszystkie pary się obściskiwały, mało kto patrzył sobie w oczy. Obejmowali się jak roztrzęsieni inwalidzi, beznamiętnie, z fanatycznym zapałem. Oczy jej się zaszkliły. Wydawało jej się, że wie, o co chodzi, że rozumie anatomię propozycji Yumiko, że domyśla się jej muskulatury i kształtu kośćca. To jest jak wirus, pomyślała. A to miejsce to nie klub nocny, lecz szpital, zarządzany przez prefekturę dom opieki nad niepełnosprawnymi — tyle że wyposażony w bar.
Odsunęła się od Yumiko i rozpostarła ramiona jak skrzydła. Poruszała się najlepiej jak umiała, tak jak poruszała się w stu tokijskich klubach, bardziej zatłoczonych i nieprzyjaznych od tego. Kręciła biodrami, kładła ręce na brzuchu, wspinała się na palce. Zamknęła oczy, mając nadzieję, że wygląda dostatecznie pięknie, by zasłużyć na to, co każdy z tutejszych bywalców mógł jej dać: bilet wstępu. Bilet na przejazd. Jej czarna sukienka, migocząca jak bezdenna woda, trzepotała i wirowała razem z nią.
Yumiko złapała zadyszaną Sei w połowie długiego piruetu. Zdmuchnęła jej opadające na twarz włosy.
— Nie musisz tego robić — powiedziała z powagą. — Nikt już nie tańczy. To strata czasu. Ograniczyliśmy interakcje do niezbędnego minimum. Tak jest lepiej. Nie odmówią ci, nigdy nie odmawiają. Nie musisz dla nich tańczyć.
— Ale ja chcę. Ja chcę. — Sei złapała ją za ręce. Yumiko miała pomalowane na różowo paznokcie. — Nie chcesz się zabawić? Poczuć, że żyjesz pełnią życia?
Yumiko zamrugała. Nagle wydała się Sei bardzo zmęczona.
— Ja po prostu chcę tam zostać. — Westchnęła. — Tak trudno jest wrócić…
— To zostań.
— Nie wiem jak! Nikt nie wie. Umiemy tam trafić, ale tylko na krótki czas, obejrzeć kilka miejsc. Umiemy wyśnić rzecz lepszą od snu.
Yumiko pociągnęła ją do stolika. Na blacie stały dwa wysokie, lśniące kieliszki — jeden z jakimś złocistym drinkiem, drugi z jasnoniebieskim, kremowym. Przy stole siedział mężczyzna. Był młodszy od Kenjiego. W klapie marynarki miał kwiat maku, którego płatki w przyćmionym świetle wydawały się czarne.
— Niczego nie obiecuję — szepnęła Yumiko. Wsunęła dłoń Sei pod swoją spódnicę i oparła ją na miękkim biodrze. — Nie mogę ci obiecać, że wszyscy będą równie ładni jak ja, albo równie łatwi do oczarowania jak on; mało kto będzie miał w kieszeni książkę napisaną specjalnie dla ciebie. Ale tak to się właśnie robi: przez ciało do tamtego świata. Kto się rżnie, ten jedzie. Brzmi to wulgarnie i, prawdę powiedziawszy, zwykle tak też wygląda; często są brzydcy, grubi, spoceni, samotni… Na szczęście, zwykle nie trwa to długo. A potem… Trafiamy tam gdzie nasze miejsce.
Mężczyzna — bynajmniej nie szczupły, z szyją wylewającą się z czarnego garnituru i przetłuszczoną zaczeską na łysinie — nakrył dłonią dłoń Sei. Kiwając głową, przytakiwał słowom Yumiko; łzy spływały mu po zaokrąglonych policzkach. Palcem drugiej ręki odchylił płatek ucha, odsłaniając mapę, która ją przyzywała. Sei pochyliła się, żeby obejrzeć ją z bliska, ale Yumiko pokręciła głową.
— Jeżeli chcesz pojechać pociągiem… sama, beze mnie… musisz być ostrożniejsza. Możesz dostać się tylko w to miejsce, które mają narysowane na skórze. Dlatego przydaje się odrobina starej, dobrej sztuki kartografii, żeby wytyczyć właściwą trasę.
Razem przesłuchiwały mężczyzn i kobiety, podwijały im rękawy, zdejmowały kapelusze, zadzierały spódnice; oglądali mapy tak maleńkie, że Sei bolała z wysiłku głowa. Yumiko najwyraźniej wiedziała, czego szuka, ale dopiero o drugiej nad ranem znalazła cherlawego nerwusa z pobliźnionymi policzkami, strzępiastym wąsikiem i gęstą mapą na biodrze, która przypadła jej do gustu — mimo że dla Sei niczym nie różniła się od poprzednich.
— To następna stacja na tej linii. Powinnaś tam bez przeszkód dotrzeć z miejsca, w którym zaczęłaś. Tak czy inaczej, uda się. — Yumiko uśmiechnęła się pogodnie, jak matka namawiająca dziecko na przerażającą przejażdżkę na karuzeli. — To pójdzie szybko — dodała. — Pospiesz się — poprosiła chudzielca.
Ale Sei myślała już tylko o pędzących w jej ciele pociągach. Uśmiechnęła się słabo i oparła o swoją uczennicę w mundurku.
— „Pożądanie jest źródłem wszelkiego cierpienia” — zacytowała.
— O, tak… — wydyszała Yumiko. — W rzeczy samej.
Sei osunęła się w bezimienne ramiona mężczyzny. Jego pocałunki nie były oszczędne i eleganckie jak pocałunki Sato Kenjiego, słodkie i rozedrgane jak pocałunki Yumiko, ani wściekłe i bolesne jak trojga jej wcześniejszych kochanków, lecz miękkie i przejrzałe, jak zbita deszczem gruszka. Język miał płaski i okrągły. Ściągnął z niej biały płaszcz i czarną sukienkę, głaskał po nagich plecach, a potem zabrał do alkowy przy łazience, co uznała za zbędną kiczowatość i wulgarność. Nie mogli zachować się jak wcześniej Yumiko, która po prostu ułożyła sobie nogi Sei na ramionach i zapadła się w nią z lekkością wody?
Mężczyzna uniósł ją i oparł o ścianę. Był w niej mały — mały, naglący i twardy, jak pocisk wymierzony w sam środek jej ciała. W ciemności wcisnął twarz w znamię na jej piersi, muskając je obnażonymi zębami.
Myślała o pociągach. Cień skrywał jej twarz, kiedy pobliźniony mężczyzna miotał się i dygotał w niej.
Poszło szybko.
Kolofon to węzeł przesiadkowy dla wszystkich pasażerów kolei w Palimpseście. Przez okazałe przedwojenne pięciolistne maswerki widać wieczorne niebo, głębsze niż złoto i cieplejsze niż błękit. Obwód podziemnej hali dworca wytyczają olbrzymie śliwy, które niczym kolumny wspierają podłużny ochrowy dach; ich obsypane kwiatami gałęzie i zamieszkujące wśród nich gołębie tworzą żywe kapitele. Z poziomu gruntu jedenaście spiral pirytowych schodów opada w głąb, na posadzkę hali, marmurowy bezmiar ozdobiony inkrustacją z różanego drewna przedstawiającą stary krąg Palimpsestu — plan miasta z czasów, gdy było jeszcze małe i niepozorne, obwiedzione murem, zamieszkane przez garstkę astronomów i hodowców selera. Opisane surowymi łacińskimi kapitalikami wysokie ostrołuki prowadzą pod ziemię: WSCHÓD, ZACHÓD, BLISKO, DALEKO. Pośrodku różanego kręgu tryska i pluska Grynszpanowa Fontanna. Ma postać kobiety spętanej więzami szyn kolejowych, z uniesionymi w ekstazie rękami; woda spływa z jej dłoni, nastroszone włosy otaczają ją jak wieloramienna aureola. Okrywa ją zielona patyna wieku. Oczy ma wygładzone przez wodę, nos na wpół zmyty, a mimo to wciąż czuwa nad podróżnymi. Nasza Pani Bezpiecznej Podróży. Podziemna Gwiazda.
Sufit Kolofonu nie jest pomalowany: jego twórca, architekt, którego imię dawno poszło w niepamięć, zażyczył sobie, żeby dworzec w jak najbardziej wyrazisty sposób uświadamiał przechodniom, że zeszli pod ziemię. Dlatego też dach Kolofonu obsadzono ognistymi kwiatami imbiru, których grube złote korzenie sięgają skwapliwie w dół, w głąb stacji; każdy, kto zadrze głowę, zobaczy tylko ziemię i zmagające się z nią korzenie. Cudowny zapach tych kwiatów na długie dni wsiąka w skórę podróżnych.
Miruna mieszka we wnętrzu szklanej kolumny. Kiedy śpi — na stojąco, jak koń — śpi właśnie tam. Młody tragarz w błyszczącej czapce, który kocha ją całym swoim obwieszonym kuframi sercem, raz dziennie przynosi jej suty posiłek: sześć pieczonych czyżów oraz winogrona tak okrągłe i fioletowe, że od samego patrzenia bolą oczy. Jest tak strwożony, że nie może wykrztusić ani słowa, ale przynosi jej ptaszki i z przypochlebnym zachwytem patrzy, jak je zjada.
Miruna stoi zwrócona twarzą do Naszej Pani, dzięki czemu jej praca stale podnosi ją na duchu. Na siwych włosach nosi prosty lniany barbet i diadem — niepospolicie kosztowny! — wykonany z podkładu kolejowego, który dziesiątki lat temu odpadł od Fontanny. Jest wdzięczna, że zdarzyło się to akurat za jej kadencji; dzięki temu mogła mu własnoręcznie nadać nowy kształt i dopasować go do swojej głowy. Jest przeoryszą dworca; jej wzrok, gdziekolwiek padnie, przynosi szczęście. Na szczycie szklanej kolumny znajduje się tuba mosiężnego rogu, który długą spiralą oplata kolumnę i schodzi na sam dół, gdzie na wysokości ust Miruny kończy się talerzem do złudzenia przypominającym ustnik trąbki. Miruna zamyka oczy w geście rajskiej uległości, a w jej piersi płonie światło Naszej Pani, blask kolejowych lamp, gdy matczynym, łagodnym głosem wyśpiewuje swój psalm:
„Przyjazdy, tor trzeci — Marginalia, linie Rylcowa i Sgraffito. Pociąg ze Sgraffito odjedzie do Srebrnorybia. Planowy odjazd: godzina dwudziesta zero, zero. Dziękuję i życzę miłego wieczoru”.
Sei wpada pędem do przejścia z napisem PÓŁNOC. Nie ma biletu i zbulwersowane serce tłucze się jej o żebra. Słyszy krzyk, jazgot zdławionych głosów, płacz tysięcy, tętent koni w galopie. Odsuwa na bok budzące się wrażenie istnienia obcych w jej wnętrzu — jedzą, wszyscy naraz, jej żołądek wypełnia się cudzoziemskimi przysmakami, jej usta drżą od dotyku gorących pucharów. W pobliżu któregoś z członków jej kwartetu ktoś pali, ale nie zwykły tytoń, lecz coś ciemniejszego i słodszego, jak suszone skórki fig. Kiedy Sei warczy na obcych, cofają się roztrzęsieni. Szykuje się do skoku przez bramkę wejściową; nie da się zatrzymać, zna swoje znamię. Jest tylko jedno miejsce, za którym tęskni w tym mieście wielu faset.
Biedne dziecko — nie zobaczysz całej reszty! Cuda są także na powierzchni ziemi… Nie, nie słucha. Nigdy nie słuchają. Pragną tylko swoich własnych, osobistych zabawek i łakoci, którymi z nikim się nie dzielą.
Mosiężne pręty rozstępują się przed nią gładko, z cichym wizgiem. Sei śmieje się piskliwie i przyspiesza. Jej bose stopy łomoczą o marmur, kiedy skręca gwałtownie i wypada na peron.
Już nie słyszy altówki. Domyśla się, że to było gdzieś daleko, tamta wiekowa stacyjka bez fontann. Słyszy natomiast ciche brzdąkanie klawesynu i w przelocie miga jej młoda kobieta, zgarbiona nad pomalowanym kolorowo instrumentem stojącym daleko od peronu, przy torach. Pociągom się ta muzyka nie podoba — albo może po prostu zwietrzyły inny, milszy zapach: nie zwalniając mijają klawesynistkę i pędzą na spotkanie Sei. Unikają muzyki klawesynu w ten sam słoniowaty sposób, w jaki adorowały alcistę. Kiedy pociąg zwalnia posuwiście i zatrzymuje się przy niej, otwierają się drzwi — ale tylko te najbliższe, bo drzwi naprzeciw innych pasażerów, podróżnych i dzieci z wybałuszonymi oczami i bursztynowymi lizakami w rączkach nieodmiennie pozostają zamknięte. Wnętrze wagonu jest ciemne, pozbawione światła i dźwięków, ale Sei się nie boi, nie bardziej niż dawno temu bała się pokoju z trawy i otwartych ramion matki, jej poprutego kimona, skłonnych do płaczu oczu. Usagi miała tak samo czarne wnętrze.
Wskakuje do pociągu. Szczęśliwe drzwi zatrzaskują się za jej plecami i długa srebrzysta bestia wślizguje się w przechyle w tunel. Pasażerowie na peronie kręcą głowami i smętnie nakręcają zegarki.
Dudnienie powstające na styku wagonu z torem odbija się twardym, szczęśliwym rezonansem w kościach dziewczyny o imieniu Sei. Sei stoi w ciemności i po omacku szuka skórzanych uchwytów na poręczy, ale bez powodzenia. Rozlega się trzask grubej zapałki. Sei mruży oczy, oślepiona światłem czerwonej latarni. Wagon chybocze się lekko, delikatnie, jakby chciał ją ukołysać do snu. Ona jednak nie chce spać jeśli zaśnie, obudzi się, a tego by nie zniosła.
Ściany są wyłożone czerwonym jedwabiem. Przy rzadko rozrzuconych stolikach kulą się niewyraźne sylwetki. Słychać głośne siorbanie, jakby jadły zupę. Nieco dalej stoi wysoka kobieta w czarnym kimonie z nefrytowej barwy podszewką. Nie przewiązała się pasem, widać jej drobne piersi i szczupłe nogi. Jej pociągła twarz, pomalowana na czerwono od czubka brody po nasadę włosów, jest dziwnie kanciasta, jakby rozciągnięta ponad ludzkie proporcje. Jej usta rysują się zaciętą czarną krechą, włosy zachodzą na siebie falami jak opakowanie prezentu. Podchodzi, opuszcza czerwone powieki. Trzyma czarkę z herbatą. Herbata też jest czerwona i pachnie cynamonem. Kobieta kciukiem i palcem wskazującym sięga do swoich czarnych ust i spod języka wyjmuje grudkę opium, którą następnie wrzuca do czarki niczym kostkę cukru. Stawia czarkę na stole, na którym lśni już ozdobna europejska zastawa, i szybkim krokiem podchodzi do Sei. Obejmuje ją i rozpuszcza jej włosy, które okrywają je obie jak przecięty na dwoje akordeon. Szepcze jej do ucha:
— Ogromnie się cieszymy z twojego przybycia. Prosimy, przyjmij od nas strawę i napitki. Otwórz nasze drzwi, niech ci się spodobają nasze wagony. Jeśli to nie nazbyt natrętna prośba, chcielibyśmy stać ci się drodzy, ale jesteśmy cierpliwi i nie będziemy się narzucać.
Odsuwa się, pozostawiwszy czerwony ślad farby na policzku Sei. Sei kręci lekko głową. Ma półotwarte usta, nie posiada się ze zdumienia.
— Ale przecież… wiecie otym, że jestem tu tylko dzisiaj, jestem… nocną efemerydą.
Czerwona kobieta kiwa głową.
— Jesteśmy pewni, że odszukasz nas bez względu na to, w której części miasta się przebudzisz. Gdybyśmy myśleli inaczej, równie dobrze moglibyśmy uznać, że wagon może istnieć bez swojego pociągu. Należysz do nas, nasz dyniowy kwiatuszku, nasza łodyżko orchidei. Jesteśmy twoimi liśćmi, musisz na nas spojrzeć i powiedzieć, że jesteśmy zieloni. Że jesteśmy złoci.
Sei siada przy stoliku i zaciska palce na obco wyglądających utensyliach. Kobieta siada naprzeciw niej, zasłania kimonem swoją nagość. Jej szkarłatna twarz promienieje.
— Kim jesteś? — pyta Sei.
— Jestem Trzecią Szyną.
Sei parska śmiechem; jej głos niesie się metalicznym echem po wagonie,przeszkadza innym gościom.
— A nie wyglądasz. W dotyku też jesteś inna.
Trzecia Szyna się waha, czubki jej włosów aż skwierczą z podniecenia, jak naelektryzowane.
— Chciałam mieć ciało, więc udostępniono mi elementy składowe ciała, ale nadal biegnę tu w dole, pod tobą, milcząca, nieskończona, zabójcza. I kocham cię, Amayo Sei. Dla ciebie przyoblekłam się w to czerwone ciało i nalałam ci czerwonej herbaty. Tylko dla ciebie.
Dopiero teraz Sei zauważa, że po wagonie przechadzają się inne czerwone kobiety, obsługujące zgarbionych gości; one również upięły włosy w fale, włożyły maski i uczerniły usta, a teraz wyjmują grudki opium z ust, ale żadna — poza tą, która przedstawiła się jej jako Trzecia Szyna — nie jest naga pod kimonem, żadna nie pokazuje odsłoniętego ciała tym, którzy piją jej herbatę. Wszystkie noszą cztery warstwy szat przepasane szeroką szarfą ze sztywnego jedwabiu.
Sei przysłania oczy dłonią. Chciałaby, żeby to była prawda, żeby pociąg faktycznie mógł w ten sposób odwzajemnić jej miłość, ale jest realistką.
— Dlaczego miałabyś mnie pokochać, Trzecia Szyno? Jestem nikim, zwykłą konduktorką Kolei Japońskich. Mieszkam sama. Chodzę do pracy. Jadam kulki ryżowe. Nie jestem nikim szczególnym, nikim wyjątkowym.
Trzecia Szyna miesza palcem swoją stygnącą herbatę.
— Jesteś nam potrzebna. A naszym zdaniem na tym właśnie polega miłość. Na potrzebowaniu. Na braniu.
