Przez Palimpsest przechodzi sześć ekspresowych tras kolejowych i dwanaście lokalnych. Sześć Wielkich Linii to Rylcowa, Sgraffito, Dekretowa, Arkuszowa, Krój i Mszał. Ci, którzy leżą krzyżem przed mosiężnymi kołowrotami przy wejściu do ich sekretnych przepysznych świątyń, w modlitwach nazywają je (wszystkie razem) Marginaliami. Pociągi nie mają ustalonego rozkładu jazdy. Pasażerowie z Palimpsestu nauczyli się ich zwyczajów, przyzwyczaili do ich sezonów godowych, poznali miejsca ich spotkań. W dawnych czasach organizowano wielkie safari, by łapać pociągi w ich nieubłaganym pędzie z miejsca na miejsce; uzbrojone w haki i trójzęby kobiety toczyły z nimi regularne walki, by na czas dotrzeć do biura w otchłani miasta.
Pociągi są z natury systematyczne i poukładane, chociaż bywają też drażliwe i lubią czasem pozrzędzić. Jak dzieci, które w dniu urodzin chcą zaimponować roztargnionemu rodzicowi, mieszkańcy Palimpsestu zaczęli budować okazałe gmachy w miejscach, gdzie pociągi chętnie się gromadziły, piły z ziemi ropę i wymieniały się ploteczkami. Kładli czarne tory na najpopularniejszych trasach migracji. W ten sposób system komunikacyjny Palimpsestu został osnuty wokół sapiących behemotów przenikających na wskroś serce miasta, i na razie pociągi nie okazują niezadowolenia z tego powodu.
Przejażdżka nimi nadal wymaga dokładności i żyłki myśliwskiej, są bowiem nieprzewidywalne i trzeba wielu tygodni obserwacji, żeby wyłowić jakieś prawidłowości w ich zachowaniu. Dlatego podróż koleją jest sportem tylko dla najdzielniejszych śmiałków. I wielu z nich do tego stopnia rozwinęło swoje umiejętności, że rankiem częściej udaje im się złapać pociąg, niż go przegapić.
Ci mądrzejsi przybywają na peron na długo przed czasem, przewiązani w pasie długim zwojem liny, żeby złapać nawet taki pociąg, który będzie mijał dworzec w wielkim pośpiechu, i zdobyć miejsce na balkoniku ostatniego wagonu z resztą tych, którzy okazali się nie dość czołobitni, szybcy lub skrupulatni w obliczeniach. Wystrzegać się jednak należy podróżowania w rzadkich okresach godów tych bestii. Nie można przecież oczekiwać, że pociąg w rui będzie przestrzegał regularnych przystanków, nieprawdaż? Pewien bankowiec utknął w ekspresie, gdy ten zwęszył przejeżdżający nieopodal pociąg lokalny. Nieszczęśnik wrócił na peron dopiero po ośmiu miesiącach, gdy dwa białe zapłakane lewiatany z żalem wyplątały się nawzajem ze swoich uścisków.
Wielu pasażerów było świadkami słynnego już skoku niebieskowłosej dziewczyny w głąb zapraszająco otwartych drzwi pociągu na Marginaliach. Dmący z trzewi stacji gorący wiatr rozwiewał ich płaszcze. W ustach im zaschło, a puls przyspieszył jednocześnie, jakby jeden strumień krwi płynął w jednym sercu. Niektórzy się uśmiechnęli, a wszyscy zanotowali w książeczkach do modlitwy, że w tym i tym dniu, o tej i o tej godzinie, z peronu została porwana kobieta. Takie rzeczy trzeba wiedzieć. Podobne sytuacje zdarzały się już wcześniej, choć z natury są jeszcze rzadsze niż gody — tym bardziej więc należy wiedzieć, kiedy się zaczynają i kiedy kończą, żeby, porównawszy notatki, móc z podobnymi sobie entuzjastami stosownie zmienić treść modłów i odnotować wprowadzenie Drugiego Rozkładu Głównego, uwzględniającego fazy księżyca i wsteczną orbitę Merkurego.
Trzech ludzi zginęło pod kołami pociągów, próbując dowieść słuszności Drugiego Rozkładu Głównego. Ich imiona są zapisane w Piśmie Świętym.
Przejście między wagonami jest głośne, wilgotne i rozdokazywane, i w niczym nie przypomina chromowanych łączników w shinkansenie. Sei wspomina przelotnie Sato Kenjiego i chyba po raz czwarty albo piąty żałuje, że kiedy go obejmowała, nie miała pojęcia, jaką jest istotą i jakie tajemnice skrywa. Gdyby wiedziała, jej serce zabiłoby szybciej i całkiem wskoczyło w jego ciało.
Trzecia Szyna patrzy na nią z powagą. Stoją blisko siebie, ściśnięte, i Sei dochodzi do wniosku, że podłużne policzki i szparki oczu w pomalowanej na czerwono twarzy nie są żywym ciałem, nie do końca. Zawsze wydają się wilgotne i twarde, jak w polakierowanej masce. Panuje półmrok, światło jest skąpe i niełaskawe. Sei nie słyszy oddechu Trzeciej Szyny, kiedy ta długimi białymi palcami muska jej obojczyk, powoli, z wahaniem, jakby nie wiedziała, czy wolno jej to zrobić. Sei łapie jej rękę i całuje wnętrze dłoni. Skóra tamtej pali jak gorzkie lekarstwo, jak lód, ale Sei się nie cofa, a Trzecia Szyna dygocze z rozkoszy.
— Tak bardzo chcemy, żebyś nas zobaczyła — mówi i zwraca szkarłatną twarz w stronę klekoczących drzwi wagonu. — Specjalnie dla ciebie włożyliśmy nowe stroje. Musieliśmy zgadywać, co ci się spodoba.
Sei uśmiecha się bez przekonania i naciska czarny kwadratowy guzik otwierający drzwi. Marszczy nos, kiedy zalatuje ją wilgotna woń zarośniętych mokradeł, ale Trzecia Szyna pociąga ją za sobą do środka, przepełniona dziecięcym zachwytem. Z zaborczą czułością gładzi jej niebieskie włosy.
W półmroku Sei rozróżnia siedzenia, poręcze i — oczywiście — pętle uchwytów, chociaż nie widzi sufitu, z którego mogłyby się zwieszać. Ściany są rozsunięte szerzej niż powinny, a w miejscu jarzeniówek widać szerokie promienie słońca. Siedzenia piętrzą się tarasowato pod ścianami, a to, co Sei w pierwszej chwili wzięła za jaskrawozielone obicia, okazuje się migoczącymi w słońcu poletkami ryżowymi, na których szemrze rozczesywana przez świeżutkie pędy woda. Na polach pracują wieśniacy w czerwonych kapeluszach z szerokimi rondami, obwieszonymi — jak frędzlami — maleńkimi zegarkami kieszonkowymi, złotymi jak zegarek jej babki, jak świątynny pawilon. Zrywają ryż i się nim objadają, wszędzie, jak daleko wzrok sięga, coraz wyżej, tam gdzie tarasowy stok rozpływa się we mgle. Od nadmiaru otwartej przestrzeni Sei ma zawroty głowy. Chłopczyk w podzwaniającym czerwonym kapeluszu podaje jej zieloną łodyżkę. Ma świeżą, szczęśliwą buzię.
— Dziękuję — mówi Sei.
Chłopiec ją obejmuje.
— To my dziękujemy! — woła do jej bioder. — Dziękujemy! Baliśmy się, że nie przyjdziesz!
Sei żuje gruby, nieprzetworzony ryż. Wie, że nie powinna tego robić. Dobrze pamięta dzień, w którym jej matka rozchorowała się i osłabła tak bardzo, że nie miała siły dojść do pokoju z matami z traw. Upadła, cała roztrzęsiona, na podłodze małej kuchni i ciągnąc Sei boleśnie za włosy, krzyczała:
— Nie jedz pokarmu umarłych! Zrobią wszystko, żeby cię do tego namówić, ale żadne moje dziecko nigdy tego nie zrobi!
Tamtej nocy rozpaliła ogromne ognisko i spaliła w nim wszystkie pomarańcze mikon, twierdząc, że księżyc nasycił je trucizną i teraz taki niepozorny owoc mógłby zabić. Płakała i dygotała przy ogniu, obejmując się rękoma i kołysząc w przód i w tył. Powietrze wypełniała ostra woń palonego pomarańczowego miąższu.
Sei wiedziała, że nie powinna, ale przebyła już szmat drogi, napiła się gorzkiej herbaty i nie wyobrażała sobie, by nie mogła przełknąć jedzenia, które teraz trzymała w ręce.
— To żałobny ryż — wyjaśnił rozpromieniony chłopiec. — Całe życie go zbieram. Co dwa tygodnie kwiaty żałobnego ryżu płaczą. Wtedy trzeba je pocieszyć dźwiękiem szklanego dzwoneczka i kojącymi hymnami o kadzidle i cnotliwych czarnobrodych ojcach. Pocieszałem je w twoim imieniu, Sei! I udało mi się! Własnymi palcami czyściłem je z błota, a ustami wyrywałem z wody. Chciałbym, żebyś z tego powodu była ze mnie dumna. Jeżeli uznasz, że nie wykazałem się dostateczną cnotą, poproszę nadzorcę, żeby posłał mnie na pola z ryżem męstwa, lecz przenosiny to długotrwały proces, a ponadto słyszałem, że tamten ryż ma gorzki smak.
Sei szczypie go lekko w brodę i uśmiecha się szeroko, na co on czerwieni się po czubki uszu i zapomina języka w gębie. Sei pochyla się nad nim, delikatnie zsuwa mu kapelusz i całuje go w czoło; jej oddech intensywnie pachnie żałobnym ryżem. W oczach dziecka wzbierają łzy. Chłopiec zaciska powieki, na króciutką — i zarazem najdłuższą — chwilę przytula się do Sei, a potem biegnie do kolegów, żeby się przechwalać i pysznić. Sei wybucha śmiechem.
— Jakaś ty uprzejma… — zauważa Trzecia Szyna. — Nie spodziewałam się po tobie uprzejmości. Nie szukamy tej cechy u naszych wybrańców.
— Nie? A czego szukacie? I do czego ich wybieracie?
Trzecia Szyna się peszy.
— Samotności. Zadawnionego żalu. Znużenia światem. Wytrzymałości. Uzdolnień technicznych. Reszty nie wymienię, bo zepsułabym ci niespodziankę.
— Czy ten chłopiec tu mieszka? Przez cały czas?
— Naturalnie. Gdzie miałby mieszkać? Gdybyś posłała go na pola ryżu męstwa, za rok przyniósłby ci czerwony miecz i błagał cię, żebyś mu go pobłogosławiła. Gdybyś się nie zgodziła, odszukałby ryż intelektu, stał się przezroczysty jak szkło i prosił, byś tchnęła w niego mgłę ducha. Przez całe życie szuka najlepszego ryżu. To bardzo uprzejme z twojej strony, że tak skróciłaś jego wędrówkę.
Inni wieśniacy machają do nich i pokrzykują z wyżej położonych tarasów i wszyscy, jak jeden mąż, wyciągają w jej stronę miedziane chochle pełne wody ze świętych studni.
— Już wystarczy! — odkrzykuje im. — Nie chce mi się pić!
Przez poletka przebiega fala lęku i rozpaczy. Jakaś dziewczyna z długimi warkoczami rzuca się z wysoka w dół, spada jednak na troskliwie wysunięty występ, zahacza o niego biodrami i zawisa na nim, pochlipując żałośnie.
Trzecia Szyna milczy, kręci tylko głową, pogrążona w niedościgłym smutku. Prowadzi Sei wśród pól. Zieleń ryżu jest oślepiająco intensywna, przyprawia o migotliwe plamki pod powiekami.
— Przepraszam — mówi Sei do wieśniaków z chochlami na długich rączkach. — Wybaczcie mi. Ugaście moje pragnienie.
Wyciąga ręce po ich wodę, a oni nachylają się ku niej; przerażająca, żarliwa nadzieja odbija się na ich twarzach jak pręgi po uderzeniu. Sei pije, a oni z ulgi osuwają się na kolana. Kiedy zamykają się za nią drzwi wagonu, słyszy początki świętowania — muzykę jak szemrząca woda, bicie bębnów i wysoki, piskliwy głos chłopca śpiewającego psalm. Wie, że niczego więcej nie odmówi. Kiedy pije, prawie ich już nie czuje — nie czuje tych widmowych innych, którzy raczą się winem jak tygrysia krew, gdy ona pije wodę. Są od niej tak daleko.
Znów następuje chwila jak dywiz w przestrzeni między wagonami. W dole Sei widzi uciekający do tyłu tor — przez dziury, spawy, kratę pod nogami.
— Dlaczego patrzysz w dół? — dopytuje się Trzecia Szyna. — Chcesz mnie ujrzeć jeszcze bardziej nagą? Czy nie jestem milsza twoim oczom w tej postaci niż oblepiona brudem i smarem?
— Jesteś piękna. W brudzie, w smarze, w ciele. Dlaczego to takie ważne, żebym uważała cię za piękną?
— Bo jeżeli ci się nie spodobam, nigdy nas nie pokochasz, a jeśli nas nie pokochasz, nie pomożesz nam. My zaś potrzebujemy twojej pomocy, bo bez niej nigdy nie dotrzemy do celu.
— Przecież już obiecałam, że wam pomogę.
— Jeszcze nie możesz tak powiedzieć! Chciałabym ci wierzyć, Sei, ale jestem niegodziwa i ukrywam przed tobą pewne sprawy, a ty nie powiesz o nas prawdy, dopóki ich wszystkich nie poznasz. Nie poznasz ich zaś dopóty, dopóki nie odwiedzimy ostatniego wagonu. Pospieszmy się, nie masz na to całej nocy.
Pociąga Sei do trzeciego wagonu. Prawie się przy tym potyka o własne nogi, pełna zapału, jak mała dziewczynka w dniu urodzin. Tu siedzenia są wysadzane jasnymi główkami kapusty, głęboko żyłkowanymi zielenią i fioletem. Ściany są wyłożone srebrną folią, bez śladu patyny, lśniącą jak woda. Zawieszone przy nich w uprzężach kobiety polerują je swoimi niewiarygodnie długimi włosami. Kapusta rośnie na podłodze, siedzeniach, nawet na suficie, pola ciągną się daleko, bardzo daleko, chociaż ściany są w tym wagonie bliżej niż w poprzednim. Są tutaj też powoli zarastające szronem okna, przez które widać miedziane przebłyski świateł miasta.
Idą statecznie, jak królowe przemierzające swoje imperium. Sei szuka Yumiko wśród polerujących ściany kobiet — i rzeczywiście, jest jedną z nich, naturalnie: między jej piersiami zwiesza się wisiorek z nefrytem, nogi trzyma podkulone jak baletnica. Ich oczy prawie się spotykają, kiedy Trzecia Szyna rumieni się wściekłą czernią, wchodzi pomiędzy kochanki i kręci tą swoją olbrzymią głową. Jej małe oczy mają błagalny wyraz i Sei jej ulega, wciąż roztrzęsiona zawodzeniem wieśniaków z długimi chochlami. Rano i tak spotka Yumiko, która wybaczy jej tę chwilę, to małe uchybienie.
— Czy na świecie potrzeba aż tyle kapusty? — dziwi się, przesuwając palcami po liściach grubych i siwych jak odmrożone ciało.
— Oczywiście, że nie. One nie są do jedzenia.
Trzecia Szyna podnosi liść jednej z główek kapusty i odsłania przyczajony w jej wnętrzu znak pisma, mokry, czarny, pomarszczony i drżący jak nowo narodzony motyl — dygoczące kanji oznaczające „obfitość”. Kanji cicho mruczy i wyciąga się jak niemowlę w poszukiwaniu matczynego sutka. Sei głaszcze je knykciem; kanji kuli się pod jej dotykiem.
— Bo widzisz, one muszą się urodzić — tłumaczy Trzecia Szyna. — Nie biorą się znikąd. Kiedy mała dziewczynka zasiada na krześle z długim pędzlem i czystą suzuri w rękach, wydaje się jej, że pisze, lecz tak naprawdę tylko wzywa te nieszczęsne jagnięta, żeby przeniknęły przez nią i jej usługiwały. W tej chwili trwa sezon zapylania. Ledwie nadążamy z podażą, taki jest popyt, ale dzieci i tak z biegiem czasu coraz rzadziej uczą się kanji, a coraz częściej katakany, angielskiego albo innych cudzoziemskich wynalazków. W innym pociągu jest cmentarz, na którym żółwie zapalają trociczki na grobach słów, których nikt już w waszym świecie się nie uczy i które przez to znalazły się poza zasięgiem wszelkich ust. To ważne zadanie. Mamy nadzieję, że się z tym zgadzasz, ale jeżeli uznasz, że to głupie, będziemy skłonni przyznać ci rację. Obfitość pełznie po ręce Sei w górę jak gąsienica i układa się w zgięciu łokcia, trzepocząc kreskami.
— Nie ma w tym nic głupiego — odpowiada zadziwiona Sei. — Nie wiedziałam…
— Nie rozgłaszamy tego faktu. Moglibyśmy mieć kłopoty z kłusownikami.
— Czy to znaczy, że są jakieś… połączenia między tym miastem i dziewczynką siedzącą przy biurku w moim świecie? Jakieś tunele? Mosty?
Trzecia Szyna prześlizguje się po niej spojrzeniem.
— Nie przybyłaś tu w taki sposób?
— Ja tak, ale kanji nie są odpowiednio… wyposażone, żeby pójść tą samą drogą.
— Ile dróg prowadzi do Tokio?
— Nie wiem… Dziesiątki.
Czerwona kobieta wzrusza ramionami i uśmiecha się tajemniczo.
— Do Palimpsestu również. Ale tylko jedna z tych dróg jest dostatecznie szeroka, żeby przecisnął się nią człowiek. Znak pisma jest zaś mały, malutki jak myśl. Nie potrzebuje autostrady.
Sei analizuje jej słowa i próbuje strząsnąć obfitość, ale małe kanji wczepia się w nią i wydaje ciche bulgotliwe dźwięki, jak przelewający się atrament.
— Łatwo się przywiązują — grucha Trzecia Szyna. — Zagadkowe maluchy.
— Jak długo potrwa ta noc?
— Jeszcze jeden wagon, Sei. Ogromnie mi przykro, że nie możesz zostać dłużej. Może pewnego dnia staniemy ci się wystarczająco bliscy, żebyś zrobiła to co konieczne, żeby z nami zostać.
Sei łapie ją za rękę, twardą i ciepłą.
— A co jest konieczne? Ja nie wiem! Powiedz mi, co mam zrobić!
— Ja też tego nie wiem. — Zawstydzona czerwona kobieta spuszcza głowę. — Jestem za duża, żeby wkroczyć na tę ścieżkę. Muszę tu zostać, nie ma drogi dość szerokiej, żeby mnie unieść. Mam jednak nadzieję, że znajdzie się taka, która uniesie ciebie.
Gęsta gliniasta gleba pokrywa podłogę czwartego wagonu. Pachnie grzybami. Purchawki eksplodują pod siedzeniami. Sosny kiełkują wszędzie tam, gdzie udało im się zaczepić korzenie, rosną w poprzek, na skos, zagradzają przejście. Wśród nich gnieżdżą się paczki, dziesiątki paczek zapakowanych w szary papier i przewiązanych szpagatem. Powykrzywiane, gruzłowate korzenie rozcapierzają się na ławkach i ścianach, ostrożnie próbują lizać okna. Drzewa mają ciemne, grube, lśniące igły, a z ich gałęzi zwieszają się ogromne złotopomarańczowe latarnie, płonące światłem kule. Jacyś uwieszeni na gałęziach nieznajomi w surowych czarnych szatach wpatrują się w lampy; mają na twarzach białe krechy, jakby ślady po kredzie. Sei podnosi wzrok — sufit jest tu zbyt wysoki, zbyt odległy, a za szaro-zielonymi chmurami chyba migoczą gwiazdy.
Na drugim końcu długiego wagonu siedzi lis. Jest rudy i ma czarny nos, jak to lis.
— Znam cię — oznajmia beznamiętnie.
— To chyba niemożliwe — odpowiada Sei.
— Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora — mówi lis. Ziewa, drapie ziemię i układa się do snu.
— Ryby ją czytają — szepcze czule Trzecia Szyna. — My ją czytamy.
Sei zaciska powieki, powstrzymując cisnące się nagle do oczu łzy. Wnętrze wagonu jakby się przechylało w bok; spokój, jaki odczuwała po wizycie na polach ryżu i kapusty, spływa z niej jak deszcz. Zaniepokojona obfitość drży na jej ręce.
— Nie dam rady… — sapie Sei. — Nie mogę. Nie chcę. Za dużo tego. Mówicie jak we śnie, a w snach nic nie ma znaczenia.
— Mówimy tak, jak mówiła twoja matka. — Zatroskana Trzecia Szyna drapie się po wydłużonym policzku. — Myśleliśmy, że to ci się spodoba.
— Ale się nie spodobało! — krzyczy Sei. Jej obolałe gardło przycina rozpaczliwy krzyk w połowie.
Zakłopotana szkarłatna kobieta zwiesza głowę i otula się kimonem, zasłaniając piersi.
— Nie jesteśmy nieomylni — szepcze.
— Co jest w paczkach? — pyta Sei.
Źle się czuje. Chybotanie wagonu popycha ją w objęcia usadowionej na ławce sosny, która ze szczęścia aż przebiera gałązkami i ją przytula. W ekstazie upuszcza na dłoń Sei kroplę żywicy.
Trzecia Szyna spogląda ze zbolałą miną na sennego lisa.
— Jeżeli ci się nie spodobają, zabierzemy je — mówi. — Obiecuję!
Sei odpycha pomrukującą sosnę i z zapamiętaniem szarpie sznurek na najbliższej paczce. Paczka otwiera się gładko, jak rozpadające się origami. W środku leży czerwona maska, dłuższa niż ludzka twarz, z ostrymi, czarnymi krechami ust i oczu. Jeden z mężczyzn w czerni sięga po nią, nakłada na twarz i wzdycha z rezygnacją, jakby od początku się spodziewał, że do tego dojdzie. Sei z zapartym tchem odwraca głowę, przytula twarz do pnia sosny. Nie chce widzieć Trzeciej Szyny, nie chce oglądać jej twardej, czerwonej, pociągłej twarzy. Tymczasem zalękniona Trzecia Szyna klęka przed nią pokornie, w niemym błaganiu.
— Mijają się te pociągi w wielkim pędzie i absolutnej ciszy — mówi. — Przewożą duchy, które trzymają się gałęzi drzew jak pasażerowie uchwytów, zrywają zielony ryż i jedzą go na surowo, a potem osuwają się bez przytomności w ramiona kobiet, które mają całe twarze, od podbródka po czoło, pomalowane na czerwono.
Obfitość pieści odważną kreską policzek Sei.
Sei osuwa się z jękiem w ramiona Trzeciej Szyny, a ta owija ją kimonem i przygarnia delikatnie, tkliwie, z nieskończoną czułością.
Sei obudziła się zapłakana w obcym mieszkaniu. Włosy kleiły się jej do twarzy, czepiały ramion. Yumiko jej nie przytuliła — tylko patrzyła, spokojna jak nauczycielka, która czeka, aż niezbyt bystra uczennica przebrnie przez trudniejszy ustęp tekstu.
— Przebudzenie zawsze jest trudne — powiedziała.
Sei uczepiła się jej, wodząc dookoła rozbieganym, dzikim jak u psa wzrokiem.
— Muszę…
— Wrócić? Tak. Wiem o tym. Myślisz, że ze mną jest inaczej?
Sei nie mogła złapać tchu. Cała była obolała, bolały ją stawy, płuca.
— Zabierz mnie tam z powrotem, zabierz mnie do kogoś, kogokolwiek, obojętne… Zabierz mnie do pociągu. Nie mogę ich tak zostawić, jestem im potrzebna, muszę wrócić! — Jęknęła. — Boże, daj mi znów zasnąć!
— Musisz poczekać. „Dno Niebios” otwiera się o zmierzchu. Współczuję ci, naprawdę, ale sama też byłam w takiej sytuacji jak ty w tej chwili i też musiałam czekać. — Yumiko objęła ramieniem nagą talię Sei. — Jest tam pewien tenor, w Domu Tulu. Co noc obdarowuje mnie szafirami. Nakłuwa mi ręce długimi igłami i obwiesza mnie klejnotami, aż nie mogę się ruszać pod ich ciężarem. Kładzie mi opale na powiekach i całuje mnie z takim zapamiętaniem, że zostawia sińce na moich ustach i na całymciele. Myślisz, że za nim nie tęsknię?
— Jest taki pociąg, pełen lasów i niezwykłych pól…
— Zazdroszczę ci.
— Oni mnie potrzebują!
Yumiko przekrzywiła głowę.
— Powiedzieli ci, po co?
— Nie…
— W takim razie to nic dobrego. Nie spiesz się tak.
Kiedy Yumiko wstała i z szelestem ubrania zakrzątnęła się przy tradycyjnym parzeniu herbaty, Sei uświadomiła sobie, że to musi być jej mieszkanie. Ściany były puste, ze sprzętów Yumiko miała tylko łóżko i stół, nic więcej. Mieszkanie wyglądało tak, jakby jego lokator albo niedawno się wprowadził, albo zamierzał się wkrótce wyprowadzić.
— Mama powiedziała mi kiedyś… — odezwała się Sei półgłosem do odwróconej tyłem Yumiko. — Kiedy byłam mała, powiedziała mi, że sny to takie małe tygrysy, które żyją za naszymi uszami i czekają, aż ludzie zasną, a wtedy wyskakują z ukrycia, wydzierają im dusze i zjadają je na eleganckich kolacjach, na które nie zaprasza się innych kotów.
Yumiko uniosła z zaciekawieniem brew.
— Nie chcę być niegrzeczna, ale czy twoja matka nie była czasem szurnięta? Jakoś nie bardzo się to trzyma kupy jako sensowna teoria podświadomości.
Sei wzruszyła ramionami.
— Wtedy myślałam po prostu, że jest piękna i nieokiełznana, jak dzika gęś. Czasami jak gęś rzucała się na mnie w gniewie i szczypała mnie w palce stóp. A czasami, kiedy przychodziłam do niej w pokoju wyłożonym tatami, jej kimono było w strzępach, a ona siedziała na podłodze naga i zakrwawiona, zdarłszy sobie skórę paznokciami. Taka właśnie zakrwawiona opowiedziała mi o tych tygrysach, więc kiedy dziś o tym myślę, to chyba masz rację, chyba rzeczywiście była szalona. Ale wtedy, w dzieciństwie, wierzyłam jej, bo była moją matką, a matki wiedzą wszystko.
Yumiko postawiła na podłodze słabą zieloną herbatę i palcami przeczesała włosy Sei.
— Ale ty nie jesteś, wiesz? Nie jesteś szalona. Wiem to samo, co ty. Jesteśmy inne niż nasze matki. I nie mamy tygrysów, tylko miasto, które na nas czeka i nas kocha, na swój miastowy sposób.
— Może to tam czają się tygrysy; może po prostu lepiej się maskują niż pociągi i tenorzy.
„Dno Niebios”.
Mosiężna tabliczka nie obwieszczała niczego, czego nie mówiłaby już poprzedniego dnia. Sei stała przed nią nieruchomo.
Yumiko przygładziła kraciastą spódnicę fałszywej uczennicy.
— Gotowa? — spytała z pełnym zapału uśmiechem, który dla Sei był zbyt sztuczny i obłąkańczy, żeby mógł ją pocieszyć.
Sei zacisnęła pięści opuszczonych swobodnie rąk. Cała jej odwaga nagle się ulotniła. Oczami wyobraźni widziała nadchodzącą noc, wiedziała, co się wydarzy w dyskretnym klubowym wnętrzu, widziała wszystkie przyszłe noce.
Tylu ludzi się w nią wczołga.
Wiedziała, że będzie ich tropić jak lis, będzie szukać tych, których mapy łączą się w szlak, pozwalający jej zachować kurs i raz po raz lądować w pociągu. Będzie ich znajdowała w zakamarkach „Dna Niebios”, w zacisznych gabinetach z wysokimi srebrnymi szafkami, w łazienkach o ścianach oklejonych reklamami piwa Asahi.
Przed oczami stanął jej cały kiczowaty pochód tych postaci:
Mężczyzna ze srebrnym zębem każe jej uklęknąć na wyłożonej czarnymi kafelkami posadzce łazienki. Zobaczyła, jak całuje mapę wyrytą na palcach jego stóp, pomarszczonych kolanach, zmęczonym członku.
Kobieta z dwójką dzieci i myszką na lewym udzie wsunie palce w piczkę Sei na parkiecie, na oczach wszystkich. Sei widziała, jak się wije, nabita na dłoń tamtej, zawstydzona i porzucona.
Będzie też śliczny chłopak z rzadką bródką i kciukiem prawie czarnym od zakorkowanych, wytyczonych bez planu uliczek, tak jakby w jakimś nienazwanym więzieniu strażnicy pobrali od niego odcisk palca. Widziała, jak go dosiada na jednej z długich skórzanych kanap pod klubowymi lampami i jak ociera się o niego, aż on szczytuje — tak gwałtownie, że dostaje czkawki, a jej chce się płakać, taki jest wtedy żałosny. Ten chłopak będzie w jej snach gonił pociąg, usiłując go złapać, usiłując złapać ją, lecz zabraknie mu umiejętności, by dokonać jednego lub drugiego.
Wiedziała, że na skórze ich wszystkich będzie szukała miasta ze snów; że będzie próbowała wsiąść do swojego pociągu i wyrzucała po kolei te cielesne bilety, zużyte i wyblakłe. Wiedziała, że odmówi powrotu do Tokio,gdzie trudniej byłoby znajdować takich jak oni iwarczeć na nich:
— Weź mnie! No, weź! Na co czekasz?!
Nie będzie chciała pić ani tańczyć, tylko po prostu ścisnąć ich udami, a potem zasnąć kamiennym snem. Będzie naga, odsłonięta, autentyczna, a jej poszukiwania będą szczere jak misja rycerza bez skazy.
Widziała to wszystko doskonale, jak wytyczoną w lesie ścieżkę: nie wolno dotykać nikogo, kto nie jest nosicielem mapy — Yumiko na pewno się z nią zgodzi, że to byłoby niewłaściwe i ryzykowne; sekret jest wyłączną własnością ich plemienia i nie należy go trwonić bez potrzeby.
Wyobrażała sobie jednak także taką siebie, która jeden jedyny raz, kiedy śniegi stopnieją, zrobi wyjątek dla młodego człowieka o skórze cedrowej barwy, z ogromnym kolczykiem w nosie, jak u byka albo minotaura. Nie będzie to nikt wyjątkowy, ot, zwyczajny gość, który zjawi się w klubie i zostanie — rzecz jasna — odesłany z kwitkiem. Sei jednak wyda się zupełnie obcy, inny od wszystkich, pusty, niezapisany. Idealnie czysty. Nieskalany.
Znała swoje słabości. Wiedziała, że będzie błagać Yumiko: „Jestem słaba. Czasem jednak chodzi o miłość. I o pragnienie”.
Kiedy w tej niezbyt odległej przyszłości obudzi się przy nim ta Sei, która teraz odbijała się spokojnie w mosiężnej tabliczce, na podeszwie jego stopy rozpleni się siatka ulic, ciemnych, jasnych, krętych, a ona będzie mu zazdrościć, bo od tej pory, gdziekolwiek stąpnie, będzie kroczył po Palimpseście i wszystko będzie dla niego nowe, takie nowe… Wyjdzie od niego bez herbaty i bez pożegnania, nie czekając na jego przebudzenie.
Stała przed wejściem do „Dna Niebios”, a jej pociąg pędził w przyszłość na złamanie karku. Ledwie mogła znieść jego prędkość, nieuniknione, nieuchronne następstwo przystanków i pasażerów, opłatę za bilet, której nigdy nie uiści w całości. Łzy zakłuły ją w oczy. Ta przyszłość czekała na nią za tymi czarnymi, całkiem zwyczajnymi drzwiami, gotowa ją połknąć jednym haustem.
— Tak — powiedziała. — Jestem gotowa.
Ulica Inamorata kończy się srebrną plażą i olbrzymim sękatym skalnym palcem, wyciągniętym daleko w morze. Połyskliwa woda ciągnie się po horyzont i jeszcze dalej — bezkresna ciemna płaszczyzna z błyszczącymi w świetle księżyca bałwanami. Na piasku piana roztrzaskuje się i zostawia po sobie wygładzone wodą odłamki szkła; wytyczonym tymi okruchami skrajem morza, wilgotnym i lśniącym, przechadzają się pary, trzymając się pod ręce. Plaża jest upstrzona pasiastymi namiotami: czerwono-żółtymi, zielono-białymi, różowo-błękitnymi. Kobiety noszą kostiumy kąpielowe z poszerzoną talią i kapelusze z szerokim rondem, osłaniającym je przed księżycową poświatą. Waltorniści maszerują w tę i z powrotem, wygrywając donośne nokturny.
Chorzy z Palimpsestu przybywają tu, by odzyskać siły, gromadzić morskie szkło na nocnych stolikach i pisać powieści o naturze osamotnionej duszy. Na położonych w głębi lądu bazarach wąsaci mężczyźni sprzedają buteleczki z wodą morską za cenę całych królestw; mnożą się więc fałszywe fiolki. Wiatr jest słodki i orzeźwiający, pachnie mandarynkami, solą i białą szałwią; jego również oszuści pakują do butelek i sprzedają je — puste — imigrantom za cenę, która wystarczyłaby na zakup miejsca w parlamencie.
Co wieczór w okrytych gazą lektykach wynosi się na plażę wszystkich beznadziejnie chorych, żeby mogli zobaczyć wschód księżyca. Klaszczą, gdy biały krąg wznosi się nad wodą. Wiara w uzdrawiającą moc tutejszego wiatru jest tak przemożna, że na plaży wykonuje się operacje chirurgiczne. Narkozę podają wychudzone kobiety o włosach jak wata cukrowa, przykładając usta do ust chorych i tchnąc w ich osłabione płuca opary swoich kryształowych serc.
Od czasu zakończenia wojny, Ermenegilde jest stałą bywalczynią plaży. Budzi politowanie. Nie doczekała się nowego przydziału i została uznana za niezdolną do służby. Od dwunastu lat codziennie krwawi z ran. Jej lektyka jest przybrana niebieskimi dzwonkami — kwiatami weteranów. Jałowa gaza spowija jej twarz niczym długi woal panny młodej. Wszyscy są zgodni, że gdyby nie usta, byłaby prawdziwą wdowią pięknością, ale tych ust nie można nie zauważyć.
W szpitalu polowym, w którym dokonywano amputacji, chirurdzy odjęli jej żuchwę, usunęli zęby i odcięli większość nosa, po czym na ich miejsce niezbyt wprawnie przyszyli pysk pantery. Wtedy jeszcze taki zabieg był nowinką (dopiero z czasem miał się stać najważniejszym symbolem wojny) i w Palimpseście nie było specjalistów. Przeszczep się nie przyjął, rany nie chciały się goić i po dziś dzień Ermenegilde musi mieć założone szwy, żeby jej złożona z dwóch części twarz się nie rozpadła. Grube węzły są czarne od krwi. I mimo że jej nowe zęby są — zgodnie z założeniem — ostre i niebezpieczne, a wąsami wyczuwa najmniejsze nawet spadki ciśnienia atmosferycznego, cierpi z powodu infekcji i napadów gorączki.
A poza tym — co oczywiste, nadzwyczaj oczywiste — nie mówi. Żadne z nich nie mówi.
Ermenegilde zawsze pierwsza zjawia się wieczorem na plaży. Od dawna pasjonuje się fotografią i pielęgniarki co wieczór pomagają jej rozstawić aparat do dagerotypów, z których odbija potem ogromne portrety okrągłej srebrnej twarzy księżyca, licząc na to, że ta w końcu ją uzdrowi. Bierze głęboki wdech i modli się w duchu, żeby księżyc znieruchomiał do zdjęcia. Wie jednak, jakie to trudne, i nie ma do niego pretensji, że bywa niespokojny. Ona również musiała siadywać nieruchomo przed pamflecistami i historykami medycyny. Po tylu latach dysponuje niezmierzonymi pokładami empatii.
November ostrożnie podtrzymuję lewą rękę prawą. Nie chce o tym myśleć, nie teraz, o tym poranku przed trzema dniami, kiedy obudziła się wśród krwi plamiącej jasne włosy tej biednej dziewczyny, pozbawiona dwóch palców. Palców od błogosławieństwa. To jest prawie zabawne. Rana zniknęła, kikuty zarosły gładko, jakby ktoś po prostu zerwał jej palce jak dojrzałe owoce, ale była krew, wszędzie była krew, która nie miała skąd popłynąć. Długo musiały ją zmywać, szorować wszystko, żeby się jej pozbyć.
Casimira miała rację. November rozjaśniło się w głowie, nie da się już nabrać na gadanie o tym, że „to tylko sen”. Cokolwiek dzieje się tutaj, powtarza się i tam. Szybko się uczy i na swój sposób docenia postępek Casimiry. To jak ściąganie na egzaminie: o ileż łatwiej się go zdaje, kiedy człowiek wypisze sobie na ręce odpowiedzi.
— Mój dom za tobą tęskni — słyszy obok siebie upojny głos Casimiry.
Odwraca się i widzi kobietę o zielonych lokach. Rozpuszczone włosy sięgają jej aż do kolan, kiedy stoi przed nią w szlafroku zasłaniającym całe ciało, zielonym i wydętym. November kładzie sobie dłoń na brzuchu, w miejscu gdzie jej skóra prześwituje spod sukni Aloysiusa.
— Nocami płacze kurzem — mówi dalej zielonowłosa kobieta. — Przewrócił kartki wszystkich kalendarzy na jesień. To potwornie męczące. Jeżeli nie będziesz go odwiedzać, nie zaznam spokoju.
— Skąd wiedziałaś, że tu będę?
— Kiedy wreszcie zrozumiesz, że gdy mucha, pszczoła czy najmniejszy nawet robaczek jest świadkiem jakiegoś wydarzenia, ja też się o nim dowiaduję? Tak bardzo się starałam, żeby ci to wytłumaczyć. Czy musisz stracić kolejny palec, żeby to do ciebie dotarło?