— Ale po co?
Trzecia Szyna wierci się niespokojnie na krześle, jak dziecko, które boi się, że pozwolenie na zjedzenie lodów może zostać za chwilę cofnięte.
— Nie mogłabyś po prostu pokochać nas takich, jakimi jesteśmy? — pyta błagalnie. — Bez zadawania tych niemądrych pytań? Tak długo na ciebie czekaliśmy. Nie chcemy wszystkiego popsuć długim wypytywaniem cię, prosimy o niewiele, tak niewiele. Będziemy dla ciebie dobrzy i będziemy ci dawali ładne rzeczy. Obiecujemy.
— Mówisz jak moja matka.
— Ona też może przyjechać, jeśli chcesz.
— To niemożliwe. — Sei parska śmiechem. — Nie żyje. A bilety w świecie podziemnym są wyjątkowo drogie, wiesz?
— Przykro nam. Powinno nam być przykro?
— Nie ma takiej potrzeby. To dawne dzieje. — Sei nie chce myśleć o Usagi, nie tutaj. To jest coś, co ma tylko dla siebie. — Popełniła samobójstwo — dodaje lakonicznie i nawet Trzecia Szyna chyba rozumie, że temat został zamknięty.
— Pojedziesz ze mną, Sei? Zgódź się, proszę.
Sei wpatruje się w swoją herbatę, jasną i krwawą. Zamyka oczy i wypija ją jednym haustem; krzywi się od ostrego smaku. Czuje, jak kulka opium zatrzymuje się na zębach. Nie połyka jej.
— Tak — mówi w końcu. Odstawia czarkę. — Ja też was potrzebuję.
Bierze Trzecią Szynę za rękę. Palce czerwonej kobiety są białe i gorące.
November wcisnęła się w szary kąt, mocno ściskając notatnik. Mieszkanie mężczyzny w koszuli koloru wierzbowych liści okazało się wręcz niewyobrażalnie osamotnione — tylko ten jeden kąt szeptał jej o żywych duszach. Wczołgała się w tę pustą przestrzeń, tuż przy jaśniejszym prostokącie przykurzonej, wyblakłej farby — duchu poprzedniego mieszkańca, nieukojonym cieniu nieistniejącego regału. Skuliła się w jego granicach, podciągając kolana pod brodę, tuląc je do swojej nagości. Przycisnęła policzek do zimnej ściany — poczerniały, palący policzek. Łza wśliznęła się pomiędzy jej skórę i tynk.
Młody mężczyzna spał spokojnie. Zielona koszula w odcieniu wierzbowych liści również spała, zapomniana, w małej kuchni. Książki leżały w stosach na cementowych cegłach. Był jeszcze płaski telewizor w imitującej kamień obudowie i para brązowych butów. November wsunęła się jeszcze głębiej w kąt. Tęskniła za pszczołami — swoimi własnymi i tymi ze snu. Martwiła się o roje jak prawdziwa matka; dla niej, królowej tylu istot, noc spędzona w mieście to niewybaczalne ryzyko.
— Nie zrobię ci krzywdy — wymamrotał z głową w beżowej pościeli. — Mogłaś zostać w łóżku. Tu jest cieplej.
— Nie jestem w tym dobra.
Wynurzył się spod przykrycia: smuga rozczochranych czarnych włosów i spłaszczone od snu policzki. Po omacku sięgnął po okulary.
— W zostawaniu w łóżku?
— W tym wszystkim. W kontaktach z ludźmi. Rano.
Zacisnęła wargi, blokując cisnący się jej na usta spis. Spisy były przeznaczone dla notatników, nie należało wypowiadać ich na głos. Powietrze mogło je zniszczyć, rozerwać na kawałki, pozbawić znaczenia. Były kruche i delikatne, jak pszczoły. Jak pajęczyna. Pociągnęła nosem i otarła twarz. Zawsze uważała, że mężczyźni są trudni; stare, siwe ptaki siedzące na gałęzi, z wielkimi oczami i ostrymi ustami. Przeżuwali cię i przeżuwali tak długo, aż nie zostało nic ciekawego.
Patrzył na nią, podparłszy się na łokciu. Obserwował ją nawet wtedy, kiedy wciągnął ją na siebie, przyglądał się jej w taki sam wyrachowany sposób, w jaki sowa przygląda się nornicy: ucieknie? Zacznie krzyczeć? Jak będzie smakować? Ile takich jak ona chowa się jeszcze w trawie?
— Jesteś taka nowa… — wydyszał jej w obojczyk. Oparł jej kciuki pod piersiami, pozostałe palce rozcapierzył na plecach. — Taka nowiutka.
Ona też go obserwowała. Z dystansu, z wielkiej wysokości, z ogromnego oddalenia. Poruszała się mechanicznie, zagryzłszy mocno wargi. Nie doszła; nie chciała. Nie zachwycił jej: nie miał niebieskich oczu ani rodowodu w sercu, nie pochodził od proroka, kalifa ani pomocnika nauczyciela. Nawet się nie przedstawił, tak bardzo mu się spieszyło, żeby dotknąć jej twarzy i powieść palcami po wyrysowanych na niej ulicach, żeby wrócić do tego domu jak szary bohomaz, do leżącego na podłodze materaca bez stelaża. Jego długi, osnuty czernią, zwężający się na czubku palec wsuwał się w nią i wysuwał, jakby całe miasto mogło ją tak po prostu wydymać.
Opowiedział jej o tamtym miejscu, powiedział, jak się nazywa i jak się tam dostać, zwabił ją obietnicą miasta, które zapamiętała małymi przebłyskami, jak po eksplozji supernowych. Jak sen, który nie był snem.
To wystarczyło, dla czegoś takiego warto było ścierpieć go w swoim ciele. Uwierzyła mu — uwierzyła mu z winy Xiaohui, która niczego jej nie powiedziała, lecz otworzyła ją szeroko i teraz wszyscy inni mogli wejść tam, gdzie Xiaohui, odchodząc, zapomniała ją zamknąć.
— Samotne mieszkanie to umiejętność — wyszeptała. — Taka jak bieganie na długich dystansach albo programowanie starych komputerów. Trzeba znać parametry. Protokoły. Trzeba doskonale je opanować, jak nowy język. Zawsze musi grać muzyka, bo inaczej cisza może człowieka obezwładnić. Warto jak najlepiej wykonywać swoją pracę, bo wtedy wypełnia czas. Musisz się otworzyć, rozepchnąć, żeby idealnie dostosować się wielkością do rozmiarów zamieszkiwanej przestrzeni. Jeśli przesadzisz, nie zaznasz spokoju. Jeśli zaś będziesz zbyt mały, utoniesz. Są pewne zasady, są określone algorytmy bycia i niebycia. Coś takiego… — Nieokreślonym gestem ogarnęła pokój, łóżko, mężczyznę. — Coś takiego jest zabronione. Ogranicza mnie lub rozdyma, nie jestem pewna, ponad… ustalone granice. A w tym też nie jestem dobra, w takim rozszerzaniu się i ścieśnianiu.
Jej towarzysz wydał dźwięk będący skrzyżowaniem gwałtownego westchnienia i cichego śmiechu.
— Nie musisz być w tym dobra — powiedział z narastającym smutkiem. — To trwa już od dłuższego czasu, zdążyliśmy wypracować pewne procedury. — Przesunął ręką po przykryciu, jakby wyciągał ją do November. — Reguły. Protokoły. Nie musisz nawet ze mną rozmawiać. Ludzie dawno opracowali odpowiednie zasady. Kiedyś zdarzały się niezręczne sytuacje, bo komuś zależało tylko na transferze, nie na człowieku; na zaproszeniu, nie na osobie towarzyszącej. W różnych miejscach różnie to wygląda. Tutaj akurat sprawa jest mocno sformalizowana, jak transakcja handlowa. — Spojrzał na swoje paznokcie. — Gdyby chodziło ci tylko o mnie, odwróciłabyś pierścionek, który nosisz na środkowym palcu lewej ręki, kamieniem do wnętrza dłoni; gdybyś liczyła na więcej niż jeden raz, obróciłabyś pierścionek na małym palcu. Na wszystko jest kod. Jeżeli marzy ci się cały rytuał z ucztą i wyrafinowanym seksem, wkładasz zielone buty. Nie spodziewałem się, że rano jeszcze u mnie będziesz; nie miałaś wstążek we włosach, a wszystkie pierścionki nosisz normalnie. No i miałaś rozpięte tylko dwa guziki sukienki, nie trzy, a to oznacza czysto biznesowy układ. Skoro jednak jesteś nowa, mogłem się chyba domyślić, że nie wiesz co i jak.
— Od dawna to masz? Na palcu. Jak długo…
Napił się wody ze szklanki stojącej na prowizorycznym nocnym stoliku — stosie grubych książek w twardych oprawach.
— Jak długo podróżuję? Przemieszczam się? Szukam nowej ojczyzny? Od pięciu lat. Mniej więcej. Trudno to dokładnie określić, bo mało kto zapamiętuje pierwszą noc. Jeden sen to tylko sen, nic więcej. Nie zastanawiasz się nad nim. Dopiero drugi czepia się człowieka, a jeśli masz szczęście, za drugim razem możesz trafić na kochanka, który to i owo już wie.
November przełknęła z wysiłkiem ślinę.
— Ilu jest… takich jak… my?
Spojrzał na nią z powagą sponad szklanki, przekrzywiając głowę.
— Nie tak wielu, jak by się mogło wydawać, ale wystarczająco dużo. Nie obnosimy się z tym. To nasz skarb, jak perła z dna morza. Nie dajemy ogłoszeń w gazetach, nie mamy dekadenckich klubów (w każdym razie nie w tym kraju) ani witryn internetowych. Ograniczamy dostęp do informacji. Jeżeli pojawi się jakaś strona w Internecie, wszyscy staramy się ją zlikwidować, w taki czy inny sposób. Stronimy od nowych technologii, wolimy być… analogowi. Latać nisko, pod radarem, jak prawdziwe staroświeckie podziemie, rozumiesz? Czasem potrafię pół dnia spędzić w sieci, tropiąc… erraty, tak je nazywamy. Od lat żadna nie uchowała się dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Bywa to… trudne, ale zbożne dzieło nigdy nie jest łatwe. Tutaj, po tej stronie, trzymamy się razem, żeby lepiej chronić tamto miejsce. Ono jest święte. Coś mu się od nas należy. Nie można pozwolić, żeby byle kto…
— Czyli tylko odpowiedni ludzie mogą się tam przedostać? — spytała z goryczą November. — Dostatecznie bogaci? Wystarczająco piękni?
Młody mężczyzna zacisnął zęby, po czym powoli rozluźnił mięśnie żuchwy.
— Złotko… Wyobraź sobie człowieka, który tutaj, u nas, jest jakąś szychą. Prezesem wielkiej korporacji, powiedzmy. Albo prezydentem państwa. Wyobraź sobie dalej, że w jednym z tych przybytków, w których tacy jak oni zdradzają swoje doskonałe małe żonki, któryś z nich łapie maleńkiego wirusa. Wirus jest nieszkodliwy, nasz bohater nie choruje, a przed konferencją prasową czarne znamię zawsze można przypudrować. Może się jednak zdarzyć tak, że domyśli się, co się z nim naprawdę dzieje, kiedy śni; wziąwszy pod uwagę, że pewnie nie jest w ciemię bity, skoro jego rodzina od pokoleń wybiera Ivy League, jest to wysoce prawdopodobne. Pomyśl, co się stanie, jeśli taki człowiek odkryje praktycznie niewyczerpane źródło bogactwa i taniej siły roboczej; jeśli posiądzie moc, która nie jest wprawdzie magią, ale przypomina ją w wystarczającym stopniu, żeby mógł z jej pomocą olśnić świat i stać się królem-czarownikiem jako władca zdumiewających maszyn. — Skrzyżował ręce na piersi. — Powiedz mi, ile trzeba by wtedy czasu, żeby żołnierze zaczęli masowo odwiedzać burdele? Jak szybko wojskowe buciory zadudniłyby na ulicach Palimpsestu? Święte miejsca, November, pamiętaj. Należy im się szczególna opieka. Musisz chronić je przed światem, bo inaczej świat zrobi swoje, na swój zwykły brzydki, głupi sposób.
Skarcona November aż się zatrzęsła. Nie mogła znieść wizji tego mężczyzny w saloniku Orlande, ze stopami brudnymi od atramentu. Nie chciała wiedzieć, że to możliwe.
— Ale Xiaohui…
Roześmiał się. Zabrzmiało to jak ryk uchatki.
— Xiaohui? Mój Boże… Biedne dziecko.
Wstał i na palcach podszedł do niej. Usiadł z kończynami rozrzuconymi niedbale jak zabawki, oparty plecami o ścianę, niepomny śladu po regale.
— Xiaohui to ktoś w rodzaju… ewangelistki. Jest takich trochę wśród nas. Staramy się ograniczać ich kontakty z obcymi. Na ogół nie zaprasza się ich na imprezy. Xiaohui jest dużą dziewczynką, bardziej dorosłą, niż to okazuje. Nie znosi samotności w Palimpseście, dlatego zabiera ze sobą każdego, kto się nawinie, nawet świeżaków, takich jak ty. To… cóż, niektórzy powiedzieliby, że to niemoralne, ale ona się tym nie przejmuje. Przez rok tropiłem jej erraty w niszowych pisemkach o szydełkowaniu.
— Czy wy…
Wytrzeszczył oczy.
— To moja siostra. Nie wiedziałaś? To knajpa naszej mamy, a ty jesteś jedną z nielicznych klientek spoza rodziny.
November z całej siły przygryzła wargę, jakby chciała się dać pożreć w całości, poczynając od głosu. Spojrzała na niego ponuro; jej szczera i poważna twarz nie miała w zanadrzu zbyt wielu beztroskich grymasów.
— Ale czy wy też…?
Nagle jakby przybyło mu zmarszczek, jego oczy otoczyła siateczka starych zgryzot. Wypuścił z płuc długo wstrzymywane powietrze i w skupieniu zaczął skubać paznokieć palca u nogi.
— Nigdy się tym nie przejmowała, nie obchodziła jej ani moralność imigranta, ani żadna inna. Liczyło się tylko miasto, a reszta… To tylko ciała. Jedno albo dwa, moje albo jej. Pokazała mi nogę… Boże, jak to było dawno! Zabrała mnie do spiżarni. Wszędzie na blatach leżało ciasto na ciasteczka, rozwałkowane w takie długie złociste paski, i stosy pustych papierków na wróżby, jak konfetti. Roześmiałem się, kiedy zadarła spódnicę, ale śmiech zamarł mi w gardle, kiedy zobaczyłem to znamię, jak siniak po uderzeniu jakiegoś rozeźlonego demona. Pocałowała mnie wtedy, mocno, miała takie drobne ząbki, ugryzła mnie w wargę, krwawiłem jej do ust, ale nie przejęła się tym. Nigdy się nie przejmowała. Z nią byłem tylko raz. Potraktowała to jak eksperyment, tak sądzę. Chciała sprawdzić, czy się do tego posunie. Pchnęła mnie na papierki do wróżb. Doszedłem tak szybko i gwałtownie, że przez minutę nic nie widziałem, jakby przepaliła się żarówka. Mógłbym powiedzieć, że to była jej wina, że po prostu jej uległem, ale takie kłamstwo nie przejdzie mi przez usta.
Mocno pociągnął nosem, czekając na zaprzeczenie z jej strony, gotowy natychmiast je odeprzeć.
— Po tym, jak już tam byłaś, robisz różne rzeczy. Rzeczy, o które wcześniej byś się nie podejrzewała. No bo spójrz, to, co robimy, to właściwie nie jest wcale bezpieczne, prawda? Mogłabyś się czymś zarazić, z dziesięć razy zajść w ciążę, nawet umrzeć. Ale to wszystko jest nieważne. Godzimy się na to i na więcej, żeby tylko się tam dostać. Kazirodztwo to przy tym pikuś.
November otaksowała go wzrokiem. Zmarszczki wokół oczu zdradzały historię rozpusty i udręki, ale nade wszystko miłość, tęsknotę i brnięcie po omacku w ciemnościach. Pewnie nigdy w życiu nie nosił pierścionków kamieniami na zewnątrz. Kiedy krzyczał w niej jak spadający wróbel, myślał zapewne o Xiaohui. A ona nie.
Pogładził ją po policzku.
— Przykro mi, że u ciebie padło na twarz. To… zwykły pech. Tego się nie wybiera.
Rzeczy, których nie da się długo zachować w tajemnicy: śmierć w rodzinie, zgubienie pierścionka, duchowe zepsucie, nuda, zakazana miłość. Choroba. Uzależnienie. Ciąża.
November — opatulona czystym, białym barbetem pszczelarskiego stroju, tonąca w zgiełku bzyczących, zatroskanych głosów, przerażonych, że królowa się od nich oddaliła — obiecała sobie, że brat Xiaohui był ostatni. To koniec. Więcej nie ruszy się z domu. Dwa razy w roku wyprawi się po kaktusy, a miód będzie rozsyłać przez pośredników. Odbiorców i kierowców nie zabraknie. A pszczołom nie przeszkadza, że została oszpecona. Zostanie opiekunką ula, zakonnicą letniego zgromadzenia.
Tak będzie najlepiej. Dane jej było dotknąć tajemnicy, ale jedno dotknięcie wystarczy. Nie miała braci, z którymi mogłaby się poniżyć, ale też nie potrzebowała ich ani nie pragnęła. Nie podąży tą ścieżką. Jeżeli miałaby mieć tylu obcych kochanków, jeśli miałaby ich dopuścić w głąb siebie, daruje sobie Palimpsest. Odrzuci go. To było łatwe. Będzie łatwe. Wystarczy jej to, co ma tutaj. Czy nie taka właśnie była idea tego domu i tych uli, cały pomysł zamieszkania tak blisko spoczywającego pod mchem ojca? Żeby umieć poprzestać na tym, co się ma? Żeby rozrosnąć się dokładnie w takim stopniu, by wypełnić to miejsce — i ani trochę więcej? Nie po drodze było jej z gigantyzmem, który z takim zapałem obiecywało jej to miasto i nieskończone szeregi kochanków.