— Nie! — zapewnia ją pospiesznie November.
— Jeżeli bardzo żałujesz tych palców, mogę ci pomóc je czymś zastąpić. Pod tym względem masz szczęście, że trafiłaś właśnie tutaj. Morze każdemu dobrze robi, a chirurdzy gromadzą się na plaży w poszukiwaniu zajęcia. Woda przyciąga rozpustników i desperatów. Czy to nie dziwne? — Casimira całuje okaleczoną dłoń November, jak matka, której pocałunek leczy chorobę u dziecka. — Mogłabym ci chyba kupić całą nową łapę, tak sobie myślę… Chociaż one nie są zbyt zręczne. Tygrysią? A może lwią? Albo łapę pumy? Chyba że wolisz same palce, wtedy musiałaby to być jakaś małpa. Cena nie gra roli.
— Nie mogłabym dostać ludzkich palców?
Casimira parska śmiechem.
— Nie bój się, nasi chirurdzy są już naprawdę nieźli w swoim fachu. Wojnajest cudowną nauczycielką.
— Skoro do wyboru mam tylko małpę lub jakiegoś kota, to chyba podziękuję.
— Nie umiesz się bawić — prycha Casimira. — Nic a nic.
Idą plażą, trzymając się pod rękę. Casimira odpędza parasolką żebrzących o pracę chirurgów i podnosi z ziemi morskie szkiełko, żeby November mogła je sobie położyć na nocnej szafce, gdyby takową kupiła. Rozmawiają o powietrzu i wodzie, o tym, jak dobrze zrobiłby tutejszy klimat ojcu November w tym okresie, gdy trzeba go było znosić do maleńkiej łazienki na parterze, żeby tam mógł spokojnie wymiotować krwią.
— Jakkolwiek zasmucający jest przypadek twojego ojca, nie istniejemy po to, żeby wszystkim przynosić korzyści — podkreśla wyniośle Casimira.
November nie bardzo ma ochotę o tym dyskutować. Zna swoje miejsce we wszechświecie, zna jego etykietkę i wie, że ani jedno, ani drugie nie pomoże już jej ojcu. Dziś w jego czaszce rosną grzyby i tyle.
— Co im się stało? — pyta, zmieniając temat. — Tym ludziom na długich łożach, albo tej kobiecie z przyszytym zwierzęcym pyskiem?
— Była wojna, mówiłam ci już. I to niedawno, całkiem niedawno. Byłam dzieckiem, kiedy wybuchła.
— Jak się skończyła?
Usta Casimiry wykrzywia koci uśmiech. Spogląda z ukosa na November.
— Wygrałam. Czy to nie oczywiste?
November staje jak wryta. Pasemko wyblakłych kasztanowych włosów wypada z jej koka.
— Jak to? Wszyscy byli przeciwko tobie?
— No, to nie było takie proste, ale tak właśnie się skończyło. — Casimira odwraca się do niej i mimo że jest dość niska, w tej chwili do złudzenia przypomina surową nauczycielką. — Posłuchaj, November, podaj mi spis powodów, dla których można rozpętać wojnę.
November rumieni się, przestraszona. Nie chce na głos deklamować swoich spisów, rzucać ich do morza, w fale przyboju. Nie, kiedy jej ktoś każe. Spisy to nie żołnierze, nie wykonują rozkazów. Są jej prywatną sprawą, należą tylko do niej; Casimira i tak ma cały świat dla siebie, nie może dostać jeszcze ich!
— Pospiesz się — ponagla ją Casimira. — Bo jak nie, to dostaniesz palce orangutana.
— Religia — szepcze November. Żołądek zaciska się jej jak supeł, zawstydzone serce bije nierówno, jakby rozchyliła poły sukni i pokazała się naga władczyni Palimpsestu. — Ziemia. Zemsta. Zadawniona wrogość. Stare sojusze. — Głos jej się łamie i November zaczyna szlochać. Porzuca swój spis na rzecz powietrza, wiatru, morza, traci go z notatników i z głowy. — Zasoby: żywność, paliwo, woda, siła robocza, zaborcze rządy… nie wiem co jeszcze… przepraszam, nie mogę się skupić…
Twarz ją pali. Znów ma ochotę się rozpłakać, ale nie zamierza do tego dopuścić. Nie będzie się tak upokarzać. Jest pewna, że jeszcze nie podała powodu, który Casimira chce usłyszeć.
— Jak ci się wydaje, czy wojna może być narzędziem uprawiania polityki? — pyta Casimira z belferską nutką w głosie.
Obchodzą akurat zatoczkę, w której jęzor morskiej wody wyrzuca na piasek lśniące, półprzezroczyste muszle jeżowców.
— Nie wiem… jestem tylko pszczelarką… Możesz wszcząć wojnę z dowolnej przyczyny…
— Dziękuję ci bardzo za pozwolenie, ale interesuje mnie twoja opinia.
— Naturalnie…
Casimira mierzy ją wzrokiem od stóp do głów. Jej ciemne oczy błyszczą rozbawieniem.
— Na przykład, polityki imigracyjnej?
November składa dłonie i prawą zasłania lukę po brakujących palcach lewej, ale nie przyzwyczaiła się jeszcze do żałosnych kikutów i cofa rękę jak oparzona.
— Nie wiem, Casimiro!
Twarz starszej z kobiet łagodnieje. Casimira przystaje i kładzie dłonie na policzkach November.
— Tak bardzo cię przerażam? Czasem trudno mi pamiętać o tym, że inni żyją samotnie i nie mają miliarda dzieci, którym koniecznie trzeba śpiewać kołysanki. Chodź, napijesz się czegoś; to ci dobrze zrobi. A potem będziemy musiały wracać, bo mój dom grozi zburzeniem stojącej po sąsiedzku pasmanterii, jeśli natychmiast cię nie przyprowadzę.
Kiedy kierują się w stronę lśniącego czarnego molo, przypominającego obwieszoną latarniami bryłę obsydianu, przechodnie — zdrowi i chorzy — schodzą Casimirze z drogi, żegnają się lub przyklękają z czcią. Jeden albo dwóch lekarzy spluwa na jej widok, ona jednak idzie z dumnie podniesioną głową, dopóki plwocina nie splami rąbka jej stroju kąpielowego. Wtedy niedbałym pstryknięciem palców — takim gestem mogłaby strzepywać drobinkę kurzu z kołnierzyka — wskazuje kierunek, z którego nadleciała ślina. Z jej rękawa wypryskują trzy osy i z piskliwym, wściekłym, urażonym wizgiem przychodzą swojej pani w sukurs, broniąc jej ostrymi żądłami ze spiżu. Lekarze padają na ziemię, zakrywając głowy rękami.
Na molo Casimira zdejmuje z drucianego stojaka duży drewniany czerpak, zanurza go w morzu i podaje November, która, wciąż roztrzęsiona, rozciera sobie łokcie, ale pije. Woda smakuje mandarynkami, solą i białą szałwią; zupełnie nie przypomina smaku morza, jakie zna, Pacyfiku o długich, szarych ramionach; jest gęstsza i słodsza. Nocny przypływ roztrzaskuje diamentową falę o kamienisty brzeg. Piana pryska aż na srebrne włókniste chmury wokół księżyca.
Czy ja naprawdę uważałam kiedyś, że San Francisco jest piękne? — dziwi się November. Ależ byłam głupia…
— Będziemy musiały nadłożyć drogi. — Casimira wzdycha. — Jesteś tu nowa, nie wydeptałaś sobie jeszcze żadnej rozsądnej ścieżki przez miasto.
— Przepraszam, próbowałam… ale wiesz… po drugiej stronie są tacy, którzy pilnują, żebyś nie spotykała za dużo ludzi…
— Tutaj też takich nie brakuje, zapewniam cię — prycha Casimira. — I nie wątpię, że próbowałaś, moja droga. Mało kto ma tyle szczęścia, żeby trafiali mu się po kolei sąsiadujący kochankowie. Nikt nie ma do ciebie pretensji.
Szmaragdowy powóz wjeżdża na piasek, rozbryzguje białe granulki i cicho, z troską otwiera drzwi. Wyczerpana November resztkami sił gramoli się do środka. Kładzie głowę na kolanach Casimiry. Za duża urosła, po prostu. A kiedy człowiek wyrośnie ponad przeznaczoną mu miarę, dzieją się straszne rzeczy. Nie da się opłynąć Krainy Czarów, tak jak zrobiła to September. Zwyczajnie się nie da. Jest za duża.
Parę smętnych pszczół spaceruje jej po rękach, ich maleńkie mechaniczne skrzydełka terkoczą cichutko. November uśmiecha się do nich bez przekonania i ostrożnie je głaszcze.
— Mam dla ciebie trzy sekrety, trzy tajemnice, które chcę przed tobą odkryć, November. Jak w bajce. To niezwykłe skarby. Kazałam je specjalnie zapakować, ale jeśli chcesz je dostać, musisz być dla mnie miła. Rozumiesz?
November odzyskuje czujność. Trzy podarunki — to jest coś. Wie, jak się zachować, znalazłszy się w opowieści, w której władcza kobieta rozdaje prezenty.
— Tak — mówi i siada prosto.
Casimira głaszcze ją po głowie.
— Grzeczna dziewczynka. Moje pszczółki czegoś od ciebie chcą. Proszęcię, żebyś dała im to, czego pragną. Ja im tego dać nie mogę.
— Przecież jedziemy do twojego domu?
Śmiech Casimiry brzmi jak glissando srebrnych dzwoneczków.
— Narobiłaś ogromnego zamieszania w moich dzielnicach! Wszyscy krzyczą i złoszczą się na ciebie. Jesteś gwiazdą ich gorączkowych majaków. Przypuszczam, że każda matka powinna być przygotowana na to, że nadejdzie dzień, w którym jej dzieci zakochają się i przestaną jej potrzebować, ale to takie bolesne! Nie mam tak sprawnego serca jak one! Jedziemy do fabryki, najdroższa. A potem do domu, gdzie czeka twój prezent, jeśli tylko będziesz grzeczna i posłuszna.
— Wytrwam na tratwie, aż powieje Zielony Wiatr — odpowiada z powagą November. — Moja sukienka to mój żagiel.
— Śliczne. To z Pisma?
— Tak! — przytakuje z zapałem November; zaciśnięte palce, wilgotne oczy. — Hortense Weckweet.
— Cudownie! Jej córka, Lydia, była znakomitą rzeźbiarką.
November rozdziawia usta. Powóz turkocze, a Casimira nie mówi nic więcej.
Fabryka jest zbitą masą zielono-białych wieżyczek, z których jak z piszczałek kościelnych organów płynie pieśń nowej zmiany. Casimira dziarsko wchodzi przez główną bramę — to miejsce należy do niej, nigdzie indziej jej władza nie jest tak oczywista jak tutaj. W wyłożonej macicą perłową szatni, gdzie trzecia zmiana zostawiła hełmy, przebiera się w strój zwykłej robotnicy: zachodzące na siebie białe i zielone łuski, perłowe krążki lśniące w blasku iglic. Znajduje też podobne ubranie dla November, która w łuskowym uniformie czuje się prawie naga — widać każdą fałdkę i zmarszczkę na jej ciele. Łuski pachną jak zgniecione łodyżki mięty.
Idą na górę, mijając olbrzymie kadzie i prasy tak stare, że żyjące w nich korniki zdążyły zapełnić trzy encyklopedie dziejami swojego imperium. Furkotanie i bzyczenie owadów wypełnia każdy cal powietrza, ale słychać również skrzeczenie wiewiórek i odgłosy wydawane przez parzące się gwałtownie nowiuteńkie króliki. Ogromna maszyna uczy myszy, jak myć wąsiki; kiedy Casimira przechodzi obok nich, zgodnym chórem wykrzykują radosny hymn ku jej chwale. Pszczoły mieszkają jednak wysoko, wysoko na wieżach, Casimira i November wspinają się więc coraz wyżej.
— Fabrykę zbudowała moja babka — mówi Casimira. Mimo ciągnących się bez końca schodów nie jest ani odrobinę zdyszana. — Oczywiście nie matka mojej matki, lecz przedrostek „pra-” musiałabym w tym wypadku powtórzyć tyle razy, że można by to poczytać za nieuprzejmość. Dla wszystkich spoza rodziny jest legendą nad legendy, wydaje się niemożliwe, że kiedyś naprawdę żyła. Niedorzeczne. A jednak. To moja krew z krwi i kość z kości, i znam jej smutki jak własne ciało.
Schody robią się bardziej strome. November dyszy ciężko, Casimira zaś idzie lekkim krokiem, jakby spacerowała po łące.
— Pewnego razu przyśnił się jej motyl. Kiedy się obudziła, ogarnął ją wielki żal, że nie może go mieć na własność. Przez następne trzysta nocy śniła o rozmaitych insektach — karaluchach z błyszczącymi skrzydełkami, świerszczach, modliszkach, stonogach, żukach, komarach i parecznikach jak perełki. W jej głowie szpaki i kruki trzepotały czarnymi skrzydłami i biegały pręgowce z sinymi paskami na grzbietach, jak pomalowane w barwy wojenne. Piękne wizje dręczyły ją nieustannie, a rodzina nie potrafiła jej uleczyć, choć przenoszono ją na plażę, tam gdzie piłaś morską wodę. Ona również ją piła, lecz nie przyniosło jej to ukojenia. Własnymi rękami wykopała fundamenty pod tę budowlę, paznokciami przymusiła ziemię do swej woli. Podziwiam ją. Ja również mam paznokcie, mam swoją ziemię, a o mojej woli nikomu nie trzeba przypominać. W dniu, w którym pierwsza mucha przysiadła jej na dłoni i rozłożyła skrzydełka, w którym pierwsza ślepa larwa szturchnęła jej policzek… To był dzień bezgranicznej, tajonej satysfakcji dla mojej babki. Dziś ja również znam to uczucie, znam je jak starego druha, jak kochanka, ale czas zaciera wspomnienia. Tędy, proszę.
Pochylają głowy w drzwiach i skręcają do olbrzymiej komnaty, położonej tak wysoko, że November dziwi się, że pszczoły ją sobie upodobały. Sala jest cała z wosku w kolorze delikatnego masła, wysoko wysklepiona, jak kopuła katedry. Wszędzie zieją sześciokątne otwory, czarne i rozedrgane, a w powietrzu roi się od pszczół — podekscytowanych, rozgorączkowanych, wyczekujących; ich liczba przekracza najśmielsze wyobrażenia November. Casimira staje na środku pomieszczenia, zamyka oczy i zaczyna się powoli obracać w miejscu. Szmaragdowe włosy oplatają ją jak wodorosty. Wyciąga ręce, jakby zapraszała November do dostojnego tańca, i wśród miliona czarnobrzuchych pszczół November nieśmiało bierze ją w ramiona.
— Wiesz, dlaczego tak dużo dla ciebie robię? — pyta ostrym tonem Casimira, przyciągając November zbyt mocno, zbyt blisko. — Chyba zgodzisz się ze mną, że dużo zrobiłam, a jeszcze więcej obiecałam?
— T-tak…
November czuje, jak żołądek wywija jej fikołka, i zaczyna dochodzić do wniosku, że Casimiry nikt nigdy nie nauczył słowa „nie”. Jest piękna i straszna, cały świat zagarnia dla siebie i nagle November zdaje sobie sprawę, że również została zagarnięta, a zagarnięty nie spiera się z zagarniającym. Ktoś, kto miał ojca bibliotekarza, z pewnością zna ten grecki mit: kiedy Hades wciągnie człowieka do swojego rydwanu, nie można mu zarzucać, że jest nieuprzejmy, ponieważ nie pyta delikwenta o zdanie.
— Jesteś moim świadectwem — wyjaśnia Casimira. — Świadectwem wszystkiego, czego dokonałam w służbie miastu; dowodem mojej prawości i cnoty. Kiedy zjawiasz się w moich komnatach, wiem, że miałam rację, że nie jestem demonem, który wdarł się do mojego domu i rozszarpał go jakby… jakby miał lwi pysk. Jestem istotą o skomplikowanej geometrii, generałem groteski, księżną równoległoboków. Nie jestem jednak królową i nigdy nią nie będę. Nieważne, co o mnie mówią. Dopuszczałam się zbrodni, wypuszczałam na świat wszelakie diabelstwa, ale kiedy ty stajesz przede mną w tej granatowej sukni od Aloysiusa, twoja niewinność mówi: „Casimiro, wszystko zostało ci wybaczone, ponieważ ja tu jestem”. Moje pszczoły zawodzą: „Casimiro, wszystko zostało ci wybaczone, ponieważ ona tu jest”.
— Czego teraz ode mnie chcesz, Casimiro? Jest…
Wargi November drżą, a powieki same się zamykają, gdy prawie mdleje. Nie chce tego robić, ale czuje, że musi ofiarować coś w zamian za morską wodę, suknię i tę złocistą komnatę.
— Jest… jest dziewięć… kategorii ludzi… — ciągnie. Z wysiłkiem przełyka ślinę. Porządkuje rzeczowniki, uspokaja serce. — Dziewięć kategorii ludzi, którzy zasługują na rozgrzeszenie: żony, święci, dzieci, cudzołożnicy, dłużnicy, uczniowie, melancholicy, ci, których miłość napotyka przeszkody, oraz ci, którym zdarzają się napady gniewu.
To mój dar dla ciebie, myśli najgłośniej jak umie. Zapakowałam go specjalnie, jak prezent: ten spis. Jest tylko dla ciebie.
— Nie ma wśród nich pszczelarzy ani generałów — dodaje. — Możemy szukać pocieszenia tylko u siebie nawzajem. Na końcu długiej podróży nie czeka nas łaska. Powiedz, czego ode mnie chcesz.
Casimira pociąga lekko nosem. Jej oczy w obwódkach twardych łez lśnią jak kryształ.
— Myślałam, że już się domyśliłaś. One cię pragną, chcą cię mieć na własność. Na zawsze. Przez całe życie nie miały królowej, nie produkują nawet mleczka, bo składają się z drucików, szkła i mikroskopijnych silniczków. Do tej pory ja im wystarczałam. Może to ma być moja kara? Z pewnością odczuwam ból, tajony, przenikliwy, ale jestem gotowa spełnić ich prośbę. Matka musi być do tego zdolna.
November kręci głową i parska niewesołym śmiechem.
— Co by to miało oznaczać?
— Dokładnie nie wiem. Nie chcą mi powiedzieć. — Casimira marszczy brwi. — Jestem… zazdrosna. Tak, jestem zazdrosna. Ale to nic.
Strzała pszczelego życia odrywa się od ściany ula, łukiem zmierza w ich stronę i ląduje przed November, gdzie przybiera postać owadziego golema, jej zalotnika z drugiej nocy, kiedy dostała sukienkę i oglądała pomnik przy Serafinów. Golem kłania się przed nią, a kiedy się prostuje, buczące dłonie ma pełne złocistego płynu. Wyciąga je w błagalnym geście.
— Mówiłaś, że nie mają mleczka pszczelego.