Tylko że takie postanowienie wcale nie chroniło jej przed snami. Jeszcze nigdy cnota nie ocaliła zakonnicy przed ekstatycznymi wizjami demonów i aniołów wyłamujących sobie nawzajem skrzydła. W snach tęskniła za aroganckim miastem i dotykała pomnika strusiej sieroty na środku ulicy. Czuła w sobie obecność trojga obcych, którzy daleko od niej poruszali się, jedli i śpiewali. Czuła pszczoły na piersi. Spędziła trzydzieści nocy w pracowni Aloysiusa, który na jej widok kręcił przybraną w białą perukę głową z takim rozczarowaniem, że przeszywał nim ją jak igłą. Raz nawet zapłakał, klęcząc przed nią, z twarzą wtuloną w jej brzuch.
— Dlaczego? Dlaczego nie chcesz być taka jak inni? Dlaczego tak mnie dręczysz? Przez to, co powiedziałem? Przez to, że byłem nieuprzejmy? Przepraszam, po stokroć przepraszam. Kiedy się przed nami ugniesz, ty okropna dziewczyno, która przeszyłaś mnie wzrokiem i ujrzałaś takiego, jakim jestem, aż moje serce pękło w twoich rękach?
Kiedy jednak próbowała uciec przed jego błaganiem i napomnieniami, kiedy usiłowała się wymknąć w towarzystwie odzianego w lawendę homunkulusa, kiedy próbowała udać się nie do pracowni Aloysiusa, lecz w innym kierunku, inną wykładaną deskami ulicą, zawsze musiała zawrócić. Materializowały się przed nią ściany bursztynowych cieni, barykady ze splątanych latarń ulicznych wyrastały jak kolczaste zarośla, albo ulica po prostu rozpływała się w nicości, której November nie mogła sforsować. Świat, w którym jej obecność była dopuszczalna, ograniczał się do dwóch szerokich ulic. Jej miasto było stałe, wierne i należało tylko do niej, ale nie mogła zapuścić się poza miejsca, których dotknęła tamtej pierwszej nocy, śpiąc z twarzą wtuloną w wygolony kark brata Xiaohui.
Budziła się z płaczem. Chwytała gorączkowo notatniki i wściekłym charakterem pisma zapełniała je spisami „Rzeczy, których nie zrobię”, „Rzeczy, które mnie przerastają”, „Kobiet, którymi nie jestem”, „Miejsc, których nie odwiedzę”, „Rzeczy, które nie są prawdziwe”, „Rzeczy, które z pewnością mnie zniszczą”.
A potem ciskała notatnikami o ścianę. Zostawiały ślady na idealnej bieli — a ona te ślady również zapisywała. Wbrew sobie zamykała oczy, zagłuszała potrzebę oglądania tamtego miejsca, tak jakby było człowiekiem, którego od lat nie widziała i za którym okrutnie tęskniła.
— Wszystko ma swoje miejsce — powiedział ojciec, kiedy była jeszcze młoda, i pokazał jej długie szufladki z cedrowego drewna w katalogu ogromnej biblioteki, w której pracował. Mosiężne ramki z etykietkami lśniły jak guziki na mundurze policjanta. — Ale najważniejsze jest to, że każde takie miejsce jest opisane. Ład jest przechodni: uporządkuj jedną drogocenną rzecz, a uporządkujesz cały wszechświat.
— Ja też tam jestem? — zapytała, zerkając ponad krawędzią szufladki do środka.
— Oczywiście, skarbie — przytaknął ojciec.
Wielką, śniadą ręką, wystającą z kraciastego mankietu i pachnącą skórką cytrynową po zaparzonej przez matkę porannej herbacie, przewertował karty i wyjął jedną z nich.
006.332. „Dziewczynka, która opłynęła Krainę Czarów na statku własnej konstrukcji”. H. F. Weckweet, 1923. Gleiss & Schafandre: Nowy Jork.
Potraktowała jego słowa poważnie; już wtedy inaczej nie umiała. Książka znajdowała się na szóstym piętrze, na które weszła po schodach, wiedząc, że to jedyny właściwy sposób dotarcia na swoje miejsce we wszechświecie; skorzystanie z windy byłoby oszustwem. Mała książka miała skórzaną oprawę, ozdobioną słabo wytłoczonym rysunkiem nagiej dziewczynki na tratwie: stała wyprostowana jak maszt, z sukienką rozpostartą w rękach zamiast żagla. Był to wówczas najstarszy przedmiot, jaki November widziała w życiu.
Od tamtej pory przeczytała ją dokładnie dwieście siedemnaście razy, nie licząc tych prób, kiedy czytywała tylko fragmenty. Książka była właściwie tylko jednym ogniwem w długiej serii powieści dla dzieci, ale te pozostałe w ogóle jej nie interesowały: ojciec nie wygrzebał ich w ogromniastym katalogu i nie powiedział, że są o niej, a ona nie musiała się wspinać na szóste piętro, żeby je odszukać. W tym roku — z okazji trzydziestych pierwszych urodzin — przeczytała ją od deski do deski; czytała od świtu do świtu. Bohaterka miała na imię September, i November była przekonana, że w tym imieniu zawiera się sekretny przekaz dla niej od ojca i Hortense Francis Weckweet. Niewykluczone, że gdyby dziewczynka nazywała się inaczej, November nie przeczytałaby tej książki dwieście siedemnaście razy.
Pod jej powiekami obraz ojca z rękami pełnymi katalogowych fiszek, ułożonych w wachlarz jak karty pokerzysty, zmagał się z wizją płaczącego Aloysiusa, zawodzącego błagalnie:
— Daj mi spokój, proszę! Nie mogę tego znieść. Nie mogę znieść ciebie!
Złapała się za głowę.
Ja też nie mogę tego znieść, ale ta druga możliwość mnie przerasta. Nie mam niczego. Nie jestem odważną dziewczynką.
Mgła znad zatoki rozpływała się nad wzgórzami jak esencja herbaty w filiżance wody.
Nie jestem odważna, pomyślała November, ale mam sukienkę. Przynajmniej tyle. Mam sukienkę jak żagiel.
Otarła oczy i wyjęła z szafy skrawek pomarańczowego jedwabiu. Sczesała włosy w bibliotekarski kok, żeby nikt nie przegapił jej twarzy. Mapa ulic pałała triumfalnym ogniem na jej policzku. Odwróciła wszystkie pierścienie kamieniami na zewnątrz. Zabłysły jak rycerska rękawica.
Trwało to dziewięć nocy. Chodziła po mieście, piła obrzydliwie słodkie napitki i czekała. Wyniośli, modni ludzie gapili się na nią bez żenady, a jej skóra płonęła wstydem i determinacją.
Wytrwam na tratwie, aż powieje Zielony Wiatr, rozmyślała, cytując Weckweet i książkę swojego dzieciństwa. Moja sukienka to mój żagiel.
I rzeczywiście, w końcu powiał Zielony Wiatr, zrazu powoli i delikatnie, choć nie nastąpiło to ani w chromowanym barze, ani w dobudowanym skrzydle biblioteki. Zdarzyło się to, gdy zmęczona przedzierała się przez armię gołębi na Union Square, szła do samochodu, zamierzała przejechać z powrotem przez most i wrócić do domu, do Hortense Weckweet i tysiąca niedokończonych spisów.
Kobieta wyglądała, jakby pochodziła z bieguna północnego: jasnorude kędzierzawe włosy okalały duże, rumiane, wysmagane chłodem policzki. Wiatr tarmosił jej długi zielony szal. Nie była ładna, ale nie była też przeciętna. Nic nie powiedziała, lecz jej twarz wprost promieniała nadzieją i życzliwością, aż November poczuła ból w piersi. Kobieta podbiegła, ale zatrzymała się kawałek od niej; jej oddech mglił się w wieczornym powietrzu, w przenikliwej sinej bryzie typowej dla Zatoki o zmierzchu. Drżącymi dłońmi bez rękawiczek rozpięła granatową kurtkę o marynarskim kroju i dziecięcym gestem podciągnęła sweter. Miała je na brzuchu, tuż pod lewą piersią: na jej skórze czaił się cierpliwy pająk. Zerknęła na noszone przez November pierścionki, ujęła jej twarz w delikatne palce i pocałowała ją z żarliwością nowo narodzonego niedźwiadka ssącego matkę.
Na skrzyżowaniu Krasnozłotej i Korundowej stoi dom. Przez lata rozrósł się do tego stopnia, że zagarnął większą część obu deptaków, w górę aż do Dziewiętnastej i w dół do Szóstej. Przez luki, w których jego węgły nie dotykają ziemi, przynależny do niego ogród długim szmaragdowym łanem wylewa się na ulicę. Żebracy śpią w cieniu drzewek granatu, a ślady pojazdów zakrzywiają się z wdziękiem, wymijając natrętne plamy zieleni.
Z początku dom był małą sadzonką w sosnowym kubełku, z korzeniami owiniętymi muślinem i nasączonymi wodą różaną. Kupiły go trzy kobiety. Głaskały go po korze, żeby go uspokoić. Zakopały go w tajemnicy, mając księżyc za wspólnika, w miękkim gruncie ówczesnej Krasnozłotej. Było to przed epoką kolei (podziemnej i naziemnej) i niebotycznych wież, zanim na ulicach rozpanoszyły się plujące wodą gargulce o mysich łbach. Kobiety nosiły szare woalki i korony zestalowych kół zębatych. Znały się na rytuałach; wiedziały, jak się ubrać i gdzie ustawić. Później przychodziły co noc, karmiły dom i szeptały do niego. Przybywały bezszelestnie, przynosząc w kieszeniach słodkie drobiazgi: kostki cukru i jabłka, hiszpańskie dachówki i plasterki fałszywych Krzyży Południa, warkocze z własnych głów, kościane guziki, złote igły do szycia, piętki niedzielnych wypieków, wiśnie o pestkach ze stwardniałej melasy, kurki do kranów w kształcie męskich głów, mirrę i kadzidło, ług i whiskey, długie czarne pogrzebacze i dziecięce beciki, torebki i grzebienie, świąteczne ciasta, cykutę, herbatę cytrynową, szklane puchary, zarżniętą owcę, oraz — najważniejszy, choć wymieniony na końcu — smutny szary kształt jednego z ich synów, który udusił się własną pępowiną.
Czyje to było dziecko, tego nikt z nas rzec nie potrafi.
Wszystkie trzy kobiety miały na imię Casimira. W niczym im to nie przeszkadzało.
Dom — wykarmiony daleko ponad najśmielsze marzenia gzymsów i zawiasów okiennych — zaczął rosnąć tak szybko i z takim zapałem, że domy po obu jego stronach musiały zebrać swoje obszerne bagaże i, pociągając znacząco nosami, przeprowadzić się w inne miejsca, a on wypluwał kolejne błyszczące cedrowe ściany i okna z przydymionymi szybami; dachówki z brązu wysypywały się z klekotem z kominów jak spadające kamienie domina; z ziemi wyrastały ogrodzenia i zamaszyście zakręcone schody; długie korytarze rozpościerały ramiona, by udzielić schronienia chowającym się w nim dzieciom. Pokój za pokojem otwierały się jak kwiaty, każdy umeblowany w jednym kolorze, ponieważ dom był schludny z natury i lubił porządek. Na początek wypuścił osiem kondygnacji, ale co roku w porze żniw wyrastały następne. Dach wypiętrzał się, obrastał w nowe połacie, szczyty i wieżyczki. Nocami przechodnie słyszeli, jak zmieniający szaty dom nuci pod nosem niedorzeczne przyśpiewki, jak mała dziewczynka, która z zapartym tchem oczekuje rozpoczęcia festiwalu.
W końcu dom otworzył pokój w najwyższej wieży, największy ze wszystkich, jakie do tej pory wyhodował. Pokój był urządzony we wszystkich możliwych odcieniach szkarłatu, przez co, stając w nim, człowiek czuł się jak we wnętrzu bijącego, krwawiącego serca. A potem dom zamknął się na głucho i czekał, rosnąc powoli, jak zwykłe drzewo — jeden słój rocznie.
W następnych latach Casimiry miały zwyczaj przyprowadzać kolejne dziedziczki pod drzwi cudownego domu i przykładać ich drobne rączki do kołatki — cudnego drobiazgu w kształcie lwiej łapy. Przez wiele lat dom pozostawał cichy i uśpiony, obojętny na wdzięki młodych gości. Kiedy obecna Casimira skończyła osiem lat, również została zabrana pod dom. Jej matka wzięła jej niewzruszoną dłoń w swoją i przyłożyła ją do drzwi.
Pewnie już się domyślasz, co było dalej, bo z pewnością nie brak ci bystrości. Ja, naturalnie, wiedziałem, co się stanie, ale — jakkolwiek by na to patrzeć — przewidywanie przyszłości to jeden z moich koników.
Lwia kołatka zabrzmiała czysto i donośnie. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, a potem zatrzasnęły gwałtownie za plecami dziecka, zostawiając jego rodziców na śniegu.
Mała Casimira znalazła się w ogromnym westybulu, u stóp schodów wyglądających jak piętro weselnego tortu olbrzymów. Po dłuższej chwili, z braku lepszego zajęcia zasnęła na miękko tapicerowanym fotelu koloru lawendy.
Kiedy czarna noc wśliznęła się do środka przez wysokie okna, mały chłopiec zszedł bezszelestnie po schodach i wziął Casimirę za rękę. Na szyi miał zawiązaną szeroką niebieską wstążkę, jak dziewczęcą kolię, tylko szerszą i ciaśniejszą, on sam zaś był uroczy, ze ślicznym rumieńcem na bladych policzkach i nadzwyczaj stosownych pantoflach na drobnych stópkach. Potrząsnął nią i obudził, delikatnie, z troską.
— Zbudź się, Casimiro — powiedział. — Zbudź się.
Uśmiechnął się do niej uśmiechem doskonałym, wyrażającym ideał technicznej precyzji, jakby od ośmiu lat ćwiczył go przed okrągłym lusterkiem.
— Nie mam imienia… — Zawahał się. — Nie mogę więc ci się przedstawić, ale byłbym twoim dziadkiem, gdyby nie moja niezdarność, która sprawiła, że przychodząc na świat, potknąłem się o własną matkę.
Casimira nie odpowiedziała.
— Mam dla ciebie pokój — powiedział dom i zarumienił się chyba nieco bardziej niż chłopcom wypada.
Niebo jest podziurawione gwiazdami. November wciąga do płuc pachnący zielem laurowym i zielonym kardamonem wiatr Palimpsestu. Ma na sobie wściekle granatową sukienkę od Aloysiusa; zimny powiew przyprawia ją o gęsią skórkę na brzuchu. Pawie pióra ocierają się o jej ramię. Dookoła piętrzą się pająkowato chude domy przy Krasnozłotej, tak wysokie, że długie szale chmur przesłaniają ich wierzchołki. Chciałaby zadrżeć, ale nie może się na to zdobyć. Z każdego narożnika i balkonu szczerzą zęby gargulce, przez które pryska i chlapie stara deszczówka, gromadząca się później w podłużnych zbiornikach u stóp budowli. Mają drobne pyski myszy, jeży i oposów, lisów, szczurów i ślepych, węszących kretów. Pyski te, zniekształcone jak to zwykle u gargulców bywa, wyzierają spomiędzy zawijasów kamiennych liści i oblizują ostre ząbki, ale jej wydają się takie słodkie i milutkie, że na środku ulicy wybucha śmiechem. One zaś uśmiechają się jeszcze szerzej na swoich podniebnych grzędach.
Tak, myśli sobie. Udało się. Jestem tutaj.Opłaciło się. Przybycie tu byłowarte i rudowłosej nieznajomej, i chłopca, którykocha swoją siostrę. Byłowarte ich wszystkich.
Pszczoły jednak niecierpliwią się jej satysfakcją. Ciągną ją w stronę drzwi tak ogromnych, że nie od razu do niej dociera, że stanowią one część tylko jednego domu. Olbrzymia lwia łapa wyznacza ich środek. Kładzie na niej dłoń, jakby ostrożnie pozdrawiała bestię, do której łapa z pewnością należy. Pszczoły krzyczą. Krzyk pszczół może wyrażać tylko jedną z dwóch emocji: radość albo gniew; w małych ciałkach nie ma miejsca na więcej odmian krzyku. Manekin w lawendowym garniturze obejmuje jej talię buczącymi rękami. Drzwi otwierają się zamaszyście, jakby ćwiczyły ten ruch co najmniej od dziesięciolecia.
Zaraz przy wejściu, wśród gęstych paproci i zbyt licznych stojaków na parasole, stoi kobieta w surowej sukni jaką mogłaby nosić guwernantka — czarno-zielonej, długiej, pod szyję. Na wysokości obojczyka suknia jest spięta dużą miedzianą zapinką w kształcie osy, a w pasie przewiązana długim, błyszczącym, również miedzianym pasem, czy raczej łańcuchem maleńkich pudełek, które okalają szczupłą talię i opadają z boku na podłogę jak posupłany sznur mnisiego habitu. Kręcone włosy kobieta upięła wysoko, pomysłowo; mają bardzo spokojny zielony odcień, głębszy niż morska woda czy szmaragdy, stonowany, stosowny i idealnie dopasowany do koloru jej oczu. Trzyma za rękę chłopca w stroju francuskiego książątka, z niebieską wstążką na szyi. Chłopiec chowa się za jej obszerną spódnicą i stamtąd zerka z zaciekawieniem na gościa.
Pszczeli manekin podchodzi z entuzjazmem do kobiety, ujmuje ją pod brodę i zwraca jej twarz ku sobie. Kobieta składa na pszczelim obliczu gorący pocałunek, przekrzywiwszy głowę w klasycznej pozie kobiety uwiedzionej. Znaczącym gestem manekin daje znać November, po czym rozpływa się rojem pszczół, który rozprasza się po domu. Z garnituru od Aloysiusa zostaje zmięta kupka materiału na nieskazitelnie czystej podłodze.
— Podoba mi się twoja sukienka — rzuca kokieteryjnie kobieta.
— Aloysius ją uszył — odpowiada November. Nie przychodzi jej do głowy nic lepszego, nic mądrzejszego, nic bardziej pasującego do stojącej przed nią nieznajomej. Coś ściska ją w gardle.
— Ach, wiem, wiem o tym. Mam kilka jego sukien. Ma niepowtarzalny styl.