— Ja je dla nich zrobiłam, tak jak robię wszystko inne w tym pałacu przemysłu. Jakże mogłabym zachować się inaczej? Paznokciami przymusiłam ziemię do swej woli. Do kadzi z czerwonej gliny wrzuciłam mnóstwo ich biednych ciałek, wlałam złoty olej smarujący niewidoczne trybiki ich serc, dorzuciłam ich miód, który jest wydzieliną spod odwłoka i ma charakterystyczny aromat sosnowej smoły, i dodałam odrobinę swojej krwi — najlepszą namiastkę królowej, na jaką mogą liczyć. To ich pierwsze mleczko. Są z niego bardzo dumne.
Manekin otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć; z jego gardła dobywa się tylko zdławione bzyczenie. November doskakuje doń jak do płaczącego dziecka, układa go sobie w ramionach i zaczyna uciszać i utulać pszczoły, nucąc po swojemu, tak jak zawsze nuciła swym podopiecznym, kiedy były niespokojne, i choć nie przyniosła im kwiatów, nie ma dla nich wrzosów ani fiołków, bazylii ani pomarańczy, domyśla się, że wystarcza im sama jej obecność. Kiedy dostatecznie dużo pszczół zbierze się w jednym miejscu, stają się czymś więcej niż pszczołami, tak jak rzeczowniki stają się czymś więcej niż rzeczownikami. Nie można temu zapobiec.
Moja sukienka to mój żagiel.
— To, oczywiście, nie jest mój prezent dla ciebie — rzuca zdawkowo Casimira.
November ucisza golema, lekko głaszcze jego rozbzyczaną grzywkę.
— Och… Myślałam, że…
— Ja wiem, królowa to brzmi dumnie, ale w ostatecznym rozrachunku to mizerny dar. Na prezent trzeba sobie zasłużyć. — Casimira wskazuje skamlącego pszczelego homunkulusa. — Wraź mu pięść w serce. Tam znajdziesz swój prezent. Przyniosły ci go z plastra. Manekin rozpadnie się na kawałki i, pozbawiony serca, nigdy więcej nie powstanie, ale ty dostaniesz swój podarunek.
November spogląda na leżącego golema, który uśmiecha się do niej, przepełniony czarnym, brzęczącym zaufaniem. Czuje pod palcami delikatne futerko pszczelich ciał.
— Ale ja nie chcę go skrzywdzić — protestuje.
— To jest Palimpsest, November. Prawdziwy świat. Tu nic nie przychodzi bez bólu i śmierci. — Casimira przyklęka obok niej i ją całuje. Usta ma miękkie i szeroko rozchylone, ale język cofnięty w półskromnym pocałunku. — Wybrałam cię — szepcze. — Tak naprawdę, bardzo niewiele mnie różni od moich pszczół. Wybrałam cię, ponieważ one cię wybrały. Kochają cię, bo ja cię kocham. Jeżeli chcesz zostać ze mną, pić z oceanu i władać pszczołami, musisz mnie słuchać i być grzeczna. Sprowadzenie śmierci nie jest grzechem, jeśli w ten sposób… — Z wysiłkiem przełyka ślinę. — Jeśli w ten sposób tworzy się coś nowego.
November kręci głową. Nie wie, co Casimira ma na myśli, ale to bez znaczenia. Jeśli chce zostać. Jeśli chce zostać. Jeśli chce opłynąć Krainę Czarów. To nic trudnego. Wystarczy, że zabije kilka tysięcy pszczół; pszczół, które z nią tańczyły, broniły jej i spacerowały z nią ulicami jak dżentelmen w konkurach. Tylko tyle. Wtedy będzie mogła zostać — tutaj, w miejscu tak ogromnym, że nigdy z niego nie wyrośnie. Będzie mogła zostać.
Zamyka oczy i kładzie dłoń na piersi golema, który zaczyna płakać — okropne, monotonne, basowe, nieszczęśliwe buczenie. Łzy współczucia napływają jej do oczu. Odwraca głowę i zaciska pięść, którą przebija cieniutki mostek z pszczół, nie bacząc na gniecione skrzydła i miażdżone odwłoki, na krzyk bólu z rozwartych szeroko ust manekina, i szuka, maca na oślep w zwartej masie, aż w końcu znajduje wilgotne, oślizłe, twarde serce pszczół.
Wyciąga je pokłutą i opuchniętą ręką: mały złoty obiekt, jajowaty, pokryty mleczkiem pszczelim. Zgarnia mleczko na dłoń i połyka je; smakuje zwyczajnie, jak miód. No, może jest w nim nuta oleju silnikowego albo metalu, ale słaba i ulotna. Nie smakuje jak czerwone lilie ani wrzos. I z pewnością nie wyczuwa się w nim serdecznej patyny, jaką były przyprawione wszystkie miody November. To esencja miodu, wydestylowana, tak czysta, że smakuje tylko samą sobą. Nigdy nie miała w ustach czegoś równie pustego.
Manekin w ostatnim rozpaczliwym podrygu łapie ją za kark i pociąga jej głowę w dół, obejmuje ją, składa na jej ustach mężowski pocałunek — i nagle November orientuje się, co się za chwilę wydarzy, i nijak nie może się na to przygotować. Przeszywają ją tysiące żądeł, w każdym miejscu, którego udaje im się dosięgnąć; przenikają ją wszystkie, czuje ich jad — słodki i kwaśny, ostry i tajemny. Sztywnieje cała, gdy pszczoły umierają wokół niej, wypełniwszy swoje przeznaczenie. Odpadają od jej ciała, oddzielają się od golema, inne zajmują ich miejsce, a ona odpycha je gwałtownie i cofa się, zanim cały rój unicestwi się w tym gorączkowym, rozpaczliwym akcie pożądania.
Oczywiście się przewraca. Jest tylko kobietą, a w jej ciele krąży teraz morze jadu i miodu, które wyciekają z porów jej skóry jak złoty pot. Dygocze na podłodze ogromnego ula, jej plecy wyginają się spazmatycznie w łuk, nogi składają się w stawach, jajo wypada z ręki i klekocze o posadzkę. Jad przepełnia ją całą, wylewa się teraz przez usta, miód zmieszany z krwią.
Casimira patrzy beznamiętnie.
Daleko stamtąd dwóch mężczyzn osuwa się w spazmach — jeden na posadzkę kościoła, drugi na dno łodzi; kobieta przewraca się na podłogę w tramwaju. Miód wypełnia ich usta, przed oczami wybucha im oślepiająca biel, potem czerń i znów biel.
— Zbudź się, November — mówi chłopiec. — Zbudź się.
November rozchyla powieki, tak jak to robią koty, kiedy nie chcą się w pełni angażować w przebudzenie. Chłopiec uśmiecha się do niej uśmiechem idealnym, wyrazem czystej technicznej precyzji, jakby od dwunastu lat ćwiczył ten uśmiech w okrągłym lusterku.
— Mam dla ciebie pokój — mówi dom i rumieni się chyba nieco bardziej niż chłopcom wypada.
November otwiera oczy. Chłopiec trzyma w rękach złote jajo, opalizujące jak grzbiet żuka i pokryte wytrawioną głęboko w metalicznej powierzchni siatką ulic przecinających się pod najdziwaczniejszymi kątami. Chłopiec z trudem powstrzymuje swój zapał, zupełnie jakby to był prezent dla niego, nie dla niej. November przesuwa paznokciem po jednej z biegnących równoleżnikowo ulic i bez najmniejszego wysiłku otwiera jajo, które w środku klei się od pszczelego mleczka.
Wewnątrz znajduje się skrawek papieru, elegancko przycięty i gruby jak płatek fiołka, na którym zamaszystym charakterem pisma (który może należeć tylko do Casimiry) skreślono trzy nazwiska:
Oleg Sadakow
Amaya Sei
Ludovico Conti.
Przypomina sobie dziewczynę o niebieskich włosach, mężczyznę z poplamionymi palcami i mężczyznę z kluczami przy pasku. Nie wie, czy te obrazy zawdzięcza swojej pamięci, czy pszczołom; nie potrafiłaby już ich rozróżnić. Jej umysł przeskakuje sam siebie w poszukiwaniu logiki i sensu.
Pszczoły wylatują z niej napędzane jej wolą. Ich buczenie wśród ciemnych ulic brzmi jak powtarzane szeptem imiona.
Miała na imię Clara. November mieszkała u niej przez cztery dni. Piątego dnia znów się kochały — skromne, smętne pożegnanie; po tym wszystkim nieuczciwie byłoby to nazwać czymś więcej. Clara miała zamknięte oczy, kiedy November ją całowała, zawzięcie zamknięte, aż powieki marszczyły się jej z wysiłku.
November zdawała sobie sprawę, że dla większości z nich obcowanie z nią jest trudne do zniesienia, zwłaszcza teraz, z tą oszpeconą twarzą i brakującymi palcami. Nikt inny nie był tak okaleczony, nikt nie musiał ponosić takich kosztów. Przykro było na nią patrzeć. „Nie mogę na ciebie patrzeć”, powiedziała Clara, kiedy już wypłukały jej z włosów krew. November doszła do wniosku, że lepiej odejść, dopóki niebo jest jeszcze porażająco niebieskie, a Clara cicho pochrapuje. Nie chciała znów oglądać grymasu politowania i zawodu na jej miłej buzi. Uciekła, okutawszy twarz kapturem jak trędowata.
Clara była jednak dla niej dobra. Miała niesamowity, filigranowy serwis herbaciany z litego niebieskiego agatu, który jeden z kochanków przywiózł jej z Iranu. Kochanek z dawnych czasów. Clara nalewała jagodowej herbaty do maleńkich filiżanek i nacierała palce November olejkiem z witaminą E, chociaż nie było to konieczne. Robiła kanapki z kurczakiem i przynosiła pomarańcze z targu. Po dwóch dniach udawało jej się już nie patrzeć przy jedzeniu na okaleczoną dłoń November. Mówiąc, zniżała głos, jakby mieszkanie mogło je podsłuchać.
— Wiesz, kim jest Casimira? — zapytała ją November szeptem trzeciego dnia, przy herbacie i lukrowanych piernikach.
Miała gorączkę, w jej umyśle — zdominowanym przez Casimirę i obrazy tamtego domu — wszystkie tłoki pracowały pełną parą. Z trudem przypomniała sobie poranny spis, tak bardzo drażniła ją tętniąca w uszach krew i rozbrzmiewający w nich upiorny sopran.
— Słyszałaś jej imię? No wiesz… tam?
Nie podobało jej się, że zaczyna wyróżniać to obojętne „tam” w głowie, ale nazwa tajemnego miasta raniłaby jej usta jak cienki nóż.
Clara postukała błyszczącymi paznokciami w filiżankę i spuściła wzrok. November już się nauczyła, że nie cierpi o tym rozmawiać. Wolała niemą komunię, porozumienie bez słów, wymianę znaczących spojrzeń ponad rozległą otchłanią.
— To ta od robactwa, prawda? — spytała. Kolczyk w języku nerwowo zaklekotał o zęby.
— Tak.
— Nie znam jej. Słyszałam to imię, ale nigdy jej nie poznałam, jeśli o to pytasz. Nikt jej nie lubi. Wydaje mi się, że ona ma coś wspólnego z tą wojną, o której wszyscy w kółko gadają.
November uniosła brwi, w roztargnieniu pocierając kikuty palców.
— Nic nie wiem! — warknęła Clara. — Wojna się skończyła. Tutaj mamy wystarczająco dużo takiego syfu, tam powinno być inaczej. Przyjemniej. Ładniej.
— Ładniej. Z tym się zgodzę.
— Ty tak mówisz przez te palce… I twarz. — Głos Clary wzniósł się niebezpiecznie, jak wazon, który zaraz spadnie i się roztrzaska.. Zmrużyła szare oczy. — Nam wszystkim tam jest lepiej. Łatwiej. To najpiękniejsze miejsce na świecie: wszędzie kwiaty, perfumy, klejnoty. Byłam kiedyś na balu, na którym wszyscy nosili kościane maski… Czaszki, wszędzie czaszki tańczące walca przy dźwiękach skrzypiec, na których grały dziewczynki bez twarzy. Kandelabry ociekały kryształami… Wszyscy rzucali się je łapać, kiedy skapywały na ziemię! One przynoszą szczęście, wiesz? Ja miałam czaszkę roka, wysadzaną setką kamieni księżycowych… Wiesz, co to jest rok?
— No pewnie: wielki biały ptak, który zjada słonie.
Dzieci bibliotekarzy rzadko napotykają tajemnicę, której nie umiałyby nazwać. Dumna z siebie November uśmiechnęła się półgębkiem.
— A ja nie wiedziałam. Musiałam zapytać mężczyznę z czaszką aligatora. Opowiadając mi o słoniach, rozwiązał wstążki mojej sukni, która zsunęła się na ziemię, a on przycisnął zęby do mojego dzioba, nazywał mnie „corazon” i tak natarczywie mnie całował, że nie mogłam złapać tchu. Tańczyłam naga wśród mężczyzn w wysadzanych klejnotami czaszkach, a oni podnieśli mnie, karmili czekoladkami, poili niebieskim szampanem… — Clara zatraciła się we wspomnieniach. Uniosła ręce do szyi, oczy miała wielkie i błyszczące. Spojrzała na November, szukając u niej potwierdzenia, ale oszpecona twarz gościa sprowadziła ją na ziemię, do stolika z herbatą. — Przykro mi, że dla ciebie to takie straszne — wysyczała. — Przykro mi, że straciłaś twarz i palce, ale nie musisz psuć tego wszystkiego, co ja mam.
November uśmiechnęła się lekko. Czy ona również pójdzie pewnego dnia na bal i założy kościaną maskę? Czy Casimira ją tam zabierze? Czy będą razem tańczyć pod ociekającym kryształami kandelabrem? Czy każe jej za to zapłacić kciukiem?
— Wiesz, co masz na skórze? — spytała November, rozpaczliwie usiłując zmienić temat. — Jaką część miasta?
— Nie, oczywiście, że nie. Nikt tego nie wie, dopóki łut szczęścia nie sprawi, że trafi w pobliże tego miejsca. Ale jaka jest na to szansa?
— To jej dom, Claro. Casimiry. Nosisz go na brzuchu. To ogromny dom, żywy. Zaprosiła mnie do środka…
— Nie chcę o tym słyszeć! Obracam się w zupełnie innych kręgach niż ona i te kręgi nie chcą mieć z nią nic wspólnego.
November machnęła przepraszająco ręką — tą, której niczego nie brakowało i na którą łatwiej było patrzeć. Wzięła głęboki wdech. To było najważniejsze pytanie. Jedyne. Spadło między nie jak mały meteoryt i legło na stole, dymiąc i psując przyjemność z herbaty.
— Jak myślisz, jest jakiś sposób na to, żeby przenieść się tam za dnia? Emigrować? Na stałe?
Clara wyszczerzyła zęby w uśmiechu i w jednej chwili powróciła cała jej zwiewna uroda, ukryta do tej pory wśród gniewnych zmarszczek i bruzd. Pochyliła się nad stołem, podniosła rzucony przez November meteoryt i patrzyła, jak lśni.
— Są różne teorie… Wiesz, tak naprawdę, to nikt nie wie na pewno. Nie ma żadnego… podręcznika. Parę razy słyszałam, że ktoś coś takiego pisze, że chce to opublikować jako zwyczajną powieść… Tylko my byśmy wiedzieli, czym jest naprawdę. Przejrzelibyśmy na wylot te wszystkie zmyślone postaci i naiwne zwroty fabularne. Rozpoznalibyśmy elementarz.
— I co się stało?
Clara zachichotała — był to niepohamowany, osobliwy dźwięk, bardziej niż kobiecy śmiech przypominał paniczny, histeryczny chichot zwierzęcia.
— Jak by ci to powiedzieć… Z dzikim zapałem spalili wszystkie magazyny, w których był przechowywany elementarz. Odbyła się wymiana korespondencji, akcje zmieniły właściciela. Nikt nie chciał tego opublikować, nigdy, za żadne skarby, nie mogło być żadnej wzmianki o mieście… Jest taki Chińczyk. Nosi okulary. I ma siostrę. Właściwie, jak na to spojrzeć tak z dystansu, to jest nawet zabawne, jak jakieś udziwnione West Side Story. Ona chciałaby tam wszystkich wpuścić, a on pierwszy podłoży ogień pod książkę, która choćby wspomni o tym mieście.
November napiła się herbaty i na moment oszołomił ją błękit jej smaku. Przypomniał jej się brat Xiaohui, wiecznie przeczesujący Internet i niskonakładowe gazetki, żeby wymazywać z nich nawet najmniejsze wzmianki o mieście.
— Ja go chyba znam — powiedziała.
Clara wzruszyła ramionami.
— To możliwe. Na Zachodnim Wybrzeżu nie ma nas tak znowu strasznie dużo. Nikt nie wie, jak to się zaczęło. Chociaż kiedyś miałam takiego gościa… To był mój czwarty albo piąty. No wiesz, czwarty albo piąty z tatuażem. I on mi opowiedział taką okropną historię. Wylegiwaliśmy się na golasa u niego w domu, dojadaliśmy resztki pad thai, piliśmy burbona, kiedy nagle tak dziwnie na mnie spojrzał i powiedział, że podobno w Kambodży, tak mi się wydaje, że powiedział „w Kambodży”, była pewna kobieta, dawno temu, na długo przed wojną…
— Którą wojną?
— Jedną i drugą. Zanim jeszcze dotarli tam biali i w ogóle. Więc była taka kobieta, ciężarna, i ona wpadła do Mekongu. I nagle zewsząd zleciałysię gwarki i ją wyciągnęły, ale przy okazji strasznie ją podziobały, tak że najpierw omal się nie utopiła, a potem, przez nie, prawie wykrwawiła się na śmierć! Rzeczny muł dostał się do organizmu, wdała się infekcja, przez wiele tygodni kobieta miała gorączkę. Wszyscy się nad nią modlili, aż pewnego dnia, po bardzo długim czasie, po prostu wstała i zaczęła normalnie chodzić, rozmawiać, gotować i tak dalej. Tylko w głowie jej się poprzestawiało. Od tej pory chodziła od wioski do wioski i namawiała szamanów, żeby robili jej różne paskudne, tajemnicze tatuaże. Nie mogła się powstrzymać, aż w końcu zrobiła się od nich cała czarna, tatuaże zlały się w jedną wielką plamę i wszystkim ulżyło. Urodziła jednak dziecko, dziewczynkę, i nadała jej imię Chanthou, tak to chyba brzmiało, Chanthou… Nikt potem nie chciał już dawać im jeść ani przygarnąć ich pod swój dach, bo dziewczynka też była wytatuowana, nie tak bardzo jak matka, ale bardzo; miała tatuaże nawet na białkach oczu. W dodatku nigdy nie nauczyła się mówić, nawet jak już dorosła, i ludzie uważali, że jest diabłem. Wyrosła na piękną dziewczynę. Mężczyźni z wioski płacili jej, żeby się z nimi pieprzyła, tak że przynajmniej miała za co kupić sobie jedzenie. Jej matka pewnie robiła tak samo, zwłaszcza że przecież w takiej wiosce nie ma za wiele pracy, z której można by wyżyć. Ale za córkę płacili więcej. Kiedy któryś z mężczyzn się z nią przespał, budził się z jednym z jej tatuaży na ciele, a z kawałka jej ciała ten sam tatuaż znikał i zostawała zwykła czysta skóra. Mężczyźni musieli później ukrywać te tatuaże, dziewczyna jednak była tak śliczna, dobra i cicha, że nie potrafili jej się oprzeć. Kłopot w tym, że taki tatuaż bardzo trudno ukryć.
Clara nerwowo odwróciła wzrok od poczerniałego policzka November i odkaszlnęła.
— W końcu wioskowe żony zebrały się, w kupie napadły dziewczynę i tak ją pobiły, że myślały, że umrze. Zostawiły ją na śmierć. I na tym sprawa powinna się zakończyć, prawda? Nikt nie chciał jej pochować, bo uważano ją za wiedźmę i tak dalej, ale ciało i tak zniknęło. Faceci, którzy z nią sypiali, widywali ją później w dżungli, już bez tatuaży, z gładką brązową skórą: stała jakby nigdy nic, bez słowa, a przy niej siedziały dwa tygrysy. Przerażający widok. Prychała na mężczyzn jak kot i znikała bez śladu. Pewnego dnia zniknęła także jej matka, a potem przestano widywać dziewczynę z tygrysami. Kiedy jednak wszystko wróciło do normy, nagle zaczęli znikać mężczyźni, pojedynczo, a potem także kobiety. Nie było komu dbać o inwentarz, czyścić studni, łatać dziur w dachach, a kiedy szamani z innych wiosek przyszli rozeznać się w sytuacji — zaniepokojeni, czemu nikt z tej wsi nie handluje już ryżem albo krewetkami ani nie przychodzi prosić o żonę — znaleźli puste domy. Rozrzucili po kątach kości i inne magiczne przedmioty, posypali solą i orzekli, że wioska jest przeklęta. Podobno do dziś nikt tam nie mieszka, została po prostu martwa plama w środku dżungli. Taki wielki krąg.
— Brzmi znajomo.
— To fakt. Muszę przyznać, że czasem sama rozglądam się za dziewczyną z tygrysami. Ale głupie, przecież nawet jeśli to wszystko prawda, to wydarzyło się bardzo, bardzo dawno temu.
November wzruszyła ramionami.
— Czyli nie wiesz, jak się tam dostać inną drogą? — zapytała. — Ani jak zostać?
— Nie, nikt tego nie wie. Nikt stąd, ale podejrzewam, że także nikt stamtąd. Ale czy to ważne? Po prostu… ciesz się tym, co masz. Przecież to fajne, mieć tajemnicę, prawda?
Herbata wystygła.
— Widzisz, Claro, problem polega na tym, że ta droga jest już dla mnie zamknięta. Tak mi się wydaje. Z tą twarzą i z taką ręką… Nawet tobie jest ciężko, a przecież mieszkamy już razem od trzech dni.
Clara zawstydziła się i zaczerwieniła. Wydawała się taka młodziutka, złożona ze śniegu i lodu.
— November… — odparła ze złością. — To nie tak. Miasto nie jest tylko dla ładnych ludzi. Ty nie możesz ukryć swojej tożsamości, żal mi cię, ale to jeszcze nie koniec świata.
— Miałam ogromne szczęście, że chociaż na ciebie trafiłam.
— Ach, o to ci chodzi? — Clara jednym gestem zbyła cały kosmos trosk. — Dam ci numer telefonu. Nie przejmuj się. — Nakryła okaleczoną dłoń November swoją. — Z czasem jest coraz łatwiej. Naprawdę.
Po powrocie od Clary, jej herbaty i szerokich bioder, November nie miała ochoty spotykać się z pszczołami. Wiedziała, że źle robi, zaniedbując je w ten sposób, i że ich zaniepokojenie może zaszkodzić miodowi, ale nie mogła się zmusić, żeby przejść na drugą stronę poletka kwitnącej pszenicy i odwiedzić ule. Siadła w swojej pustej, kanciastej sypialni i spośród stojących w rzędach brązowych książek wyjęła jedną brązową książkę — tę, która miała na okładce nagą dziewczynkę łapiącą wiatr w trzymaną w rękach sukienkę. Otworzyła ją na mocno zaczytanej stronicy. Kiedy ojciec w końcu kupił jej tę książkę, żeby nie patrzeć dłużej, jak miodem i mlekiem maże egzemplarz biblioteczny, często czytała z niej tylko pierwszą stronę i wtulała się w nią jak w ulubiony kocyk.
Dawno, dawno temu dziewczynka imieniem September okrutnie się znudziła mieszkaniem w domu ojca, gdzie codziennie zmywała te same różowo-żółte filiżanki i garnki po gulaszu, sypiała na tej samej haftowanej poduszce i bawiła się z tym samym małym milusim psiakiem. Ponieważ urodziła się w maju i miała pieprzyk na lewym policzku, a jej stopy były ogromniaste i niezgrabne, Zielony Wiatr zlitował się nad nią i pewnego wieczoru, niedługo po jej urodzinach, przyleciał pod okno jej pokoju. Był ubrany w zielony smoking, zieloną pelerynę stangreta, zielone bryczesy i miał zielone rakiety śnieżne. Nad chmurami, w dzielnicach nędzy, gdzie mieszka Sześć Wiatrów, panuje straszny ziąb.
— Wyglądasz mi na zrzędliwą i humorzastą panienkę — powiedział. — Co powiesz na to, żeby odfrunąć ze mną, dosiąść Lamparta Małych Bryz i udać się nad wielkie morze na granicy Krainy Czarów? Obawiam się wprawdzie, że nie będę mógł tam wejść, gdyż Surowym Wichrom wstęp tam jest wzbroniony, z radością jednak odstawię cię nad brzeg Morza Przekornego i Niebezpiecznego.
— Och, tak! — wyszeptała September, która, jak już wspomniano, szczerze nie znosiła różowo-żółtych filiżanek oraz małych milusich psiaków.
Wierzchem oszpeconej dłoni otarła łzy z oczu. September powiedziała „tak”. To poruszyło November znacznie bardziej niż podobieństwo imion — wtedy, w domu ojca, kiedy, siedząc w olbrzymim fotelu, majtała nogami w powietrzu. September powiedziała „tak” bez wahania, bez obaw, bez chwili zastanowienia, nie myśląc o matce ani ojcu. Zgodziła się ze szczerego serca i w ten sposób trafiła do Krainy Czarów, podczas gdy inne dzieci musiały zostać w Omaha i zmywać.
Na marginesie książki November dawno temu nagryzmoliła drobnym, niepewnym charakterem pisma:
Słowa, których będę się starała częściej używać: Dlaczego? Kocham cię. Przepraszam. Mogę czekoladkę? Tak. Tak. Tak.
Sięgnęła po telefon i wybrała numer, który dostała od Clary. Zadzwonił dokładnie dwa razy, zgodnie z planem. Przyjedzie za dwie godziny. „Z miasta to jest kawałek drogi, chyba rozumiesz”. „Ależ oczywiście, rozumiem doskonale”.
Kiedy przyjechał, zdziwiła się, jak bardzo obojętny jest jej cały ten układ. Był dla niej nikim, zaledwie kanałem dostępu. Drzwiami. Kiedy zamykała oczy, nie umiała sobie przypomnieć jego twarzy, mimo że właśnie całował jej ramiona. Był po prostu drzwiami — wysokimi i szerokimi drzwiami w długim zielonym płaszczu, na widok którego uśmiechała się tak szczerze, z taką radością, że mimo brakujących palców i brzydkiej twarzy wziął ją w ramiona jakby występowali w najprawdziwszym filmie. Z miejsca nabrała do niego sympatii. Dotykała jego twarzy, muskała rzadką ciemną brodę, spoglądała w zielone oczy, jakby lekko zmęczone. To od jazdy, tłumaczyła sobie. Bo przecież snu nam nie brakuje.
Objął ją swoimi ogromnymi ramionami, muskularnymi okowami, w których czuła się bezpieczna. Nigdy nie była z mężczyzną, który byłby od niej o tyle większy. Przy nim czuła się maleńka, jego ciało ją chroniło, jego płaszcz osłaniał przed światem. Chciał go zdjąć, ale mu nie pozwoliła; zachwycił ją szorstki dotyk wełny na skórze jej pełnych piersi. Jej nogi wyglądały tak niepozornie, kiedy objęła go nimi w pasie, jak nogi lalki, ale doszła do wniosku, że nie tego chce. Nie chciała przyjmować go w swoim wnętrzu. Odsunęła się, uklękła przed nim, odgarnęła włosy do tyłu i pochyliła się, żeby wziąć go do ust; rzadko to robiła, bo za tym nie przepadała, ale on miał zielony płaszcz i przyszedł ją zabrać do Krainy Czarów.
Tak, pomyślała. O, tak. Chciała mu podziękować, że nie zwraca uwagi na jej oszpecenie, że zachowuje się tak, jakby niczego jej nie brakowało. Nie miał słodkiego ani słonego smaku, smakował po prostu skórą, był taki czysty, twardy i taki duży, że żuchwa omal nie wyskoczyła jej z zawiasów, kiedy pojękiwał, poruszając się w jej gardle. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że siedzi na aksamitnej kanapie powozu Zielonego Wiatru… A może Casimiry? Kiedy potężny mężczyzna na jej łóżku nabrzmiewał, zbliżając się do swojego pozbawionego słów orgazmu, ona była tysiąc mil stamtąd, w chmurach nad Omaha, gdzie rozchylała poły płaszcza Zielonego Wiatru i dosiadała go okrakiem, przyjmując jego — z pewnością również zielone — ciało w swoim ciele i kołysząc się w przód i w tył,a on sapał, pojękiwał i wbijał szmaragdowe palce w jej pośladki.
Tymczasem tutaj, w Benicie, przykryła dłonią czarne znamię na nagiej łydce obcego mężczyzny, a on wplótł palce w jej włosy. Jego krzyki niosły się echem po domu jak spis rzeczy, których może pragnąć człowiek: Boże, Boże, Boże.
Wzdłuż brzegów Albuminy ciągną się stojące na palach czynszówki. Trudno już dziś powiedzieć, jak zostały zbudowane — ich podpory są wątłe jak babie lato i gną się na wietrze, ale domy mimo wszystko stoją, a w zamożniejszych dzielnicach mówi się, że biedota odkryła pewne drzewo (prawdopodobnie odmianę karłowatej brzozy), które marzy o lataniu. Nic więc dziwnego, że nadrzeczne slumsy nazywa się Ptaszarnią.
Z oczywistych powodów produkcja drabin jest w tym rejonie Palimpsestu wielce cenionym rzemiosłem, wręcz świętą profesją; każdy szczebel ma szczególne znaczenie duchowe. Pierwszy nosi nazwę Szczebla Uczciwej Pracy, ostatni Szczebla Soli Niebios. Pomiędzy nimi każdy drabiniarz wytycza własną ścieżkę. Kiedy któryś szczebel się złamie, dom czeka nieszczęście; by je odwrócić, trzeba się pozbyć przynajmniej jednego dziecka, oddając je do innego domu. Dzieci takie nazywa się „szczebelkami”. Krążą z kamienicy do kamienicy po całej Ptaszarni, a przeciętna jakość lokalnych wyrobów drabiniarskich sprawia, że prędzej czy później wracają do rodziny.
Kiedy dziewczynki z Ptaszarni trochę podrosną, codziennie rano wychodzą nad Albuminę przywitać nowy dzień. Splatają swoje niesamowicie długie warkocze w sieć, biorą się za ręce, wchodzą do wody i kładą się na plecach. Unoszą się na wodzie, kołysane leniwym nurtem. Na płyciznach żyją olbrzymie złote koi, które wprost przepadają za smakiem ludzkich włosów. Tym sposobem zaplątują się w sieć, a w południe dziewczęta wyciągają ją na brzeg i patroszą zdobycz kościanymi nożykami, które noszą przyczepione do łydek. Zachwycone koi umierają w plątaninie loków, wśród dzikich śmiechów dziewcząt. Ich mięso ma posmak kokosa i ptasiego tłuszczu. Dziewczęta zaś mają do wieczora czas na naukę.
Nhean — stary człowiek z wydatnym brzuchem i głową rozeźlonego tygrysa — mieszka w jednym z nadrzecznych domów. W miejscu, gdzie tygrysie prążki stykają się z ludzką skórą, biegnie czerwono-fioletowa blizna. Z nieszczęsnych koi przyrządza żółtawy gulasz, którego słodyczy pożądają wszyscy sąsiedzi. Nhean jednak nie lubi się nim dzielić, mimo że nie dostałby przecież ani jednej ryby, gdyby młode dziewczyny nie obdarowywały nimi starych i schorowanych mieszkańców Ptaszarni, którzy sami nie mogą ich sobie nałapać. Codziennie po południu jada więc sam, szarpiąc mięso psującymi się kłami.
Jest niemy, jak wszyscy z jego rodzaju.
W Ptaszarni nawet najmniejsze dzieci wiedzą, że to właśnie tutaj, w rzecznym mule, kończą wszyscy weterani, i od małego uczą się, żeby z nimi nie rozmawiać. W trzecim okręgu kobieta z łapami hieny nie przejmuje się obecnością małych rybaczek, które z zapartym tchem patrzą, jak płucze wykonaną z drewna strączyńca przetokę, i zaglądają w miejsce, gdzie dawniej miała krtań. Nhean nigdy by się na to nie zgodził. Jego rodzina mieszka w Palimpseście dłużej, niż drzewa pragną latać, toteż lepiej niż inni rozumie ideę przyzwoitości.
Wymyślił wprawdzie własny język migowy, ale dzieciaki domyślają się tylko znaków oznaczających „matkę”, „południowy wschód” i „spać”. Zresztą, już dawno dałyby mu święty spokój, gdyby nie ten przepyszny gulasz, w którym pływają zielone szalotki i pomarańczowe rybie ogony.
Nhean jest również drabiniarzem. Szczeblom dzielącym Uczciwą Pracę od Soli Niebios nadaje dziwaczne nazwy: Phirun, Który Uwielbiał Betel; Sovann, Który Nie Lubił Swojej Żony, Ale Nigdy Jej O Tym Nie Powiedział; Veasna, Pijak I Ladaco.
Samnang, Który Ją Kochał. Vibol, Który Ją Kochał. Munny, Który Ją Kochał.
Chanthou, Która Nikogo Nie Kochała.
Nikt nie rozumie tego nazewnictwa, a Nhean-niemowa nie ma go jak objaśnić. To pewnie coś z wojny, tłumaczą sobie ludzie. Imiona ludzi z jego kompanii. Albo plutonu. Albo może imiona tych, których zabił.
Mylą się, ale ponieważ takie tłumaczenie brzmi rozsądnie, Nhean nie wyprowadza ich z błędu.
Od wielu lat celowo wstawia w swoich drabinach dwa słabsze szczeble, które obluzowują się i łamią wcześniej od innych. Tak powinno być. Tak właśnie się stało w wiosce dawno, dawno temu, w zielonej krainie, której nazwy Nhean już nie pamięta.
Ja, naturalnie, ją pamiętam. Mógłbym mu powiedzieć. Przypuszczam, że nie byłby zachwycony. Zepsujemy mu dzień do reszty? Wystarczy nachylić się do tego wielkiego, kosmatego ucha i szepnąć jedno jedyne słowo, słowo z innego świata, sprowadzające wszystkie koszmarne wspomnienia, które z płaczem wyparł.
Nie mogę tego zrobić. Jest taki stary. To już dziś nie ma znaczenia.
W głębi serca, które wciąż jest całością, Nhean żywi tajoną nadzieję, że doczeka dnia, w którym pęknie wystarczająco dużo szczebli, żeby jakieś dziecko trafiło do jego domu. Mógłby je pokochać i nauczyć gotować gulasz, a nocami, kiedy zaśnie otulać ogonem.
Na razie nic takiego się nie wydarzyło.
Osłabione szczeble nazywają się Chanthou, Która Nikogo Nie Kochała, i Mealea, Która Wpadła Do Rzeki.
— Pamiętasz, kiedy matka pierwszy raz dała nam kawior? — pyta Ludmiła. — Ja pamiętam, jaki był czerwony. Ikra pękała mi na języku i cały ten złocisty rybi olej spływał do gardła. Był przepyszny, taki słony… jakby to nie były jajeczka, tylko małe banieczki pełne łososiowych łez.
Oleg marszczy brwi.
— To było przed moim urodzeniem. Nie mogło mnie przy tym być.
— Och… — Jej piękne czoło marszczy się. — No tak, naturalnie. Czasem zapominam.
— Wiem. — Spieniona rzeka przepływa obok nich i Oleg ma wrażenie, że widzi w niej otwierające się oczy, ciemne rybie ślepia. — Pamiętam, jak opowiadałaś mi historię o krainie umarłych — mówi dalej, chcąc pocieszyć Ludmiłę. — Powtórzyłem ją matce, a ona na miesiąc zabrała mi wszystkie książki. Pamiętam też, jak oświadczyłem się tej dziewczynie, Polce. Szepnęłaś mi wtedy do ucha, że ona nie ma żółtego płaszcza przeciwdeszczowego i że tosię musi źle skończyć.
Ludmiła przekrzywia głowę.
— I co, nie miałam racji?
Wciąż ma drobinki śniegu we włosach. Oleg zaczyna podejrzewać, że tenśnieg nigdy się nie stopi.
— Dopłyniemy dzisiaj? — pyta. — Tam, dokąd zmierzamy?
— Chyba tak. Mam nadzieję, że nie masz lęku wysokości.
Ludmiła długo milczy. Oleg gładzi ją po kolanie, delikatnie, cnotliwie.
— Gra w „Czy pamiętasz?” jest taka dziwna… — Miła wzdycha. — I taka przyjemna. Jedyna możliwa odpowiedź brzmi „tak”, bo „nie” od razu przerywa zabawę. Pamiętasz, jak odeszłam? Od tej dziewczyny z Brooklynu i od ciebie?
— Tak. Przepraszam. Mówiłem już, że jest mi przykro.
— Nigdy cię nie interesowało, dokąd wtedy poszłam? Nie przyszło ci do głowy, że istnieje jakiś książę cholery?
— Nie umarłaś na cholerę — wytyka jej Oleg.
— No to książę topielców. Z niebieskim parasolem. Może mnie pocałował. Może miał zimne usta.
Oleg waży jej słowa. Coś takiego nie przyszło mu wcześniej do głowy, ale teraz ta perspektywa niezbyt go niepokoi. Umarli trzymają się w swoim gronie, a poza tym nigdy się nie spodziewał, że dowie się o wszystkich romansach siostry.
— A tak było? — pyta.
Miła wzrusza ramionami.
— Nie.
— Tęsknię za tobą — chrypi Oleg przez ściśnięte gardło. — Brakuje mi twojego sposobu mówienia o różnych rzeczach. Bez ciebie świat przewraca mi się do góry nogami.
Ludmiła potrząsa głową, jakby chciała oczyścić ją ze śmiecia, opróżnić ze wszystkiego, co zakłóca spokojny przepływ wody.
— To dla mnie… trudne — mówi.