Długo milczą. Odległy zegar oznajmia szeptem godzinę.
— Wiem także dlatego, że to ja ci ją kupiłam — odzywa się w końcu zielonowłosa. — Na prezent.
Rumieniec na jej policzkach jest tak intensywny, że stojąca przy samychdrzwiach November czuje bijące od niego ciepło.
— Czym sobie na niego zasłużyłam?
— Cóż… — Kobieta wbija wzrok w podłogę. — Jakiś czas temu moje pszczoły ogromnie się ożywiły. Zaczęły tańczyć i wyśpiewywać czyjeś imię, powtarzały je w kółko, nie mogłam przez nie spać. Królowa poprosiła o audiencję, pozwoliłam więc jej usiąść na płatku mojego ucha. Pocierając odnóżami o siebie wyjaśniła mi, że pszczoły zakochały się w pewnej imigrantce pachnącej kolcolistem i pyłkiem hibiskusa. Były przy tym przekonane, że owa nieznajoma potrafi odwzajemnić ich uczucie. Zarazem wierzyły niezachwianie, jak wszystkie dzieci, że ich matka także pokocha obiekt ich pszczelich westchnień.
— Jesteś ich matką?
— Jestem Casimirą. Równie dobrze mogłabym odpowiedzieć po prostu: tak.
— Cieszę się, że tak usilnie wzbraniałam się przed powrotem tutaj, Casimiro. Mogłabym nie trafić na dziewczynę z wyrysowanym na brzuchu twoim domem.
Taksujące spojrzenie Casimiry prześlizguje się po November, która w przepysznym stroju sama czuje się jak dziecko.
— Suknia na razie ujdzie. Następnym razem będę lepiej wiedziała, w czym ci do twarzy.
— Jak to ujdzie?
— Zabieram cię do opery. Jak inaczej miałybyśmy się lepiej poznać? Musisz być stosownie ubrana. Moda niezbyt mnie interesuje, ale suknia jest jak żagiel: jeśli chcesz się gdziekolwiek dostać, musisz nieść ją przed sobą: olbrzymią, oślepiającą, wydętą.
Łzy napływają November do oczu.
Moja suknia, myśli. Mój żagiel.
Casimira podchodzi bliżej po poprzecinanej żyłkami kwarcu posadzce, bierze szczupłe dłonie November w swoje i nachyla się ku niej, żeby otrzeć się policzkiem o jej policzek: niczym dwie niedorzeczne wiktoriańskie damy, zbyt przyzwoite, żeby się pocałować. Stoją tak dłuższą chwilę i dopiero gdy ta chwila się ulatnia, chłopiec ostrożnie, nieśmiało dotyka długiej granatowej sukni November.
Casimira cofa się i podciąga luźny koniec paska, jak rybaczka wyciągająca łup z wody. Otwiera trzecie pudełeczko od końca i wyjmuje z niego pierścionek z misternie wykonanym oczkiem z mołdawitu. Oczko ma kształt pszczoły. Wsuwa go na palec spierzchniętej ręki November, po czym — wstrzymując oddech z wahaniem i podnieceniem, którego nie jest w stanie ukryć — odwraca go kamieniem do wnętrza dłoni. Kiedy się rumieni, znów bije od niej żar jak z pękniętego pieca.
Palce Casimiry muskają dłoń November, gdy wiozący je terkoczący powóz sunie po gładkim torze z brązu. Pojazd nie wymaga zaprzęgu (jak wyjaśnia Casimira, pociągowe czaple i lamparty z przyciętymi ogonami są dobre dla tych, których nie stać na szynową taryfę przewozową), ale lejce i tak sterczą sztywno w przód z ozdobionego nefrytem powozu — ot, taki ukłon w stronę tradycji. Latarnie uliczne zlewają się w oczach November w ognistą wstęgę, gdy powóz oddala się od ogromnego domu i ulicy Krasnozłotej, omijając bursztynowe cienie, które wyznaczają dozwolone dla niej rejony Palimpsestu. Pojazd przechyla się, gdy skręcają w pobliże bulgotliwego ujścia spienionej, białej rzeki, pomiędzy stłoczone na jej brzegach rozpadające się domki, a potem zatrzymuje się przed jakąś podupadającą budowlą o jedenastu wybitych oknach i jedenastu wciąż jeszcze oszklonych. W środku jest ciemno.
Rękawiczki Casimiry mają taki sam kolor jak jej włosy; są o numer za małe, przez co palce zakrzywiają się lekko do wnętrza dłoni. Tak podkulonymi palcami bierze November za rękę i prowadzi ją przez ogromne strzaskane drzwi do gmachu, i dalej długim korytarzem, po zadeptanych dywanach, do małego pokoju, w którym ledwie wystarcza miejsca dla nich dwóch. Kucają w ciemnościach, stykając się kolanami i szorując włosami o strop. Skóra Casimiry ma zapach piżma pręgowanego kota.
— Specjalnie cię tu przyprowadziłam — szepcze Casimira. — To Dom Tulu. Pewnie o nim nie słyszałaś, ale to najlepsza opera, jaką znam.
— Od jak dawna tu mieszkasz, że znasz takie miejsca? Masz dom, dziecko…
Casimira parska śmiechem i patrzy na November dziwnym wzrokiem.
W oczach November nakładają się dwa obrazy: zdziwionej Casimiry i innej kobiety, stojącej nad białą rzeką w sukni obsypanej srebrnymi gwiazdami.
— Tu się urodziłam — wyjaśnia Casimira. — Jestem inna niż ty. A ten chłopiec nie jest moim dzieckiem.
— To tutaj rodzą się ludzie? — dziwi się November. Wszystko jest dla niej takie nowe; czuje się jak najgłupsze dziecko w klasie. — Jak?
— Całkiem zwyczajnie. Tak przypuszczam. Czy tam, skąd pochodzisz, znacie jakieś nowe, ekscytujące sposoby?
— Nie… Ale skoro nigdy nie byłaś w moim świecie, skąd wiedziałaś o pierścionku?
— Ja słucham. Mam miliard uszu, które szepczą mi o bilionach drobiazgów. Opisują wszystkie wasze małe protokoły; pszczoły bardzo się interesują wszelkimi egzotycznymi modelami zachowań. To one są moimi dziećmi. Właściwie najlepiej byłoby powiedzieć, że jestem córką chłopca, który czepia się mojej spódnicy. Jeśli wystarczy ci cierpliwości, może oprowadzę cię po fabryce, w której powstają moje uszy.
— Co to za miejsce, Casimiro? Na pewno to wiesz, skoro tak wiele słyszysz.
— Nie rozumiem twojego pytania, moja droga. To jest świat.
— Właśnie, że nie! Kiedy zasypiam, budzę się tutaj. Nie zabieram niczego ze sobą. To rzeczywiste miejsce, w pewnym sensie, ale nie prawdziwy świat. Ja żyję w prawdziwym świecie. Znam jego kształt i zapach.
Rozlega się ciche pukanie do drzwi pokoiku. Casimira kręci głową.
— Później — mówi. — Już czas.
Bierze do ręki długą opaskę na oczy. November cofa się przed nią, nieufna.
— Nic ci się nie stanie, November, obiecuję. Nie dam cię skrzywdzić. Nigdy bym na to nie pozwoliła.
Wciąż niepewna, z zaciśniętymi zębami i drżącymi mięśniami szczęki, November daje sobie zawiązać oczy. Kiedy matrona pochyla się nad nią, November widzi, że ma nagie plecy; gładka skóra jest odsłonięta aż po kość ogonową. Casimira wiąże jej przepaskę z tyłu głowy, po czym prowadzi jej dłonie, by mogła odwzajemnić tę dziwnie rytualną przysługę. Oddychają w jednym rytmie, tak samo oślepione.
— Słyszałam, jak wiele osób takich jak ty poruszało się po mieście — mówi łagodnym tonem Casimira. — Żuki was dobrze znają. Mrówki również. W swojej niewiedzy rozgniatacie je pod stopami; czuję ich mikroskopijne śmierci w moim najmniejszym palcu. Widziałam wielu podążających tą samą drogą, którą ty teraz podążasz, w głupiutkiej pielgrzymce przez miasto, które jest moim domem, równie znajomym jak codzienne mleko przy śniadaniu. A wy jesteście tacy zdezorientowani, tacy młodzi. Tyle razy słyszałam wasze durne pytania, że robi mi się od nich niedobrze, chociaż nikt jeszcze nie zbliżył się do mnie tak jak ty, żeby zadać mi je wprost, z ustami przy moim uchu. Pytają nieba, ciemności, ikon, gwiazd, żebraków i księżyca. Pająki słyszą te ich pytania i śmieją się z nich. Trudno wyrazić słowami, jakie to nudne: rzesza ludzi postępująca od niewinności przez zalążki wiedzy aż do nieuniknionej apoteozy rozpaczy. Obserwowanie ich jest w najwyższym stopniu nużące. Nic się nigdy nie zmienia. Nikomu się nie udaje: jedni się poddają, inni zatracają w nihilizmie, jeszcze inni popełniają samobójstwo. Nikt nie rozwiązuje równania, nikomu nie udaje się skraść więcej niż paru przypadkowych nocy w Palimpseście. Jesteście tacy do siebie podobni… Jak rodzina.
Przerywa jej stłumiony szmer. November czuje powiew powietrza i wie, że jedna ze ścian pokoiku uniosła się jak kurtyna. Dostaje gęsiej skórki na policzku. Jej puls łomocze jak oszalały.
Głos narasta stopniowo, z początku dźwięczy tylko jedną cichą, ponurą, okrutnie przeciągniętą nutą. November przeszywa dreszcz; czuje tchnienie śpiewaczki na szyi i elektryzujące muśnięcie warg na uchu. Pieśń — ballada, aria — rozbrzmiewa tak blisko, że wyczuwa każde poruszenie niewidzialnych warg. Kobieta śpiewa o dziecku z głową żaby, o dziewczynce, która walczyła na wojnie i na polu bitwy śpiewała elegie wszystkim ofiarom swoich małych pistolecików. Pokochała chłopca z wilczymi łapami zamiast rąk, który zawsze zjawiał się na dźwięk jej pieśni, by udzieliła mu się niezwykła łaska tych, którzy uniknęli spotkania z wielką czernią. Lecz generałowie, którzy również słyszeli jej treny, przybyli ze swoimi wysokimi chirurgami, żeby wyciąć jej krtań, obawiali się bowiem, że śpiewaniem zdradzi ich pozycję nieprzyjacielowi. Stała na środku pobojowiska i śpiewała, aż poczerwieniała z wysiłku i zaczęła płakać, a w końcu umilkła. Bez jej pieśni chłopiec z wilczymi łapami zabłądził na tyłach wojska, gdzie żołnierze — sprzymierzeńcy żabiej dziewczynki — pojmali go i triumfalnie zamordowali.
Pieśń jest skomplikowana, okropna i tak piękna, że gdy November pomyśli, że mogłaby się skończyć, żołądek zaciska się jej w supeł. Kiedyś jednak musi się skończyć — i się kończy; łzy śpiewaczki skapują do ucha November. Po omacku unosi rękę i dotyka wilgotnej od łez twarzy, bliskiej jak przy pocałunku. Twarz się odsuwa, niewidzialny sopran cichnie, ściana wraca na swoje miejsce. Casimira zdejmuje jej opaskę z oczu; November robi to samo z jej opaską.
— Teraz pójdzie do następnej komnaty. — Casimira wzdycha. — Potem do następnej i tak dalej. Opera to rzecz bardzo intymna i ascetyczna, nie znosi nadmiaru światła. Przed świtem będzie śpiewać do setki uszu: o wojnie, o jej żałosnych pozostałościach i o miłości w czasach, gdy Hieratyczna była piekłem. — Przykłada drobną dłoń do mostka November. — To jest prawdziwy świat — mówi stanowczo. — Najprawdziwszy. — Jej przymknięte oczy błyszczą w półmroku. — Wszystkim przytrafiają się tu straszne rzeczy, dzieciom i dorosłym. Mamy swoją historię, tak jak wy swoją. Kiedy, siedząc u siebie w domu, zadasz sobie pytanie, gdzie jesteś, co odpowiesz? Jestem w domu, w takim a takim mieście, takiej a takiej prowincji, takim a takim kraju, w świecie. A tu jesteś w Palimpseście, mieście jak każde inne. Palimpsest nie jest tworem magicznym, a ja nie jestem mityczną bestią ani sylfidą. Ja po prostu żyję. Wszyscy po prostu żyjemy. Jemy i głodujemy, gromadzimy majątek i otwieramy swoje skarbce, popadamy w niełaskę, tracimy wiarę. — Obejmuje November w pasie. — Wbrew dobrym radom dajemy się opętywać przedmiotom.
— Skoro to wszystko prawda, dlaczego muszę się budzić z tego snu? I dlaczego muszę sypiać z obcymi, żeby w ogóle tu trafić?
— Czy w waszym kraju są granice? Straż graniczna? Paszporty? Dokumenty?
— Naturalnie.
Casimira uśmiecha się lekko. Jej zęby lśnią. Dotyka oszpeconego policzka November.
— No widzisz. U nas jest tak samo.
Spod sukni Casimira wyjmuje coś, co dźwięczy śpiewnie, oddalając się od jej ciała. Mimo ciemności November rozpoznaje długi nóż, tak srebrny i lśniący, że wydaje się prawie biały.
— To prawdziwy świat, November. Komuś takiemu jak ty trudno to zapamiętać, ale ja chętnie pomagam ludziom. Tobie też chcę pomóc. Chcę, żebyś tu wracała. Obiecaj mi, że wrócisz. Że nie każesz mi znowu czekać.
November otwiera szeroko oczy. Wzrokiem szuka noża.
— Ja… postaram się…
— Pomogę ci dostrzec prawdziwą naturę rzeczy. Zobaczysz ją prędzej niż masy zagubionych, zbłąkanych głupców, którzy naprzykrzają się moim szczurom. Zobaczysz ją równie wyraźnie jak widzą ją moje pszczoły. Będzie ci łatwiej. Skończą się nudne kryzysy egzystencjalne. Kiedy znów zjawisz się w moim domu, nasze stosunki będą bardzo zaawansowane.
Casimira ściąga prawą rękawiczkę, palec po palcu, i zawiesza ją sobie na szyi jak stułę. Stanowczym gestem chwyta nadgarstek November i do gładkiej, zimnej podłogi przyciska jej dłoń z dwoma palcami złożonymi jak do błogosławieństwa. Niewiele brakuje, żeby pociągnięta w dół November się przewróciła, ale udaje jej się nie stracić równowagi. To sen, więc nic nie może się jej stać; jest tego pewna. Prawie pewna. Zamyka oczy i uspokaja ciało, zatapiając się w uścisku Casimiry.
— Mam dla ciebie pokój — szepcze Casimira tak cicho, że November ledwie wyławia jej słowa z powietrza, po czym bierze zamach nożem i jednym długim cięciem odcina jej dwa palce.
Troje ludzi krzyczy i osuwa się na kolana, ściskając obolałe palce — a potem ból nagle znika, a oni tylko kręcą głowami i brną dalej w noc, niczego nie rozumiejąc.
Oleg płynął ku jawie wbrew swojej woli, walcząc z nurtem świadomości.Głos Gabriela werżnął się w jego sen jak nóż:
— Jest kawa. Pijesz czy nie?
Ciężar rzuconych zwiniętych w kłębek dżinsów do reszty otrzeźwił Olega. Gabriel patrzył na niego wilkiem znad skraju kubka, dumnie głoszącego potęgę Denham Steel.
— Tak czy inaczej, chcę, żebyś jak najszybciej sobie poszedł — dodał beznamiętnie.
— Co się stało?
Gabriel spiorunował go wzrokiem i wylał resztkę paskudnej, gęstej, czarnej brei do zlewu.
— Nic, po prostu nie lubię mieć rano towarzystwa. Idź sobie, proszę.
Oleg bez pośpiechu się ubrał. Miła często patrzyła, jak się ubiera, wiedziona jakąś niejasną antropologiczną ciekawością. Teraz też czuł się podobnie, mając na sobie lodowate spojrzenie Gabriela. Zapiął pasek przy spodniach i skrzywił się. Ręce zalatywały mu trochę kondomami i lubrykantem; ten zapach kojarzył mu się z rzeczami, których chyba nie powinien był robić. Ale co się stało, to się nie odstanie.
To było głupie. Polubili się, było im ze sobą dobrze; widział to potem w twarzy Gabriela, kiedy ten zasypiał z twarzą na jego piersi. Razem łatwiej byłoby im znieść samotność. Co takiego zrobił?
Zebrał narzędzia i gotowy do pożegnania stanął przed architektem, który z zaczerwienionymi, rozbieganymi oczami wyglądał na wstrząśniętego.
— To tylko sen, prawda? — powiedział Gabriel oskarżycielsko, bez cienia wątpliwości, kto jest winny.
Tak, tylko sen — sen, który ich połączył i zamanifestował mu się na brzuchu. Fioletowy jak krwiak. Oleg wziął głęboki wdech. Ostatni wysiłek.
— Nawet gdyby to była jawa, Gabrielu, to jaka to różnica, czy odbijasz zegar tu, czy tam? Lepiej się czujesz, serwując potrawę ze słonia bogaczom, którym nie możesz nawet spojrzeć w oczy?
W nieszczęśliwych oczach Gabriela wezbrały łzy.
— Och, Oleg… Ty nie rozumiesz. Tutaj nic nie ma znaczenia, wszystko jest takie… przypadkowe. Mężczyźni, kobiety, domy, urlopy, kolacje, ulice. Wszystko jest płaskie, jakby rzeczywistości brakowało jednego wymiaru, głębszego niż głębia. Wymiaru rytualnego. A tam… tam wszystko ma sens. Nawet kolacja. Nawet zegar do odbijania godzin pracy.
Gabriel roześmiał się i zaraz potem zakaszlał chrapliwie, jakby dławił szloch. W końcu wziął się w garść. Miał ciemne sińce pod oczami i był tak wychudzony, jakby od wielu dni nie jadł w tym świecie.
— Wyjdź — powiedział półgłosem, skubiąc jakiś niewidzialny paproch na plastikowym blacie. — Proszę, po prostu wyjdź.
Oleg zamknął za sobą drzwi na zamek, sumiennie przestrzegając przeznaczenia kluczy, i wyszedł na śnieg.