— Mnie też nie jest łatwo! To miejsce jest obłąkane, piękne, ale… nienormalne. Mimo to musiałem tu wrócić! Ty jesteś tutaj, nie w domu. W domu zrobiło się bez ciebie zimno, sypiam na podłodze, bo nie mogę znieść myśli o sypianiu w naszym łóżku. Hester… Ty jej chyba nie znasz, taka z krótkimi włosami, jak u chłopaka… To ona nie chciała tu wracać. Przynosi mi czasem sok pomarańczowy i zimne hamburgery, kiedy nie mam siły wyjść i czegoś sobie kupić. Wiem, jak to brzmi, jak fatalnie, ale ja się dobrze czuję. I nie przeszkadza mi, że teraz to ja dociebie przychodzę, zupełnie mi nieprzeszkadza. Tak jakbym był teraz twoimduchem. Mogę ci być wierny, tak jak tymnie. Naprawdę mogę.
— Rzeczywiście, wierność jest ważna. To jedno z kryteriów wyboru.
— Że co?
— Dziwne… — mruczy pod nosem Miła. — Wioska księżycopijców została zniszczona, a te rozchwierutane chatynki na patykach przetrwały. Jak to możliwe? Ostrzał był przecież niewiarygodny: kanonada z osich dział, złote chmury, a potem jasnozielone rakiety ryjkowców, które wgryzały się w fundamenty. Płakałam. Pamiętam, jak płakałam. Od początku chodziło o wierność; zawsze to rozumiałam. To dlatego wybuchła wojna. To dzięki niej tak wiele się nauczyłam. — Spogląda na Olega. Po pięknych, wyrazistych kościach policzkowych płyną łzy. — Wiem, że jesteś mi wierny. Dlatego sprowadziłam cię na swoją łódź i trwam przy tobie. Kiedy wojna przemówiła bombami jak żuki, powiedziała, że wierność należy nagradzać wiernością. To trudniejsze niż się wydaje. — Przekrzywia głowę, jakby z powagą rozważała jakiś wyjątkowo złożony problem. Nagle przestaje płakać. — Zastanawiam się, jak długo to ciągnąć — dodaje rozmarzonym tonem. — Jest mi miło, kiedy mnie obejmujesz, kiedy w zimowy wieczór nazywasz mnie Miłą; lubię się do ciebie uśmiechać i widzieć twój uśmiech w odpowiedzi. Lubię to.
— O czym ty mówisz, Miła?
— Jeszcze trochę? Troszeczkę? Tak, chyba jeszcze przez jakiś czas pozostanę twoją siostrą.
Oleg mocniej zaciska palce na złamanym, bezużytecznym wiośle.
— Źle to jednak rozegrałam — mówi dalej Ludmiła. — Znudziło mnie powtarzanie stale tych samych słów i przemilczanie innych, znudziło mnie noszenie masek. Trudno mieć do mnie o to pretensje, taka już moja natura i muszę za to zapłacić wysoką cenę. Nie jestem twoją siostrą, Oleżka. Być może nie powinnam była ubierać się w taki sposób, żebyś tak właśnie pomyślał, ale, prawdę mówiąc, wcale nie jestem sympatyczna.
— Proszę cię, Miła, nie mów tak. Nie mogę tego słuchać.
— Ale to okrucieństwo, utrzymywać cię w złudnym przeświadczeniu, że ona tu jest! Nie wiedziałam, że nie zauważysz różnicy. Zabawa jest nic niewarta, kiedy ty nawet nie podejrzewasz, że się bawimy. Okrucieństwem było pokazanie Hester dłoni umarłych, kiedy nie było przy niej nikogo, kto osuszyłby jej łzy. Dostałam nauczkę, więcej tak nie zrobię. Uczę się.
— Nie chcę tego słuchać. Dopiero co tu przybyłem. Daj mi położyć głowę na twoich kolanach i opowiedz mi o parkach umarłych.
— Martwię się o ciebie, Oleżka. Wydaje mi się, że źle z tobą. A ja cię kocham i chcę, żebyś był zdrowy.
— Nie… — jęczy Oleg.
Miła ściska rączkę parasolki. Ośnieżone włosy opadają jej na ramiona.
— Spójrz na mnie, Oleżka! I posłuchaj. Jestem… czymś innym. Takich jak ja nazywa się pecia. Jestem… maszyną, w pewnym sensie. Zbudowaną ze śniegu, srebra i ości rzecznych ryb. Pokrywa mnie patyna kopuł. Składam się z twoich wspomnień z dzieciństwa, z Nowogrodu i Połchowa, z dziewczynki w czerwonej sukience, z surowych zim. Zostałam stworzona specjalnie dla ciebie. Jest takie miejsce, w którym powstają takie istoty jak ja. Nie ma we mnie prawdziwych kości ani krwi, są jednak rzeczy białe i czerwone, takie jak kości i krew być powinny.
— To jakiś absurd. Jesteś prawdziwa. Mogę cię dotknąć.
— Tak, jestem prawdziwa. Jestem żywa i ciepła i dlatego nie mogę być Ludmiłą. Ale… — Miła opiera parasolkę o reling; lisy cicho pochrapują. Skrada się do Olega, włosy wloką się za nią po dnie łodzi. — Ale ją pamiętam. Pamiętam to, co ty z niej zapamiętałeś. Znam historię księżnej cholery i mogę ci ją opowiadać tak często, jak zechcesz. Pamiętam dziewczynę z Brooklynu, którą upatrzyłeś sobie na żonę. Pamiętam przynoszone przez nią kwiaty pomarańczy; ich zapach w naszym domu przyprawiał o mdłości. Skonstruowano mnie w taki sposób, żebym pamiętała. Cała składam się z pamiętania.
— Kto cię zbudował? — Oleg siedzi odrętwiały, jedną rękę zwiesił w mleczną wodę, gardło ma zaciśnięte jak pięść.
Ludmiła uśmiecha się i obejmuje rękami kolana.
— Palimpsest. Myślałeś, że cię nie kocha? Że się nad tobą nie lituje? Myślałeś, że ja cię nie kocham? Jestem w równym stopniu Ludmiłą i tym miastem. Pamiętam, jak miałeś czternaście lat i płakałeś rozdzierająco w moich ramionach, kiedy naśmiewała się z ciebie ta dziewczynka z krótkimi kasztanowymi włosami. Pamiętam powozy na mojej skórze i wojnę w moich trzewiach. Mogę jednak uśmiechać się do ciebie ustami Miły, opowiadać ci jej historie, nawet pachnieć jak ona, żeby wynagrodzić ci rzeczy, do których tęsknisz i krzyczysz po nocach.
Olegowi pocą się dłonie. Nie chce znać odpowiedzi. Nie pytaj, nakazuje sobie, i próbuje zacisnąć krtań wokół tych słów. Pytanie jest jednak zamkiem szukającym klucza, którym jest ona, i Oleg nie może się powstrzymać od zadania go, mimo że ma smak Wołchowa — mulisty, gloniasty, zimny, a on nie chce, nie chce wiedzieć, nie chce myśleć ani być, tylko zagrzebać się w niej, w tym czymś, co jest do niej łudząco podobne i w zupełności mu wystarczy. Pytanie jednak wyrywa mu się wbrew woli, a on może tylko patrzeć na nie bezradnie — jakie jest brzydkie i żałosne, jakie wstydliwe, jak bardzo typowe dla niego:
— Jeżeli ty tutaj, w Palimpseście, nie jesteś moją Miłą, tylko jakimś robotem czy czym tam chcesz, to dlaczego ona przestała do mnie przychodzić w prawdziwym świecie? — szepcze.
Kiedy Miła na niego spogląda, Oleg widzi, jak bardzo jest do niego podobna: taka sama pociągła twarz, ładniejsza — dzięki wyrazistym kościom jarzmowym, pełniejszym wargom, długim włosom i delikatniejszej linii szczęki — ale taka sama jak jego własna, jak twarz jego matki, zazdrośnie strzeżony rodzinny sekret, wyrażająca współczucie i smutek, miłość i bezradność… i bezgraniczną pogardę. Ma ochotę ją zdrapać, zedrzeć paznokciami, żeby ten elegancko ubrany, kłamliwy stwór umarł i została tylko jego Miła, żeby do niego wróciła, jego ukochana, tylko jego, i będzie wszystko pamiętała, i przeprosi, że porzuciła go jak psa, i będą szczęśliwi, i to wszystko się skończy.
Łapie ją za twarz — swoją własną twarz — i obraca ku sobie, wbijając paznokcie w policzek. Pojawia się krew, prawdziwa i czerwona, czerwona jak sny, a Miła w niczym nie przypomina maszyny. Oleg nie chce jej słuchać, nie chce usłyszeć tego, co ona wie, ale jest tak blisko, i naprawdę pachnie jak Miła, martwa, przemoczona Miła zaplątana w jego pościel. Całuje ją. Jej usta otwierają się pod dotykiem, chłodne i uległe. Nie chce przyznać, że tego właśnie pragnął. Mocniej wbija paznokcie, a ona wcale nie krzyczy. Smakuje jak świeża farba i nagle robi mu się niedobrze, chce zwymiotować, woli umrzeć na rzece niż patrzeć na ten twór udający jego siostrę. Odpycha ją.
— Odejdź — syczy. — Zostaw mnie.
— A więc do tego służę, tak? Mam rozumieć, że po to mnie stworzono? Żebym krwawiła i pozwalała się całować? Czy w ten sposób chciałbyś wziąć w usta całe to miasto, pocałować je i wykrwawić?
— Odejdź, Miła! Nie prosiłem, żeby cię stworzono! To nie moja wina!
— Nikt nie prosi, żeby go stworzono. Ja się po prostu przydarzyłam. Wszyscy się przydarzamy. Spójrz na moją rękę. To nie jest ręka, to kręta ulica, która wybiega w twoją stronę i prosi, żebyś ją kochał i podziwiał, żebyś po niej spacerował, zamiast ją wykrwawiać. Jeśli chcesz, możesz mnie całować, ale nie w ten sposób, bardzo cię proszę. Jestem taka zmęczona, znużona wykrwawianiem się dla ciebie i dla innych, dla wszystkich szaleńców, którzy chcą się we mnie wedrzeć.
Oleg kuli się i cofa przed nią. Toczy wokół dzikim wzrokiem, przyciska pięści do kolan, aż w końcu zaczyna, powoli, uderzać głową w burtę łodzi. To go uspokaja. Ignoruje pulsujące w nim wrażenia innych, których dłonie dotykały kobiet, kapusty, muszli ślimaków. I tak są słabe, ledwie wyczuwalne. Do tej pory tylko raz, może dwa umyślnie rozbił sobie głowę; nie chciał naruszać świętości tego aktu, bał się, że oswojony straci swoją moc. Bam, bam, bam. Tak jakby ta nieszczęsna, poobijana głowa miała zmieścić się w dziurce od klucza w zamku, którym jest cały świat, popchnąć zapadki, nadać ich układowi pozór symetrii i ładu, jakąś poprawność, równość. Bam, bam, bam. Nawet nie boli, nie tak naprawdę. Uderzenia są rytmiczne, jak bicie serca. Jego serce samo sobie nie poradzi, potrzebuje tego, żeby nie zgubić rytmu.
Ludmiła patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. Obciąga przód sukienki, zatroskana i niepewna. Oleg chyba nie zamierza przestać. Ubrała się dla niego w śnieg i w gwiazdy, a on nie chce przestać. Chciałaby go dotknąć. Ma do tego prawo, pamięta, że kiedyś tego chciała, i wie, że teraz też chce. Dostąpiła idealnej synchronizacji, ona i jej model znaleźli się w tej samej fazie. Czuje, jak jej części składowe śpiewają radosne hymny z tego powodu, ale Oleg nie przestaje. Nie zamierza przestać.
Miła odwraca się powoli na pięcie i skacze do rzeki. Zostawia go. Jej tiurniura unosi się i podskakuje na powierzchni jak płetwa grzbietowa olbrzymiej ryby, kiedy zaczyna płynąć do brzegu.
Hester prawie codziennie odwiedzała Olega. Zawsze wyglądała ładniej, kiedy na dworze było zimno. Miała rumieńce i pełno śniegu we włosach, który z trudem się topił w chłodnym mieszkaniu. Przynosiła mu buteleczkę soku pomarańczowego, który nie wiadomo dlaczego zapamiętał jako słodki, pachnący słońcem, szaleństwem, zielenią i hiszpańskimi miastami, chociaż w rzeczywistości był rzadki i kwaskowy. Hester marzła po drodze i jedzenie marzło razem z nią. Zszarzałe hamburgery oblewał kleisty keczup, hot-dogi z kiszoną kapustą przymarzały na brzegach — ale Oleg zawsze pochłaniał je bez słowa. Ich stan mu nie przeszkadzał.
Pewnego dnia Hester zastała go całego roztrzęsionego z pustym wiaderkiem po farbie w rękach. Wcześniej napełnił je wodą z hydrantu na dole, przy bojlerze, wciągnął po schodach na górę i z głuchym chlupnięciem opróżnił na łóżko, a potem gapił się na nie, aż woda zaczęła zamarzać (od tygodnia nie płacił już za ogrzewanie), ale Ludmiła nie przyszła, nie było tej, której pragnął, nie było jego siostry w obcisłej, za małej czerwonej sukience, nie przytuliła go, nie poczekała, aż wszystkie niezwiązane z nią wspomnienia się ulotnią i zostanie tylko ona.
Tylko Hester się zjawiła.
— O, kurwa… — rzuciła lakonicznie.
Oleg zwinął się w kłębek na podłodze.
Ale Hester wiedziała, o co chodzi, rozumiała go, pojmowała wszystkie jego zachowania. Nie wiedziała skąd, ale po prostu go znała. Usiadła przy nim i opowiedziała mu o pewnej nocy, kiedy obudziła się na cmentarzu, z bambusowej łodygi wyciągnęły się ku niej szare palce, a jej nozdrza wypełnił zapach śmierci. Nie rozumiał, czemu tak bardzo ją to zasmuciło, ale słuchał. Umiał słuchać, przyjmować. Wiedziała, że muszą być inni, lecz nigdy nie próbowała ich szukać. Nie zniosłaby drugi raz tej woni. Za to od czasu do czasu ktoś z nich ją znajdował — i nienawidziła ich za to, za ten ich zapał, za piękno miasta, o którym jej opowiadali, podczas gdy ona wiedziała, że wcale nie jest piękne, tylko zimne, ponure i przeżarte przez robactwo, które nieustannie próbuje ją dopaść. Nie umiała dostrzec lśniącego cudu, który oni widzieli, i obrzucała ich wyzwiskami.
— Co widziałaś po mnie? — zapytał Oleg.
Zadrżała i łza skapnęła z jej podbródka na mokrą podłogę.
— Nic… — wysyczała. — Nie zniosłabym tego. Wzięłam pigułki, osiem na raz. Chciałam mieć pewność, że nie będę śnić. Połknęłam tyle, żeby na pewno nie przejść; żeby to coś mnie nie dotknęło. I to zostało we wnętrzu swojego drzewa.
Tak najczęściej kończyły się próby rozmowy, które Oleg rzadko podejmował. Zwykle zostawiała sok i jedzenie obok jego leżącego ciała, wychodziła i zamykała za sobą drzwi. Dorobił jej klucz — w pewien wyjątkowo piękny dzień, kiedy wyszło słońce, a ona przyniosła mu zupę krabową z odległego (i z całą pewnością mitycznego) baru. Spodobało mu się to mosiężne cudeńko. Klucz był ciepły w jej dłoni. Jednakże nie wszystkie dni były takie przyjemne. Najczęściej przez bite dziewięć godzin wpatrywał się tępo w łóżko i prosił Miłę, żeby przyszła. Zaraz przyjdzie, myślał. Teraz. Teraz. Ale nie przychodziła. Nigdy nie przychodziła.
Przysypiał przy każdej okazji, aż w końcu jego ciało tak znużyło się snem, że kiedy w ogóle udawało mu się zasnąć, miał wrażenie, że leży przysypany popiołem. Marzył o tabletkach Hester, ale wiedział, że zabrałyby mu sny, a do tego nie mógł dopuścić. Swoich leków nie brał od tygodni. Nie pomogło: Ludmiła wciąż nie materializowała się w nogach łóżka.
Wzywał ją we śnie i na jawie, pływał tą makabryczną łódeczką w tę i z powrotem po śmietankowej rzece i wołał ją po imieniu. Tam również się nie pojawiła. Stracił ją na zawsze, w sposób bardziej ostateczny niż w dniu, kiedy się utopiła. Dziewczęta z warkoczami splecionymi w sieć przerywały łowienie ryb, żeby mu się przyglądać, kiedy wykrzykiwał jej imię, zdzierał sobie gardło, aż w końcu tracił głos i mógł tylko szeptać je gwiazdom.
Kości biodrowe zaczęły mu przeszkadzać — nie mógł już sypiać na brzuchu, bo zapierały się o podłogę jak dwa ostre kolce i podtrzymywały go w górze. Nie zastanawiając się wiele, obracał się na grzbiet i znów mamrotał jej imię jak jakiś koan. Łopatki sterczały mu z pleców niczym skrzydła, więc leżenie na wznak też bolało, ale jednak mniej. Hester przynosiła maść, którą smarowała mu rany, a on jej nie rozumiał. Nie pojmował, dlaczego ona tak się nim przejmuje.
— To cię boli — powiedziała w końcu z udręczoną miną. — Miasto cię krzywdzi, tak jak mnie. Nie tylko mnie, ale dla innych jest po prostu niemiłe, a dla mnie i dla ciebie okrutne: dla mnie od środka, dla ciebie od zewnątrz.
— Ja tylko chcę, żeby Miła tam była, kiedy wracam. Gdziekolwiek. Zrobiłem jej coś złego, wystraszyłem ją, tak jak cmentarz wystraszył ciebie, i teraz ona nie chce wrócić. Ale ja chcę, chcę…
Hester zapłakała razem z nim i dojadła po nim obiad. Nie było jej potem przez dwa dni i Oleg pomału zaczynał się zastanawiać, co zrobi, jeśli ona już nie wróci, bo uznała, że jednak nie jest jego bratnią duszą. Pewnie umrze z głodu. A wtedy Miła na pewno się zjawi, prawda? Będzie musiała po niego przyjść. Pomoże mu się spakować na drogę do kraju umarłych.
Tymczasem Hester wróciła, dla ochrony przed zimnem zakutana w dwa szaliki, i na szarzejącej podłodze obok niego położyła duży, opasły wizytownik. Wizytówki sterczały z niego we wszystkie strony jak kolce na jeżozwierzu.
— Mówiłam ci, że stale ktoś próbuje mnie znaleźć — wyjaśniła. — Dawniej bardzo często się to zdarzało. Kluby nocne, przystanki autobusowe, sklepy spożywcze… Po prostu podchodzili i łapali mnie za rękę, tak jakby mieli do tego prawo. Plułam na nich, zwłaszcza kiedy siadali przede mną tacy spasieni i zakochani i zaczynali mi opowiadać o cudownościach, które tam widzieli. Ale zachowałam je wszystkie, dosłownie wszystkie.
Telefony, mnóstwo telefonów. I adresy. W miarę uporządkowane.
Spojrzał na nią pytająco. Jak wybrać?
— Dobrze, już dobrze… — żachnęła się. — Chłopak czy dziewczyna?
Zaśmiał się głucho.
— W moim stanie… chyba musi mi wystarczyć chłopak.