W swoim mieszkaniu nikogo nie zastał.
Ludmiła często wychodziła w swoich — właściwych dla duchów — sprawach, toteż nie zmartwił się specjalnie, kiedy nie przywitała go w progu, nie patrzyła, jak parzy herbatę, nie moczyła stołu bosymi stopami. Odczuwał jednak zaskakującą i nieprzyjemną potrzebę płaczu, a dawno już oduczył się płakać bez Ludmiły. Wróci. Posmarował masłem zimną kromkę chleba i ugotował jajko. Miał gęsią skórkę na karku. Gabriel nie widział drugiej połowy jego snu, nie znał jej, nawet się nie domyślał. Jakaż ona była realistyczna. Jaka oschła. Jaka cielesna.
Oleg rozumiał umarłych, tak mu się przynajmniej wydawało. Został przez nich dobrze wychowany i wytrenowany. Znał ich jutrznie i nieszpory. Bywał w ich mieście, jeździł ich pociągami. Widział Manhattan takim, jaki był naprawdę, ponieważ siostra dawno nauczyła go rozpoznawania znaków szpecących ten konający świat jak wypalone plamy starą żarówkę.
Snów jednak — w przeciwieństwie do śmierci — nie posiadł na własność. Rzadko je pamiętał, rzadko się nimi przejmował. W porównaniu z jego siostrą i miastem wydawały się małe i wątłe. A to drugie miasto, miasto Gabriela… Ono się nie liczyło. Ludmiła była tam, Ludmiła była tutaj. Dlaczego nie? Nic tak nie błyszczało jak ona. Co za różnica, czy będzie naprawiał zamki w mieście ze szkła i kamienia, czy spacerował wśród obłąkanych bankierów nad brzegami mlecznej rzeki? Tu przynajmniej nie musiał kelnerować. Ludmiła była stałą. Jedyną stałą. Tło nie miało znaczenia. Gabriel tego nie rozumiał, nie mieściło mu się w głowie, że to nieważne, czy miasto jest prawdziwe, czy nie.
Ale Ludmiła nie wracała. Mijały tygodnie, minął miesiąc. Nigdy nie znikała na tak długo, nawet kiedy zakochał się w Polce z Brooklynu i postanowił w końcu odesłać siostrę. Czas się rozstać, myślał wtedy. Chciał się ożenić z tą Polką, która nie zrozumiałaby, dlaczego musi z nimi mieszkać martwa dziewczyna. Miła nie płakała, nie histeryzowała, w ogóle nic nie robiła — po prostu wymknęła się przez okno. Nie było jej dokładnie przez siedemnaście dni, które odliczał nacięciami na wewnętrznej stronie łydki.
Wróciła, kiedy przestał jeść, a Polka zaczęła się przymilać do jego lekarza.
— Czemu wróciłaś? — zapytał.
— Ktoś musi cię opatrzyć — odparła i wtuliła twarz w jego ramię.
Polka rzuciła go dla pracownika opieki społecznej, który codziennie przynosił jej kwiaty pomarańczy, i w końcu całkiem o nim zapomniała. Nie płakał po niej. Dostał nauczkę. Nigdy więcej nie próbował pozbyć się Ludmiły.
Teraz jednak upłynęło dwadzieścia siedem dni. Zaczął je zaznaczać w taki sam sposób jak poprzednio, brzytwą na skórze nogi — nie dlatego jednak, że czuł taki przymus, lecz dlatego, że chciał ją zwabić magią współczucia. Jeżeli wystarczająco się porani i znów będzie wymagał opatrunku, Ludmiła wróci.
Nie wracała. Czasem myślał jeszcze o Gabrielu, ale brzemię tej porażki całkowicie go przygniatało. Skupił się więc na pracy. Zaniedbał je — swoje klucze i zamki — w wirze szaleństwa dwojga bliskich i niezwykłych kochanków, ale to już zdarzało się wcześniej. Wybaczyły mu. Z frontowych drzwi przeznaczonego do rozbiórki szpitala nad Hudsonem wymontował ciężki mechanizm zamka i przeniósł go do małej sypialni, gdzie przechowywał swoje zbiory. Zamek emanował matową wrogością — nowo przybyły wśród tubylców. Oleg przynosił mu coraz to nowe klucze, z którymi mógłby się związać, zamek jednak odrzucał je wszystkie z dumnie zadartym pokrętłem, aż Oleg dał sobie spokój. Najstaranniej jak umiał wsłuchiwał się w każdy naprawiany zamek, szukał jego sekretnego jęku, szczęku i zgrzytu jego pragnień, ale nade wszystko nasłuchiwał cichego, zimnego głosu nawołującego go z coraz bardziej odległych drzwi. Teraz słyszał tylko ciszę i daleki Atlantyk. Miła nigdy przedtem go tak nie dręczyła. To nie było w jej stylu.
Zaczął zaniedbywać dom. Miła nie zmyłaby mu za to głowy, ale kusiłoby ją, żeby jakoś to skomentować. „Jajko wystygło”. „Herbata zgorzkniała”. „Talerz się zakurzył”. Proste stwierdzenia, bez oskarżania, bez dobrych rad. Gdzież ona się podziała?
Przypuszczał, że zna odpowiedź na to pytanie. Widział ją tam, nad białą rzeką, w niebieskiej sukience. Jeśli nie było jej tutaj, musiała być tam; może tam właśnie się udawała, kiedy miała dość żywych. Może wyławiała sobie płaszcz z ulicy i przechadzała się pod palmami z tym niezwykłym śniegiem we włosach. Może miała tam kochanka.
Oleg też tam był. Z siostrą. Trzymał jej zimną dłoń, gdy siedzieli na żelaznej ławce. Widział krzywiznę jej ucha. Był tam, od tamtej pory bywał tam co noc, na brzegu białej rzeki, przemoczony jej wodami. A Miła co noc spoglądała na niego spod oprószonych śniegiem włosów i z rozczarowaniem kręciła głową. Odwracała się do niego plecami pod tuzinem księżyców i zagłębiała w ceglany tunel, a on nie mógł za nią pójść, po prostu nie mógł, nie miał wstępu do miejsc, w których się pojawiała. Bursztynowe cienie gęstniały i odcinały mu drogę. To było jak łamigłówka, której nie umiał rozwiązać. Nie nadążał za nią.
Nie był jednak aż tak tępy, żeby się nie domyślać, jak to działa. Dwa razy miał w ustach ciało kochanka lub kochanki — i dwa razy we śnie przeniósł się do tamtego miejsca. Nie wiedział tylko, jak znaleźć kogoś innego niż ta druga Ludmiła z lwią grzywą i szerokimi ustami, oraz chudy, delikatny Gabriel. A przecież na pewno byli jacyś inni. Musieli być. Wirus uwielbia towarzystwo.
Nie miał pojęcia, gdzie ich szukać. To był przypadek, wpadka, jak niechciane dziecko. Nie wiedział nawet, jak o tym mówić. A w sztuce niemówienia o rzeczach, na których się znał, osiągnął niezrównane mistrzostwo: Manhattan, Ludmiła, sekretne tęsknoty zamków, przenikliwy lament przeznaczonych im kluczy. Uspokajało go kolekcjonowanie rzeczy, które znał, i niemówienie o nich. Miasto po drugiej stronie snu — teraz musiał je dodać do listy. Za bramą z rogu… Z rogu, prawda? Przypomniał sobie fragment ze starej książki, którą uwielbiała jego matka. Chyba z Wergiliusza. To było coś o dalekich podróżach i morzu. „Do krain sennych wchód dwojaki: bramą z kości słoniowej i bramą rogową[2]”. W dzieciństwie przerażało go wyobrażenie olbrzymich wrót ze splątanych poroży.
To musiały być wrota Palimpsestu.
Przełknął nazwę miasta, choć na chwilę utkwiła mu w gardle, jak nieforemny cukierek przeciskający się przez wilgotną, różową przestrzeń. Wypowiadanie jej tutaj, w mieszkaniu, wśród tylu innych mieszkań, w których toczyło się życie, było trudne, niedorzeczne. Nie umiałby powiedzieć, skąd je zna, tak jak nie umiałby sobie przypomnieć chwili, w której nie wiedział, że tu jest Manhattan. Nowy Jork. Miasto po prostu było, istniało i tak właśnie się nazywało, ale nie miał pojęcia, co jest palimpsestowym odpowiednikiem Tunelu Hollanda albo Mostu Waszyngtona. Zawsze wydawało mu się to ważne, czy do miasta wjeżdża się przez most, czy tunelem; czy do góry, przez mgłę, na lśniące srebrzyście ulice, czy w dół, do podziemnego świata fioletowych cieni i eleganckich pucharów pełnych krwi.
Ale tamtemu miejscu, tamtemu drugiemu miastu, miastu Gabriela, brakowało klarownych drogowskazów. To było nieprzemyślane. Którędy należało do niego przybyć? Grzązł po kolana w rzecznym mule, podnosząc wzrok ku światłom.
Najłatwiejszą drogą, uznał. Siedział przy publicznym terminalu komputerowym w ogromnej, zdobnej w lwy bibliotece. Lampki z zielonymi kloszami wybrzuszały się przy biurkach, jakby na straży stały na nich żółwie. Powinien był pomyśleć o tym wcześniej. Ludzie w sposób naturalny tworzą sieci, roziskrzone pętle światła rozpostarte na całej powierzchni Ziemi. Ludzie aż się proszą, żeby ich znaleźć.
Zalogował się na strony trzech lub czterech serwisów społecznościowych, na których miał (najczęściej nieaktywne) konta, oraz do paru portali ogłoszeniowych, i wstrzymując oddech,wpisał tekst w puste, zapraszające, obiecujące powodzenie okienko:
Poszukuję towarzyszy podróży do miasta Palimpsest. Tatuaże niewiadomego pochodzenia? Koszmary senne? Znajdź mnie. Proszę, znajdź mnie.
Gotowe, pomyślał. Dostatecznie niejasne, żeby nie kontaktowali się z nim ludzie niewiedzący, o co chodzi, a zarazem wystarczająco oczywiste dla tych, których prześladuje czarne znamię na skórze. No i napisane z klasą. Wysłał ogłoszenie na wszystkie swoje konta i poszedł do restauracyjki na rogu na połówkę kurczaka po grecku. Spałaszował go ze smakiem i jeszcze przez chwilę ogryzał kości.
Gdyby Miła tu była, pomogłaby mi to napisać, pomyślał. Wtedy brzmiałoby to lepiej, nie jak reklama mleczka do skóry. Gdyby tu była, nawet kurczak wydałby mi się słodszy.
Na pewno nie ogryzałby przy niej kości, bo to niejest miły zwyczaj. Ale niedługo ją znajdzie, a ona surowym tonem każe mu posprzątać w mieszkaniu.
Kiedy po kilku godzinach wrócił do terminalu z żółwiową lampą, w skrzynce odbiorczej zastał serię identycznych e-maili. Z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Pod spodem maleńką czcionką ktoś dopisał:
Przykro mi, brachu.
Oleg usiadł na skrzypiącym skórzanym fotelu. Łzy gniewu i frustracjinapłynęły mu do oczu.
Nie jest łatwo chodzić bez ubrania w grudniu. Nie w Nowym Jorku. Nie w czasie przelotnych zamieci, w których śnieg pędzi ulicami jak stare sny. Ziąb okazał się znacznie dokuczliwszy niż się spodziewał. Wgryzał się w niego maleńkimi kocimi ząbkami, a krew uciekała spod skóry w głąb ciała, byle dalej od wiatru. Ale on był uparty. Zdeterminowany. Jak ołowiany żołnierzyk. Co rano zdejmował koszulę i półnagi przechadzał się po placu, po którym spacerowało pół świata. Co wieczór wchodził do wanny wypełnionej gorącą wodą i siedział w niej tak długo, aż woda stała się zimna jak jego ręce.
Codziennie o dziesiątej rano skórę na torsie miał już białą jak ciało mięczaka, a znamię na brzuchu aż skowyczało czarnymi liniami, burząc się przeciw zmrożonemu ciału. Zachowywał się niedorzecznie, dramatycznie wyróżniał się z tłumu. Wybrał najbardziej oczywiste miejsce — Times Square, gdzie oślepiające światła były najjaskrawsze i gdzie prędzej czy później zaglądali wszyscy turyści. Prędzej czy później. Na tej monochromatycznej wyspie było to najbardziej martwe ze wszystkich miejsc ukochanych przez umarłych; jego zgnilizna odcinała się pięknym blaskiem od jej podłużnego szarego cielska jak grzyb albo ćma. Wszystko w tym miejscu miało swoją aureolę. Oleg też miał ochotę umrzeć, kiedy tak stał ze śniegiem i światłem na rzęsach, a szare dzienne niebo drwiło ze wszystkich tych neonów, stroboskopów i innych obiektów przynależnych nocy.
Wyglądał groteskowo, nieprzyzwoicie, ale na nic lepszego nie umiał się zdobyć. Tylko to potrafił: zdać się na łaskę siostry, na łaskę losu. Kimkolwiek był urażony administrator, z pewnością go nie lubił i był od niego sprytniejszy. Olegowi nie pozostało nic innego, jak tylko spacerować po mieście, przechadzać się wśród żywych, którzy stąpali także po ulicach umarłych, i pozwolić, by jego ciało samo zanosiło błagalne modły do wszystkich, którzy go zobaczą — administratorów i duchów; jedna z wielu reklam na Times Square, ogłuszająca i oślepiająca jak wszystkie inne, krzycząca: „Jestem tutaj, zabierzcie mnie, chcę tam pójść!”. W tym był dobry. Wiedział, jak iść prosto przed siebie i czekać, aż jakaś niewidzialna zjawa się o niego upomni. Przez całe życie nie szukał niczego, co nie byłoby kluczem albo zamkiem; tym mogli się zajmować inni ludzie, obdarzeni innym temperamentem. Miła sama przysiadała na jego łóżku, nie przywoływał jej żadnym mrocznym rytuałem, nie kreślił magicznego kręgu krwią, nie kupował jej obecności za astronomiczne sumy.
Teraz zaś brnął w śniegu, wiatr chłostał jego skórę, a ból przenikał go na wylot.
— Tęsknię za tobą, Miła. Idę do ciebie najszybciej, jak umiem — szeptał.
Kobieta z rękami wciśniętymi głęboko w brązowe kieszenie usunęła mu się z drogi, odskoczyła przed półnagim szaleńcem mamroczącym coś pod nosem. Nawet na nią nie spojrzał. Chciał pokazać, że jest godny zaszczytu. Tak to się robi: obnażasz brzuch przed bestią, mężnie znosisz próby i wszystko układa się jak należy. W nagrodę otrzymujesz skarb. Albo miecz. Albo kobietę. Nagroda jest twoja nie dlatego, że kogoś pokonałeś, ani nie dlatego, że twoje ciało było twarde i nieugięte, ale dlatego, że od samego początku byłeś jej godny. Próby i bestia były potrzebne tylko po to, żebyś mógł poinformować świat, że ci na niej zależy, i żeby świat na swój surowy sposób, twardy jak kości i wydrążone góry, mógł sprawdzić, czy twój zamiar jest szczery.
A jego zamiar był szczery. Oleg obserwował mijających go ludzi, widział, jak ich spojrzenia ześlizgują się na jego napiętnowany brzuch i załamujące się na nim ostro ulice, zanim znów podniosą wzrok i spojrzą mu w oczy. Przepełniał ich strach, wielu było o włos od wezwania policji, ale on szedł dalej, z godnością, jak szlachetny rycerz. Zamierzał dostać się do miasta przez tunel. Prędzej czy później musiał go zobaczyć ktoś, kto ukrywa podobną mapę we włosach lub na podeszwie stopy. Wtedy zejdą się, tak jak wcześniej zeszli się z Gabrielem, a przed nim z Ludmiłą, i świat pokiwa w zadumie głową.
Biczował się w ten sposób przez piętnaście dni.
Tysiąc razy, zanim naprawdę się to wydarzyło, wyobrażał sobie dotyk ciepłej dłoni na plecach — wyobrażał to sobie tak często i tak intensywnie, że kiedy ktoś faktycznie go dotknął, ledwie to poczuł. Dłoń była drobna, a on przemarznięty. Spojrzał na nią z góry — na kobietę o krótkich kasztanowych włosach, chłoszczących jej twarz jak sztormowe fale. Była mało kobieca, niepozorna, niska; miała lekko skośne oczy. Futrzany kołnierz osłaniaj jej wysokie kości policzkowe, boleśnie zaczerwienione od wiatru.
— Nie musisz tego robić — powiedziała, omiatając go spojrzeniem łagodnym jak pocałunek świętej. Schyliła przed nim głowę i przygładziła włosy. Było na karku. Czarne, lśniące, na gęsiej skórce. — Oto jestem — dodała. — Przybyłam.
Nogi się pod nim ugięły. Osunął się na kolana. Łzy popłynęły szybciej niżby chciał, niepowstrzymane i nieschludne; nie mógł złapać tchu, ścigał go bez powodzenia, aż zachłysnął się zimowym powietrzem, przyciskając targaną zawrotami głowę do ciała kobiety w takim ścisku, że tłum stał się murem i zostali sami.
— Obserwowałam cię. Od dziesięciu dni cię obserwuję, od rana do wieczora, z tamtego okna. To moje biuro. Byłam ciekawa, jak długo wytrzymasz. Wypiłam chyba z tysiąc kubków herbaty. Skończył mi się cukier. Ty ciągle wracałeś, a ja nie potrafiłam ci przerwać, takie to było piękne. I takie okropne. Widziałam, jak pękają ci spierzchnięte wargi. I jak powiększa się rana na skroni. — Wsunęła mu palce we włosy. — To było jak obserwowanie narodzin. Byłeś aniołem, najprawdziwszym aniołem o groźnym imieniu, jak w Biblii. Bez piór, bez światła, tylko okrutny upadek w mrok. Ręce trzęsły mi się przy piciu herbaty przez dziesięć dni, zanim doszłam do wniosku, że jednak cię chcę. Dla ciebie chciałam powstrzymać wiatr i śnieg, osłonić ci głowę rękami. Dlatego jestem. Przybyłam. Mam na imię Hester i przyszłam po ciebie.
Wczepił się w nią i wstał, wspiął się po niej jak po skale; pocałował ją, wgryzł się w jej ciepło. Pod naciskiem jego zębów wezbrała krew w jej wardze, gorąca i czerwona pomiędzy ich ustami.
— Jestem tutaj… — wykrztusił. — Zabierz mnie. Chcę odejść. Gdziekolwiek. Jak najdalej. Proszę.
Hester zaprowadziła go, jak żebraka, do pociągu, którego później nie pamiętał. Pojechali daleko na północny skraj wyspy, do mieszkania, które ledwie widział, wciąż oddzielony od świata ścianą zimna, żalu i rozpaczliwej potrzeby. Tak bardzo jej pragnął, że przez chwilę obawiał się, że stłamszony, czerwony, wrzeszczący, uwięziony w zmrożonej skorupie łokci i kolan po prostu wyjdzie ze swojego ciała i wniknie w nią, wgryzie się w ten drugi organizm. Pocałował jej szyję w miejscu, gdzie była czarna jak po odmrożeniu, ugryzł ją, przycisnął twarz do skóry, zamknął oczy i chwycił ją za biodra, chcąc ją przyciągnąć bliżej niż dopuszcza to anatomia, wchłonąć jej ciepło, jej tchnienie słodkie jak herbata z mlekiem.
— Zaczekaj — wysapała. Dżinsy miała już rozpięte, bluzkę podwiniętą na brzuchu. — Już tak dawno… Zaczekaj. — Przyłożyła dłoń do policzka. Oczy miała dzikie, błyszczące. — Tak dawno tego nie robiłam.
— Słucham? Myślałem, że jesteś… no, nie wiem… rutyniarką. Weteranką.
— Nie chciałam tego! — burknęła Hester. Przysiadła na kanapie o przetartym brązowym obiciu. — Nadal nie chcę. Powiedziałam „nie”; pamiętasz to słowo? Odwróciłam się plecami do tego wszystkiego.
Wyciągnęła szufladę niebieskiego stolika. Była pełna buteleczek w przydymionym pomarańczowym kolorze, kolorze zgasłych słońc. Podobne buteleczki Oleg trzymał u siebie w domu.
— Mam sześć leków na receptę, które mają mi zapewnić czarny, głęboki sen bez marzeń. Rozumiesz? Nie chciałam tego. Nie chciałam nigdy więcej oglądać tamtego miejsca. Zapuściłam włosy, żeby zasłonić znamię, i tak długo łykałam pigułki, aż miasto zniknęło. Minęły lata. Przestałam to robić. Bo można przestać. Do czasu, gdy widzi się na ulicy przemarzniętego anioła. Bo wtedy się myśli: „Nie, dość tego. Nie jestem za niego odpowiedzialna. Niech ktoś inny go weźmie, otuli długim płaszczem, rozgrzeje pocałunkami! Dlaczego nikt się nie zjawia? Dlaczego nikt nie przybywa?”. Ale nikt nie przybył. Nikt inny się nie pojawia, a anioł zamarza. Jest tak piękny, że sam wiatr mógłby się o niego upomnieć, chociażby po to, żeby ulżyć mu w samotności. Tylko że człowiek, który go widzi, też jest samotny i tłumaczy sobie, że anioł z pewnością jest godny.
Hester klęczała na kanapie, przechylona na jej rozdartym podłokietniku, wczepiona paznokciami w obicie i wpatrzona w podłogę. Mówiła chrapliwym, rwanym głosem. Oleg delikatnie głaskał ją po ręce, nie wiedząc, jak jej pomóc, aż złapała jego dłoń i w nią również wbiła paznokcie. Uniosła głowę, podstawiając mu się do pocałunku w przerażająco celowym akcie rezygnacji, i Oleg po prostu niezdarnie opadł na nią. Razem runęli na kanapę. Ich języki zetknęły się jak dwa twarde, wrogie byty. Jej piersi pod bluzką były małe i chłodne. Nie powstrzymywała go, kiedy ściągał z niej spodnie, kiedy obracał ją tyłem, żeby mogła na klęczkach oprzeć się rękami o rozłażącą się tapicerkę, ani kiedy rozsunął jej kolana i wepchnął się w nią, wciąż przemarznięty i roztrzęsiony. Nie poszło mu łatwo — była sucha, nieprzystępna; oddychała przez zaciśnięte zęby, gwałtownie, szybko. Jej wkład ograniczył się do tego, że mu nie przeszkadzała. Pigułki zagrzechotały w szufladzie, gdy wtulił twarz w jej kark. W końcu wyskoczył ze swojego ciała. Przytrzymała jego rękę opasującą jej talię.
— Nie chcę wracać — wyszeptała bezradnie.
Na skraju południowych pustkowi miasta, tuż przed tym, jak Palimpsest rozpływa się w wymarłej pustyni, rośnie bambusowy zagajnik. Jest bardzo zielony i wysoki — tak bardzo, że włókniste korony krzewów giną w granatowych chmurach. Pośród zielonych jak wierzbowe witki pni kwitną szkarłatne tulipany, statecznie wypełnione deszczówką jak — w dobrych domach — filiżanki herbatą. Bambusy, niczym żelazna krata, oddzielają pustynię od miasta; nikt nie wie, jak wysoko sięgają, a już na pewno nie ja. I nie ty. Możemy jednak przychodzić tutaj i patrzeć na pustkowie, gdyż niezwykle przyjemnie jest czuć się ciepło i bezpiecznie, gdy na naszych oczach rozgrywa się dramat, nieprawdaż?
Tu przychodzą umarli. Śpią niespokojnie. Śnią.
Gdyby dziś był pogrzeb, moglibyśmy zobaczyć… Och, a cóż to? Czy to nie piękna baronowa w gronostajowym futrze, z palcami dłoni i stóp sztywnymi od turmalinów, przywiązana do złotego pala, który jej zapłakani katamici stawiają na sztorc? Czy jej pajęcza talia nie jest przypadkiem przepasana stokrotkami? Ależ tak! Z pewnością też to widzisz.
Płacząc, wykopią jej grób, ci jej chłopcy. Wkopią się w grunt, zrobią dziurę w czarnym pyle, z takim zapamiętaniem oddając się żałobie, że paru naje się kurzu i razem z nią trafi do łaźni umarłych. Zatopią ją w ziemi, dumną i wyprostowaną jak zawsze, i taką ją zapamiętają. Każą sobie przynieść wazę rosołu z rozmarynem, a jednemu wybrańcowi pozwolą zapuścić język pod jej wdzięcznie uniesioną suknię. Przechylą jej głowę w taki sposób, żeby patrzyła na sierpowaty księżyc, a potem, zasypując ją żyzną ziemią, będą wrzeszczeć, och, jak będą wrzeszczeć, aż sowy zaczną się kulić i chować głowy pod skrzydła. Niewykluczone, że miotając się później w spazmach żalu i smutku, przeleją swoje nasienie. Postawią bambusową tyczkę pionowo, niepozorną wśród rosnących wokół olbrzymów, a klejnotami zasilą jej korzenie.
Zmarli w Palimpseście są chudzi i wysocy. Nic się nie dzieje, dopóki bambusowy słup nagrobny nie sięgnie ponad chmury i gwiezdne opary nie przesączą się nim w dół, ku ziemi. Dopiero wtedy głowa trupa wychodzi spod ziemi jak główka dziecka. Bezszelestnie, nie otwierając przegniłych oczu, umarły wynurza się na powierzchnię, zwabiony wonią gwiazd, niemy, atawistyczny, powolny jak rosnący grzyb. Jego kończyny się wydłużają, rozmiękła czaszka się kurczy, miednica składa się jak zamykana waliza i powoli wyciąga się coraz wyżej, staje się coraz chudszy, cienki jak bambus na jego grobie. Za tysiąc lat czubek jego głowy może wyjrzeć ponad liściaste zwieńczenia innych bambusów. Wtedy będzie mógł oddychać tchnieniem gwiazd.
Tak mówią. Mam nadzieję, że tak jest naprawdę.
Niektórzy wierzą, że międzygwiezdny wiatr szumi w uszach zmarłych i w świetlistej lektyce zanosi ich dusze z powrotem w dół, do miasta.
Leonid opiekuje się zagajnikiem. Ma wydatny brzuch; w przeszłości żartował sobie z dzieci, że kiedy skończyło mu się jedzenie w kredensie, pożarł księżyc. Ma wypielęgnowane sumiaste wąsy i gęste włosy, które wiąże w kok, jak starowinka. Nogi ma kosmate jak zebra; okrywa je poplamionymi łachmanami i nosi buty, którym z mozołem nadał kształt maskujący nieludzkie stopy. Przekopuje bambusowe grządki i zgodnie z uświęconym tradycją obyczajem grabarzy dawno już nauczył się rozmawiać z umarłymi. To szczęśliwa tradycja, nie wymaga długich rytuałów, indoktrynacji, nowicjatu. Umarli uczą swoich powierników w wybranym przez siebie czasie.
Dom Leonida też jest cienki i wysoki. Leonid zbudował go z marmuru. Budując go, myślał o innym miejscu — przerażającym baśniowym świecie z babcinych opowieści, gdzie zmarłych chowa się na leżąco i stawia im nad głowami marmurowe anioły, które mają pilnować, żeby nie wyciągali rąk ku spowitym mgłą gwiazdom. Tam anioły są gorliwe. Ten dom sięga wysoko, ale blisko ziemi traci surową marmurową biel. Przy drzwiach przycupnął anioł, na wpół ukryty wśród paproci i bugenwilli. Pilnuje przychodzącego i wychodzącego Leonida. On też jest gorliwy.
Co jakiś czas, niezwykle rzadko, jesienią, kiedy nikt nie chce umierać, żeby nie tracić z oczu ognistej feerii barw jesiennych drzew i pierwszego szronu w Palimpseście, Leonid — spowity orzechowym dymem i smagany wiatrem ciężkim od jabłkowego aromatu — czuje się zapomniany i tęskni za rozmową z drugim człowiekiem. Ludzie już tacy są, nic nie można na to poradzić. Wyjmuje wtedy z obszernych spodni scyzoryk i robi nacięcie na łodydze bambusa. Jest przy tym bardzo ostrożny. Wycina tylko kawałeczek, prostokącik, mały jak wróżbiarska karta, i zdejmuje go jak odkręconą od ściany tabliczkę.
We wnętrzu łodygi leniwie porusza się szara ręka. Leonid chwyta ją delikatnie i głaszcze stare knykcie. Dłoń odpowiada uściskiem — miękkim, ledwie zauważalnym. Trzeba być grabarzem najwyższej rangi, żeby go poczuć, ale Leonid jest właśnie kimś takim. Całuje paznokcie szarej dłoni.
Oleg przykłada rękę do chłodnego bambusowego pnia. Krew jeszcze pulsuje mu w palcach, gdy czuje dotyk zimnej, twardej kory i smak czerwonej herbaty na wargach. Przechodzą go od tego ciarki. Inne zmysły niesie ze sobą obojętnie, jak zamknięte w workach. Wrażenia zmysłowe słabną, zanikają. Jak wszystko, myśli.
Zagląda pomiędzy pnie gęstego lasu. Bezkształtna mgła szturcha liście. Nieuniknioną koleją rzeczy zauważa małe prostokąty wycięte w korze potężnych drzew; zwraca na nie uwagę jak rasowy ślusarz, ponieważ do złudzenia przypominają małe drzwi. A skoro znalazł drzwiczki, musi też znaleźć smukłe palce, zbryzgane znamieniem wąskie biodra, sękate rzepki kolanowe. Musi je zrozumieć, po prostu musi, bo zmarli nauczyli swoich powierników w wybranym przez siebie czasie i Oleg Sadakow zna ich język, zna jego fonemy i dyftongi.
— Och… — wyrywa mu się. — To tutaj trafiłaś. Znalazłaś się tutaj i zajrzałaś do wnętrza bambusa. Biedna Hester…To dlatego nie chciałaś wracać.
— Pamiętam ją — słyszy głos przy uchu, znajomy, cichy, dźwięczny jak stłumiony śpiew. — Krzyczała i krzyczała. A ja zaplanowałam dla niej takie cuda…
Oleg się odwraca — i widzi ją. Jest tutaj, wbrew wszelkiej nadziei, stoi obok niego w usianej gwiazdami sukience, której przemoczony niebieski tren ocieka wodą. Ma śnieg we włosach. Trzyma w ręce parasol, który ślicznie ocienia jej twarz. Kiedy Oleg przygląda mu się uważnie, widzi śpiące na jego powierzchni trzy białe lisy; ich sierść jest tak jasna, tak czysta, że nie różni się niczym od skromnej bieli jedwabiu pod ich łapami. Jej twarz, surowa twarz Ludmiły, wygląda zdrowo, usta są pełne i różowe (a nie sine i spękane po utonięciu), oczy łagodnie szare, skóra zaróżowiona, żywa. Ludmiła jest ciepła, prawdziwa, młoda.
Oleg ma wrażenie, że powinien przed nią przyklęknąć, tak jak przyklęknął przed tamtą kobietą na zmrożonej ulicy swojego życia na jawie, ale nie może. Jego nogi nie chcą okazać słabości.
— Gdzie byłaś?! — pyta płaczliwie, potrząsając ją za ramiona. Lisy przeciągają się, ziewają, wystawiają różowiutkie języki. — Dlaczego mnie zostawiłaś?
Ludmiła robi zdziwioną minę, marszczy delikatne brwi i zimną dłonią dotyka jego twarzy.
— Cały czas tu byłam. Czekałam. A ty tak długo się nie zjawiałeś. Zaczynałam się niepokoić.
— To takie trudne, Miła! O wiele trudniejsze niż przejażdżka pociągiem do centrum. Nigdy przedtem nie musiałem zadawać sobie tyle trudu, żeby się z tobą spotkać.
Ludmiła wydyma usta. W tej chwili — z drobną buzią ściągniętą w zatroskanym grymasie — do złudzenia przypomina ich matkę.
— Czasem się o ciebie martwię, Oleżka. Naprawdę.
Oleg ją obejmuje. Potrzebuje jej czułości jak młody niedźwiadek, który po omacku próbuje wywęszyć przyjazną łapę matki. Ona daje mu się przytulić, nawet lekko unieść z ziemi. Delikatnie gładzi go po głowie. Oleg czuje jej ciężar, prawdziwy, namacalny w jego ramionach. Jest taka żywa… I ma taką gorącą skórę.
— Tęskniłem, Miła. Tak bardzo za tobą tęskniłem.
— Nie ulżyło ci, że masz mieszkanie tylko dla siebie? Że możesz zostawić herbatę, aż wystygnie? Obściskiwać się ze ślicznotkami na kanapie bez ciemnych, ognistych oczu wpatrzonych w was zza zasłon?
— Nie! — Oleg zapalczywie kręci głową. — Nigdy!
— Hmm… — Ludmiła wyplątuje się z jego objęć i dłonią w niebieskiej rękawiczce przygładza suknię. — Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy. — I nagle łapie go za przegub dłoni, z całej siły, aż jej paznokcie wrzynają mu się w skórę. Jej uścisk jest sztywny, kościsty. — Nie każ mi więcej czekać — syczy i wypuszcza jego rękę równie gwałtownie jak przed chwilą ją chwyciła.
Prowadzi go przez las, a on słyszy, jakby z bardzo daleka, cichy szum wiatru wśród bambusów. Niewiele brakuje, żeby ułożył się w pieśń, ale dźwięk nie utrzymuje się długo, a wiatr rozprasza się na małe, burzliwe wiry, zanim wybrzmi pierwszy wers.
Przy poczerniałym ze starości srebrnym pomoście stoi przycumowana rzemieniem łódka. Nie jest to gondola Gabriela, ale przypomina ją, jest podobnie smukła, a do tego obwieszona girlandami wodorostów i nagietków. Ludmiła wyciąga do Olega rękę, dając mu tym zapomnianym, dystyngowanym gestem do zrozumienia, że powinien pomóc jej wejść na pokład. Oleg podbiega do niej.
Rzeka jest gęsta i mleczna, tak jak poprzednim razem; śmietanka snuje się długą złotą wstęgą po jej powierzchni. Ludmiła siada sztywno na dziobie i spokojnie zaczynają dryfować w dół rzeki. Łódź trzyma kurs, mimo że Ludmiła nie steruje nią ani nie wiosłuje. Posyła Olegowi promienny uśmiech jak zawinięty w czerwony papier prezent.
— Zabiorę cię, dokądkolwiek zechcesz — mówi.
Oleg dotyka jej stopy swoją. Słodki jak miód wiatr nadaje jej skórze intensywny kolor; nigdy wcześniej jej takiej nie widział. Jest piękna, uświadamia sobie. Wypiękniała z wiekiem.
— Zabierz mnie tam, gdzie wyciągniemy się na długim łożu, owinąwszy sobie kolana kocem. Zabierz mnie tam, gdzie zaparzę pachnącą dymem herbatę, którą z przyjemnością wypijesz; gdzie rosną cytryny, a oracze śpiewają o zmierzchu. Zabierz mnie tam, gdzie znajdziemy małe lusterko, przed którym się ogolę, i miskę z wodą, w której umyjesz włosy. W takim miejscu mógłbym chyba być szczęśliwy, tak mi się wydaje. Mógłbym ci się przyglądać, jak śpisz. Mógłbym gotować dla nas jajka i piec chleb.
— Tak mało chcesz.
— Wcale nie mało.
Przez następną godzinę milczą. Lisy z parasola łapią przelatujące w pobliżu muchy i jętki, miażdżąc w zębach ich skrzące się jak klejnoty ciała. Na jednym brzegu rzeki piętrzy się olbrzymi Palimpsest. Wieże i gigantyczne przypory skrzą się światłem wiszących latarń, a w głębokich wąwozach pomiędzy nimi polują jazgoczące sokoły. Po drugiej stronie, z zielonkawego błocka wyrastają małe miasteczka, zmętniała rzeka gęstnieje na płyciznach, a wygładzone boje podwodnych sieci unoszą się sennie na żółtawej wodzie.
— Spójrz na te brzegi, Oleżka — odzywa się w końcu Ludmiła. — Spójrz, jak blask księżyca kładzie się na domach i wieżach.