Zmarszczyła nos, ale Oleg nie umiałby powiedzieć, czy zniesmaczył ją jego wybór, czy sam fakt, że się na to zdecydował. Tak czy inaczej, w porze kolacji zjawił się chłopak — a właściwie mężczyzna, mól książkowy, z okalającą żuchwę rzadką bródką, w długim płaszczu z postawionym kołnierzem. Zaczął całować Hester. Nie protestowała, ale kiedy jego ręka zbłądziła na jej pierś, ugryzła go, i to mocno, i popchnęła do czekającego w przemoczonej sypialni Olega. Potknął się na progu. Hester stanęła w drzwiach. Drżała na całym ciele, rozcierała palce i zaciskała usta z całej siły, tak że nawet duch by się nie przecisnął.
Molowi książkowemu nie przeszkadzała ani chudość Olega, ani spowodowane niedożywieniem i nadmiarem snu osłabienie, które sprawiło, że biernie dawał się całować i rozłożyć sobie nogi. Przybysz miał w sobie odrobinę delikatności, widoczną zwłaszcza w zarysie ust, jak przyczepiony do wargi kawałek cukierka, kąsek słodyczy. Spojrzał na Olega wyrozumiale, ze współczuciem, i przytulił go do siebie.
— Wiem — szepnął mu do ucha. — Wiem.
W otępiałym, wyczerpanym ciele Olega pojawiły się ogień i ból, nawet odrobina pożądania, gdy nagle poczuł, jak intruz go wypełnia, i zapłakał nad sobą, nad tym, jak bardzo tego pragnął — tego żywego bytu w sobie, jasnego, ruchliwego i tętniącego krwią bytu, który nagle znalazł się tam, gdzie wcześniej bywały tylko sen i Miła. Mól książkowy trzymał go za biodra delikatnie, lecz stanowczo, nie robiąc mu krzywdy, i szybko doszedł, jakby zdawał sobie sprawę, że Oleg mógłby więcej nie wytrzymać. W ostatniej chwili wykrzyknął czyjeś imię i Oleg życzył mu powodzenia z jego właścicielem, gdziekolwiek się znajdą.
Hester patrzyła, płakała i tuliła wizytownik do piersi.
Do herbaciarni można wejść tylko na czworakach. Ci, którzy o tym nie wiedzą, są tak pyszni, że nawet się do niej nie zbliżą. Z boku są drzwi, dostatecznie wysokie na ramiona i schyloną pokornie głowę. Dach jest kryty strzechą z paznokci pustelników, którzy każdej zimy przysyłają czarne skrzyneczki pełne przezroczystych obcinków. Paznokcie nie mogą być pożółkłe, bo wtedy prawdziwy koneser od razu by poznał, że w środku podaje się podłą herbatę, parzoną przez osoby wątpliwego talentu i podejrzanej konduity.
Po wejściu stajesz twarzą w twarz z ciemnością; kiedy klęczysz, nie widzisz zbyt wiele światła. Mrok rozprasza się, gdy twoje słabe oczy się z nim oswajają, i zaczynasz rozróżniać ściany. Są złote jak ludzka skóra. Albo jak wnętrze ciała świętego. Dla twoich pokutujących kolan znajdą się poduszki. Obraz na ścianie — nakreślony szybkimi, pewnym ruchami pędzla, charakterystycznymi dla pewnej szkoły malarstwa — przedstawia miasto, w którym domy są prawie tak samo wysokie i strzeliste jak w Palimpseście. Nie jest to jednak Palimpsest, i ty o tym wiesz. To tylko landszaft, jak góra wśród kwiatów. Jakiś czas temu modne było malowanie wyobrażonych miast, miejsc zapamiętanych lub wymodlonych, bez wyróżniania lepszych i gorszych wizji.
Mężczyzna i kobieta odprawią ceremonię, która dla ciebie — niedouczonego cudzoziemca — będzie całkowicie niezrozumiała. Rosalie wyciągnie z fałd sukni szczypce z macicy perłowej i z pieca — przecudnego i filigranowego, którego ziejący czerwienią otwór jest jedynym źródłem światła w herbaciarni — wyjmie nowe filiżanki. Scamander sięgnie po zanurzone w lodzie szczypce z czarnej macicy perłowej i z lodówki — przecudnej i filigranowej, której ziejące błękitem wnętrze jest wszystkim, co w tej chwili widzisz — wyjmie krążki zamrożonej herbaty: zawieszone w zielonkawym lodzie herbaciane liście. Będzie wkładał krążki do żarzących się jeszcze filiżanek, które zaczną stygnąć od topiącej się i nagrzewającej cieczy; unosząca się znad nich para będzie rzadka i słodka jak duch dawno ściętej trzciny cukrowej. Podtrzymają ci głowę, kiedy będziesz pił — tak jak rodzice dziecku, które dopiero uczy się pić — a kiedy się nasycisz, roztrzaskają filiżanki o ścianę i będą opłakiwać ich śmierć. Ich czysty i przenikliwy lament przeszyje cię do głębi.
Nauczyłem ich tego, kiedy wszyscy byliśmy jeszcze młodzi. Mam nadzieję, że podobają ci się nasze obyczaje.
Scamander i Rosalie przeżyli całe życie w służbie tego rytuału; wierzą — całkowicie i bez zastrzeżeń — w symetryczną odpowiedniość ścianek filiżanki powstającej na kole garncarskim i krawędzi zamrażanego krążka herbaty. Jedno i drugie jest dla nich pełne treści. W okresie najwyższego nasilenia swojej wiary napisali nawet monografię na ten temat. Ich herbaciarnia mieści się w małym parku w kształcie trapezu, rozciągającym się pomiędzy Bulwarem Kolejności i ulicą Dezabilu. W parku pod modrzewiem (który w dniach rozpustnej młodości doznał pomieszania zmysłów i dziś na wiosnę rodzi kasztany) znajduje się siedem białych kamieni ułożonych w miłej dla oka, estetycznej konfiguracji. Chcąc tam trafić, należy przeciąć tory kolejowe (w tej okolicy wyjątkowo mocno natłuszczone i gładkie) i wskoczyć do parku, nie dając się zgnieść mechanicznym i napędzanym siłą mięśni pojazdom.
Zdaniem Rosalie i jej męża ta okoliczność również ma kolosalne znaczenie, gdyż łaskę zawsze zyskuje się na krótko, w zgiełku i chaosie.
Ludovico nie wie, że powinien paść na czworaki, ale dla niego jest to i tak naturalny tryb poruszania się, jak dla kicającego królika. W środku — zgodnie z przewidywaniami — jest ciemno. Podnosi wzrok, ogarnia spojrzeniem zatłoczone wnętrze i widzi to, za czym tak długo tęsknił: blondynkę w zielonym szalu, siedzącą spokojnie, po turecku, jak indyjska bogini. Trzyma zarękę inną kobietę, która ma wściekłą grzywę czarnych loków i spojrzenie lwa poruszającego nerwowo ogonem.
Zachowałem to specjalnie dla niego i dla nas: on ma cierpieć, a my patrzeć. Nie mogłem go dłużej przed nią chronić. Być może jestem zbyt pochopny, ale wiem, że mi wybaczysz.
To Lucia, oczywiście, że Lucia, któżby inny? Dlaczego miałby nie dostąpić tej łaski, nie dostać tej szansy? Gdyby choć napomknął Scamandrowi o tym zbiegu okoliczności, ten zrobiłby mu wykład o krążkach lodu, o tym, że postępując od środka ku brzegom, stają się coraz cieńsze. Rejon, w którym lód styka się z powietrzem, wprost skrzy się od nieograniczonych możliwości. Śmiertelnicy nie powinni go zamieszkiwać.
— Lucia… — szepcze Ludovico do żony. — Och, Lucia, jesteś. Jesteś tutaj.
Lucia mruży oczy i spina się do skoku, jakby chciała się rzucić do ucieczki, sufit jest tu jednak zbyt niski i skok byłby czymś niewybaczalnie nieuprzejmym.
Siedząca obok niej blondynka, która nie może być nikim innym jak Paolą, chrząka przepraszająco i Lucia kiwa Ludovicowi głową jakby dopiero została mu przedstawiona; nic nieznaczące cmoknięcie w policzek, chłód w obejściu — ale cała drży. Kiedy przykłada usta do wciąż gorącej filiżanki, jej pysk chimery błaga bezgłośnie: „Odejdź, proszę. Zostaw mnie z tym wszystkim”.
Ale Ludo nie dba o protokół, jest zbyt pełny łez i nadziei. Wydaje z siebie głośny krzyk i wszyscy w sali nieruchomieją, krzywią się, odsłaniają ostre zęby w drapieżnych grymasach.
— Lucia! — ryczy Ludo. — Gdzie byłaś? O co ci chodzi?
Jej oczy są ogromne, jakby płynne, jak u dziecka przyłapanego na szkodzie.
— To należy do mnie — szepcze zażenowana jego obecnością i tupetem, które stawiają ją w złym świetle. — Nie możesz tego mieć. Proszę, odejdź.
Ludovico nic nie rozumie. Zbliża się do niej na kolanach, pokornie, wstydliwie, jak pokutnik. Błaga, by mógł znowu wniknąć w swojego surowego, potwornego bożka.
— Nie chciałam cię tutaj — syczy Lucia w odpowiedzi.
Paola parska cicho. Dobrze zna Lucię, zbyt dobrze. Zachowuje się tak, jakby kontrolowała sytuację, ale jakim prawem? Co ona o nich wie? Ludo już jej nienawidzi i znajduje jej miejsce w systematyce za węgorzami i myszami, wśród owadów. Jest bezduszną, żarłoczną kobietą-mrówką.
— Gdyby nie ty, w ogóle by tu nie trafił, najdroższa — zauważa półgłosem Paola. — Nie złość się tak na niego. Jeżeli naprawdę go tu nie chciałaś, trzeba było zamknąć przed nim sypialnię jak meczet. Ja tak właśnie zrobiłam. Myślałam, że i ty uczynisz podobnie.
Lucia przewraca oczami.
— Byłam pewna, że się nie domyśli. Po pierwszej nocy nikt się nie domyśla, a szansa, że trafi na kogoś z naszych, była znikoma. Przecież on nigdy nie wychodzi z domu.
— Czego się nie domyślę? — Ludo czuje na sobie spojrzenie mnóstwa par oczu, ale nie potrafi się odsunąć od żony.
— Prawdy o tym miejscu, Ludo. — Lucia patrzy na niego z politowaniem. — O Palimpseście. O tym, jak się tu dostać. Jak tu zamieszkać.
Wybucha zamieszanie, wszyscy klienci zaczynają się przepychać do maleńkiego wyjścia. Kłębią się aksamitne kapelusze i migają złote podeszwy butów, gdy ich właściciele wciskają się jedni przed drugich, żeby jak najszybciej wydostać się z herbaciarni. Nie podoba im się ta scena, nie chcą dalej słuchać, nie chcą wiedzieć.
— Lucia… — odzywa się Ludovico, gdy sala pustoszeje. Dla niego to jest bardzo proste. — Wróć do domu, proszę. Tak bardzo mi ciebie brakuje.
Kładzie mu rękę na głowie w starym, znajomym geście, w którym zachowała się jeszcze resztka dawnej czułości, ale jej dłoń jest zimna. Tak jak jej głos.
— To nie moja sprawka. Trafił tutaj, a to bardzo daleko od miejsca, do którego ja bym go przeniosła. Kto to był, Ludo? Kto pozwolił ci się wczołgać w głąb swojego ciała, tak jak teraz czołgasz się przede mną? Zorientowałeś się w ogóle, że tak właśnie to działa?
Patrzy na niego z niechęcią. Włosy ma upięte wysoko, podtrzymywane cienkimi piórami z brązu.
— Nerezza. A później jeszcze Anoud. Ale to nic nie znaczy, to był dla mnie tylko sposób, żeby cię odszukać. Ona tak powiedziała. Jedyny sposób.
Lucia zanosi się pogardliwym śmiechem.
— Imponujące. Nerezza jest jak sfinks, taka skryta. Taka zamknięta. Czy to właśnie ci się w niej spodobało?
— Tu nie chodzi o podobanie się.
— Ależ chodzi, przecież wiem. Byłam twoją żoną przez… ile, osiem lat? Straciłam rachubę.
— A jakie to ma teraz znaczenie? Zostawiłaś mnie. Odeszłaś tak daleko, żedalej już się nie da. Jak możesz być zazdrosna?
Lucia spogląda na niego z kamiennym wyrazem twarzy.
— Rób, co chcesz — mówi.
— Chcę, żebyś wzięła mnie za rękę, wyszła stąd i żebyśmy razem wrócili do domu. Nie musimy sobie tego utrudniać. Nie będę ci tego wypominał, nigdy. Obiecuję. Wszystko będzie jak dawniej. Będziesz się wylegiwać na kanapie koloru orzechów hikory, a ja będę całować twoje łopatki. Zapomnimy o wszystkim.
Paola stanowczy gestem kładzie mu dłoń na ramieniu.
— Daruj sobie — mówi. — To koniec.
— Za kogo ty się uważasz, do diabła?! — wścieka się Ludo. Scamander kuli się w kącie sali, Rosalie w histerycznym bezruchu kurczowo ściska szczypce.
— Kim jesteś, żeby tak do nas mówić? — ciągnie Ludovico. — Nie masz prawa!
Uderza dłonią w podłogę. Wie, że to źle, nerwy go ponoszą, zachowuje się jak dziecko, ale nie umie się powstrzymać.
— Należę do niej — odpowiada spokojnie Paola. Jej spojrzenie go przenika, ocenia i się wycofuje. Z pewnością uznała, że jest niegodny uwagi, mało ważny, jak zwierzątko. — Żyje ze mną w prawdziwym świecie, w mieszkanku z widokiem na rzekę. Mamy pelargonie i kota. Należymy do siebie nawzajem, a już niedługo, kiedy znajdziemy ostatniego członka naszego quarto, będziemy mogły zamieszkać tu na zawsze. A ty zawsze będziesz tylko gościem.
— Poznałam kogoś, Ludo. — Lucia wzdycha. — Dawno temu. — Stara się być miła, lecz z trudem skrywa wzgardę. Zasłania się nią jak tarczą. Ludovico widzi, że to dla niej trudna chwila. — Mężczyznę z dziwnym znamieniem. Teraz już wiesz, o czym mówię; sam takie masz. Przykro mi. Seks z nim wydawał mi się całkiem nieszkodliwy. To się stało poza naszym domem, było takie odrealnione. To ty mnie tego nauczyłeś: jeśli coś dzieje się poza nami dwojgiem, nie jest prawdziwe. Uwierzyłam w to… Tak mi się wydaje. W Ostii w to wierzyłam. Do czasu, aż go spotkałam. To nie było nic złego, naprawdę. Ty byłeś taki zajęty nową książką, tą od tego Japończyka… Nie potrzebowałeś mnie. A dla mnie posiadanie czegoś, czym nie muszę się z tobą dzielić, było takie cudowne, takie słodkie. Przygniatałeś mnie, pod tobą robiłam się taka cienka i wątła, że nie zostawało mi nic własnego. — Patrzy na swoją pustą filiżankę. — To wszystko tutaj jest tak piękne i zarazem tak okropne, o wiele prawdziwsze… Na pewno prawdziwsze od ciebie. Od tego, co o nas powiedziałeś. To moje miejsce, nie twoje. Nie twoje, słyszysz? Ty masz cały tamten świat, ten należy do mnie. — Mówi coraz bardziej podniesionym, spanikowanym głosem, jakby się bała, że Ludo chce jej coś ukraść. — Masz swojego Izydora, swój klej, braci w Umbrii, a ja nie miałam nic, tylko ciebie i te głupie ściany. Żyłam w tobie, Ludo, i byłam samotna. Nie jesteś dla mnie dostatecznie duży.
— Ja… Wydawało mi się, że nawzajem zawieramy się w sobie. Że byłaś szczęśliwa, tak naprawdę szczęśliwa.
— Nie, Ludo, to ty byłeś szczęśliwy. A teraz proszę cię, posłuchaj mnie. — Pochyliła się w jego stronę, aż jej piersi musnęły jego ramię. — Wynoś się stąd.
— Nie! Nie zostawię cię! Poradzę sobie równie dobrze jak ty, przeczołgam się przez cały Rzym, przepełznę jak robak i znajdę wszystkie potajemne wejścia.
— Nie możesz za mną pójść. Zapomniałeś? Nie jestem człowiekiem, lecz potworem. Chimerą. — Wypluła pomiędzy nich to ich własne, prywatne słowo, i Ludo aż odskoczył, uderzony jego grudą. — A ty jesteś tylko człowiekiem. Nie masz wstępu tam, gdzie chadzają potwory.
— Pierwszy znajdę swoje quarto. Uprzedzę cię. Odbiorę ci to miejsce.
Lucia wybucha śmiechem — głośnym, okrutnym, szyderczym śmiechem, który Ludo rzadko u niej słyszał. Blondynka w zieleni wstaje, pociągając ją za sobą.
— Jesteś głupcem, Ludo — syczy Lucia. — Lepiej po prostu załóż czapeczkę z dzwoneczkami i zacznij się ślinić ku uciesze lepszych od ciebie. Nie uda ci się. Oni stoczyli o to wojnę, Ludo. Ludzie umierali tutaj i w prawdziwym świecie. Naprawdę umierali. Krwawili, a takie bestie jak ja pożerały ich serca. To była śmierć, najprawdziwsza śmierć, nie taniec szkieletów na pergaminie. Cena, jaką trzeba za to wszystko zapłacić, za herbatę, którą wypiłam, za wyścigi, które oglądałam, za plasterki kasztana, które będę jadła, i wino, które wypiję… Ta cena przetrąciłaby ci grzbiet. Niewiele brakowało, żebym ja pod nią pękła. Nie, Ludo. Gnij w prawdziwym świecie. Tam żyją święci, w blasku słońca, pod gołym niebem. Ich świętość coś tam znaczy. Nie chcę cię tutaj.
Ludo wyciąga ręce, łapie ją za stopy, jest żałosny, wie, że jest żałosny, lecz mimo to nie potrafi się powstrzymać.
— Kocham cię! Kocham cię, przestań, proszę. Po prostu chodź ze mną, nie musimy wracać do domu, zostanę tu z tobą, znowu będziemy całym swoim światem.
Jest zdruzgotany, czuje się fatalnie, płacze, obcałowuje jej kolana.
— Zwróć mi osiem lat dygotania z zimna w jaskini, którą dla mnie urządziłeś. Zwróć sukienkę, którą nosiłam w Ostii, i papierośnicę z bazyliszkiem. Zwróć wszystko to, co było we mnie, zanim zostało wyparte przez to, co jest w tobie. Zwróć dziewczynę, która nigdy w życiu nie słyszała o chimerze, nie czytała twojej głupiej encyklopedii, nie musiała słuchać, jak ktoś nazywa ją zwierzęciem. Wtedy wrócę do domu.
Paola wierzchem dłoni gładzi ją po policzku i pociąga za sobą jak lalkę, odrywając od Ludovica. Ludo nie chwyta Lucii za nogę, chociaż odczuwa taką pokusę; zna jej kostki i wie, że są jego na zawsze, na wieki. Lucia mija go na czworakach, targana gwałtownym szlochem, jakby próbowała wyrzucić z siebie coś, co utkwiło głęboko w jej ciele, i obie znikają za maleńkimi drzwiami. Ludo z rozdziawionymi ustami osuwa się na podłogę. Serce ma sinoczarne, gardło spękane jak stara książka.