Splątane białe budynki śpiące na prawym brzegu są zdeformowane jak sękate kości; wiele z nich jest na wpół zburzonych, a osypujący się z nich pył zasila rzekę. Jest wśród nich jakaś katedra; na jej dachu samotny mnich dmie w długą czarną trąbę. Księżycowa poświata jest tutaj — i tylko tutaj — jaśniejsza niż światło dnia. Rzeka kryje się w cieniu. Ze zrujnowanych domów wyczołgują się mężczyźni i kobiety. Nad głowami trzymają duże słoje, długie włosy spływają im po plecach na ziemię. Kiedy światło księżyca wypełnia słoje, muskularne kobiety zamykają je mosiężnymi pokrywkami i zakręcone odstawiają na półki, gdzie stoją ich już długie rzędy.
— Była kiedyś wojna… — mruczy Miła. — Zaczęła się tutaj, dokładnie w tym miejscu. Nie tak dawno.
— Jak w takim miejscu mogła wybuchnąć wojna?
Ludmiła wzrusza ramionami i spuszcza wzrok.
— Wojna najbardziej kocha te miasta, w których dachy porasta darń, a drzewa rodzą jabłka, zwłaszcza jeśli zamieszkują je przedsiębiorcze kobiety, biorące sobie kochanków o śniadych, mocnych grzbietach. To właśnie było takie miasto, zdrowe i jędrne, rozpostarte na brzegach Albuminy. Przed Casimirą i jej rydwanami, przed pożarami, przed pojawieniem się jadowitych ciem o ohydnych skrzydłach. Tutejszy cydr był tak mocny, że jeden jego łyk zwaliłby cię z nóg.
— Kim jest Casimira? Co tu się stało? Jaki był koniec?
Jednakże oblicze Ludmiły znika w cieniu, jakby zmagała się z jakimś osobistym żalem, którego Oleg nie jest w stanie dosięgnąć. Zamiast tego jak dobry brat i kochanek kładzie głowę na jej podołku i obejmuje ją za kolana. Łódź się chwieje, ale po chwili stabilizuje się i w całkowitej ciszy mija żałobne miasto. Ostatni słoik zostaje szczelnie zakręcony. Księżyc gaśnie. Nad rzeką zapada głęboki mrok, gwiazdy zaczynają drżeć. Ludmiła z roztargnieniem gładzi go po włosach.
— W krainie umarłych… — przemawia w końcu, a jej głos, czysty i chłodny, niesie się daleko po wodzie. — W tym nieszczęsnym kraju chłopiec, który zmarł na gorączkę, chciał się zatrudnić w fabryce amunicji. Udał się więc do dzielnicy zamieszkanej przez poległych w boju i wybłagał u nich kule, od których zginęli, a które od tej pory nosili ze sobą w blaszanych puszkach z drugim śniadaniem. Tylko jedna dziewczyna nie chciała mu oddać swojego pocisku…
— Ludmiła? — przerywa jej półgłosem Oleg. — Dlaczego teraz już woda nie kapie ci z ust, kiedy mówisz?
Ludmiła milczy. Jej dłoń na jego skroni nieruchomieje.
— Nie pytaj mnie o to, Oleżka. Na razie o tym nie myśl.
— Jak chcesz, Miła.
Chmury zakrywają gwiazdy i z długiej białej rzeki znikają ostatnie resztkiświatła.
Nerezza tuliła głowę Ludovica. Czyniła to niezdarnie, nie będąc z natury opiekuńczym gołąbkiem; nie przywykła pomagać mężczyznom u siebie w łóżku ani w kuchni, mężczyznom spragnionym przenikliwego warkotu elektrycznego młynka do kawy, dopraszającym się o wrzątek, potrzebującym jej. Podjęła jednak odważną próbę, tak jak inna kobieta mogłaby z grzeczności przełknąć ostro przyprawioną potrawę.
— Pij, Ludo. Musisz to wypić.
Odwrócił się od niej. Bał się, że zwymiotuje.
— Lucia… — jęknął.
Nerezza przewróciła oczami.
— Tak, Lucia. Wiem. Ale i tak masz pić, kiedy każę.
Ludo wypił. Kawa była gorzka, mocna, mroczna i słodka. Lucia często mu rozkazywała, bo tego właśnie potrzebował. Jej polecenia były mu niezbędne do życia. Często zapominał, że powinien jeść, nawet kiedy spóźniał się z oprawieniem książki, której piękno w dodatku miażdżyło mu pierś. Kiedyś musiała mu siłą zacisnąć palce na łyżce, kiedy pracował nad niewybaczalnie opóźnionym nowym amerykańskim wydaniem Bukolik. Nie znał smaku zupy marchewkowej ani chleba; Lucia próbowała ich za nich oboje.
— Jeżeli rozpłaczesz się u mnie w domu, wezwę ochronę — ostrzegła Nerezza.
— Nie rozumiem…
Otworzył oczy i zobaczył pokój zalany słonecznym blaskiem. Ze względu na skąpe umeblowanie pomieszczenie wydawało się jaśniejsze niż w rzeczywistości. Miał wrażenie, że zdezorientowane słońce — nie wiedząc, jak się zachować wobec braku sofy, której kolory mogłoby wypalić, i zasłon, przez które mogłoby przeświecać — eksplodowało bezradną supernową na środku salonu. Znowu jęknął. Głowa wibrowała mu jak dzwon po uderzeniu.
— Naprawdę? Wiem, że nie mieści ci się to w głowie, że zmagasz się z tym jak Jakub z tym swoim aniołem, ale musisz zrozumieć, że ona tam jest. Sam widziałeś. I jest bezpieczna. Nie musisz już się o nią martwić.
— Tam? To znaczy, gdzie, do kurwy nędzy?!
Ludo rzadko przeklinał, ale tym razem czuł, że przekleństwo jest idealnie wyważone.
Nerezza spojrzała na swoje buty. Zdążyła się już ubrać — w żółcienie i brązy, jak zwykle perfekcyjnie; Ludo pomyślał, że chyba po prostu nie umie być nieperfekcyjna.
— W Palimpseście — odparła szeptem. — Nie każ mi… Nie lubię wymawiać tej nazwy. Tutaj. Nie lubię jej tu wymawiać.
Niezgrabnie odsunął się od niej i na palcach przemknął do małej kuchni. Bez słowa zaczął smarować chleb masłem i kroić ser na kanapki. Czuł, że patrzy na niego, jak nieporadnie posługuje się jej nożami, i wiedział, że ma na policzkach małe, punktowe rumieńce, które jakoś nie chcą się rozlać szerzej.
Nerezza rozłożyła ręce i znów je splotła.
— Wiem, że…
— Nie zamierzam o tym dyskutować — uciął.
— Byłeś tam, Ludo! Widziałeś konie. Zjadłeś ślimaka ze srebrnej muszli. Widziałeś ją, widziałeś Paolę… Tak ma na imię jej kochanka. Paola. Znasz ją? — paplała pospiesznie Nerezza. — Siedziałeś obok mnie. Czułam smak twoich łez.
— Śnił mi się jakiś kurewski koszmar.
Powtórne użycie przekleństwa sprawiło mu satysfakcję, jakby było odznaką, którą mógł z dumą nosić i polerować do połysku.
— Sny tak nie działają. Dwóm osobom nie może się śnić to samo.
— Nie zamierzam o tym dyskutować!
Nerezza uniosła ramiona — i je opuściła.
— Nie myśl, że czuję się za to odpowiedzialna. Wydaje mi się… — Spojrzała na idealne półksiężyce skórek przy paznokciach. Z pieczołowicie ułożonego nieschludnego koka na jej karku zaczynały się wysnuwać niesforne pasma ciemnych włosów. — Wydaje mi się, że Lucia zostawiła po sobie bałagan w życiu, a ja jako jej przyjaciółka mam obowiązek go posprzątać. Gdyby nie ona, nigdy nie zobaczyłabym tego, co zobaczyłam. Przynajmniej tyle mogę dla niej zrobić… — Spojrzała na niego z ukosa, spod rzęs. Ludo nie był pewien, czy próbuje być zalotna, czy przerażająca. — Karmić jej zwierzątka, kiedy nie ma jej w domu.
Chwycił się krawędzi kremowego blatu. Zamknął oczy. W świetle słońca miał pod powiekami rubinową plamę. Czy naprawdę była kiedyś tutaj? Jadła ten brunatny chleb obsypany kryształkami spieczonego na miedziany brąz cukru? Strzepywała wzdychającego popiołem papierosa na prażonym słońcem tarasie?
Wciąż czuł w ustach smak tego ślimaka. W uszach dźwięczały mu echem tamte krzyki, takie głośne, takie głośne! Ale nie, to jakiś obłęd. To niemożliwe. Chociaż podobne do Lucii: znaleźć szaleństwo tak ogromne, że sama w nim zatonie i pociągnie go za sobą, opłakującego ją gdzieś z daleka, z tyłu, jak przykuty łańcuchem potępieniec potykający się za księżym powozem.
— Jeżeli chcesz ją jeszcze kiedyś zobaczyć, musisz się z tym pogodzić — powiedziała półgłosem Nerezza. — To proste.
— Gdyby chciała mnie zostawić, mogliśmy wziąć rozwód. Zawsze lubiłem formalności. Oficjalne dokumenty wydają się takie prawdziwe. Tak by było łatwiej. Szybciej, bardziej nieodwołalnie.
— To jest bardzo nieodwołalne. A w każdym razie będzie, kiedy Lucia domknie tę sprawę.
— Ty jej nie znasz. Nie znasz nas. Ona znajdzie sposób, żeby do mnie wrócić, jeśli tylko mówisz prawdę i to wszystko zdarzyło się naprawdę.
Śmiech Nerezzy zabrzmiał jak szczeknięcie psa albo trzaśnięcie ogona węgorza elektrycznego.
— Ona odeszła, Ludo. Jeśli będzie miała szczęście, zostanie w Palimpseście na zawsze, a ty będziesz ją widywał tylko wtedy, kiedy wyruchasz odpowiednią sklepikarkę.
— To znaczy, że jeszcze jej tam nie ma? Nie przeniosła się tam całkowicie i częściowo jest także gdzieś tutaj, tak? We Włoszech? W Europie? W Ameryce?
Nerezza rozłożyła ręce.
— Na miłość boską, nikt jeszcze nie przeniósł się tam na stałe, nieodwołalnie, całkowicie. Ale poza tym… Tak, masz rację. Zawiozłam ją na lotnisko. Żeby mogła spróbować. Pomogłam jej zdobyć paszport. Nawet sobie nie wyobrażasz, przez co przeszłyśmy: byłam przy tym, widziałam, jak odchodzi do Paoli, Palimpsestu i całej reszty. Pomogłam jej. W zamian za taką szansę była gotowa wypłakać sobie oczy krwią. Ja zresztą też, Boże… — Uniosła wzrok na sufit. — Gdyby tylko ta podróż była taka tania; gdybym mogła po prostu wykrwawić się i mieć spokój.
Bezradna wobec głupoty Ludovica tylko wzruszyła szczupłymi ramionami. Zdawał sobie sprawę, że ją nuży. Widział to. Jak zwierzątko, które bałagani jej w domu. Jego łzy i nasienie na jej pościeli, wieczne pranie, woda, której nieustannie się domagał i którą zwracał brzydszą i bardziej słoną niż dostał.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi, jak dyskretne kaszlnięcie. Twarz Nerezzy zrobiła coś dziwnego — zarumieniła się. A potem się uśmiechnęła i jej uśmiech jakby wypływał ze szpiku kości, taki był surowy i czerwony. Jej ciemne oczy zalśniły. Ludo struchlał i cofnął się przed nią, cofnął się przed kobietą, która zostawiła mu na policzku ognisty ślad swoich ust.
W progu stanęli mężczyzna i kobieta, mocno trzymający się za ręce. Nerezza objęła ich oboje i przez chwilę stali tak nieruchomo, każde z pochyloną głową i rękami luźno zarzuconymi na talie dwojga sąsiadów. Ludo przygryzł wargę. Czuł się okropnie, jakby musiał drżeć na zimnie tuż poza zasięgiem ciepła z ogniska i nie mógł się do niego zbliżyć. Mężczyzna pocałował z szorstką czułością Nerezzę w czubek głowy; kobieta złożyła głowę na jej ramieniu. Kiedy w końcu się rozstąpili, Nerezza wzięła gości za rękę i zaprowadziła do kuchni, gdzie Ludo kulił się pod ścianą, usiłując przy tym wyglądać tak, jakby wcale się nie kulił. Byli obcy, mieli oczy pełne łez i napierali na niego jak para zabójców. Miał ochotę uciec.
— To ja ich zaprosiłam, Ludo — wyjaśniła Nerezza chrapliwym głosem węgorza z głębin. Ludovico odkrył, że nienawidzi tego głosu. — Żeby ci wyjaśnić. Oni to zrobią najlepiej. Droga, którą podążamy, jest trudna, samotna, przerażająca, ale wcale nie musi taka być. To jest Anoud, a to Agostino. Moi kochankowie. — Zawiesiła głos, jakby czekała na mały wybuch dezaprobaty ze strony Ludovica. — Ale nie dlatego przyszli.
Goście pokiwali z zapałem głowami. Śniada Anoud mogła być Marokanką; jej skóra miała odcień starego kurzu. Agostino był wysoki, miał ascetyczne rysy, niezgrabny nos i lekko zasmuconą twarz. Zdaniem Ludovica wyglądał na człowieka, który często płacze.
We troje z Nerezzą zaprowadzili Ludovica na szezlong w małym saloniku. Pozwolił się posadzić, nie stawiał oporu, kiedy układali mu ręce i nogi jak lalce. Długo spoglądali po sobie, bo nikt nie chciał pierwszy zabrać głosu. Anoud i Agostino cały czas trzymali Nerezzę za ręce, ściskając je tak mocno, że sfioletowiały im czubki kciuków. W końcu Nerezza zaczęła — cicho, ale pewnie, podniesiona na duchu obecnością kochanków:
— Pamiętasz pierwszą noc, Ludo? Pamiętasz dom żabiej kobiety?
Nie chciał przytaknąć — to tak, jakby kazali mu się przyznać, że trzyma w lodówce strzykawki albo nie umie czytać. Nie chciał, żeby otworzyli go na wylot, zajrzeli do środka i zaczęli mamrotać z dezaprobatą. Dlaczego Lucia nie mogła z nim zostać w ich małym domku, wśród książek i pieczonych kurczaków? Dlaczego musi teraz brać udział w tym makabrycznym przedstawieniu?
— Ta-ak — burknął, rozciągając to krótkie słowo na dwie sylaby.
— Ma na imię Orlande — powiedział Agostino. Jego słowa dudnią zbyt głośnym echem w małej, zamkniętej przestrzeni.
— Pamiętasz, że nie byłeś tam sam? — zapytała przymilnie Anoud.
Spojrzała przy tym z czułością na Nerezzę i w sercu Ludovica wezbrała gorzka fala zazdrości.
— Zastanów się dobrze, Ludo — dodała Nerezza. — Musisz sobie przypomnieć. Byli tam z tobą inni ludzie. Za pierwszym razem, i teraz też. Kiedy siedziałeś ze mną na widowni, czułeś ich obecność. Czułeś, że ktoś coś je, chociaż sam nie miałeś przed sobą talerza. Czułeś, że ktoś kogoś całuje, ale to nie byłeś ty.
Walczył; przypominanie sobie snów nigdy nie jest łatwe. Przed oczami mignęła mu ulotna wizja długich niebieskich włosów. Zadygotał. „Święty Izydorze”, modlił się, „czegoś takiego nigdy sobie nie wyobrażałeś. W której kolumnie byś to umieścił?”.
— Było ich troje — odparł z namysłem. Poczuł, jak uwalnia się od brzemienia tego wspomnienia. — Jedna kobieta miała niebieskie włosy i była bardzo młoda. Druga… Wydaje mi się, że miała na twarzy ślad po użądleniu. I był jeszcze mężczyzna z pękiem kluczy u pasa.
— Taaak… — westchnęła Nerezza. — Anoud i Agostino byli ze mną w saloniku Orlande. Razem zanurzaliśmy stopy w atramencie.
— Tylko ich dwoje?
Nerezza zacisnęła usta z taką siłą, że aż zbielały. Jej przyjaciele nie chcieli mu spojrzeć w oczy. Nagle zgarbili się, zapadli się w sobie, jakby ktoś skradł im oddech.
— Nasz druh, Radosław, został zabity — wyjaśniła Nerezza. — Mniej więcej trzy lata temu. On był tym czwartym u Orlande. Tam… bardzo trudno jest zachować ostrożność. Łatwo zaangażować się w podejrzane sprawki, jeszcze łatwiej wylądować samotnie w jakimś ciemnym zaułku… Są w Palimpseście tacy ludzie, nazywają się Dwornicy… To znaczy „czyściciele ulic”. To weterani. Pamiętasz? Pokazywałam ci takich na wyścigach. Ich przywódczyni, kapłanka, czy jak ją tam zwą, ma głowę rekina. Urządzają sabaty przy różnych drzwiach i przejściach. Byle drzwi im wystarczą, ale mają takie jedne wielkie, naprawdę olbrzymie, w podziemiach ogromnego dworca kolejowego… Jeszcze tam nie byłeś. Tak czy inaczej, to jest tylko pusta, ozdobnie rzeźbiona framuga, cała czarna, bez drzwi, nawet bez zawiasów. I oni… Tak w ogóle, to Palimpsest jest cudowny, ale czasami bywa nieprzyjemny.
Anoud podjęła opowieść w miejscu, gdzie głos Nerezzy się załamał (do tej pory Ludo nie przypuszczał, że coś takiego w ogóle jest możliwe):
— Radosław oszukał pewnego Dwornika w „Walecznych”. To taka gra, w której na pokrytej białym jedwabiem planszy przesuwa się miedziane gwiazdki. Nie wiedział, że tamten jest wysoko ustosunkowany. Rado… już taki był. Nierozważny. Przyszli po niego, kiedy w hotelu popijał lukrecjowe wino. Pełna kultura, eleganckie miejsce, a Dwornicy po prostu przyszli i złapali go tymi swoimi szczypcami krabów i oślimi szczękami… Zawlekli go na ten dworzec kolejowy, pod tę olbrzymią framugę, i tam, na progu, poderżnęli mu gardło, zanosząc modły, żeby żadni imigranci nigdy nie trafili do Palimpsestu. Jego krew miała zapieczętować wszystkie przejścia i drogi.
— To takie głupie… — Agostino westchnął. — Okrutne. Prymitywny neolityczny rytuał, w dodatku nieskuteczny. Gdyby takie rytuały działały, nie byłoby wojen.
Ludo pokręcił głową.
— Przykro mi, że zginął, ale…
— Nic nie rozumiesz! — warknęła Nerezza. Węgorz elektryczny wrócił, wystrzelił snop niebieskich iskier. — Pisywaliśmy do niego listy. Godzinami rozmawialiśmy przez telefon. W końcu go znaleźliśmy: pracował na prowincjonalnej poczcie w Isaszey, na Węgrzech. Co za idiotyczne miejsce. Tamtego lata mieliśmy się spotkać. Zarezerwowaliśmy pokoje w „Sofitelu” w Budapeszcie; zaplanowaliśmy to starannie, jak piknik. Potrzebowaliśmy czasu, rozumiesz? Czasu, żeby wszystko się ułożyło. Odkładanie przyjemności na później przychodziło nam naturalnie.
I znowu uniosła ramiona — właściwie nie wzruszyła nimi, ale tylko w taki sposób umiała wyrazić bezradność, uległość wobec konstelacji i obrotów niewidzialnych zębatek.
Żal malujący się na ich twarzach był tak ewidentny, że Ludo odwrócił wzrok z takim zakłopotaniem, jakby podejrzał rozbierającą się dziewczynę.
— Dlaczego po prostu się nie obudził? Przecież, jeżeli to się stało tam, to tutaj powinien być cały i zdrowy, prawda? Nie tak to działa?
Anoud zaczęła płakać; jej cichutki, pomarszczony szloch był ledwo słyszalny. Agostino dwoma palcami pogładził ją po twarzy. Nerezza — niewzruszona — spojrzała na Ludovica i pokręciła głową.
— Pamiętasz, jak często Lucia wyjeżdżała z Włoch, zanim zniknęła? — zapytała, zostawiając jego pytania bez odpowiedzi. Nie uroniła ani jednej łzy.
Nie, oczywiście, że nie pamiętał. Lucia wychodziła z domu, a potem wracała. Nie próbował jej śledzić. Po co, skoro tym muskularnym ogonem i tak zatarłaby wszelkie ślady? Skąd brała pieniądze na takie wypady? Niemożliwe, żeby coś takiego się działo, a on niczego nie zauważył, nie zwrócił uwagi, że pochłania ją coś innego niż on. Chciał, żeby Nerezza przestała mówić, po prostu się zamknęła i dała mu święty spokój.
— Szukała swojego… quarto. Tak to się nazywa. Tak nazywają to imigranci.
Anoud zaśmiała się przez łzy: piskliwy, mysi dźwięk.
— To my — powiedziała. — Imigranci. Tak trudno to powiedzieć na głos. Za dnia, kiedy w dzbanku jest pełno kawy, a koty miauczą pod drzwiami, żeby je wpuścić do domu, to słowo brzmi niedorzecznie i żałośnie. Ale my ją znaliśmy, Ludovico. Wszyscy. Nie jest nas aż tak dużo, żebyśmy nie mogli się poznać. Ona też szukała swojego quarto i dwoje z nich znalazła: Alistaira i Paolę. Nie poznaliśmy ich osobiście. Paola jest z Kanady. To daleko.
— Za to Al… — wtrącił się Agostino, nadal obejmując obie kobiety swoimi niezdarnymi ramionami. — Al mieszka w…
Nerezza uciszyła go gestem i przełknął nazwę miasta. Ludo miał ochotę go udusić.
— Mieszka niedaleko stąd. Poznali się całkiem niedawno. Odnaleźli się, tak jak my wcześniej, i razem zaczęli szukać pozostałych. Wydaje nam się, że… tak to się powinno robić. Żeby na stałe zostać w Palimpseście. Żeby… emigrować. Trzeba znaleźć swoje quarto tutaj, w tym świecie.
Ludo czuł, jak krew pulsuje mu w policzkach. Wielkie niedopowiedzenie zawisło ciężko nad nimi, jak morowe powietrze.
— Czy dobrze rozumiem, że wszyscy w tym pokoju spali z moją żoną?
Był przygotowany na ich milczenie i wystarczyło mu za odpowiedź.
Zdawał sobie sprawę, że wpadł do bestiariusza, i to głęboko, dał się zgnieść jego licznym kartkom szczerzącym zęby ze wszystkich stron. Anoud wyśliznęła się z objęć ukochanych i przysiadła obok niego. Miała zadarty nos i małe oczy. Małoduszna twarz, pomyślał Ludo: mysz, jak nic; jeśli jakaś kobieta mogła być myszą, to z pewnością właśnie ona. Szkodnik. Lęgnie się ze słomy. Jego uwagę zwróciły jej dłonie, tak szczupłe, że między skórą i kośćmi nie było miejsca na mięśnie. Na małym palcu miała pierścionek z karneolem, maleńkim, mikroskopijnym. Plamka czerwieni na złocie.
Ludo kupił ten pierścionek pewnego lata w Ostii, dawno temu. Było to lato żółtej sukienki, kiedy wszędzie wyszukiwali z Lucią ten przecudny czerwony kolor hikorowych orzechów: na pierścionkach i kanapach. Kiedy jak szaleni kupowali rzeczy, żeby później wokół nich zbudować dom, pewni, że nic, co wpadnie im w ręce, nie będzie w przyszłości wymagało wymiany ani zastąpienia.
Wyciągnął rękę. Anoud podała mu swoją dłoń w ciepłym geście. Drugą pogłaskała go po twarzy z czułym zainteresowaniem, jakby uspokajała dziecko, które się przewróciło i stłukło sobie kolano. Ale to nie jej dłoń go interesowała. Pociągnął za pierścionek. Nie chciał zejść. Anoud próbowała cofnąć rękę, lecz on złapał ją za nadgarstek i zahaczył pierścionek paznokciami. Łzy popłynęły mu z oczu w tej samej chwili, w której pod pierścionkiem wezbrała krew i wśród ich zmieszanych płynów ustrojowych w końcu go zerwał, szlochając histerycznie. Anoud uniosła palec do ust i spojrzała na Ludovica spode łba, zraniona i okradziona. Zerknęła na Nerezzę i znów na niego. Przysunęła się bliżej, ostrożnie, jak myszka dopraszająca się o audiencję u sowy, przez którą straciła już jedno okrągłe uszko. Podstawiła mu zakrwawioną dłoń do pocałunku. Znał ten gest, tak jak zna go każde katolickie dziecko. Pocałował sygnet jej krwi.
— Przepraszam — wyszeptała. — Nie wiem, czy to ma dla ciebie znaczenie, ale kochałam ją. Łatwo się zakochuję. Można by powiedzieć, że mam do tego talent. Kochałam ją i mogę pokochać ciebie. Oczyma wyobraźni widzę dzień, wcale nie taki odległy, kiedy przynosisz mi herbatę przed świtem i scałowujesz mi włosy z czoła. Nie jestem od niej gorsza.
Pocałowała go — szczerze, z oddaniem. Miała drobny, nieśmiały język; jej kręte włosy połaskotały go w policzek. Miała dziwny smak, obcy, jak czerwona przyprawa. Była słodsza i mniejsza od Nerezzy. Miększa. Bardziej oswojona, łagodniejsza, bardziej żądna miłości. Wszystkie kości Ludovica jęknęły boleśnie.
— Nie chcesz tego zobaczyć? — szeptała dalej. — Nie chcesz oglądać tych wszystkich wyścigów, uczt i oceanu? Posmakować tamtego powietrza? Zapomniałeś, jaki słodki jest tamtejszy wiatr? Czy w tamtym mieście nie ma nic, czego byś pożądał?
Jednakże przypomniał sobie, i to nie tylko Lucię. Przypomniał sobie sprzedawcę ślimaków i wiatr znad morza.
Niech będzie, pomyślał. Poddaję się. Poddaję się, skoro tego się ode mnie oczekuje. Jeżeli mam zapłacić kobietami za to miasto i wszystko, co się w nim znajduje, ukorzę się, tak jak się ukorzyłem przed Bogiem. I przed Lucią, moją morską gwiazdą, moją wieczną burzą.
Oddał pocałunek. Ściągnął białą bluzkę ze śniadych ramion Anoud i przycisnął twarz do jej piersi. Były pełniejsze niż piersi Lucii i miały sutki jak ziarenka kawy. Krzyknął w głąb jej skóry, a ona przyjęła jego krzyk w litościwym milczeniu, czekając, aż zapadnie w jej serce. Poprowadziła go na siebie, rozgarnęła poły pożyczonego od Nerezzy szlafroka, żeby go wpuścić, wygięła plecy w łuk, odsłaniając ukryte zakamarki mysiego ciała, objęła udami jego biodra. Ludovico patrzył przez nią na wylot, kiedy kołysał się w przód i w tył w nadanym przez nią rytmie, niewiele dając z siebie. Była taka drobniutka, że ledwie wyczuwał pod sobą jej obecność, czuł tylko otulające go ciasno i delikatnie wilgotne ciepło. Milczał, porażony swoją uległością, z pierścionkiem wciąż tkwiącym w zaciśniętej pięści. Spojrzał na Nerezzę — bezwstydnica! — gdy z odrzuconą w tył głową przyjmowała wpychające się w nią raz po raz kanciaste ciało Agostina, którego donośny ryk ginął, stłumiony, w jej szyi. Miała otwarte usta i twarz zalaną łzami.
Palimpsest ma dwa kościoły, pod każdym względem identyczne. Stoją obok siebie, jak zawias obejmując narożnik skrzyżowania. Każdy ma siedem białych kolumn oplecionych czarnymi napisami w alfabecie, który nie jest cyrylicą, ale na pierwszy rzut oka może się nią wydawać. Mają takie same spadziste dachy pomalowane czerwonym lakierem, a po obu stronach wejścia takie same kamienne konie o głowach jaszczurek z rozwidlonym językiem. Dawni wierni użyli budulca wydobytego w tym samym kamieniołomie na wschodnich obrzeżach miasta: jasnozielonych, matowych kamieni, idealnie kulistych, jak piłki, przez co w obu budowlach więcej jest zaprawy niż kamienia, zaprawy ze zmiażdżonych ważek Casimiry, tufowego pyłu i ogonów makreli. Wyszorowane ławki są natarte olejem limonkowym. W każdy czwartek parafianie przyjmują komunię z mięsa wieloryba i zaprawionego cynamonem wina. Kościoły różnią się tylko piwnicami, olbrzymimi mauzoleami, gdzie pod ścianą stoją alabastrowe trumny z napisami wykaligrafowanymi (z wielką czułością i taktem) krwią pochowanych w nich zmarłych. W północnym narożniku znajduje się podwyższenie na ofiary z czekolady, tytoniu, łusek kukurydzy.
W jednym kościele w trumnie spoczywa ślepiec, w drugim głucha kobieta. Oboje zmarli młodo. Obojgu wyrastają z czół rogi, jak narwalom. Współcześni wierni odwiedzają piwnicznych świętych i zostawiają co mogą u stóp tego, którego bardziej ukochali.
Giustizia od dzieciństwa oddaje cześć Niesłyszącej; wszyscy w Lewym Kościele znają jej żółty welon i przybrane turkusowymi pierścieniami kciuki. Przynosi łuski kukurydzy, przybywa regularnie jak wschodzące słońce. Kiedy umrze, pochowają ją tutaj, w osobnej trumnie.
Kiedy tam wejdziesz, zatka ci uszy woskiem, a wyrazistym gestem palca wskazującego nakaże ciszę. Może zauważysz długi ogon grzechotnika, wystający jej spod spódnicy i szurający po posadzce, ale uprzejmość zabrania o nim wspominać. Kiedy Giustizia mówi „cisza”, należy jej słuchać. To najgorsze słowo, jakie zna.
Ludovico wybiera Lewy Kościół. Nie umie powiedzieć, dlaczego. Właściwie nie ma wielkiego wyboru, ale podejmuje decyzję i jest w tym stanowczy. Jeżeli przeciętny rzymianin na czymś się zna, to z pewnością na tym, jak związać się z kościołem; jak wybrać jeden z wielu i pozostać mu wiernym; jak poznać jego kwiatony i przezrocza lepiej niż piersi własnej żony; jak przewidzieć zmianę w brzmieniu ludzkiego głosu niosącego się wśród tych wszystkich iglic, dźwigarów i niebosiężnych galerii.
W kościele panuje cisza, mimo że w ławkach tłoczy się tłum parafian. Ludovico skrada się przejściem między ławkami, gęsto porośniętym chryzantemami kiełkującymi głęboko w glebie najtajniejszych zakamarków budynku. Kruki obsiadły przezrocza nad nawą; jest wśród nich także kilka człekopodobnych istot o długich czarnych skrzydłach, które przysiadły na górze, z nogami swobodnie zwieszonymi w powietrzu. Ludo patrzy na nie ze zgrozą, nie może oderwać od nich oczu. W kościele w ogóle nie ma ludzi! Każdy wierny jest krzyżówką człowieka i zwierzęcia: mężczyźni z głowami ogromnych węży, kobiety z żółwim i skorupami na plecach, wiercące się dzieci o długich włochatych rękach orangutanów, wredne staruchy o nogach zakończonych słoniowymi stopami, łapami gepardów albo poczerniałymi i obrosłymi brodawkami kopytami piżmowołów. Mężczyzna z szyją żyrafy siedzi grzecznie w ostatniej ławce, żeby nikomu nie zasłaniać. Całkiem sporo wiernych ma płetwy boleśnie wyrastające z pleców; ich troskliwi wujowie i ciotki stale polewają je wodą z małych, świętych kubeczków.
Przy ołtarzu kapłanka z głową starej, stroskanej lwicy rozkłada ręce w niemym błaganiu. Mimo że milczy, ma otwartą paszczę i pysk zaczerwieniony z wysiłku, łzy przeciekają jej między wąsami. Niektórzy wierni też płaczą i kiwają głowami, jakby kapłanka przemówiła, a oni się z nią zgadzali. Dziewczynka w pierwszej ławce wyciąga do niej długie cętkowane ramiona, macki ośmiornicy, których przyssawki na przemian otwierają się i zamykają w bezgłośnych prośbach. Otwiera buzię i próbuje zawodzić jak wszystkie zrozpaczone dzieci, ale z jej ust dobywa się tylko zdławiony bulgot. Rodzice ją przygarniają, a ona wtula twarz w ich łuskowate piersi.
Oszołomiony Ludovico przyklęka wśród kwiatów. Dlaczego miałby się przejąć tymi żałosnymi zwierzętami? Może dlatego, że siedzą w kościele? Drży. To nie Troposfera i jej dudniące mechaniczne konie. W kościele panuje taka cisza…
Oto początek księgi o naturze bestii, myśli. Wszystkie najlepsze bestiariusze tak się zaczynają. Gdybym miał pisać o tym miejscu, stworzyłbym dzieło obszerniejsze niż księga Izydora, większe niż jego Etymologiae. Teistoty przerastają najgorsze majaczenia Hiszpana, a przy tym są prawdziwe. Widziałem je na własne oczy. Będę mógł szczerze napisać, że klęczałem wśród nich, modliłem się razem z nimi i widziałem, jak płaczą, zupełnie jakby miały dusze. Żaden papież mi nie uwierzy, nie beatyfikuje mnie ani nie uświęci mojej encyklopedii, lecz ja będę wiedział, że jest prawdziwa.
Cisza zagarnia go w swoje ramiona. Ludovico jest do głębi poruszony. Dla tego kościoła pełnego inwalidów zniesie kobiety-myszy, kobiety-węgorze i wszystko inne. Zniesie nawet porzucenie przez Lucię, ponieważ to jest kraj świętego Izydora. Izydor w koronie z pszczół, autor wielkiego kompendium mądrości i magii chrześcijańskiej, ludzkich zachowań i nazw potworów, nad którym mediewiści po dziś dzień przesiadują z zachwytem, z pewnością odwiedził to miejsce i potem po prostu opisał to, co tu zobaczył. Ludo sięga po zawieszony na szyi medalik. Widok dziewczynki-ośmiornicy nie pozwala mu wstać z kolan. Przez całe życie było tak, że cokolwiek pokochał, niszczyło go. Z radością przyjmuje tę trzecią w krótkim katalogu swoich miłości, do tej pory złożonym tylko z książki i kobiety.
Wyciąga ręce — chude ludzkie ramiona — do lwiej kapłanki i woła do niej, a jego głos niesie się przerażającym echem w przepastnej katedrze, jak narzędzie zniszczenia:
— Ave Maria, gratia plena! — Nic innego nie przychodzi mu do głowy, tylko te najświętsze ze świętych słów. — Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventirs tui!
Śmieje się przez łzy. Wszyscy na niego patrzą. Dziewczynka-ośmiornica odsuwa się od rodziców, a on zaczyna jeszcze raz:
— Ave Maria!
Dziewczynka rusza w jego stronę jak malutka oblubienica, poważna, w białej sukience; sinoczerwone włosy opadają jej aż do kolan dwiema prostymi płaszczyznami. Idzie powoli, nie próbuje biec; rodzice na pewno ją nauczyli, że po kościele się nie biega. Oplata jego szyję zimnymi, mokrymi mackami. Ludo czuje ich ciężar na ramionach, a dziewczynka z powagą patrzy mu w oczy, nachyla się powoli i całuje go w policzek.
— Ave Maria! — szlocha Ludovico.
I nagle wszyscy wierni, jakby wyzwoleni gestem dziewczynki, otaczają go ze wszystkich stron, wszyscy naraz chcą położyć na nim łapy i ręce, zostawić na jego skórze włosy i śluz.
— Ave! Ave! Ave! — zawodzi Ludo.
Kruki podrywają się do lotu i kołują w rozrzedzonym powietrzu na wysokości górnych balkonów, wrzeszcząc ze strachu i rozkoszy.
Setka i więcej rąk zatyka mu usta, delikatnie, jak dłonie ciotek opiekujących się niesfornym smykiem. Wykrzykuje swój ból w ich objęcia i ten dźwięk wypełnia cały Lewy Kościół. Ramiona nieszczęśliwych i udręczonych kołyszą Ludovica tak długo, aż się uspokoi i będzie mógł znieść ich łagodne spojrzenia i groteskowe pocałunki.