Rosalie wyjmuje z pieca świecącą w półmroku filiżankę. Scamander poklepuje ją z czułością po ręce; nagromadzone przez dziesięciolecia pęcherze i brud zostawiły ślady na jego palcach. Widzą samych siebie w Lucii, w Ludovicu; wspominają czasy, gdy spłodzenie dziecka było ciężką próbą, brakowało pieniędzy, herbata była za słaba, a filiżanki zbyt cienkie, żeby odgrodzić ich od pustego, sterylnego powietrza. Rosalie tuli Ludovica, a Scamander topi herbatę i podsuwa ją pod spierzchnięte wargi nieszczęsnego introligatora, który odruchowo zaczyna pić.
— Najważniejsze to wiedzieć, jak zamieszać herbatę w filiżance, mój synu — mówi łagodnym tonem Scamander. — Zgodnie z ruchem wskazówek zegara, cztery razy, ni mniej, ni więcej. Oto sekret.
Ludo wyczołguje się z herbaciarni. Trawa jest zimna i wilgotna, mróz ściął sztywne czubki źdźbeł, które pod jego niezdarnymi dłońmi skwierczą jak ptasie pióra. Wstaje na nogi pod pomieszanym modrzewiem, wśród zgiełku pojazdów, który niewiele się różni od zgiełku z rzymskich ulic. Powozy i pojazdy mechaniczne są bardziej ozdobne, bardziej błyszczące, bardziej fantazyjne, ale ich jazgot i pokrzykiwania kierowców brzmią znajomo i niosą pocieszenie. Jego zdaniem w każdym mieście uczestnictwo w ruchu ulicznym jest sprawdzianem męstwa i wyzwaniem rzuconym śmierci.
Spuszcza wzrok i widzi, że na ręce usiadła mu pszczoła: przycupnęła na jednej z wyraźnie rysujących się żył, na węźlastej drodze biegnącej w górę ręki i niknącej pod ubraniem. Zawsze obnosił się ze swoją krwią — zbyt czerwoną, zbyt blisko pod skórą. Krew to kłopot. Tak się zamartwiał swoją flegmatyczną tkanką, a ta ciemna, czerwona, bryzgająca krew zawsze go prześladowała.
Zamiast odfrunąć, pszczoła zaciera niecierpliwie odnóża, jakby poirytowana brakiem pyłku na tym sangwinicznym kwiatku. Dołącza do niej druga, potem trzecia. Ludovicowi przechodzi przez myśl, żeby spanikować, ale przecież Izydor na wszystkich freskach i ikonach też występuje z pszczołami. Jeżeli święty mógł znieść ich obecność, Ludo też sobie poradzi. Oczywiście różnica jest taka, że pszczoły Izydora były metaforą, duchową manifestacją jego nieprzeciętnego intelektu, a te pszczoły są prawdziwe i całkiem zwyczajne. No, tyle tylko, że wyglądają, jakby się szeptem naradzały.
Jest ich już pięć. Nie zwracając uwagi na modrzew, cały czas trzepoczą skrzydełkami, poruszane jakimś nieokreślonym uczuciem. Kiedy Ludo odwraca dłoń do góry nogami, pospiesznie gromadzą się w dolince u nasady kciuka. Przybywa ich w szybkim tempie, tworzą ciemną okrywę przeszywaną złocistymi blaskami, jakby od środka rozsadzaną przez złote pioruny. Ich buczenie przechodzi w zgrzytliwy pisk. Ludo go zna, zna ten dźwięk, bo ona go znała, tamta kobieta ze śladem po użądleniu na policzku, i teraz już wie, kim ona jest, bo smakował jej potrawy i tańczył z nią, chociaż znajdują się daleko od siebie. Zamyka oczy i pozwala obsiadać się pszczołom, modląc się do swojego świętego, patrona, ostatniego ducha opiekuńczego.
— Niech mnie żądlą, Izydorze — szepcze. W modlitwie. W błaganiu. — Twe małe pracowite miłośnice cnoty. Niech poznają mój smak, smak człowieka bez cnoty, i poniosą mnie w dal, bym stał się miodem w ustach króla noszącego diadem, którego nigdy nie będę chciał zobaczyć.
Przez lata Ludovico setki razy powtarzał sobie, że przychodzenie na Forum, żeby spokojnie o czymś pomyśleć, jest głupim pomysłem. Turyści mogą sobie na to pozwolić, ponieważ wyobrażają sobie, że w ten sposób przydają wagi i wspaniałości swoim rozmyślaniom. Człowiek, który mieszka w tym mieście od małego, powinien być odporny na taką dziecinadę, a Ludo dobiegał czterdziestki i miał w sercu odciśnięty absolutnie bezbłędny plan historyczny Rzymu, na którym komory serca dokładnie odpowiadały epoce nieokiełznanych żądz, trucicieli i barwników z mięczaków. Forum — do tego stopnia zadeptane przez nużących, pełnych najlepszych intencji intruzów, że nie zachowała się w nim nawet jedna drobina oryginału, bo wszystko wyparły komórki ich znudzonych ciał, spętanych czasem i mrużących oczy w tysiącleciach słońca — nie powinno go było pociągać. Ale on je lubił. Nie mógł na to nic poradzić. Ruiny koiły jego duszę naukowca. Lubił sobie wyobrażać westalki w ich wielkiej, okrągłej świątyni, która zawsze bardziej kojarzyła mu się z młynem solnym — doglądające ognia i spisujące dzienniki skazane na wieczne zapomnienie, pamiętniki cichych, dziewiczych żywotów rozwijających się jak nić ze szpulki i wypełnionych kontemplacją bogini, o której nie opowiadano żadnych historii.
Lubił sobie wyobrażać, że podczas długich lat odosobnienia spisywały w swoim gronie tajną „Encyklopedię czynów Westy”, czyli historie do opowiadania przy domowym ognisku, w których Westa była piękną i potężną istotą. Gdziekolwiek przeszła, z jej włosów sypały się bursztyny. Po rycersku — zbrojna w kratę z kominka zamiast tarczy i czarny pogrzebacz w miejsce miecza — stawiała czoło demonom codzienności, niewiernym żonom, zimowym wiatrom, nieuczciwym handlarzom, którzy chcą ją oszukać, i wielogłowym potworom, mordercom dzieci — śpiączce, głodowi, służbie w wojsku. Walczyła ze śmiercią miłości.
Lubił myśleć o tym, że dziewictwo kapłanek miało zagwarantować trwałość miasta. Kiedy siadywał w cieniu byronowskich cyprysów, miał wrażenie, że musiało w tym być jakieś ziarno prawdy; że dopóki w mieście, które Westa sobie upodobała, żyła choć jedna nieskalana dusza, piekło nie miało do niego przystępu.
Tego dnia, kiedy siedzieli na usypanym z gruzu pagórku na uboczu Forum, przyszło mu do głowy, że Nerezza mogłaby być westalką. Całkowicie nieprzenikniona, mogłaby zawrzeć w sobie cały Rzym — czerwone cegły, tuf, akwedukty i katakumby, wszystko zamknięte w jej łonie, bezpieczne na zawsze, bo żaden Got ani Gal nie wdarłby się do jej wnętrza.
— Wcale mnie nie pożądliły. — Westchnął. — Ani jedna.
— Nie dziwi mnie to. Owady są tam naprawdę niezwykłe.
Nerezza zmrużyła oczy przed palącym bezczelnie słońcem, którego płynny blask spływał jak przelewające się wino na potrzaskane bazy i kapitele kolumn.
Ludo odkaszlnął.
— Etymologiae utrzymuje, że pszczoły są cnotliwe, ponieważ wszyscy je kochają i ich pożądają, a to za sprawą miodu, który zachowuje tak samo słodki smak w ustach żebraków i królów. Myślisz, że to ma sens? Że jakąś istotę można uznać za cnotliwą tylko dlatego, że jest kochana i pożądana? Że sam fakt bycia kochanym i upragnionym, zakładający całkowitą bierność kochanego i upragnionego, jest równy świadomemu aktowi pobożności lub męczeństwa? Że dzięki niemu łaska spływa na cały gatunek?
— Myślę, że w każdej encyklopedii jest masa kłamstw i zmyśleń, Ludo.
Ludo zamknął oczy. Słońce było oślepiające. Pod powiekami falował mu różowy półmrok.
— W takim razie, co oznacza to, że jakiś człowiek jest przez te cnotliwe pszczoły poszukiwany? Że tęsknią za nim stworzenia, których istotę określa fakt, iż same są pożądane?
— Nie wiem.
— Chciałem, żeby mnie pożądliły. Czułem się jak w kościele pełnym wiernych; czułem na sobie ich wstrętne, zwierzęce odnóża. Chciałem, żeby przykryły mnie ich dusze, aż moja własna zostanie przez nie zgnieciona i umrze, jak czarownica. Dlaczego tam tak silnie to odczuwam? Dlaczego tam chcę utonąć w innych ludziach? Tutaj nigdy mi się to nie zdarza.
— Każdy reaguje inaczej, dlatego nie mogę ci niczego wytłumaczyć, Ludo. Cieszę się, że spotkałeś Lucię, że miasto ci ją… oddało. Bo chyba nie wierzysz, że przypadkiem napatoczyłeś się na nią przy niedzielnej herbatce. Nie jestem jednak obdarzona łaską, nie mogę nic dodać do opisującej je encyklopedii. Mnie nikt nie szuka. Nie jestem cnotliwa.
Ja cię szukam, chciał odpowiedzieć. Nie jesteś moją żoną, ale jesteś moim Wergiliuszem, prowadzisz mnie przez kolejne kręgi czyśćca. Jak mógłbym nie kochać ciała, które tak bardzo zbliża mnie do Boga?
Jednakże w obliczu jej niewzruszonego spokoju, zmarszczonych brwi i pytających spojrzeń nie potrafił pociągnąć jej za sobą w głąb Dantego.
— Ludo… — wyszeptała. — Jeśli chcesz być szczęśliwy, odpuść sobie.
— Zanim trafiłem do tej herbaciarni, byłem gotowy przez pięćdziesiąt lat drzeć ziemię pazurami, jeśli po drugiej stronie miałbym znaleźć Lucię, nawet starą, łysą, zmęczoną i chodzącą o lasce. I może nadal tam na mnie czeka, ze swoim artretyzmem i moim rozgrzeszeniem. Ale jeśli nawet miałbym jej już nigdy nie spotkać, muszę tam wrócić. Muszę wracać do Palimpsestu. Muszę próbować. To świat bez swojej Etymologiae. Bez etymologii. Bez źródła. Udam się tam i wymażę jego mapą mapę Rzymu, którą noszę w sercu. Wynajmę mały pokój, taki kantorek, i zacznę w długich kolumnach spisywać wszystko, co wiedzą mieszkańcy. Będę pisał, rozumiesz? Poza tym będę także oprawiał książki, jak zwykle; będzie tam papier, biały jak świeża śmietana, i będą najlepsze, najwymyślniejsze kleje, sporządzone z ciał wszelkich możliwych bestii, ale ja będę oprawiał tylko to, co sam napisałem. I może za pięćdziesiąt lat pewna łysiejąca, umęczona, wsparta na lasce starowina, przechodząc koło mojego kantorka, zada sobie pytanie, co to za dziwak szuka na wystawie swoich okularów, i będziemy mieli sobie bardzo dużo do opowiedzenia. Będziemy pić kawę. Specjalnie dla niej będę trzymał wolne krzesło. Potrafię to. Umiem wiernie czekać. Umiem służyć. Umiem przechować miasto, nietknięte, w swoich wnętrznościach.
Nerezza obserwowała go ponurym wzrokiem, z odrobiną politowania, pogardy i zazdrości w oczach. Nie rozumiał jej, ale mieszkańcy lądu nie są w stanie pojąć natury węgorzy, pozwalał więc tylko, by jej niewidzialne ciało, czarne jak sznur, otaczało go i oplatało, wysuszone i trzeszczące.
— Jak możesz o tym mówić w taki sposób, jakby wszystko już było załatwione? Jakbyś planował sobie spokojnie całe życie w Palimpseście? Ależ z ciebie samolubny chłopiec, Ludovico! Pożyczono ci zabawkę, a ty uznałeś, że jest twoja na zawsze! Gdyby w tamtą noc Lucia cię odepchnęła, nigdy byś się o niczym nie dowiedział. — Twarde, kruche łzy drgnęły w jej oczach. — Czy ty w ogóle coś z tego pojmujesz? Radosław nie żyje. Jeżeli nasze domysły są słuszne, jeśli to, co powiedział ci Agostino, jest prawdą, i faktycznie odkryliśmy drogę, nigdy nie będę mogła tam zostać. Nigdy, rozumiesz? I nie zamierzam patrzeć, jak ty się wesoło włóczysz po mojej krainie tylko dlatego, że twoja żona uznała, że łatwiej będzie dać ci się zerżnąć.
Ludovico przygryzł wargę. „Moja kraina”, powtórzył w myślach. „Moja, nie twoja”. Biorąc pod uwagę, jak często to słyszał, równie dobrze mogliby rozpiąć nad miastem transparent z takim właśnie napisem.
— Rycerz nie powinien chyba oczekiwać, że napotkane w puszczy potwory będą mu zawsze uprzejmie wskazywały drogę.
Nerezza zmrużyła ciemne oczy.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Że jesteś jedynym człowiekiem na świecie, a wszyscy pozostali to potwory?
Wstała i zaczęła się oddalać wśród ruin, dając mu się gonić, szukać, tropić na krętej ścieżce do domu. Zgubiła go jednak wśród wąskich uliczek i kiedy w końcu trafił pod jej dom, nie zastał jej tam. Sprytna pszczółka. Poszukiwana. Agostino wpuścił go i poczęstował kawą, od której Ludo z przyjemnością grzał sobie ręce; nie mógł znieść myśli o herbacie, nie po tamtych cudownych filiżankach i lodowych krążkach. Po tej stronie świata herbata była zbyt zwyczajna, za gorzka, za słaba.
— Nie wrócą do rana — powiedział Agostino, pocierając nasadę olbrzymiego nosa. — Anoud i Nerezza. Musiałeś ją zdenerwować.
— To możliwe. — Ludo westchnął. — Ostatnio zdarza mi się to częściej, niżbym chciał.
Siedzieli na długim, twardym szezlongu Nerezzy.
— Jak ją znalazłeś? — zapytał w końcu Ludovico.
Bardzo się starał nie zdradzić z przesadnym zapałem. Nie był przecież zazdrosny o tę kobietę-węgorza. W każdym razie nie bardzo. Nie da się takiego uczucia wyciągnąć na światło dzienne. Nerezzy — westalki o przerażającym spojrzeniu — nikt nie mógł posiąść na własność.
— To ona mnie znalazła. — Agostino wzruszył ramionami. — Nie wiem, jak jej się to udało. Mieszkałem wtedy w Madrycie, nasza firma ma tam oddział. Byłem handlowcem. — Zaśmiał się, przelotnie, ze smutkiem, zdziwiony własną przeszłością. — Produkowaliśmy ołówki. Wiecznie śmierdziałem grafitem. Któregoś dnia rano zadzwonił telefon i jakaś kobieta powiedziała mi, bardzo rzeczowym tonem, że mam natychmiast jechać do Rzymu. Powiedziała, że mnie zna, kocha, potrzebuje; słuchając jej, miałem wrażenie, że sięga ku mnie po łączu telefonicznym, żeby mnie jednocześnie pocałować i udusić. Ten głos… Nie umiałem mu odmówić. Taka już jest. Jej się nie odmawia. Potem okazało się, że mamy wiele wspólnych tematów do rozmowy. To ona przedstawiła mi Lucię. — Agostino, podenerwowany, mówił coraz szybciej. — Już razem odszukaliśmy Anoud, ściągnęliśmy ją z Rabatu. Pracowała w tłoczni oliwy, wyobrażasz sobie? Jej skóra błyszczała, jakby oliwa na stałe w nią wsiąkła, nawet kiedy ją całowaliśmy i całowaliśmy. A Radosław… — Gardło mu się ścisnęło, chrypliwy głos załamał się i ucichł. Zakrył dłonią oczy.
Ludo objął młodszego mężczyznę, z którego piersi wyrwał się potężny, wstrząsający całym ciałem szloch. Po długiej chwili Agostino odwrócił się do Ludovica i pocałował go — delikatnie, z wahaniem — w szyję, i drugi raz, w ucho. Ludo zesztywniał i wstrzymał oddech. Nie do końca był zaskoczony, zdawał sobie sprawę, że jego żona na pewno nie była pruderyjna i miała tyle samo mężczyzn co kobiet — ale jednak nie był nią, nie był Lucią, wężowo-lwią chimerą o długich, obojętnych zębach. Nie miał odrębnych ciał dla każdego kochanka. Nie patrzył na mężczyzn w taki sam sposób jak na kobiety. Ale spróbował. Spróbował znaleźć Agostinowi miejsce w menażerii swoich nowych kochanków. Byk, pomyślał, ważąc tę myśl w sercu. Ewangelista, oracz, mieszkaniec labiryntu. Czy mógł kogoś takiego zawrzeć w sobie? A jeśli jego ciało odmówi takiego odwrócenia tradycyjnego porządku, to czy Agostino poczuje się urażony? Czy będzie zły? Jak sobie z tym radzą kobiety? Jak sobie poradziła Lucia? Jak mieszczą tak wiele różnych ciał w swoim?
Okazało się jednak, że nie ma takiej potrzeby. Agostino ujął jego twarz w dłonie, pocałunek był szorstki, nieporadny, niechlujny, niedopasowany, ale Ludo złapał się na tym, że wplata palce w krótkie włosy Agostina, jego język ma słodki smak, a on — mimo wszystko — twardnieje, przymuszając byka do służby. Zmagali się z ubraniami jak nieporadni kochankowie, lecz Ludo się bał, wciąż bał się dotknąć sztywnego, nieuchronnie naprężonego penisa, który podniósł się na spotkanie jego członka i nie dawał o sobie zapomnieć. Kiedy jednak Agostino legł pod nim, a łzy po Radosławie obeschły mu na policzkach, Ludovico dostrzegł znamię — czarne, wytrawione głęboko na biodrze — i dał mu się porwać, tak jak wcześniej dał się porwać poprzednim trzem wijącym się ciałom dzikich bestii. Zahaczył palcami o kościste biodra Agostina i zamknął oczy, odcinając się od światła i świata. Prześliznął się miękkim brzuchem po twardości Agostina, który jęknął głośno, wydał dźwięk, którego Ludovicowi odmawiała i Lucia, i Nerezza. Chcąc ułatwić sobie wejście, splunął, nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Agostino — właściwie jeszcze dzieciak, ledwie gotowy na to, co miało się wydarzyć — skrzywił się i go wpuścił, a Ludo stwierdził, że wcale nie czuje się aż tak dziwnie i obco jak się spodziewał, poruszając się we wnętrzu tego wysokiego, niezgrabnego chłopaka, którego krzyki do złudzenia przypominały porykiwanie ogromnego byka.